Читать книгу Kamienne biografie - Przemysław Słowiński - Страница 4

PORCJUNKULA

Оглавление

Asyż, Włochy


Porcjunkula, Asyż Włochy.


Papieska Bazylika Matki Bożej Anielskiej. Na przecięciu się nawy środkowej i transeptu znalazł się niewielki kościółek pochodzący z X wieku, nazywany Porcjunkula (Cząsteczka).

Idylliczny krajobraz włoskiej prowincji Umbria tworzą oliwkowe gaje i sady, rosnące wokół leżących na wzgórzach osad. Asyż (właściwie Assisi) rozciąga się na zboczu góry Subasio, powyżej równiny, do której spływają rzeki Topino i Chiascio. „Urodzajny stok schodzący z wysokiej góry” – tak położenie miasta określił w Boskiej Komedii wielki poeta włoski Dante Alighieri.

Choć może zachwycać jego rzymskie pochodzenie, to trzeba wiedzieć, że o aktualnym wyglądzie Asyżu zadecydował jego rozwój w okresie średniowiecza. W panoramie grodu, nad rozciągającą się poniżej doliną, dominuje odosobniona na szczycie wzgórza twierdza. Są to imponujące resztki dawnej feudalnej cytadeli, wybudowanej jako wyzwanie dla Perugii przez księcia Spoleto, Konrada z Lutzenfeld, ciemiężyciela Asyżu i wiernego zwolennika cesarza. Legenda głosi, że w dzieciństwie mieszkał tu przez jakiś czas cesarz Fryderyk II. W 1198 roku przeciwko uciskowi ze strony Konrada zbuntował się lud, zdobywając i burząc twierdzę. Odbudowana w 1367 roku przez kardynała Alboronza przechodziła potem różne koleje losu, aż została całkowicie opuszczona.

Oglądany z daleka Asyż nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jest po prostu jeszcze jednym, typowym w tym rejonie miasteczkiem, położonym na szczycie wzgórza. Ale wystarczy kilka dni spędzonych czy to w jednym z wielu klasztorów, czy też na przechadzkach wąskimi uliczkami, by ogarnęło nas uczucie, iż za chwilę, za następnym rogiem, spotkamy się twarzą w twarz z samym świętym…

Większość szacownych budynków, stojących przy średniowiecznych uliczkach tego zabytkowego miasta oraz na zalesionych stokach pobliskiej góry Subasio, jest związana z niezwykłym życiem il Poverello, czyli „Biedaczyny”, świętego Franciszka. Wszystkie drogi prowadzą w stronę Bazyliki Santa Maria degli Angeli1, która dominuje nad Asyżem. Ten dwupoziomowy kościół o nieco surowym wyglądzie został wzniesiony dla upamiętnienia postaci świętego na Cole d’Inferno (Diabelskim Wzgórzu), gdzie Franciszek pragnął być pochowany, aby w ten sposób otoczyć czcią miejsce, w którym ongiś tracono złoczyńców. Tak też się stało, chociaż papież nakazał zmianę nazwy na Rajskie Wzgórze.

Legenda miesza się tu z rzeczywistością. Ale legendy są ludziom potrzebne do życia tak samo, jak powietrze czy woda. Świat bez legend byłby pusty, szary, bezsensowny i nudny jak flaki z olejem. A „Biedaczyna z Asyżu” żył naprawdę i zdecydowana większość tego, co o nim mówią, jest najprawdziwszą z prawd…

Asyż to miejsce szczególne, gdzie do dziś jeszcze czuje się niewidzialną obecność Franciszka, a najtwardszym ludziom miękną kolana i sumienia. Dziwne miasto, do którego pielgrzymują poszukiwacze wszelkiego autoramentu – zarówno katolicy, jak i niewierzący, od zwolenników New Age, przez działaczy ruchów ekologicznych, charyzmatyków, po pacyfistów, konserwatystów i liberałów.

W czasie drugiej wojny światowej, kiedy Niemcy zaczęli w 1944 roku okupować Italię, komendantem miasta został pułkownik Müller, który otrzymał zadanie wprowadzenia tam ordnungu powszechnie znanymi metodami. Nienawidził Włochów, a może gardził nimi, bo zgadzał się z przekazem ze starego dowcipu: „Po co Pan Bóg stworzył Włochów? Ano po to, żeby nawet Czesi mieli kogo bić”. Rzeczywiście, mieszkańcy słonecznej Italii są najgorszymi żołnierzami świata i podobno w czasie wojny używali czołgów tylko z jednym biegiem – wstecznym.

W każdym razie tenże Müller, wyjątkowy szubrawiec, doznał chyba przy grobie świętego łaski objawienia, bo przez cały czas trwania okupacji, miast wprowadzać ów ordnung, bronił mieszkańców miasta przed samowolą żołnierzy, karał żołdactwo za wyrządzone krzywdy i rekompensował szkody. A kiedy przyszedł rozkaz wysadzenia Asyżu w powietrze, komendant Müller własnoręcznie rozbroił założone przez saperów ładunki, czym uratował miasto od zniszczenia, a sam zasłużył sobie na sąd wojenny i kulę w łeb. Od tego czasu przebywa zapewne w niebie, bo jak powiada Pismo Święte (Łukasz 15,17): „Większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia”.

Kilkakrotnie usiłowano Asyż zbombardować. Za każdym razem jednak wysyłane tam eskadry samolotów dziwnym trafem myliły drogę. Miasto jakby gubiło się we mgle. Przypadek czy przeoczenie? A może jeszcze coś innego?

Wznosząca się w pobliżu miasta Bazylika Matki Bożej Anielskiej została zbudowana w latach 1569–1679 na polecenie papieża Piusa V, w celu ochrony pierwszego miejsca związanego z działalnością świętego Franciszka. Do jej budowy użyto białego i czerwonego marmuru z góry Subasio, by nadać jej znaczenie symboliczne. Czerwień niższej części reprezentuje ciemności grobowca, natomiast biel górnego kościoła oddaje czystość i światłość misji Chrystusa.

Trójnawowa budowla o długości stu dwudziestu sześciu, szerokości sześćdziesięciu pięciu i wysokości siedemdziesięciu pięciu metrów została tak zaprojektowana przez Galeazzo Alessiego z Perugii, aby na przecięciu nawy środkowej i transeptu znalazła się niewielka kapliczka pochodząca z X wieku, nazywana Porcjunkulą. Kapliczka ta, bardzo stara i otaczana wielką czcią z powodu objawień anielskich, jakie miały w niej miejsce, należała kiedyś do opactwa Benedyktynów na górze Subasio. Znajdowała się na terenie zwanym portiuncula, co znaczy mała cząsteczka, skrawek gruntu. W późniejszym czasie nazwa tego skrawka ziemi przeszła na samą kaplicę. Kiedy przybył do niej święty Franciszek, stała opuszczona w leśnym gąszczu, poniżej Asyżu, skromniejsza zarówno w kształtach, jak i w wystroju. Franciszek odnowił ją; tutaj też odkrył swoje prawdziwe powołanie i tutaj zamieszkał, z powodu szczególnej miłości do Matki Chrystusowej, której kapliczka była poświęcona. Na podarowanym mu przez benedyktynów terenie powstały szałasy pierwszych jego naśladowców, a w 1209 roku narodził się Zakon Braci Mniejszych. W tej kapliczce prosił Boga o przewodnictwo w swej misji. 28 marca 1211 roku w Porcjunkuli z rąk Franciszka przyjęła habit zakonny Klara di Offreduzzo. Był to początek zakonu klarysek.

W roku 1216, w czasie ekstazy, Franciszek otrzymał od samego Jezusa „odpust Porcjunkuli”, zatwierdzony później przez papieża Honoriusza III. W Porcjunkuli święty Franciszek gromadził każdego roku swoich braci na kapituły (zebrania generalne) w celu omówienia spraw związanych z regułą i ożywienia w nich gorliwości. Do historii przeszła „kapituła szałasów” z roku 1221, w której wzięło udział ponad pięć tysięcy braci.

Wnętrze kapliczki zachowało do dzisiaj swą całą pierwotną franciszkańską surowość. Prymitywnie ułożone kamienie zdają się przypominać niewprawne ręce młodego restauratora, Franciszka z Asyżu. Lecz w ich połysku odbija się echo nieustannej modlitwy, która od wieków wznosi się do nieba z tego „małego skrawka ziemi”. Miliony ludzi przekroczyło tę „bramę życia wiecznego”, prosząc w modlitwie na kolanach o pokój i przebaczenie przez uzyskanie „odpustu Porcjunkuli”.

Za Porcjunkulą, po jej prawej stronie, we wnętrzu Bazyliki pozostawiono jeden z kilku domków zbudowanych przez franciszkanów wokół kapliczki. Jest to Kaplica Przejścia (Transito). Z niej właśnie, ukrytej wówczas wśród lasów góry Subasio, Pan powołał Franciszka do siebie. Stało się to 3 października 1226 roku. Po śmierci świętego została miejscem kultu.

* * *

Ponad osiemset lat temu lasy wokoło Asyżu gęściejsze były i mniej dostępne niż teraz. Schodziły z gór zboczami niżej w dolinę. Ale i wtedy oliwki toczyły się srebrzystym wiankiem po okolicy, jak najbliżej murów. Na ulicach miasta pojawił się w tym czasie dziwny żebrak…

Okryty był zgrzebną opończą, przepasaną na biodrach sznurem, nie miał butów. Poczciwi ludzie gotowi byli okazać mu litość i dać parę groszy, ale ze zdumieniem spostrzegli, że ów – jak uważali – nieszczęśnik wprost promienieje radością. Jeszcze bardziej zdumieli się, kiedy odkryli w młodym nędzarzu syna zamożnego kupca Pietro Bernardone – Giovanniego, zwanego Franciszkiem.

Wcale nie jest łatwo pisać o świętym Franciszku, chociaż postać to niezwykle barwna. Trubadur szlachetnego romansu, romantyczny bohater z rycerskimi ciągotami, lutnią i żebraczym worem. I kwiaty, i ptaki, i zwierzęta… I jeszcze miłość siedemnastoletniej córki wielkiego pana, której dopomógł w ucieczce z domu. A jednak trudno pisać, bo Franciszka nie można porównać z nikim innym, może tylko z samym Największym Szefem. Napisano już na jego temat bardzo wiele, ale to wszystko jest tylko dość rozpaczliwą za nim pogonią. Tomasz z Celano, pierwszy jego biograf, zetknąwszy się z tajemnicą osobowości „Biedaczyny z Asyżu”, odłożył na bok pióro, mówiąc: „Lepiej milczeć” – bo żadne słowo ludzkie nie potrafi oddać całego piękna, całej oryginalnej i genialnej tajemnicy, które nosił w sobie święty Franciszek.

A był oryginalny, bo był prosty. Szlachetny, uprzejmy, dobry: święty wśród świętych, a wśród grzeszników jak jeden z nich. Nie był przebiegły, nie bawił się w taktykę, wierzył zawsze w ludzką dobroć. Uczył, jak pochylać się nad każdą ludzką biedą i jak chwalić Boga w każdym Jego stworzeniu. On jeden bez najmniejszych zahamowań głosił starą biblijną prawdę, że Ziemia jest okaleczona i nieszczęśliwa z powodu grzechu i zła, jednakże pozostała dziełem Stwórcy. Dobrym dziełem. Że stworzenie jest dobre i piękne. Że splugawiona Ziemia mimo wszystko jest ołtarzem Boga. Mahatma Gandhi powiedział o nim: „Gdyby taki jeden święty Franciszek rodził się przynajmniej raz na sto lat, rodzaj ludzki byłby uratowany”. Umieć odkryć i posiąść tajemnicę świętego Franciszka, a nawet tylko jej część, to wielkie osiągnięcie każdej istoty ludzkiej.

Nie posiadał nic oprócz dziurawego habitu, a jednak to on odkrył sekret prawdziwego szczęścia i zdobył prawdziwą wolność. Wszyscy wielbimy wolność słowami i piszemy o niej poematy, a jednak troskliwie pielęgnujemy kajdany. Bo cóż by było warte nasze życie bez samochodu, bez telewizora, dobrego jedzenia i seksu? Może właśnie dlatego ludzie wszelakich wyznań, a także i w nic niewierzący, chylą czoło przed człowiekiem, który potrafił odrzucić precz bogactwo, wyrzec się wszystkiego i tym samym kupić sobie tę upragnioną przez wszystkich wolność. Również potężnym, osiadłym zakonom, które ugrzęzły we własnej zasobności i jej konsekwencjach, ten biedak zaświecił w oczy Ewangelią, jak żagwią i pokazał, że można właśnie tak. Że cnoty i wskazania ewangeliczne nie są mrzonką fantasty. Cóż bowiem można zabrać człowiekowi, który poślubił Panią Biedę i nie ma nic? Albo czym zagrozić, jeśli nawet śmierci mówi: Siostro?

* * *

Urodził się jako syn bogatego sukiennika Pietro Bernardone, w złotym od słońca Asyżu, wysoko ponad zielonymi polami Umbrii. Był 26 września 1182 roku. Na chrzcie świętym w romańskiej katedrze Świętego Rufina otrzymał imię Giovanni (Jan), a Francesco (Franciszek) było przezwiskiem nadanym mu przez ojca i znaczącym tyle co „Francuzik”. Pan Pietro już od kilku lat prowadził handel z francuską Prowansją i był tą krainą wielce zauroczony. Tam też znalazł żonę, uroczą Giovannę, zwaną „Piką” („Sroką”), z którą oprócz Franciszka spłodził jeszcze kilkoro dzieci, ale historia nie przechowała ich imion.

Franciszek otrzymał od matki staranne wychowanie ogólne i religijne. Potem uczęszczał do mieszczącej się nieopodal murów miejskich szkoły parafialnej przy kościele Świętego Jerzego. Jako młodzieniec z zamożnej rodziny wiódł życie wesołe i beztroskie, wśród przyjaciół, wycieczek i piosenek. Pięknie śpiewał i grał na lutni. Rówieśnicy darzyli go sympatią i podziwem, a nawet obwołali kiedyś „królem zabaw”. Ojciec widział go za kontuarem sklepu, sprzedającego wykwintnej klienteli piękne tkaniny i powiększającego rodzinny stosik złota. Ale Franciszek nie zamierzał spędzić życia za ladą.

W tym czasie młodzież całej Italii żyła pod urokiem ideałów rycerstwa. Wszędzie śpiewano o czynach bohaterów, opowiadano o wyprawach króla Artura i Rycerzach Okrągłego Stołu. I właśnie w roli młodego rycerza w lśniącej zbroi, na wielkim rumaku, najlepiej ratującego z paszczy złego smoka piękne złotowłose księżniczki, widział się przyszły święty. W średniowieczu wierzono w zapatrzenie: w to, że brzemienna kobieta, zachwyciwszy się kimś pięknym, urodzi podobne dziecko. Giovanna najwidoczniej zapatrzyła się na jakiegoś przystojnego kawalera z wielkim mieczem.

W roku 1202, po śmierci cesarza Henryka VI, doszło do wojny Asyżu z Perugią. Dzięki bogactwu ojca dwudziestoletni Franciszek mógł wyruszyć na podbój Perugii w pięknej zbroi wraz z kompanią kopijników. W listopadzie doszło do krwawej bitwy na wzgórzu Collestrada koło Treve. Wojska asyskie wpadły w zasadzkę i poniosły klęskę. Wielu żołnierzy dostało się do niewoli, wśród nich również Franciszek. Po dwóch latach, chory i wyczerpany, powrócił do domu. Jedynie dzięki ofiarnej opiece matki i sile młodego organizmu doszedł jako tako do zdrowia. Kiedy jednak w 1205 roku gruchnęła w Asyżu wieść, że francuski kapitan Gualtiero di Brienne wybiera się do Apulii, by walczyć pod papieskimi sztandarami, znowu zapłonęła dusza Franciszka. Postanowił przyłączyć się do tego wodza w nadziei okrycia się nieśmiertelną chwałą. I rzeczywiście zdobył wielką sławę, choć dopiero po latach i zupełnie innego rodzaju.

Tym razem dojechał tylko do Spoleto, gdzie znowu dopadła go choroba. Nie pojechał więc na wojnę, lecz powlókł się, upokorzony, z powrotem. Legenda głosi, że w drodze spotkał trędowatego. Instynktownie ściągnął konia do ucieczki, lecz przemógłszy strach, zeskoczył z siodła, podszedł i, uścisnąwszy serdecznie chorego, dał mu wszystkie pieniądze. A mówią, że kiedy obejrzał się za siebie, na drodze nie było już nikogo. Zrozumiał wtedy, że pod bolesną powłoką trędowatego ukrywał się cierpiący Chrystus. Wtedy coś się w nim ostatecznie przełamało. Jakby usłyszał głos samego Boga: „Franciszku, idź i napraw mój dom, bo popada on w ruinę”.

Franciszek zrozumiał to wezwanie dosłownie. Były w Asyżu ruiny starego kościółka Świętego Damiana, które zaczął odbudowywać. Sprzedał konia, a kiedy nie starczało pieniędzy, po prostu „buchnął” ojcu parę sztuk materiału, przeżegnawszy je wprzód krzyżem świętym, aby wskazać ich zbożne przeznaczenie. Jednak zaślepiony chciwością stary Pietro Bernardone nie zdawał sobie sprawy, co dzieje się w duszy jego syna. Kazał trzymać go pod kluczem, a potem powlókł przed sąd biskupi. Biskup, człowiek roztropny, orzekł, że wprawdzie cel był zacny, jednak metoda nieprawa i młodzieniec powinien zwrócić zagrabione dobro. Nie załagodziło to jednak konfliktu syna z ojcem. Franciszek wyrzekł się ojca, oddał wszystkie pieniądze i włożywszy włosiennicę, poszedł prosto przed siebie. W wieku dwudziestu czterech lat został żebrakiem.

Początkowo zamieszkał w miejscowości Gubbio. W dzień pomagał wieśniakom w polu i pielęgnował chorych, wieczorami modlił się i rozmyślał w grotach i szopach. Pewnego razu napotkali go zbójcy. Na pytanie, kim jest, odpowiedział: „Jestem heroldem Wielkiego Króla”. Nie znalazłszy spodziewanych łupów, poturbowali go dotkliwie i zakrwawionego zostawili w śniegu. Po jakimś czasie wrócił do Asyżu. Boso, ubrany w wór i przepasany sznurem szedł od jednej dzielnicy do drugiej, mówiąc wszystkim ludziom o dobroci Boga i o miłości do bliźniego. Co najdziwniejsze, jego przykład zaczął być zaraźliwy. Młodzi ludzie rzucali wszystko i szli za nim, jak kiedyś przed tysiącem lat szli za innym człowiekiem, zwanym Jezusem. Byli wśród nich bogaci mieszczanie, wieśniacy, rycerze, rzemieślnicy, a nawet dwaj kapłani. Ludzie nazywali ich „pokutnikami z Asyżu”. Franciszkowi nie spodobała się ta nazwa, ponieważ nie wyrażała dobrze ideału ich braterskiego, prostego i radosnego życia. Wolał, by ich nazywano „braćmi mniejszymi”, to znaczy niemającymi nic i poddanymi wszystkim, jak Jezus najpokorniejszymi wśród ubogich.

Na pierwsze swoje mieszkanie wybrali bracia opuszczoną szopę w miejscowości Rivotorto, gdzie zbierali się wieczorem, modlili wspólnie i spożywali skromny posiłek. Żyli w ubóstwie, a jednak czuli się tam dobrze jak w pałacu; w pałacu Pani Biedy. Dziesięć lat nie minęło, kiedy brunatna chłopska opończa, wyżebrana przez Franciszka, stała się znakiem rozpoznawczym tysięcy ludzi. Rzym nie miał wprawdzie początkowo ochoty zatwierdzić dziwacznej franciszkańskiej reguły, ale w końcu papież Innocenty III pobłogosławił im. Mówią, że w przeddzień audiencji z udziałem Franciszka miał sen. Widział walące się mury matki kościołów rzymskich, Bazyliki Laterańskiej. Nagle zjawił się jakiś człowiek małego wzrostu i ubogo odziany. Podparł je chudymi barkami i świątynia się wyprostowała. Następnego dnia z niemałym zdumieniem rozpoznał we Franciszku człowieka ze swojego snu. Pierwszy Zakon Braci Mniejszych – franciszkański – został założony w 1209 roku. Trzy lata później powstał żeński odpowiednik franciszkanów – Zakon Pań Ubogich, które potem nazwano II Zakonem, a popularnie klaryskami.

Po powrocie Franciszka z Rzymu dołączyli do niego kolejni uczniowie. Szopa w Rivotorto stawała się powoli za ciasna, na domiar złego wkrótce jeden z okolicznych wieśniaków wypędził ich stamtąd. Znaleźli schronienie w podarowanej im przez benedyktynów świątyni Matki Boskiej Anielskiej, zwanej Porcjunkulą. Bracia zobowiązali się, że co roku będą dostarczać benedyktynom jeden kosz ryb, jako opłatę za dzierżawę. Ta tradycja trwa do dzisiaj. Działalność braci w Porcjunkuli była taka sama jak w Rivotorto. Każdego ranka po modlitwie szli po dwóch tam, gdzie można było zrobić coś dobrego; pracowali na polach, pielęgnowali trędowatych, pomagali starym i chorym. Ludzie patrzyli początkowo z przerażeniem, jak Franciszek i jego towarzysze chodzili boso, ubrani w worki, a zachowywali się, jak gdyby byli najbogatszymi ludźmi na świecie. Potem jednak zaczęli ich szanować. Bo „ten wariat z Asyżu” wszystkich darzył miłością i do wszystkich odnosił się z tą samą uprzejmością. Do książąt i bandytów, do papieży, włóczęgów i lafirynd, do wszystkich stworzeń, i nawet do rzeczy. Franciszek wygłaszał kazania zwierzętom i ptakom, a kwiaty, drzewa, słońce, księżyc i wodę traktował jako swych braci i siostry. Wielu uważało go za szaleńca, ale kochali go niemal wszyscy. I ludzie, i zwierzęta.

* * *

Najgorętszym jednak uczuciem darzyła go niejaka Klara di Offreduzzo, siedemnastoletnia dziewczyna o niezwykłej urodzie, smukła, z długimi złocistymi włosami. Córka bogatego rycerza, pana Favarone, właściciela pięknego zamku w Asyżu. Pewnego dnia usłyszała kazanie Franciszka w kościele Świętego Grzegorza. W tym momencie zrozumiała, że Bóg chce, aby i ona wybrała franciszkański sposób życia.

Ileż razy ściskało jej się serce na widok ludzkiej biedy i cierpienia! Bywało, że razem z matką i siostrami odwiedzały zaułki biedoty, rozdawały żywność i odzienie, okazując miłosierdzie, bo tak chciał Chrystus. Jej serce rwało się do służby Bogu, dlatego kogo tylko mogła, wypytywała o Franciszka, gdzie jest i co robi. Drżała na myśl o osobistym spotkaniu z nim. Słuchając rozmów o nim, z nową mocą rzucała się w wir miłosiernych uczynków, pragnąc żyć w doskonałości takiej jak on.

Klara znaczy po włosku „Jasna”. Poprzez nadanie tego imienia wyrażano pragnienie, aby osoba, która je nosi, była wzorem i przykładem dla innych. Urodziła się w roku 1193 lub 1194. Miała jeszcze dwie siostry i jednego brata oraz kilku kuzynów, spośród których Rufin di Scipione di Offreduzzo został później uczniem świętego Franciszka.

Jak na owe czasy Klara, podobnie jak jej rodzeństwo, otrzymała staranne wychowanie i wszechstronne wykształcenie. I przed nią, może jeszcze bardziej niż przed Franciszkiem, stało otworem życie piękne, łatwe i wygodne, w dostojeństwie hrabiowskiego splendoru.

Widocznie jednak nie imponowało jej to wszystko, gdyż od wczesnych lat marzyła o wstąpieniu do zakonu. Rodzice z początku traktowali ten zamiar jako dziecinne mrzonki, a gdy dorastała, podsuwali jej coraz to przystojniejszych i bogatszych kawalerów, jako kandydatów do małżeństwa. Ale jej serce należało tylko do jednego.

Klara i Franciszek… Kościelni hagiografowie, wymieniając razem te dwa imiona, zaczynają się zwykle jąkać i bełkotać coś o „czystej przyjaźni”. Czują, że stąpają po bardzo śliskim gruncie. Niektórzy chcieli widzieć w miłości obojga romans na podobieństwo Tristana i Izoldy czy Abelarda i Heloizy. Tymczasem, jak powiada francuski pisarz katolicki, Daniel-Rops: „Ta historia wzrusza serce jak najpiękniejszy romans miłości, ale jest to miłość, która dopełnia się jedynie i całkowicie w Bogu”.

Franciszek co prawda nie sypiał z Klarą, nie pozwalała na to surowa reguła franciszkańskiego zakonu, ale że się kochali – to pewne. A miłość na pewno nie jest „brudna”. Klara po prostu kochała Franciszka. Zwyczajnie i po ludzku. Kochała go już jako dziecko, kiedy w lśniącej zbroi wyruszał na podbój Perugii. Kochała, gdy mówiono, że oszalał i włóczy się po mieście z szumowiną i żebrakami.

Była jednak mądrą dziewczyną, szybko więc zrozumiała, co stało się naprawdę. Oto Pan położył rękę na ukochanym przez nią człowieku. Zrozumiała, że jeżeli go pragnie, musi pójść tam, gdzie on. Przyłączyć się do idących za Franciszkiem i żyjących według jego wskazań. A Franciszek był w ręku Pana. Mogła wszystko popsuć jednym nierozważnym posunięciem albo wszystko zdobyć. To drugie było trudne i wiodła do tego stroma droga. Była jednak rycerskim dzieckiem, a choć niemało złego można by powiedzieć o średniowiecznym rycerstwie, jednego przynajmniej odmówić mu nie można: odwagi. Klara była odważna. Płomienne kazania Franciszka i rozmowy z nim jeszcze bardziej rozbudzały w niej pragnienie służenia ubogim i cierpiącym.

– Ojcze Franciszku, to, co mówicie, bliskie jest memu sercu – mówiła podczas jednego ze spotkań. – Nie słyszałam, by ktoś tak pięknie mówił o miłości i dobroci Boga. Dlaczego ty, ojcze, i twoi bracia jesteście tak bardzo radośni, często śmiejecie się i w tym, jak żyjecie i mówicie, nie ma nic ponurego i nudnego?

– Jeśli jest tak, jak mówisz, to zasługa Boga, nie nasza – odpowiedział Franciszek. – On jest źródłem naszej radości, w Jego obecności nie można się nudzić. Jest On jak niezmierzony ocean o niezliczonej ilości fal. Każda z nich jest inna, zależy od siły wiatru, od tego, jak kładą się na niej promienie słoneczne, od ukształtowania brzegu i dna. Nie sposób ich przewidzieć, zaplanować, można się nimi tylko zachwycać i je podziwiać. To ocean niezmierzonego miłosierdzia, dobroci i mądrości. Cały świat, każde ze stworzeń jest w niego zanurzone, poza nim nic prawie nie istnieje. Tobie, Klaro, Bóg dał dar wrażliwego serca, dar pragnienia pójścia za nim, odpowiedzenia na Jego miłość. Nie wahaj się pójść tam, gdzie Jezus cię wzywa. On sam da ci siły do pokonania wszystkich przeciwności.

* * *

Stary pan Favarone di Offreduzzo rozumował na zamku po swojemu. Plany ojca w stosunku do dorastającej córki były całkiem inne niż plany jej samej – odpowiednie do stanowiska rodu, a ród był w owych czasach sprawą niebagatelną. Duża niezależna fortuna, zamożny dom, szczodrość rodzica, związki rodowe i sąsiedzkie… Na tym, a nie innym planie chciałby widzieć Klarę. A to znaczy – siebie w jej potomstwie, we wnukach i prawnukach. Znalazł więc bez trudu wśród młodych ludzi, dobrze urodzonych i majętnych tego, któremu mógłby ją powierzyć z całym przekonaniem, że jako ojciec zrobił pod każdym względem dobry wybór co do zalet przyszłego małżonka.

Zgodnie z ówczesnymi zwyczajami rodzina Klary myślała o wydaniu jej za mąż w dwunastym roku jej życia. Dziewczynka już wówczas miała swoje własne plany, których jeszcze, rzecz prosta, nie mogła realizować. Prosiła więc tylko o zwłokę, odwlekając podjęcie decyzji z roku na rok, a jako bardzo kochanemu i pieszczonemu dziecku ustępowano jej.

I co z tego? Na cóż jego, ojca, starania? Córka, jak tylko mogła, uchylała się od życzeń obojga rodziców. Matka, Ortolana di Offreduzzo, jak to matka, rada by mieć dziecko przy sobie jak najdłużej, ale lata upływały… „Dokądże jeszcze i iloma sposobami Klara będzie wypraszała zwłokę?” – zastanawiał się pan Favarone di Offreduzzo, bojąc się, że jego córka zwyczajnie ucieknie za narwańcem na zapylone drogi Italii. I stało się tak, chociaż całkiem inaczej, niż myślał. Klara od dawna już powzięła bowiem postanowienie, od którego nikt i nic nie mogło jej odwieść.

Zbliżał się dzień 18 marca 1212 roku, który tak bardzo zaważyć miał na dalszych losach Klary i Franciszka. Wiosna tego roku – jak zresztą prawie każda w Asyżu – była rozrzutnie piękna. Pęki kwiatów pokrywające drzewa tulipanowe zdawały się rozchylać z rozkoszy, choć na szczytach okalających je gór zalegała jeszcze śnieżna zmarzlina. Blada różowość kwietnych płatków jakby szukała samopotwierdzenia na tle zimnej bieli. Niebo nad okolicą lśniło łagodnym blaskiem, w którym połyskiwały ulice jeszcze mokre po niedawnym deszczu.

We wszystkich asyskich kościołach, ale najobficiej u Świętego Rufina, naznoszono i ułożono w naręcza zielone gałęzie i gałązki na stole, w pobliżu głównego ołtarza. Na wilgotnych od srebrnej rosy listeczkach oliwnych gałęzi srebrzyły się krople święconej wody. Tu też najliczniej zgromadziła się rzesza wiernych, wszystkich, którzy coś w mieście znaczyli. Uroczystą mszę świętą celebrował w asyście sam biskup Gwido.

Tego dnia, a raczej w noc Niedzieli Palmowej, Franciszek na prośbę Klary wykradł ją cichaczem z rodzinnego domu. Wedle ustalonego wcześniej planu, w towarzystwie swej służki o imieniu Pacyfika, uciekła do Porcjunkuli przez furtkę ogrodową, zwaną „furtką śmierci”. Obie niewiasty musiały przy tym pokonać nie byle jaką przeszkodę, bo zwał kamieni, którymi wyjście było przywalone.

„Furtkę śmierci” otwierano jedynie w celu przeniesienia przez nią noszy z tym, który wychodził z domu nogami do przodu, aby już więcej nie powrócić. Jakiś zwyczaj, trochę zabobonny, nie pozwalał na to, aby umarły przechodził przez drzwi żywych, a żywym zabraniał przechodzenia przez „furtkę śmierci”. Pilnie więc strzeżono, aby „furtka śmierci” była zawsze dobrze zaryglowana, dopóki nie zajdzie kolejna smutna konieczność skorzystania z niej. Nikt z żyjących nie odważyłby się, nawet przez pomyłkę, przejść przez nią, w obawie przed następstwami. Furtka była więc nie tylko dobrze zaryglowana, ale również zabarykadowana rozmaitymi przedmiotami.

Tej samej nocy, w maleńkim kościółku Świętego Damiana obłóczono Klarę w brunatną franciszkańską opończę i ścięto długie blond włosy, które ukochany złożył na ołtarzu, mniemając, że cenne są niby złoto. W Asyżu dzwony wybiły właśnie północ. Świadkami uroczystości była tylko mała gromadka ludzi – bracia Franciszkowi, od tego momentu także i jej bracia. Siostra Noc roztoczyła przyjazną pieczę nad drogami i gościńcami. Brat Ogień zapalił pochodnie, w miarę rozjaśniając ciemność, ale jej nie płosząc… Po tym „uroczystym przyjęciu do nowego towarzystwa” Franciszek i bracia odprowadzili ją do klasztoru Świętego Anioła w Panzo.

Ani Klara, ani Franciszek nie mieli najmniejszych wątpliwości co do dokonanego wyboru. Pewność ich była całkowita, nie tylko niczym nienaruszona, ale dodatkowo wsparta autorytetem najwyższym: Głosu ze Świętego Damiana, który wciąż jeszcze brzmiał w ich sercach.

* * *

Klara towarzyszyła swemu ukochanemu już do końca życia, Franciszkowi zaś jaśniały oczy, gdy mówił lub tylko myślał o niej. Doskonale wiemy, co po nawróceniu myślał Franciszek o kobietach. Powiedzieć, że unikał ich widoku, jest zbyt słabym określeniem. Zabraniał braciom odzywać się do nich, sam zaś po prostu wykreślił je ze swojego świata, co nawiasem mówiąc, pozwala się domyślać, jak bardzo musiały go fascynować. W głębi duszy pozostał nieufny wobec kobiet, które budziły w nim przeważnie obawy. W pierwszej regule zakonu napisał: „Pilnujmy się wszyscy i zachowajmy wszystkie nasze członki czyste, gdyż, jak powiedział Chrystus: «Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa» (Mt 5,27)”.

Lecz Klara pielęgnowała go w chorobie, zaś w klasztornym wirydarzu, bardzo ubogim, zawsze kwitły dla niego kwiaty. Ich wzajemna miłość zatracała się w miłości Chrystusowej i żadne słowa nie potrafią oddać tych mistycznych więzów. Ciało nie mogło odgrywać żadnej roli. Istniało wprawdzie, lecz skryte w głębinach nieświadomości, nigdy nie dochodziło do głosu. Dla tych dwojga ludzi Bóg był taką samą rzeczywistością, jak romans Romea i Julii. To nic, że Julię wymyślił Szekspir. W każdym włoskim miasteczku byli w tych czasach żywi i prawdziwi kochankowie. Klara i Franciszek „ustawili” to sobie tylko trochę inaczej. Bywa. W końcu Beatrycze Portinari też nie była nigdy kochanką Dantego. „Zostawmy więc w spokoju Franciszka i Klarę – napisał Tadeusz Żychiewicz. – Niechże sobie mają tę swoją miłość taką, jaką mieć chcieli. A nam do tego zasię”.

Zrozpaczona rodzina Klary bezskutecznie usiłowała przemocą porwać ją z klasztoru Benedyktynek, gdzie początkowo mieszkała. Tymczasem państwa di Offreduzzo spotkał jeszcze jeden srogi cios. Czternaście dni po ucieczce Klary „zwiała” z domu również jej siostra Katarzyna, którą z powodu jej delikatności Franciszek nazywał „Agnes” („Jagniątko”). Uciekła, by wspólnie z Klarą żyć modlitwą, ciszą i ubóstwem.

Rodzina nie zamierzała przejść nad tym do porządku dziennego i – jak głosi tradycja – do klasztoru San Angelo di Panzo, położonego wysoko u podnóża Subasio, z zamiarem uprowadzenia dziewczyny wtargnęło dwunastu uzbrojonych pachołków, pod wodzą stryja obu sióstr, Monalda di Offreduzzo. Stanęły naprzeciw siebie dwie siły: siła ducha i siła miecza, i – jak to już nieraz w historii bywało – duch zwyciężył.

Porywaczom wprawdzie udało się uprowadzić Agnes z klasztoru, ale kiedy uciekali krętymi górskimi ścieżkami, musieli się zatrzymać, gdyż nie mogli unieść młodej dziewczyny, która „stała się nagle tak ciężka, jak z żelaza”. Wuj Monaldo próbował uderzyć Agnes, lecz jego ramię nagle zesztywniało jak kamień. Przerażeni tym faktem porywacze uciekli.

W parę lat później, do obu uciekinierek dołączyła ich trzecia siostra, Beatrycze, a na koniec również matka – Ortolana. Za nimi pospieszyły dziewczęta z różnych rodzin i z różnych środowisk społecznych. Wszystkie zostały serdecznie przyjęte i tak powstał Zakon Ubogich Pań, dla których Franciszek otrzymał od ojców benedyktynów kościółek i klasztor Świętego Damiana.

* * *

Franciszek wychodził często na zewnątrz, podczas gdy Klara była jakby uwięziona u Świętego Damiana. Pragnęła porozmawiać z tym, którego nazywała „swoim ojcem i swoim oparciem”. On jednak trzymał się z daleka od żeńskiego klasztoru. Nie chciał gorszyć ludzi swoją częstą bytnością wśród kobiet.

Szczególnym pragnieniem Klary było spożyć z nim kiedyś wspólny posiłek. Nie ma przyjaciela czy bliskiego, który nie chciałby zasiadać przy stole z kimś, o kim często myśli. Człowiek musi się odżywiać, co poniża go i nawet najbardziej uduchowionego upodabnia do zwierzęcia. Jednak ucztowanie w towarzystwie staje się obrzędem, który zbliża i uszlachetnia ludzi. Sam Chrystus przecież zgodził się siedzieć i jeść z celnikami. Swoim uczniom zaś zostawił siebie samego na wspólny posiłek przy Stole Eucharystycznym.

Klara pragnęła chociaż raz spożyć posiłek razem z Franciszkiem, ale on wciąż odkładał spotkanie na później. Jego towarzysze współczuli kobiecie, robili mu nawet z tego powodu wymówki:

– Ojcze – mówili – nie wydaje się nam, aby twoje postępowanie było zgodne z miłością. Klara porzuciła wszystkie bogactwa świata. Ona jest sadzonką w tym duchowym ogrodzie. Czemu więc nie zaspokoisz jej pragnienia w tak małej rzeczy, jak wspólny posiłek?

Franciszek wiedział, że jest zbyt surowy, ale szukał rady u przyjaciół. Bał się, aby jego uczucie do Klary nie wpłynęło na decyzję.

– Czy uważacie, że powinienem ją wysłuchać? – zapytał.

– Tak, ojcze – padła odpowiedź. – Klara zasługuje na tę i na inne pociechy.

– Hm, jeżeli wy tak sądzicie, to i ja również tak sądzę – zdecydował w końcu.

Nie poszedł jednak do Świętego Damiana, lecz zaprosił Klarę do siebie.

– Ona już bardzo długo przebywa u Świętego Damiana – rzekł troskliwie. – Dobrze jej zrobi, jeśli trochę się przejdzie i zobaczy w dzień to miejsce, gdzie jej nocą ostrzyżono włosy. Jeść będziemy w lesie, w imię Jezusa Chrystusa.

Klara mogła wreszcie przyjść do Porcjunkuli. Uklękła przed ołtarzem Matki Bożej, a potem Franciszek pokazał jej miejsce wśród drzew, zabudowane szałasami. Obeszła boso kamienne ścieżki. Widziała niskie płoty wyznaczające granice. Zatrzymała się u brzegu potoku. Słońce oświetlało las, wiatr szumiał między gałęziami, a ptaki wysławiały wiosnę.

Do posiłku zasiedli na ziemi, wokół czystego kamienia. Towarzysze Franciszka podali kromki chleba i naczynie z zimną wodą. Zanim jednak rozpoczęli jeść, Franciszek zaczął mówić o Panu i o Jego miłości. A ta miłość, o której mówił, była jak płomień ogarniający dusze gości i wprawiający ich w zachwyt. Następnie – jak głosi legenda – rozprzestrzenił się ów ogień po lesie z takim blaskiem, że aż słońce pobladło. Porcjunkula cała tonęła w blasku. Ludziom w Asyżu wydawało się, że las płonie.

Przybiegli więc z daleka, szukając ognia, ale w oświetlonym lesie nic się nie paliło. Idąc w kierunku najsilniejszego światła, znaleźli wreszcie Klarę i Franciszka oraz ich towarzystwo zgromadzonych w zachwycie wokół kamiennego stołu. Otaczał ich krąg niematerialnego ognia. Cały las milczał w podziwie, a ptaki siedziały na drzewach oczarowane i nieruchome.

Światłość zaczęła się powoli zmniejszać, aż wreszcie zgasła zupełnie. Ludzie rozeszli się z uszanowaniem; drzewa znowu lekko zaszumiały, potok zaczął szemrać, a ptaki swobodnie odleciały.

Na koniec podnieśli się Klara i Franciszek wraz ze swymi gośćmi, tak weseli i nasyceni duchowym pokarmem, że nie skosztowali nawet okruszynki swego materialnego pożywienia.

Klara pragnęła częściej widywać Franciszka; mogła się obyć bez pokarmu dla ciała, ale nie mogła żyć bez pokarmu duchowego, jaki niosły jej słowa mistrza. Franciszek natomiast przeciwnie, trzymał się z dala od niej. „Wystrzegajcie się słodkiej trucizny, jaką jest przyjaźń z kobietami” – pouczał swych braci. Klara nie była żadną trucizną, ale mogła przecież stanowić pokusę, nawet dla tak wielkiego pokutnika. Stronił więc od Świętego Damiana, unikając rozmów z „ubogimi paniami”.

Klarę to bardzo bolało. Jej skargi docierały do zainteresowanego.

– Nie wierzcie, że ja jej nie kocham doskonałą miłością – tłumaczył. – Chcę tylko dać wam przykład, abyście mnie w tym naśladowali.

Franciszek kochał wszystkie „ubogie panie”, najbardziej jednak miłował Klarę. Modlił się za nią, aby wytrwała w wierności Chrystusowi i ubóstwu. Klara była Jego arcydziełem; była najjaśniejszą gwiazdą na Jego niebie. Należało ją więc, jak gwiazdę, podziwiać z daleka.

W końcu podjął decyzję o odwiedzinach kościoła Świętego Damiana. Zjawiał się tam na krótko, pukał do drzwi i pozdrawiał słowami: „Pokój wam i dobro!”. Rozglądał się wokoło i widział, że klasztor jest „wieżą warowną doskonałego ubóstwa”. Nie widział tu niczego zbytecznego, niepotrzebnego czy luksusowego. Nie widział jednak także nic smutnego ani przygnębiającego. Tylko radosne i czyste ubóstwo oraz pociągająca pogoda ducha. Gdzie była Klara, tam wszystko było jasne; gdzie była łaska Boża, tam wszystko było pełne uroku.

Pewnego zimowego dnia – jak głosi legenda – chciał odejść tak, jak przyszedł, nie posiliwszy się niczym poza satysfakcją z doskonałego ubóstwa i radości młodych zakonnic. Skierował się ku drzwiom. Na zewnątrz gwizdał wiatr, wyginając gwałtownie gałęzie oliwek. Śnieżyca szalała przed kościołem. Franciszek szedł boso po śniegu. Klara wyszła za nim kilka kroków. Chciała go zatrzymać. Chciała, aby przynajmniej obiecał jej rychłe następne odwiedziny.

Franciszek naciągnął kaptur na głowę.

– Siostro Klaro, ze względu na ludzi rozejdźmy się lepiej.

Klara na śniegu pokrywającym ziemię poczuła się zagubiona.

– Co ja zrobię bez ciebie? Kieruj mną i oświecaj mnie – poprosiła.

– Pan cię będzie prowadził. – Wzniósł oczy ku szaremu niebu.

– I nie zobaczymy się więcej?

Rozejrzał się wokoło i zobaczył krzak cierniowy, cały pokryty śniegiem.

– Zobaczymy się znowu, gdy zakwitną róże.

Był początek zimy, a róże – jak wiadomo – zakwitają dopiero późną wiosną. Tym sposobem umieścił pomiędzy sobą a Klarą całą porę roku.

– Niech będzie twoja wola i wola Pana – odpowiedziała Klara, skłaniając głowę.

Franciszek chciał odejść, ale zatrzymała go niespodziewana czerwień. Na krzaku w cudowny sposób zakwitł bukiet róż. Klara uśmiechnęła się pod swoją zasłoną, a kiedy jej ukochany zniknął w śnieżnej zamieci, wróciła do Świętego Damiana z naręczem róż, które złożyła u stóp Ukrzyżowanego.

* * *

W 1218 roku Franciszek opuścił Italię, by przez Hiszpanię i Maroko dotrzeć do Ziemi Świętej. Pod koniec lipca następnego roku wraz z kilkoma innymi braćmi dotarł do Egiptu. Pod miastem Damiet natknął się na obóz oblegających je krzyżowców. W obozie szerzyło się pijaństwo i rozpusta, a okrucieństwo żołnierzy zupełnie zaprzeczało wzniosłości ich misji. Usiłował nawoływać ich do opamiętania, ale tylko śmiali się z niego. 29 sierpnia 1219 roku rozegrała się wielka bitwa, w której krzyżowcy ponieśli dotkliwą klęskę. Sześć tysięcy wojska zginęło lub dostało się do arabskiej niewoli.

Tymczasem Franciszek, niepomny na ostrzeżenia życzliwych – „zanim wypowiesz jedno słowo, już cię zabiją, oni nie znają litości” – podążył w kierunku obozu Saracenów. Przedarł się aż do samego sułtana Al-Kamila i zaproponował mu prosto z mostu, by porzucił Mahometa i przyjął Chrystusa. Dostojnikom sułtańskim włosy stanęły na brodach, bowiem propozycja taka była zwykłym świętokradztwem. Wtedy sułtan zapytał go, co może uczynić, aby dowieść, że to jego wiara jest prawdziwa.

– Rozpal, sułtanie, wielki ogień – odpowiedział mu Franciszek – i każ wejść w niego mnie i swoim derwiszom. Niech Bóg uczyni sąd. Jeśli zechce, przejdę nietknięty.

Żaden z arabskich dostojników nie chciał poddać się tej próbie. Nastawali natomiast na sułtana, by kazał ściąć zuchwałego giaura. Jednak sułtan spojrzał uważnie w oczy tego dziwnego człowieka i nie tylko wypuścił go na wolność, lecz ujęty prostotą i szczerością obdarował hojnie i wręczył glejt na drogę, aby nikt w zasięgu jego władzy nie uczynił mu krzywdy.

W roku 1224 Franciszek otrzymał w prezencie dziką górę w Apeninach, otoczoną stuletnimi drzewami. Ofiarodawcą był pewien bogaty szlachcic, nazwiskiem Orlando z Chiusi, a góra nazywała się Alvernia. Na szczycie znajdowała się grota, w której chronił się, gdy było mu ciężko i trudno, i kiedy chciał być sam. Tam też ujrzał podczas medytacji ukrzyżowanego Chrystusa pod postacią anioła wysyłającego ogniste promienie, które otworzyły na ciele Franciszka pięć chrystusowych ran. Pod koniec życia oślepł.

Zdając sobie sprawę, że Siostra Śmierć jest blisko, poprosił braci o przeniesienie go do ukrytej wśród lasów góry Subasio kapliczki – Porcjunkuli – „aby życie ciała zakończyło się tam, gdzie rozpoczęło się życie duszy”. Mówi się, że gdy opuszczał Asyż, udając się w tę swoją ostatnią podróż, rzekł, spoglądając na miasto: „Bądź błogosławione przez Boga, święte miasto, jako że przez ciebie wiele dusz zbawionych będzie”. Umierając, śpiewał Psalm 141: „Wracam do pana. Wyprowadź, o Panie, duszę moją z więzienia, abym mógł wielbić imię Twoje”. Z tym śpiewem przeniósł się do wieczności. Było to 4 października 1226 roku.

Ciało Franciszka złożono najpierw w kościele Świętego Damiana, gdzie pożegnała go Klara wraz ze wszystkimi siostrami. Stamtąd, przy udziale licznej rzeszy wiernych, niosących pochodnie i gałązki oliwne, kondukt pogrzebowy skierował się do kościoła Świętego Grzegorza w Asyżu.

W XVI wieku wokół niewielkiej Porcjunkuli wzniesiono bogato zdobiony kościół Santa Maria degli Angeli. Ten wielki, budowany przez sto lat gmach z pewnością szokuje świętego, który uważał, że Dom Pański powinien wyglądać ubogo. Wspaniałość zbudowanej na jego cześć bazyliki, gdzie 12 grudnia 1818 roku odnaleziono jego ciało, pewnie także wprawia go w zakłopotanie. Tam, gdzie jest teraz, niejednemu z możnych nieba, przystrojonych w połyskujące płaszcze i klejnoty, robi się głupio na widok jego podartego z powodu zbyt długiej służby habitu. Madonna łata go i ceruje, mówiąc, że podarowanie Franciszkowi nowego odzienia mijałoby się z celem, bo z pewnością oddałby je natychmiast bardziej potrzebującemu.

Klara żyła w klasztorze Świętego Damiana przez czterdzieści dwa lata. Śmiertelnie chorą odwiedził papież Innocenty IV. Dwa dni przed jej śmiercią zatwierdził regułę napisaną przez Klarę na wzór reguły świętego Franciszka, a nie świętego Benedykta. Zmarła 11 sierpnia 1253 roku. Dwa lata później, 15 sierpnia 1255 roku, została kanonizowana. Ciało świętej Klary złożono w kościele Świętego Jerzego, a po wybudowaniu ku jej czci bazyliki z różowego i białego marmuru, umieszczono w niej w roku 1260, gdzie spoczywa po dzień dzisiejszy. Świątynia ta jest nieodłącznym symbolem Asyżu, podobnie jak Bazylika Świętego Franciszka – Sacro Convento. Prawie osiemset lat opowiada o przedziwnej historii tych dwojga świętych, których nie sposób rozłączyć.

26 września 1997 roku silne trzęsienie ziemi spowodowało zawalenie się części sklepienia Bazyliki. Zginęło czterech zakonników, wśród nich jeden Polak. Dzisiaj jest już odrestaurowana, ale fragmentów fresków sklepienia nie udało się odtworzyć.

Asyż znany jest także jako miejsce pojednania międzynarodowego, religijnego i pokoju na świecie. W mieście odbywają się zapoczątkowane przez papieża Jana Pawła II modlitewne spotkania wszystkich religii. Pierwsze miało miejsce 27 października 1986 roku. Wspólnie modlili się wówczas chrześcijanie, żydzi, muzułmanie, buddyści, hinduiści, sintoiści, dżiniści, wyznawcy religii afrykańskich oraz indiańskich religii plemiennych. W sumie przedstawiciele stu trzydziestu wyznań.

Kamienne biografie

Подняться наверх