Читать книгу Memento. Antologia o życiu i śmierci - Praca zbiorowa - Страница 3
Agnieszka Hałas
IN FAVILLA
ОглавлениеKiedy Maria Englert odsłoniła rano żaluzje, przywitał ją księżycowy krajobraz.
Popiół prószył z nieba już od tygodnia. Nikt nie wiedział, czym należy tłumaczyć to dziwne zjawisko meteorologiczne. W telewizji bąkano coś mętnie o prądach powietrza, o zanieczyszczeniu atmosfery pyłami przemysłowymi, które „na niektórych obszarach osiągnęło wartości krytyczne”, przywoływano też wybuch wulkanu Eyjafjallajökull, a nawet katastrofę w Czarnobylu. Maria wiedziała, że to wszystko bzdury, czcza gadanina mająca zamaskować bezradność tak zwanych ekspertów.
Nikt nie potrafił też wyjaśnić, czemu średnie temperatury powietrza w całej Europie utrzymują się na takim poziomie jak w sierpniu, choć był już koniec października, ani czy to właśnie ta anomalia pogodowa spowodowała niezwykłe czerwone zakwity sinic w rzekach i zbiornikach wodnych od Tybru po jeziora Finlandii. Jednak zdaniem Marii najgorsza ze wszystkiego była plaga mrówek. W żadnym sklepie nie można już było dostać preparatu Raid ani innych środków owadobójczych, a sąsiadki polecały sobie nawzajem różne domowe sposoby: zasypywać szpary w podłodze solą, proszkiem Ajax, sodą oczyszczoną, przecierać blaty octem i perfumami, rozkładać w szafkach watę skropioną olejkiem lawendowym oraz liście anginowca... Nic nie skutkowało.
Andrzej pewnie by coś wymyślił, on zawsze umiał coś wykombinować. Jak wówczas gdy w Komańczy naprawił motocykl wujka Darka, a przecież nie miał wtedy nawet szesnastu lat... Ale nie powinna myśleć o Andrzeju. Nie z rana. Bo jest za dużo do zrobienia. Sprawdzić pięć ostatnich prac z tego nieszczęsnego kolokwium, które oblała prawie cała grupa. Pójść do sklepu po zakupy, zjeść coś i jechać na zajęcia z zaocznymi o dwunastej. Zostały jej trzy lata do wcześniejszej emerytury, miała nadzieję, że jakoś dociągnie. Mimo tego cholernego serca.
Na dobrą sprawę powinna być na rencie. Ale ZUS uznał ją za zdolną do pracy i wtedy przyjęła to z ulgą. Spłacała długi, które jej zostały po byłym mężu, przed chorobą harowała na dwóch etatach i uważała, że nie może sobie pozwolić nawet na tygodniowe L4, a co dopiero na dłuższe. I się urządziła. Niedoleczona grypa spowodowała zapalenie mięśnia sercowego. Miesiąc w szpitalu, kolejne dwa miesiące w domu, żgający ból za mostkiem, puchnące nogi, duszności przy najmniejszym wysiłku i budzenie się w nocy z okropnym uczuciem, że nie może złapać oddechu, jakby coś ją dławiło. A i tak martwiła się głównie tym, co ją czeka, jeśli nie zdoła wrócić do pracy i dostanie głodową rentę. W wyobraźni już widziała, jak banki jeden po drugim wypowiadają umowy kredytowe i komornik licytuje jej mieszkanie.
Na szczęście żaden z czarnych scenariuszy się nie ziścił i po trzech miesiącach nieobecności wróciła na uczelnię, rezygnując z dodatkowego etatu w prywatnej szkole. Jeden z kredytów udało się restrukturyzować tak, żeby raty były mniejsze; od czasu do czasu coś tam pożyczała od ojca, żeby przebiedować do pierwszego. A serce jakoś funkcjonowało, wspomagane lekami i ziółkami. Andrzej, kochany chłopak, starał się, jak mógł, żeby jej ulżyć, sprzątał w domu, załatwiał wszelkie sprawy na mieście, nawet gotował...
Ale nie, stop. Nie może myśleć o Andrzeju. Musi się ogarnąć i wyjść do sklepu. Bo nie ma co jeść, w lodówce pustki, w szafce mrówki, a jutro niedziela. Maria, choć niewierząca, starała się nie robić zakupów w niedzielę. Dla zasady.
Na dworze panował upał. Bezchmurne niebo zasnuwała siwa mgiełka. Ani kropli deszczu od trzech tygodni. Tylko drobne płatki popiołu prószyły bez przerwy, pokrywając wszystko – trawniki, liście drzew, zaparkowane samochody, rowery, poręcze – szarawą warstwą wyglądającą jak pleśń na zapomnianym talerzyku truskawek.
Na placu przy kościele stała grupka młodych ludzi w białych strojach. Jeden chłopak trzymał krucyfiks, pozostali – zapalone świece. Od tygodnia dyżurowali tak bez przerwy, we dnie i w nocy, raz w liczniejszym gronie, raz w mniej licznym. Czasem śpiewali, czasem się modlili albo wykrzykiwali coś do przechodniów o nadchodzącym dniu sądu i karze za grzechy. Ignorowano ich.
Przed sklepem Marię jak zwykle zaczepił znajomy pijaczek, pan Zyzio: pani Marysiu, pani da złotóweczkę, listonosz mi się z rentą spóźnia. Wyjęła portmonetkę, a ponieważ nie miała drobnych, wręczyła panu Zyziowi nie złotówkę, tylko dziesięć złotych. Niech przynajmniej on ma przez chwilę dobry humor.
Zrobiła zakupy: chleb, twarożek, mleko, płatki kukurydziane, włoszczyzna, mandarynki. Chciała wziąć też na wszelki wypadek zgrzewkę nałęczowianki, ale zorientowała się, że nie da rady jej zataszczyć do domu, więc włożyła do koszyka dwie półtoralitrowe butelki. W telewizji i radiu powtarzano, żeby „na wszelki wypadek zrobić zapasy”. Woda, żywność w puszkach i paczkowana, cukier, sól, zapałki. Leki. Papier toaletowy. Mieć w pogotowiu butlę gazową, a jeszcze lepiej mały przenośny generator i paliwo do niego. Tak jakby chodziło o katastrofę naturalną albo wojnę. Ale zarazem nikt nie nazywał sprawy po imieniu, w mediach wyraźnie panowała zmowa milczenia. Może lękano się masowej paniki i tego, że z dnia na dzień uaktywnią się różne dziwne sekty?
Zresztą w końcu nic takiego się nie działo, prawda? Póki co. Nie było trąb anielskich ani innych znaków zwiastujących zagładę. Tylko ten prószący z nieba popiół. Lato w październiku. Czerwona woda w rzekach i jeziorach. I mrówki. Rojące się na framugach okien i na drzwiach, przypuszczające zmasowane ataki na rośliny doniczkowe, cukiernice, otwarte opakowania ciastek, landrynek i płatków śniadaniowych. I biegające w najlepsze po sklepowych półkach. Maria wzdrygnęła się lekko.
W porządku. Kupi jeszcze zapałki. I baterie do latarki. Choć ani jedne, ani drugie raczej jej nie pomogą, jeśli rozstąpi się niebo i zjawią się anioły zniszczenia na ognistych wierzchowcach, czy jak to tam szło. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę listę jej grzechów, a w szczególności rozwód. I zabieg.
Zawsze szczyciła się, że posiada umysł ścisły i potrafi myśleć racjonalnie. Doktorat z matematyki teoretycznej zobowiązuje, a co dopiero habilitacja. Pogardzała przesądami, wiarą w Opatrzność i przeznaczenie. Mimo to przez ostatni rok nie raz i nie dwa razy łapała się na kompletnie nieracjonalnej, wstydliwej i przerażającej myśli, że może śmierć Andrzeja to była kara... za tamto. W dniu wypadku warunki drogowe były idealne, widoczność jak marzenie. Andrzej nie miał we krwi nawet ułamka promila alkoholu, nie przekroczył dopuszczalnej prędkości i nie on zawinił, to tamten drugi kierowca zasnął za kierownicą i zjechał na przeciwległy pas...
Potrącona koszykiem przez innego klienta Maria otrząsnęła się i ruszyła do kasy, mijając rodziców z dzieckiem w wózku, którzy sprzeczali się, czy warto pytać w aptece o płyn Lugola.
Kiedy z ciężką siatką powoli wyszła ze sklepu, pan Zyzio podszedł i szarmancko zaproponował, że zaniesie jej zakupy do domu. Zgodziła się, bo już zaczynało jej dokuczać znajome kłucie w piersi.
Gdy mijali kościół, zauważyła, że grupka biało ubranych rozrosła się do dwudziestu kilku osób z ręcznie malowanymi transparentami oraz przenośnym głośnikiem. Śpiewali religijną pieśń, chyba coś po łacinie. Blaszane tony głośnika utrudniały rozróżnienie słów.
Przed drzwiami mieszkania pan Zyzio oddał jej siatkę i poradził z troską:
– Pani uważa na siebie, pani Marysiu. Zwłaszcza teraz.
Bo inaczej kto by panu dawał drobne na piwko, co? Chciała się zaśmiać i odpowiedzieć raźnie, że złego diabli nie biorą. A potem przypomniała sobie, że ma pięćdziesiąt dwa lata, chore serce, lata temu rozwiodła się z mężem hazardzistą, ze Stachem nie wyszło jej na własne życzenie, potem pochowała ojca, pochowała syna i jedyną osobą, która jeszcze troszczy się o jej zdrowie, jest osiedlowy pijaczek, i znowu żgnęło ją za mostkiem tak, że przez dłuższą chwilę nie mogła złapać tchu.
W końcu weszła do mieszkania i zamknęła za sobą drzwi. Zataszczyła siatkę do kuchni i usiadła, żeby odpocząć. Serce jej kołatało, a cholerny oddech wiązł w płucach jak po biegu.
Po jakimś czasie zmusiła się, żeby wstać, pójść do łazienki, obmyć twarz i zażyć lekarstwo. Potem powoli, ale metodycznie rozpakowała zakupy. Zrobiła sobie kanapki z twarożkiem i zieloną herbatę, wyławiając z kubka utopioną mrówkę. Zerknęła na telefon, żeby sprawdzić godzinę – niedługo będzie trzeba się zbierać na uczelnię – i zdziwiła się, widząc trzy nieodebrane połączenia z nieznanego numeru oraz nagraną wiadomość. Z westchnieniem uruchomiła pocztę głosową.
Sekundę później zmartwiała. Zrobiło jej się zimno, a później gorąco.
– Cześć, mamo – powiedział z telefonu głos Andrzeja. Rozpoznałaby go na końcu świata.
Tylko te dwa słowa. I piknięcie sygnału. Maria pośpiesznie odłożyła komórkę na stół, jakby urządzenie ją parzyło. Trzęsły się jej ręce.
Siedziała i niemo gapiła się na swoje dłonie, niepewna, czy nie zwariowała. Po dłuższej chwili zdołała się opanować. Już prawie całkiem spokojna, na wszelki wypadek ponownie odsłuchała wiadomość, by zyskać pewność, że się nie przesłyszała.
Uśmiechnęła się cierpko. W sumie, jeśli się zastanowić, wszystko było jasne. Tylko z jakiegoś powodu świat jeszcze się nie zorientował.
Sprawdziła godzinę. Kwadrans po jedenastej. Nagle opadły ją dziwne myśli. Czy warto jechać na te nieszczęsne zajęcia z zaocznymi? Może raczej powinna rzucić wszystko w diabły i sprawdzić, kiedy odchodzi następny pociąg do Gdańska albo autobus do Krynicy Górskiej? Żeby przynajmniej przywitać apokalipsę w jakimś ładniejszym miejscu niż jej przysypane popiołem, opanowane przez mrówki rodzinne miasto?
Wzruszyła ramionami, dopijając herbatę. Trzydzieści lat wcześniej pomysł z podróżą może i miałby sens, ale nie teraz, kiedy chore serce uniemożliwiało jej nawet tak banalną aktywność jak pójście na wycieczkę. Pojedzie na zajęcia. Ochrzani swoich zaocznych, którzy nie umieją po ludzku policzyć najprostszej całki. Będzie udawała, że to naprawdę ma jakieś znaczenie, a oni może nawet będą udawać, że jej wierzą.
Wstawiła talerz oraz kubek do zlewu i poszła do sypialni, żeby się przebrać, ale zaraz za progiem stanęła jak wryta. Rzeczywistość rozleciała się bezgłośnie na kawałki po to, żeby natychmiast ułożyć się z powrotem w niepojęty, przerażający kształt.
Na łóżku Marii ktoś spał.
Dziewczynka.
Szczupła, na oko jedenastoletnia blondyneczka w dżinsach i szaro-fioletowej bluzie z nadrukiem Monster High. Usta miała rozchylone, oddychała spokojnie. Na podłodze obok łóżka leżały jej zapinane na rzepy różowe adidasy.
Serce Marii targnęło się tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Oparła się ciężko o framugę, przyciskając je dłonią. Zmusiła się, żeby powoli policzyć do trzydziestu. Potem podeszła i ostrożnie usiadła obok dziewczynki, tak żeby jej nie zbudzić.
Już znacznie spokojniejsza, wręcz z fascynacją patrzyła i rozpoznawała. Własne usta i podbródek. Wysokie czoło Stacha. Jego jasne jak u Szweda włosy, jego brwi.
Tak, miałabyś teraz jedenaście lat.
W Polsce nie udało się jej uzyskać zgody na zabieg. Lekarze mówili, że niewydolność serca, późne powikłanie stanu zapalnego, nie jest aż tak zaawansowana i są szanse... Ale Maria doskonale wiedziała, jak męczy ją każdy wysiłek, nawet wejście po schodach na drugie piętro, nie mówiąc o podbiegnięciu do autobusu. Zbyt dobrze pamiętała, jak krótko po powrocie ze szpitala budziła się każdej nocy, czując przeszywające kłucie za mostkiem, a serce kołatało okropnym, nieregularnym rytmem, jak biegnący w panice, potykający się człowiek. Jak siedziała skulona na łóżku, czekając, aż ból osłabnie, powtarzając sobie, że wytrzyma, nie będzie budzić Andrzeja.
Musiałam pojechać na Słowację. Szybciutko, żeby zdążyć przed końcem pierwszego trymestru. Nic nie mówiąc Stachowi, bo za krótko się znali, a w ogóle kto by przypuszczał, że baba po czterdziestce, rozwódka z siedemnastoletnim synem, wpadnie jak nastolatka. Mimo że przecież się zabezpieczali.
Rąbnęło ją to strasznie, ale nie wierzyła, że ze swoim sercem donosi tę ciążę bez komplikacji, i naprawdę nie chciała ryzykować życiem, skoro miała wybór.
Zamierzała o niczym nie mówić Stachowi, ale tajemnica ciążyła jej jak ołowiane buty, i dwa miesiące po zabiegu Maria doszła do wniosku, że nie, nie może budować nowego związku na kłamstwie. Więc napisała mail. Długi, sążnisty. Taki mniej więcej na pięć stron czcionką Times New Roman 12 z pojedynczym odstępem. Potem go skasowała bez wysyłania i napisała krótszy. Na jedną stronę. A Stach, cóż, odpisał, że jest wstrząśnięty i musi sobie to wszystko przemyśleć na spokojnie, po czym zamilkł. Po tygodniu myślenia zadzwonił w sobotę wieczorem wstawiony, właściwie całkiem pijany, i przez telefon nazwał Marię morderczynią. I nie było już nic więcej do dodania.
Dziewczynka otworzyła oczy. Były zielone jak malachit i patrzyły jakoś tak... dorośle. Na widok Marii uśmiechnęła się leciutko, enigmatycznie.
– Weź mnie za rękę – powiedziała.
Gdzieś daleko rozległ się głuchy huk. Raz, potem drugi. Jak fajerwerki odpalane w Sylwestra. W oknach sąsiedniego bloku odbiła się migotliwa, czerwonawa łuna. I nagle Maria coś sobie uświadomiła. Nie czuła już żadnego bólu ani nawet dyskomfortu w klatce piersiowej. Serce biło równie miarowo i mocno jak wtedy, kiedy miała dwadzieścia lat.
Wzięła dziewczynkę za rękę i razem stanęły przy oknie. Spokojnie patrzyły, jak niebo nad Lublinem pęka, rozpruwa się niczym stare prześcieradło, a z płomienistej czeluści wyłaniają się jeźdźcy w pancerzach koloru siarki.