Читать книгу Yggdrasil - Radek Lewandowski - Страница 2

Оглавление

Minął eftrimiðdagur i słońce już dawno przekroczyło swój najwyższy punkt na nieboskłonie, ciągnięte przez niestrudzone rumaki: Arvaka i Alsvidha, a wydawało się, że rzeź trwała ledwie kilka godzin. Siedziałem oparty o skalną ścianę, nie zważając na to, że mokra od potu i krwi koszula robi się coraz zimniejsza i odbiera resztki ciepła zmaltretowanym plecom. Myśli, o ile jakieś pojawiały się w mojej głowie, szybko z niej pierzchały wypierane słowami: „Sami! Jesteśmy sami!”.

Byłem poobijany, otępiały i śmierć przyjąłbym teraz z uśmiechem. Los każdego z nas jest znany i koniec żywota również. Taki jest forlog – przeznaczenie człowieka.

Bogowie mieli jednak wobec mnie inne plany, przeżyłem, a śmierć spotkała w tej okrutnej krainie wszystkich, którzy przybyli wraz ze mną do obcego świata zimy i lodu, w którym żyły bestie wyglądające jak ludzie i ludzie o wyglądzie bestii. Prawie wszystkich...

Nie wiem, jak długo trwało to odrętwienie. Otrząsnąłem się, gdy jakiś zabłąkany podmuch wiatru wpadł do jaskini, budząc w jej czeluściach upiornie wyjące echa. Powinienem poszukać żywych i pogrzebać tych, którym nie udało się przetrwać – ta prosta myśl wypłynęła na wierzch niczym wielorybia tusza na powierzchnię morza i jak ona była martwa. Próbowałem wstać, ale moje nogi ciążyły kamieniem. Czułem się jak starzec i tak pewnie musiałem wyglądać dla bogów obserwujących wszystko z góry. Wmawiałem sobie, że nie mam do nich żalu – przecież dali i zabrali co swoje – ale gdzieś tam w głębi narastała we mnie dzika i pierwotna wściekłość. Zdusiłem ją z trudem.

Wśród moich rodaków, na ojczystej skandynawskiej ziemi, zabijano nieprzydatnych i słabych starych ludzi. Nie było to wymagającym pomsty mordem, o ile uzyskano na ten czyn zgodę na thingu. Śmierć zadawał syn, zrzucając rodziciela z fiordu lub rozłupując mu czerep Maczugą Śmierci. To był dobry i szybki koniec, ale zdarzało się, że wypędzano starców na mróz, by zginęli z głodu i chłodu, co urągało synowskim obowiązkom. Tak było od zawsze – silne zielone pędy zastępują stare, usychające, nakrywając je własnym baldachimem liści i odbierając resztki słonecznego światła. Staliśmy się niepotrzebni tu, w tym obcym świecie, więc należał nam się miecz, ale dzieci szkoda...

Oparłem rękę o kamienną posadzkę i poczułem lepką posokę przywierającą do palców. Odruchowo strząsnąłem ją z dłoni, ale choć ciemne krople rozprysnęły się na wszystkie strony, długo jeszcze tarłem ręką o skórzany kaftan, jakbym chciał usunąć najmniejszy krwawy ślad. Nie była to moja własna jucha, ale brzdąca, którego pokiereszowany zezwłok leżał nieopodal. Warkot dzikiej bestii wypełnił jaskinię chrapliwym dźwiękiem i minęła dobra chwila, nim zrozumiałem, że ten przerażający i jękliwy głos wydobywa się z mojego gardła.

Ostatnie miesiące spędzone w zimnej, wyklętej przez bogów krainie były ciężkie, ale na końcu tego znoju miał na nas czekać nowy dom, mieliśmy cel. A teraz? Rozejrzałem się po skalnej komnacie, pełnej ciał i zapachu świeżej krwi. Orm, jedyny z moich skandynawskich przyjaciół, który przeżył, wyszedł właśnie na zewnątrz, mrucząc gniewnie coś pod nosem, ale nie udało mi się zrozumieć czemu, a raczej komu tak złorzeczył. Zresztą czy to ważne? Czy cokolwiek teraz było ważne, czy istniał jakiś powód, bym podniósł poobijaną dupę z zimnych i lepkich kamieni?

Nagle poczułem na sobie czyjeś spojrzenie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale zawsze, gdy ktoś dłużej mi się przygląda – i nie ma znaczenia, czy to mąż, czy niewiasta – mrówki rozpoczynają wędrówkę po moim karku. Odwróciłem głowę w stronę ciemnej części jaskini, ale zrobiłem to zbyt wolno. Zmęczenie ostatnich dni dało o sobie znać. Już w trakcie ruchu wiedziałem, że nie zdążę. Jakaś szara plama niemal bezszelestnie oderwała się od ściany. Wyczułem na twarzy delikatny napór powietrza, poprzedzający ostrze celujące w szyję – trafiło w moje ramię, rozdzierając nadszarpniętą w tym miejscu kolczugę. Odrętwienie rozchodzące się od barku do dłoni zamieniło się w spazm bólu, gdy napastnik szarpnął się do tyłu i jednym płynnym ruchem uwolnił kamienny nóż, szykując się do kolejnego ciosu.

Siedziałem w kręgu mdłego światła wpadającego przez otwór wejściowy i teraz zobaczyłem swojego przeciwnika. To był jeden z dzikich ludzi-bestii, z którymi walczyliśmy przez ostatnie dwa krwawe wschody słońca. Nie wiem, jak mu się udało przetrwać szarżę przybocznych Noah, olbrzymich wojów ze Starej Rasy, którzy na widok śmiertelnych ran swojej przywódczyni wpadli w berserk i gołymi rękami rozrywali napastników niczym głodny chłop pszenny podpłomyk. Musiał ukryć się w jakiejś wnęce, czekając sposobności do pomsty. I znalazł, pomyślałem kwaśno, patrząc w brązowe wściekłe oczy, które wyraźnie odcinały się od pomalowanej na biało twarzy.

Myśli miałem dziwnie spokojne, jakby należały do obserwatora stojącego gdzieś z boku, ale ciało żyło własnym życiem i nie chciało umierać. Świat zwolnił swój bieg. Bogowie obdarowali mnie mocą błyskawicznego leczenia własnych ran, ponadludzką siłą i szybkością. Nie zawsze tak było, ale od pewnego czasu czułem się niby posiadacz podwajającego tężyznę Megingardira, magicznego pasa samego Thora.

Rękę z nożem złapałem tuż przed tym, nim kamienne ostrze zanurzyło się w moim lewym oku. Na twarzy dzikiego pojawiło się zaskoczenie, gdy zamknąłem w uścisku najpierw jeden, potem drugi drobny nadgarstek. Próbował się szarpać, ale równie dobrze wojownik mógłby spróbować zagiąć gołymi rękami głownię miecza. Jedno trzeba mu przyznać: był szybki niczym kuna. W jednej chwili patrzył mi w oczy ze zdziwieniem, a w następnej zatapiał zęby w dłoni. Usłyszałem chrzęst miażdżonej kości. Syknąłem z bólu, a on przyciągnął bose stopy do siebie i uderzył mnie piętami w tors z taką siłą, że na chwilę odebrało mi oddech. Nie rozluźniłem jednak uchwytu, zamiast tego cisnąłem nieszczęśnikiem o ścianę jaskini. Uderzył w nią z głośnym stukotem czaszki, która napotkała na swojej drodze kamienną przeszkodę. Stał jeszcze przez chwilę, jakby ciało nie mogło się pogodzić z porażką, by osunąć się w końcu bez czucia na zimne skały. Z rozwartych bezwładnie ust wypadł mu kawałek palca, mojego palca.

Pomyślałem, że pewnie wyzionął ducha, ale gdy podszedłem bliżej, usłyszałem urywany oddech swego niedoszłego zabójcy. Związałem go niby prosiaka na targ, choć z zakrwawioną ręką nie było to prostym zadaniem, i wróciłem do ognia. Teraz w jego świetle obejrzałem nową ranę. Krew przestała płynąć, więcej, zdawało się, iż w miejscu ugryzienia zmienia się w żywą pianę, z której zaczął wyrastać brakujący fragment dłoni. Czym się stawałem?

– Odynie, Panie mój, co się ze mną dzieje?

Ostatnie słowa powiedziałem głośno, ale nie było żadnych uszu w pobliżu, nie doczekałem się też boskiej reakcji. Jeszcze raz spojrzałem na swoją rękę. Była cała. Jestem prostym wojem, nawykłym do rozwiązywania problemów zimnym ostrzem, a w tym kryła się seidir – czarna magia, o której wiedziałem tylko tyle, że istnieje. Odsunąłem od siebie sprawy, których ludzki mózg ogarnąć nie zdoła, tak jak człowiek samą myślą nie zmieni kamienia w złoto.

Usiadłem, wracając do rozmyślań, jakby to, co zdarzyło się przed chwilą, było ułudą, snem, tak jak wszystko, co mnie spotkało, od potyczki z Niemymi w wiosce Lachów, po dzisiejszy poranek. Rana na ramieniu przestała krwawić. Czułem jeszcze bolesne pulsowanie w ręce, ale i to minie, bo ostrze nie przecięło drogi krwi.

Coś jednak we mnie pękło i wspomnienia zaczęły napływać coraz szerszym strumieniem. Pozwoliłem im zawładnąć myślami, aby choć na chwilę zapomnieć o tym, co jest tu i teraz – o tym, co nas spotkało í dag, i o tym, co nas czeka á morgun.

Bitwa z dzikimi była niczym pieśń śpiewana przez samego Bragiego, syna Odyna. Najpierw drobne potyczki dla zaciekawienia braci siedzącej przy ogniu, dla wciągnięcia ich w opowieść. Potem werbel wojennych bębnów i pierwsza fala atakująca dolinę. Jezioro czerwonej juchy, sterty odciętych członków i głów, i my, zmęczeni, ale upojeni zwycięstwem. Druga fala uderzyła w nasze osłabione pozycje zaraz potem i to była muzyka grana na lutni, dźwięczna, mocna, czasem szybka, innym razem zawodząca, ale w miarę pękania kolejnych strun coraz bardziej szarpana i cicha.

Przed tą ostatnią bitwą sprawy wyglądały inaczej, miałem do kogo gębę otworzyć, była przy mnie czwórka skandynawskich druhów i kilkudziesięciu lackich chłopów wraz z niewiastami i dziatkami, których tak jak mnie bogowie wystawili na próbę, zsyłając do kraju lodu. Jeszcze słyszałem radosne dziecięce szczebiotanie, ale teraz... Została nas zaledwie garstka. Tu, na górze, poza mną przeżył Orm Frodisson i sześciu ludzi Starej Rasy, włochatych olbrzymów, rdzennych mieszkańców tej ziemi, w tym Wierzba z nowo narodzonym oseskiem przy piersi. Z wieśniaków, z którymi tu przybyliśmy, nie przetrwał nikt, chyba że komuś udało się ukryć w chaszczach gęsto porastających dno doliny, co było tak prawdopodobne jak to, że fasola obrodzi dwukrotnie w ciągu roku, i do tego jeszcze bobem.

Nagle cichy szmer wyostrzył moje zmysły i kazał myślom powrócić do dnia dzisiejszego. Niewolnik, mój niedoszły oprawca, stęknął cicho, lecz zaraz znowu zapadł w studnię snów i leżał pod ścianą, nie dając znaku życia, ale dychał i to było najważniejsze. Potrzebowałem go, a raczej tego, co może mi powiedzieć, o ile w ogóle umiał mówić.

Pamiętałem siebie sprzed kilku miesięcy, które teraz wydawały mi się całym życiem – dumny najmłodszy syn konunga szwedzkiego, Eryka Zwycięskiego, i Sygrydy Storrady, córki konunga lackiego, Mieszka I. Musiałem opuścić rodzinną ziemię, uciekając przed knowaniami mojego brata Olofa, który obawiał się, że miast niego sięgnę po królewski pas. Ratowałem skórę, ale świat stał przede mną otworem, wszystko było proste, a do stracenia miałem tylko fjor, własne życie. Byłem niczym olbrzym zdolny podtrzymać jedną ręką niebo, w drugiej dzierżąc dzban z piwem.

Próbowałem splunąć ze złością, ale w suchych, spękanych ustach zabrakło śliny. Przypominały jałową pustynię pełną piasku i gliny.

Niespełna rok temu rudobrody Thor – imię to oznaczało w naszym języku szaleńca, choć od małżeństwa z dobrą Sif bardzo się zmienił – rzucił naszej piątce wyzwanie godne wielkiej sagi, zsyłając do samego Grinnungagapu. A może to dzielny Tyr, chcąc sprawdzić nasze męstwo, postanowił poddać nas próbie? Albo maczał w tym palce ojciec kłamstwa i żółci – Loki? Teraz to nie miało już znaczenia, choć widząc, co się z nami później stało, ten ostatni przychodził mi na myśl coraz częściej.

Moje przygody napełniłyby niejedną sagę słodkim miodem rozgrzewającym krew i wyobraźnię spragnionych sławy synów skandynawskiej ziemi. O naszych losach bardowie mogliby śpiewać pieśni, zabawiając jednako gawiedź i władców. Przy płonącym ogniu, z rogiem pienistego napitku w ręku, opowieści te nabrałyby barw i kształtów, a niejeden młodzik chciałby się znaleźć na naszym miejscu, dla chwały i wiecznego żywota u stołu Odyna.

Głupcy i marzyciele, ale sam kiedyś taki byłem.

Wieszczka Skuld, słuchająca tego, co ma dopiero nadejść, wiedziała, jaki los nas tu czeka, my nie.

W jednej chwili byliśmy na ziemiach Piastów i łapaliśmy oddech po zwycięskiej potyczce z Niemymi, by zaraz potem, z wyroku samego Thora, jak wówczas mniemałem, wraz z całą wsią znaleźć się na tym zimnym i – jak sądziliśmy – pozbawionym ludzi pustkowiu. Bratem był nam głód, a siostrą śmierć w mroźnym oddechu lodowych olbrzymów.

Przypomniałem sobie swoje zdziwienie, gdy po wyjściu z chaty naczelnika wsi – zamiast zaśnieżonego i gęstego boru otaczającego zabudowania – ujrzałem nagie, smagane wiatrem pola; jedyną roślinnością w zasięgu wzroku było kilka drzew rosnących w pobliżu osady, które bogowie przenieśli razem z nami. Wszyscy mieszkańcy wylegli, by zobaczyć, co się stało, i wszyscyśmy stali z rozdziawionymi gębami, nie mogąc zrozumieć tego, co widziały nasze oczy.

Teren dookoła wioski był równiutko ucięty, jakby ktoś czubkiem miecza zatoczył ogromny krąg, poza którym znajdował się obcy świat. W powietrzu czuło się seidir i moc błyskawic, niczym na fiordach w czas burzy.

Cofnąłem się myślami w tími jeszcze dalej...

***

W siłowym sarkofagu leżało nagie ciało osobnika w średnim wieku, o bladej, lekko przeźroczystej skórze i krótko przystrzyżonych, białych jak śnieg włosach. Budową przypominał raczej chłopca niż mężczyznę, co świadczyło o długotrwałym poddawaniu organizmu przyciąganiu o wartościach nieprzekraczających ośmiu dziesiątych przyciągania ziemskiego, czyli takich, jakie panowały na niemal wszystkich okrętach Floty ludzkiego dominium.

Hez Tolov, kapitan Autonomicznego Statku Dowodzenia, zwanego potocznie AS-em – supernowoczesnego, eksperymentalnego okrętu Floty, zdolnego, o ile wierzyć konstruktorom, do przebicia błony rozdzielającej wszechświaty – przebywał w wirtualu, przeżywając po raz nie wiadomo który przygody temporalnych podróżników. Mógł wcielić się w dowolną postać, ale najczęściej wybierał Eryka Eryksona, wodza drużyny wikingów. Można powiedzieć, że stał się swego rodzaju ekspertem od życia i obyczajów tych barbarzyńców – to do tego stopnia, iż by poczuć klimat oraz barwę tamtych wydarzeń, przyswoił sobie język staronordycki, którym władał płynnie bez aktywowania implantów lingwistycznych, pewnie jako jedyny współczesny człowiek. Przez lata stał się w nim tak biegły, iż jego mózg, niejako samoczynnie, tłumaczył archaiczne wyrażenia i zwroty na univela.

To działało w obie strony i niedawno, podczas bankietu w admiralicji, na rzucone z przekąsem pytanie szefa połączonych sztabów, kiedy w końcu łaskawie uzna, że AS jest już gotowy do testów w otwartej przestrzeni, odpowiedział: „za ársfjórðungur, może szybciej, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem”, wywołując tym zdziwienie słuchacza i skrywane uśmiechy kolegów. Stary na szczęście ich nie zauważył, bo mogłoby się to źle skończyć dla wesołków. Hez znajdował się poza jego zasięgiem. Jako jedyny wśród wyższych oficerów obecnych na bankiecie podlegał bezpośrednio premierowi Federacji. Wypełniając jakąś supertajną misję zleconą przez samego Prana Feya, był nietykalny, więc każdy sztabowiec od komandora porucznika wzwyż traktował go niczym okręt w niekontrolowanym kolapsie – im dalej od takiego, tym bezpieczniej.

Historię przypadkowej podróży w czasie Słowian, wspieranych przez drużynę Normanów z Erykiem Eryksonem na czele, znały decyliony istnień w całej galaktyce. Czerpały z niej pełnymi garściami korporacje medialne, przygotowując liczące tysiące odcinków superprodukcje. Smaczku dodawał fakt, iż scenariusz napisało samo życie, a skutki... No cóż, nie ma i nigdy nie było odpowiedniej skali porównawczej, by w pełni oddać rozmiar konsekwencji tamtych zdarzeń.

Naukowcy z trzydziestego stulecia przypadkiem odkryli anomalię w ciągłości kontinuum czasowego, będącą efektem pojawienia się w Układzie Słonecznym, na milionowe części sekundy, ciała niebieskiego potocznie zwanego „czarną dziurą”. Mówiąc bardziej obrazowo, dziesięciowieczna słowiańska wieś wraz z mieszkańcami została rozbita na hadrony, a konkretnie bariony o spinie połówkowym, i odtworzona w niezmienionym stanie w okresie ziemskiego górnego paleolitu, czyli wiele tysięcy lat wcześniej. Trafili w rejon cofającego się lodowca, do świata, w którym żyły mamuty, nosorożce włochate, smilodony, niedźwiedzie jaskiniowe i dwie zwalczające się rasy ludzkie: homo sapiens sapiens i schyłkowa homo sapiens neanderthalensis.

Zespół profesora Noela z korporacji Nova wysłał w przeszłość, w dziesiąte stulecie naszej ery, czyli w okres poprzedzający tę niezwykłą podróż w czasie, nanojednostkę wielkości atomu. Na więcej nie pozwalał ówczesny stan wiedzy, zresztą i współcześnie niewiele się w tej materii zmieniło. Nano, po intensywnym procesie replikacji w ciele jednego z wieśniaków, miała stworzyć autonomiczną sztuczną inteligencję i dostarczyć potomnym relację z przebiegu tego naturalnego, unikatowego zjawiska.

Rezultaty eksperymentu zaskoczyły wszystkich. Na skutek ingerencji nastąpiło rozwarstwienie rzeczywistości i powstał równoległy świat, którego władcami byli potomkowie neandertalczyków. W trzydziestym stuleciu naszej ery doszło do kontaktu i ludzkość przekonała się, że „kuzyni” znacznie wyprzedzają ją pod względem rozwoju psychotechnologicznego. Zderzenie z rzeczywistością było bolesne, bo tym samym społeczeństwo wywodzące się z gałęzi sapiens sapiens przestało być najdoskonalszym dziełem ziemskiej ewolucji. Nie obyło się oczywiście bez fal protestów, które rozlały się na wszystkie planety ludzkiego dominium, ale umarły śmiercią naturalną, gdy rozeszła się wieść, iż rasy rozumne w naszej galaktyce, i to bez względu na płaszczyznę rzeczywistości, w której egzystują, skazane są na zagładę. Jak mawia stare powiedzenie: gdy boli cię palec, włóż drugą rękę w ogień, a ból zniknie niczym dym na wietrze.

Z głębi kosmosu, od strony Macierzy Wszechświatów, nadciągała fala zniszczenia, rozbijająca w pył starą materię. Właśnie z tego powodu potomkowie neandertalczyków nawiązali kontakt z ludźmi. Szukali sojuszników w wyścigu o życie.

Relacja z osunięcia się dziesięciowiecznej wioski o tysiące lat w przeszłość Ziemi – a raczej przekaz zarejestrowany przez wikinga Eryka Eryksona, który stał się przypadkowym nosicielem SI wysłanej przez zespół profesora Noela – została sformatowana do poziomu zrozumiałego dla współczesnego człowieka. Język i wiele niezrozumiałych wyrażeń zastąpiono odpowiednikami w univelu, zachowując jednak klimat i ducha tej niecodziennej opowieści. Korporacyjna Sztuczna Inteligencja wykonała kawał solidnej roboty. W kolejnych latach stworzono setki, jeśli nie tysiące komercyjnych wariacji na ten temat, ale Hez wracał tylko do oryginału, a właściwie do pierwszej translacji.

Miał jeszcze przed sobą godzinny relaks, nim SI okrętu postawi go na nogi. Ta godzina mogła oznaczać dni i tygodnie przygód w odległym paleolicie. Jedyne ograniczenie stanowiła tu przepustowość mikroportów i ilość wolnego miejsca w osobistej pamięci operacyjnej. Było to jedno z wielu dobrodziejstw, wynikających z intensywnej współpracy naukowej współczesnych ludzi z Braćmi, czyli potomkami neandertalczyków.

Hez otworzył szerzej kanały synaptyczne, pozwalając po raz kolejny unieść się historii. Znowu był Erykiem, z którym pomimo dzielących ich tysiącleci czuł dziwną braterską więź. Ten dzielny młody wódz zmienił świat – co tam świat, cały wszechświat! – jedynie z garstką przyjaciół i prymitywnym mieczem w ręku, a Hez Tolov musiał ten świat uratować, dysponując w skali kosmicznej niewiele większym potencjałem.

Zanurzył się w wirtualu niczym nurek w zimnej toni. Lekkie mdłości i uczucie dezorientacji towarzyszące transferowi jaźni niemal natychmiast ustąpiły miejsca smutkowi i poczuciu beznadziei, które opanowały umysł młodego wojownika niczym poranna mgła bagna. Hez niemal czuł, jak węzły mięśni robią się pod skórą większe i twardsze, a kości grubsze i mocniejsze. Pomimo skrajnego zmęczenia biologiczna maszyna bojowa, w którą się przeistoczył, była gotowa do natychmiastowej akcji. Nanoorganizmy, którymi trzydziestowieczni naukowcy w ramach projektu badawczego – o znamiennej nazwie Pandora – zainfekowali to ciało, mogły chłonąć energię zderzających się cząsteczek gazów czy chociażby asymilować pozostałości po wyładowaniach atmosferycznych, oddając nadwyżkę nosicielowi. Hez został odcięty od bodźców z realu, nie myślał już o czekających go testach nowego napędu Higgsa, który był ostatnią deską ratunku dla ginącej ludzkości. Stał się wikingiem.

***

Ciało Eryka drgnęło i mężczyzna wiedziony jakimś pierwotnym, oddalonym od świadomości impulsem zaczął się podnosić. Potężne muskuły zagrały pod skórą, ale zaraz wiking osunął się bezwładnie i tylko wielki głaz za plecami uchronił go przed upadkiem.

Wojownik pogrążony był we wspomnieniach tak głęboko, że gdyby atak dzikiego nastąpił w tym momencie, zakończyłby się powodzeniem. Ostatni z prawdziwych ludzi – jeśli nie liczyć Orma – którego bogowie zepchnęli w objęcia Hel, siostry wilczego Fenrira i córki zdradzieckiego Lokiego, uciekając przed dniem dzisiejszym, sięgnął do początków tej śmiertelnej przygody. Ale czy życie jest czymś więcej niż dążeniem do śmierci? Czy droga ta, raz kręta i mozolna, innym razem prosta i krótka, nie wiedzie zawsze do jednego celu?

Po raz kolejny przepłynęły mu przed oczami ostatnie miesiące i jak zawsze zastanawiał się, co poszło nie tak. Czy mogli uniknąć takiego losu, pójść inną ścieżką? Może gdyby zawczasu znał przyszłość i skutki własnych czynów oraz następstwa działań swoich kompanów...? Ale równie dobrze mógłby chcieć przenikać przez skałę czy pić za życia u stołu Odyna.

Pomimo ogarniającej go beznadziei, a może właśnie dzięki niej, wszystko wróciło i to ze zdwojoną siłą. Czuł się niby bard, opowiadający przy trzaskającym ogniu historię swego życia, albo ojciec, który siedząc wraz z synem przed domostwem, snuje przed młodzikiem opowieść, ku pamięci i przestrodze.

***

Było nas pięciu krzepkich swjonów, poddanych konunga szwedzkiego Eryka Zwycięskiego, którzy by napełnić mieszki złotem, najęli się wraz z resztą oddziału na służbę do kniazia lackiego Mścisława. W oczekiwaniu na koniec zimy, która zwyczajowo była okresem gromadzenia tłuszczu pod skórą, a nie wojaczki, przyjęliśmy ofertę ochrony konwoju, złożoną przez miejscowego kupca zwanego przez krajan Głowaczem. Wraz z nim wyruszyliśmy w drogę ku wybrzeżu, by kupić trochę przedniego oręża, którym handlowali kapitanowie zamorskich landskipów.

To były dobre, szczęśliwe chwile, i to pomimo srogiej zimy, która trzymała mocno w garści słowiańską domenę. Czasy były niespokojne, bowiem tu i ówdzie chodziły słuchy o gromadzeniu się zbrojnych i to po obu stronach granicy. Władyka niemiecki Magnis Sedov przymierzał się ponoć do ataku na Słowian, chcąc krzewić wśród nich wiarę w prawdziwego Boga, nie zważając na fakt, że ten już jakiś czas temu zawitał pod lackie strzechy. Kniaź Mścisław nie był w ciemię bity i planował uprzedzić sąsiada. Ot, przygraniczne swary, które zawsze dawały chleb takim najemnikom jak my.

W każdym razie nasza piątka – to jest: Sven Aunsson; Bjørn Niedźwiedź, syn Ruryka; Harald Dallaksson; Orm Młot, syn Frodiego; i ja Eryk Erykson, najmłodszy syn Eryka Zwycięskiego, konunga szwedzkiego, i Sygrydy Storrady, zwanej tutaj Świętosławą, córki konunga Mieszka I, siostry Bolesława, którego Słowianie zwą Chrobrym – trafiła do wsi leżącej niedaleko potężnej Vistuli, toczącej niedbale swoje wody, teraz nakryte grubą płytą lodu, przez równinne zalesione tereny Estlandii.

Bogowie nie cierpią gnuśności u ludzi, co innego wśród swoich, więc rzucili nasz niewielki oddział, wraz z eskortowanym przez nas kupcem, w środek walki toczonej pomiędzy miejscowymi chłopami a Niemymi, którzy właśnie z mieczem i toporem w ręku składali „sąsiedzką wizytę”. Jakby tego było mało, po zwycięskiej potyczce Thor, albo sam Odyn, pokazał swoje niezadowolenie i przeniósł całą wieś – ludzi, dobytek, bydlęta, zabudowania, nawet wioskowe kundle – do innego świata, w którym czekały na nas lód, śnieg i jak się okazało: śmierć. Nie wiem do dzisiaj, czy to była kara za pozostawienie wrogów przy życiu, czy też zwykła igraszka bogów, w każdym razie tego dnia po raz ostatni czułem swojski, znajomy zapach gęstego boru i żyznej czarnej ziemi.

Pogrążony w głębokiej zadumie, niby we śnie, Eryk westchnął ciężko na wspomnienie zimowej tułaczki, która zabrała wielu słabszych towarzyszy. Nie wszystko było jednak złe. Na mgnienie oka przez jego twarz przebiegł uśmiech, gdy w wizjach pojawiła się Jagna, córka naczelnika wioski Sławoja. Jednak ta chwila przeminęła równie szybko jak iskra lądująca w śniegu. Myśli wikinga porzuciły dziewczę, bo było to miłe sercu, ale bolesne wspomnienie.

Po wielu przygodach znaleźliśmy Dolinę. Słowo to pachnie jeszcze teraz w mojej głowie domem, dymem z wędzarni i nadzieją. Miejsce było dogodne do obrony, w połowie przegrodzone potężną, wypływającą spod skał rzeką, z wąskim na kilku ludzi przesmykiem z drugiej strony.

Wszystkim zdawało się, że bogowie w końcu odpuścili sobie zabawę w to, kto z nas przeżyje, a kto umrze z zimna, w paszczy bestii z koszmarów czy zabity przez ludożerców. Tak powstała osada, której moi druhowie nadali nazwę Skaldborg, oznaczającą w mowie ludu północy „mur tarcz”. Wreszcie mogliśmy spać spokojnie, bez broni w zasięgu ręki. Znowu rozbrzmiewał śmiech pacholąt, niewiastom zaczęły rosnąć brzuchy – mimo tego, że ich mężowie od świtu do zmierzchu pracowali niemal nad ludzkie siły, by zdążyć do kolejnej zimy z budową drewnianych chat. Nikt się nie skarżył. To były dobre dni.

Ale i tu dopadł nas pokrętny los. Nie byliśmy jedynymi mieszkańcami w Grinnungagapie, bo to musi być ta okrutna pierwotna kraina, w której toczy swe boje ogień ze świata Muspellheim i lód ze świata Niflheim, dając początek życiu. Ja i moi kompani wdaliśmy się, zresztą całkiem przypadkowo, w wojnę toczoną na tych ziemiach pomiędzy ludem Starej Rasy – potężnym niegdyś, ale obecnie nielicznym i szukającym ocalenia na mroźnych pustkowiach – a małymi i zawziętymi dzikusami, nowymi panami tego świata. Ci ostatni przekroczyli góry, porwali Jagnę, lacką dziewkę miłą memu sercu, i zaatakowali osadę. Choć uzbrojeni jedynie w krzemienne ostrza i toporne kamienne młoty, zalali nas, przybyszów z innego świata, swoją masą i przetrwaliśmy tylko dzięki pomocy pobratymców Wierzby, jednej z pierwszych kobiet Starej Rasy, które dane mi było spotkać w tej krainie, o ile przetrwaniem można nazwać przeżycie jedynie dwóch wikingów z całej kilkudziesięcioosobowej społeczności.

Mężczyźni tego prastarego ludu byli potężni, przewyższali siłą najlepszych z ludzi północy. Ich długie, muskularne ręce mogły złamać człowieka na pół niczym suchą gałąź. Gęste, krótkie jasne włosy, porastały prawie całe ich ciała, a srogi i chmurny wygląd nadawały twarzy wystające łuki brwiowe. Broń i narzędzia robili z kości zwierząt i twardych skalnych odłamków, ale po co komu żelazo, skoro gołą ręką jest w stanie pokonać wroga zakutego od stóp do głów w metal.

Lud ten żył w niewielkich rodzinnych grupach, przemierzając ziemie w niezmiennym rytmie narodzin i śmieci od wielu árþúsundów i setek pokoleń. Mieli jeszcze coś, z czym nie zetknęliśmy się nigdy wcześniej – mowę bez słów. Za jej pomocą przysłali sobie na wielkie odległości nie tylko wypowiedzi, ale także oglądane obrazy, wiedzę i doświadczenia zachowując dla potomnych we wspólnej pamięci. Bogowie ziemi, skał i drzew, w których wierzyli ludzie Starej Rasy, musieli być potężni, jeśli dali stworzonym przez siebie istotom takie umiejętności. Ich wyrokiem również ja, choć na krótko, uzyskałem ten dar.

Mowa bez słów miała jednak swoją ciemną stronę. Cierpienie i śmierć jednego osobnika, przysparzały bólu całej społeczności, dlatego ci olbrzymi nie łączyli się w większe plemiona, zdolne stawić czoło młodszym rasom, napływającym z odległych terenów zwanych przez miejscowych Matką. Odległość łagodziła te objawy.

Rozmyślania przerwało ukłucie bólu. W roztargnieniu potarłem grzbietem dłoni skórę na głowie, zrywając przy tym świeże strupy i ciepła krew zalała mi twarz.

A jednak wygraliśmy – myśl ta była niczym gorzki smak sproszkowanej wierzbowej na języku, a słowo „zwycięstwo”, które zapaliło się pod czaszką niby pochodnia w skalnej grocie, równie szybko zgasło, gdyż było ono iście pyrrusowe. Zapamiętałem opowieść mojego greckiego niewolnika o władcy Epiru, Pyrrusie, oraz jego wygranych nazbyt dużym kosztem bitwach.

My wykrwawiliśmy się niemal śmiertelnie, więc chwała i radość pasowały tu jak miód do łoju.

Dosyć. Otrząsnąłem się ze wspomnień, rzucając głową niczym pies chcący pozbyć się nadmiaru pcheł. Krople krwi ze świeżo otwartej rany prysły na boki, zlewając się w szarówce jaskini z rubinową czernią kamiennej posadzki.

Widok, który miałem przed oczami, mógł być snem szaleńca wtrąconego do Nastrandu. Ciała dzieci na tyle małych, że za życia nie były zdolne unieść broni ani pomagać w obronie Doliny w inny sposób, choćby donosząc strzały i strawę swoim ojcom i starszym braciom, leżały z podciętymi gardłami w głębokiej niszy, tuż poza zasięgiem mojego ramienia. Nie wszystkie jednak, niestety. Mój wzrok natrafił na truchło, które należało do najwyżej kilkumiesięcznego oseska. Złożone teraz pod dziwnym kątem, przed śmiercią musiało być zwyczajnie roztrzaskane o twardą skałę i porzucone nieopodal wejścia.

Ono musiało się urodzić już tu. Dla nich chcieliśmy przetrwać, mieli być naszą przyszłością, naszą nadzieją...

Tuż przy dzieciach leżały matki. Własnymi piersiami osłaniały latorośle przed dzikimi. Miały modi w sercach, ale zabrakło siły w ramieniu. Teraz leżały nieruchome, blade i zimne obok swoich pociech.

Starcy walczyli i zabrali ze sobą kilku napastników, ale przewaga tych ostatnich była zbyt wielka. Pobratymcy Wierzby przybyli za późno. Pozostała im tylko zemsta, a ta jeszcze nigdy nie przywróciła nikogo do życia, choć była miła bogom i ludziom.

Wstałem powoli, czując się niczym wiekowy mąż. Wraz z nadzieją siły wyciekały ze mnie jak woda z dziurawego rybiego pęcherza. Rana na ramieniu zadana kamiennym ostrzem zasklepiła się już niemal zupełnie, a po odrętwieniu pozostało jedynie rytmiczne pulsowanie.

Dosyć już miałem zapachu i widoku śmierci; wyszedłem na zewnątrz.

Orm, jedyny mój krajan, który przeżył masakrę, stał oparty o skalną ścianę i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Z rany przy uchu, a może kilku ran, krew płynęła po policzku cienkim strumieniem i skapywała z brody na kolczugę, zdobiąc metal kolejną rdzawą plamą, ale mój przyjaciel zdawał się tego nie zauważać.

Chłodne wieczorne powietrze szczypało delikatnie w twarz. Nie czułem wszakże zimna, a jedynie orzeźwienie i miękki podmuch wiatru na twarzy. Słońce ścigane przez Skolla powoli zmierzało do miejsca nocnego spoczynku. Wziąłem głęboki oddech, a ściśnięte płuca, jakby niechętnie wpuściły do środka powietrze. Życie na zewnątrz toczyło niezmiennie swe boje. Ktoś ginął, ale na jego miejsce przychodzili nowi. Zagłada nawet całego stada renów nie oznaczała wyginięcia tych szlachetnych zwierząt. Z nami było inaczej. Fala beznadziei znowu zalała moje myśli.

Po każdej zwycięskiej bitce miód smakował lepiej, zapachy były intensywniejsze, kobiety bardziej chętne, a mężowie skorzy do uciech, ale tym razem radość zwycięstwa miała gorzki posmak porażki. Dla kogo to wszystko, skoro – o ile nie liczyć porwanej i zniewolonej przez dzikich Jagny – została nas tylko dwójka. Spojrzałem na zgarbionego druha, który teraz bardziej przypominał poturbowany przez sztorm okręt szykujący się do pójścia na dno niźli dumny i niezwyciężony drakkar.

– Trzeba tam zejść, może kto ocalał – rzekłem, zataczając ręką półkole. Miałem wrażenie, jakby ta ręka i głos należały do kogoś innego. Orm spojrzał na mnie i bez słowa skinął głową.

Patrzyliśmy na piętrzący się u stóp skalnej ściany kamienny kurhan, gdzie spoczywały pospołu ciała obrońców i napastników, na których w ostatnich minutach walki spuściłem rzekę przygotowanych w tym celu głazów. Kurz już opadł, pokrywając wszystko rdzawoszarym całunem i z wyjątkiem zostawionych przez osuwające się kamienie świeżych szram na zboczu nie widać było śladów niedawnej krwawej potyczki.

– Po co to wszystko, Eryku? Dla kogo przez tyle miesięcy wypruwaliśmy sobie flaki, dla kogo marzliśmy na tych lodowych pustkowiach nie mając często co do miski włożyć, żrąc wilcze żylaste truchło? Dla trupów? – Mój druh zastygł niczym posąg, a głos wydobywał się spomiędzy jego zaciśniętych warg niby z samego wnętrza Ormiej istoty.

Chciałem mu powiedzieć, że dla siebie samych, dla tych kilku ostatnich radosnych miesięcy, podczas których w wiosce, poza stukaniem narzędzi, słychać było śmiech, ale wzruszyłem ramionami. Równie dobrze mógł zapytać, dlaczego słońce nie spada na ziemię, tylko gna po naszym niebie, albo czemu dzień w dzień dzielna para koni, Alsvidh i Arvak, ciągnie rydwan słoneczny ze wschodu na zachód, a nie odwrotnie.

– Bogowie są kapryśni i nie zawsze robią to, co ma sens, a przynajmniej nie dane jest nam go dostrzec – mówiąc to, zacząłem ostrożnie schodzić po stromym i śliskim zboczu. Ostatnie kilka metrów zjechałem na plecach.

Dopiero na dole zobaczyłem szczątki ludzkie gdzieniegdzie wystające spod kamieni. Ręka jakiegoś dzikiego, ciągle zaciśnięta na kamiennym ostrzu, wskazywała prosto w niebo, jakby oskarżając bogów o tę masakrę. A może to była prośba o pomoc? Tu i ówdzie leżały fragmenty naszego uzbrojenia; a to popękany skjold, a to rozdarty wpół skórzany półpancerz. Resztę pewnie miał przy sobie trup jakiegoś woja lub chłopa, bo ci ostatni przed rozstrzygającą bitwą zakładali na grzbiet, co popadło. Niekiedy był to skórzany napierśnik; pod koniec broni mieliśmy więcej niźli ludzi zdolnych ją nosić, więc było w czym wybierać.

– Idę do wsi. – Pokazałem czubkiem miecza wciąż płonące zabudowania. – Chodź ze mną, przyda się druga klinga w Skaldborgu, a tutaj nic po tobie.

Orm stał nieruchomo, jakby mnie nie usłyszał. Jego jasne włosy były teraz szare od pyłu, który podnosił się z ziemi przy każdym naszym kroku. Wydawał się nieobecny, jakby dostał obuchem topora w łepetynę.

– Ormie, synu Frodiego! – Teraz niemal krzyczałem, potrząsając nim niczym workiem fasoli.

Spojrzał swoim jednym okiem nieco przytomniej.

– Idę, tylko to wszystko takie, takie…

Wydawało się, że coś w nim pękło. Po nieruchomej twarzy pociekły łzy, żłobiąc w pokrywającym ją pyle kręte ścieżki. Nigdy wcześniej nie widziałem go płaczącego. Gdy było naprawdę źle, co najwyżej odchodził gdzieś na ubocze, głuchy na nawoływania kompanów, by pijąc na umór, sam na sam rozprawić się z własnymi demonami. Śmierć nie była dla nas pierwszyzną, ale zawsze u kresu nawet najtrudniejszej drogi czekał dom i nasi ludzie. Dopiero teraz zrozumiałem, jak wiele sił daje nadzieja, a jak śmiertelnym wrogiem jest jej brak. Tu obce były nawet zapachy, a właśnie straciliśmy towarzyszy, którzy łączyli nas z dawnym życiem. Umrzeć w walce to szybki i zaszczytny koniec i krok do Walhalli, ale przeżyć i widzieć, jak przyjaciele, jeden po drugim, opuszczają ten świat – to całkiem co innego.

– Zajmijmy się czymś – mruknąłem do niego, a może i do samego siebie.

Droga do wioski usiana była ciałami dzikich, przetykanymi zgrzebnym płótnem odzienia lub brązem skórzanego napierśnika jakiegoś wieśniaka. Skaldborg stał w płomieniach. Żar był tak potężny, że pomiędzy zabudowania nie mogliśmy jeszcze wejść, ale i bez tego wiedzieliśmy: nikt nie uszedł cało z tej ognistej pułapki, z tej kuźni Alfrigga. Na spotkanie wybiegło tylko kilka osmolonych wioskowych kundli.

– Wyciągniemy z pogorzeliska, co się da, ale jeszcze nie teraz. – Ruszyłem, omijając zabudowania szerokim łukiem, i poczłapałem w kierunku palisady.

– Co chcesz zabierać z tego stosu pogrzebowego, lepiej sami tam wskoczmy, niech ogień dokończy dzieła.

Odwróciłem głowę mimo woli, niczym kukiełka wiedziona sprawną ręką lalkarza. Popatrzyłem na tego nieustępliwego i nie\znającego strachu woja, jakbym go zobaczył po raz pierwszy w życiu.

– Szukajmy naszych, musimy oddać im ostatnią posługę zgodnie z tradycjami ich i naszych bogów, a potem ruszymy za góry. Odnajdziemy Jagnę, albo to co z niej zostało, tak jak obiecałem Sławojowi. Dzicy ją porwali, ale żyje i jest teraz wszystkim, co mam. Tylko ona i ty, Ormie.

Moje słowa podziałały na niego niczym sucha huba rzucona w płomienie.

– Czego ty chcesz szukać na tym zapomnianym przez bogów świecie! – Kopnął drewnianą motykę, która leżała porzucona w trawie i której nikt już pewnie nie weźmie do ręki. – Jesteśmy jak to drewno, nieprzydatni i niepotrzebni nikomu. Ja tu zostaję. – W jego głosie zabrzmiały twarde nuty oznaczające, że podjął decyzję i niełatwo go będzie przekonać do zmiany planów.

– Musimy znaleźć Jagnę! – Dźwięki wydobywające się z mojej zaschniętej krtani bardziej przypominały skrzek starej baby niźli krzyk męża. – Bez ciebie sobie nie poradzę, ale razem...

Wstrząsnął się, jakby otrzepując z kropli deszczu.

– Taa... – ni to mruknął do siebie, ni odpowiedział. – Twoja dziewka, którą dzicy porwali, gdy jeszcze nam się wydawało, że mamy przed sobą jakąś przyszłość. Ona nie żyje, Eryku, tak jak jej matka, ojciec, bracia, jak moja Nawoja! – Znowu prawie krzyczał. – Była brzemienna... – dodał ciszej, jakby sam do siebie. – Brzemienna, a ja, ja... – Zamilkł, jakby niezdolny do dokończenia wypowiedzi.

Spojrzałem na niego zaskoczony.

– Jagna? A jeśli tak, co to zmienia?

– Nie myślę o Sławojowej latorośli. – Rzucił mi roztargnione spojrzenie. – Nawoja, moja kobieta zarżnięta jak prosię w jaskini, nosiła pod sercem nasze dziecko.

Nic nie powiedziałem. Zresztą o czym tu gadać, czy mam go pocieszać, mówiąc, że będzie dobrze? Puste słowa, które w moich własnych uszach brzmiałyby fałszywie.

– Znajdźmy naszych i wyprawmy pochówek godny wojowników, przynajmniej to jesteśmy im winni. Poobcinamy paznokcie u rąk, wszystkim. – Uciszyłem jego odruchowe protesty machnięciem ręki. – Wiem, że Lachowie to nie ludzie północy, ale Naglfar będzie tak wielki, jak wiele paznokci śmiertelników zostanie użytych do jego budowy. Ten okręt poniesie gigantów w bój z bogami w czas Ragnaröku, więc nie powinniśmy ułatwiać im zadania.

Skinął głową. Staliśmy jeszcze chwilę bez ruchu, a ciszę przerywał tylko trzask palącego się drewna. Nawet ptaki pouciekały z doliny, która pomimo początkowej obietnicy stała się dla nas jedną wielką grobową komnatą.

Jak się okazało, nie tylko my przeżyliśmy rzeź. Nagle od strony wysokich zarośli rosnących gęsto w okolicy gorących źródeł usłyszeliśmy szelest, jakby jakieś wielkie zwierzę przedzierało się przez chaszcze. Odruchowo chwyciłem za miecz. Cichy świst żelaza wysuwającego się ze skórzanej pochwy świadczył o tym, że Orm uczynił to samo.

To byli dzicy. Zatrzymali się tuż za granicą nakreśloną naszym zimnym metalem. Chwała niech będzie bogom za wyrobione latami nawyki.

– Plecami! – krzyknąłem, ale nie musiałem nic mówić, bo w tej samej chwili już opierałem się o szerokie barki mojego druha.

Yggdrasil

Подняться наверх