Читать книгу Kapłanka Wisznu - Rabindranath Tagore - Страница 2
I
ОглавлениеOnego czasu, gdy wstręt do mojej osoby osiągnął u pewnej liczby czytelników swój świetny punkt kulminacyjny… onego czasu, gdy nazwisko moje pojawiało się tak często w dziennikach przybrane w laurowy wieniec klątw i wymyślań przebujnych… onego czasu uczułem potrzebę skrycia się w jakiś cichy zakątek, gdzie mógłbym przestać zawadzać ludziom… ba, nawet własnego zapomnieć istnienia.
Posiadam niewielki domek na wsi pod Kalkutą, o kilka mil od miasta, i tam mogę sobie siedzieć spokojnie jak mysz w dziurze. Mieszkańcy miejscowi nie znają mnie prawie, a w każdym razie nie mają o mnie wyrobionej opinii. Wiedzą, że nie jestem zwyczajnym bezmózgim letnikiem ani łowcą przyjemnostek postronnych, albowiem nie kalam nigdy ciszy nocy wiejskiej hałaśliwością miasta. Nie uważają mnie też za ascetę, bo te drobne fakty z mego życia, jakie pochwytali, świadczą, że mam zamiłowanie do pewnych wygód. Nie biorą mnie za wędrownika czy badacza, gdyż, mimo żem jest z natury włóczęgą, wałęsam się po polach zupełnie bez celu. Nie są nawet pewni, czym kawaler, czyli też żonaty, gdyż nie widzieli mnie nigdy z dziećmi. Nie mogąc tedy sklasyfikować mnie w żaden sposób, nie mogąc stanowczo przydzielić ani do fauny, ani do flory, zostawili dziwaka w spokoju i dobrze mi z tym.
W ostatnim dopiero czasie dowiedziałem się, że istnieje we wsi stwora ludzka, która żywo się mną interesuje. Poznajomiliśmy się pewnego parnego lipcowego popołudnia. Od rana padał deszcz i powietrze mokre było jeszcze i ciężkie od mgły, niby powieki po długim płaczu.
Siedziałem rozleniwiony i patrzyłem bezmyślnie na łaciatą krowę pasącą się na przeciwległym brzegu rzeki. Słońce złociło przecudnie jej mokrą sierść. Przyszło mi na myśl pytanie, czemu ludzie z tak wielkim nakładem kapitału otwierają fabryki ubrań? Przecież pozbawiają się przez to niezrównanej ozdoby, ukrywając się przed słońcem i jego promieniami.
Zatopiony w tych i innych jeszcze rozważaniach, płynących mi leniwo przez głowę, nie wiedziałem, co się wokoło dzieje, zdziwiłem się tedy bardzo, ujrzawszy przed sobą kobietę w średnim wieku.
Rzuciła się na kolana i dotknęła czołem podłogi. Miała pouczepiane do odzienia małe bukieciki. Odpięła jeden i podała mi w splecionych modlitewnie dłoniach, mówiąc:
– Oto ofiara dla Boga mego!
Potem szybko wstała i wyszła. Słysząc te słowa, uczułem się tak przelęknionym, że zaledwo pobieżnie ogarnąłem ją spojrzeniem i, gdy wyszła, nie wiedziałem doprawdy, jak wygląda.
Całe zdarzenie było bardzo proste, ale pozostawiło mi jakieś dziwne wrażenie, przepoiło mnie jakimś nowym odczuciem faktów. Spojrzałem znowu na łaciatą krowę. Mlaskając językiem, gryzła soczystą trawę i oganiała się od much. Wydała mi się teraz czymś głębokim i tajemniczym. Czytelnikom pozwalam wybuchnąć zdrowym, głupkowatym śmiechem, ale wyznaję, że serce me wezbrało modlitewnym uwielbieniem. Życie i użycie życia stało mi się adoracją Boga. Zerwałem kilka gałęzi z drzewa mangowego, udałem się na przeciwległy brzeg i podałem krowie wonną, przepojoną rosą strawę. Czyniąc to, miałem wrażenie, że składam ofiarę bogom życia.
W następnym roku (czytelnicy w dalszym ciągu zaszczycali mnie swą pogardą) wróciłem do mego domku. Było jeszcze zimno, jak zawsze pod koniec lutego. Poranne słońce zazierało do mych okien. Byłem mu wdzięczny za dar ciepła. Pisałem właśnie, gdy służący zawiadomił mnie, iż kapłanka Wisznu pragnie ze mną pomówić. Z roztargnieniem powiedziałem: „Niech przyjdzie”, i pisałem dalej.
Przyszła, skłoniła się nisko, dotykając mych stóp, a ja poznałem w niej od razu kobietę widzianą przelotnie w zeszłym roku. Teraz mogłem się jej lepiej przyjrzeć. Przekroczyła już wiek, w którym kobieta może być piękna lub brzydka.
Wysoka, rosła, barczysta, trzymała się nieco pochyło, zapewne skutkiem ciągłych niskich pokłonów. Ale zachowanie jej nie nosiło cechy trwożliwości czy uniżenia. Najbardziej uderzały oczy. Zdało mi się, że mają władzę patrzenia wskroś dali niezmiernej, że zbliżają rzeczy odległe, a obejmują rozproszone szczegóły pobliża.
Gdy weszła i spojrzała, uczułem jakby pchnięcie.
– Cóż to znaczy? – spytała. – Czemuś mnie zawezwał tutaj przed tron twój, o Boże? Widywałam cię zazwyczaj pośród drzew i to było lepsze. Tam winniśmy się byli spotkać.
Zapewne widziała mnie w ogrodzie, a ja jej nie dostrzegłem. W ostatnich dniach cierpiałem na katar i nie wydalałem się z domu. Składałem hołd zachodzącemu słońcu z tarasu willi. Po krótkim milczeniu powiedziała:
– O, Boże mój, daj mi kilka dobrych słów!
Zaskoczony tym niespodzianym żądaniem odparłem bez namysłu, zupełnie bezwiednie:
– Nie daję słów dobrych ani nie przyjmuję ich. Otwieram tylko oczy i milczę. A wówczas wszystko widzę i słyszę, nawet w zupełnej ciszy. Kiedy na ciebie patrzę, jest tak, jakbym cię słyszał.
Popadła w jakieś dziwne wzburzenie, słuchając słów moich i wykrzyknęła:
– Bóg mówi do mnie, nie tylko usty1, ale całym ciałem swoim.
Powiedziałem:
– Gdy milczę, słyszę całym ciałem. Przybyłem umyślnie z Kalkuty, by usłyszeć ten dźwięk.
– Wiem o tym! – odparła żywo. – Dlatego też przyszłam do ciebie!
Zaczęła mnie żegnać. Pochyliła się nisko i dotknęła rękami stóp moich. Uczułem, że drgnęła nerwowo, spostrzegłszy, iż mam trzewiki. Sądziła że nogi moje są bose.
Nazajutrz wczesnym rankiem wyszedłem z pokoju i usiadłem na tarasie płaskiego dachu willi. Poprzez linię drzew od południa widziałem całą okolicę, roztocz pól pustych jeszcze i objętych snem. Słońce wynurzało się po stronie wschodniej z zakrzewia trzciny cukrowej, tuż obok, wpół ukryta w kępie drzew rysowała się wieś. Z gąszczu ciemnego drzew onych wystrzelała z nagła droga, wiła się wśród pól, gdzieś ku wsi sąsiedniej, zatracając się na kraju widnokręgu we mgle porannej.
Trudno było określić, czy słońce już wzeszło, czy nie, bowiem ciężki, nieprzejrzysty opar zwisał w koronach drzew. Ujrzałem kapłankę. Szła przez omgle, podobna ciemnemu ruchliwemu punktowi. Domyśliłem się raczej, że to ona. Śpiewała pieśń pochwalną, pobrzękując na cymbałach.
1
usty – dziś popr. forma N. lm: ustami. [przypis edytorski]