Читать книгу Puste niebo - Radek Rak - Страница 9
ОглавлениеNa dworzec we Włodawie ze zgrzytliwym łoskotem wtoczył się spowity kłębami dymu pociąg, cały czarny od sadzy; lokomotywa lśniła jak nasmarowana smalcem. Wagon osobowy był tylko jeden, potem szło kilka bydlęcych i dwa na węgiel.
W przedziale cuchnęło potem i papierosowym dymem. Okna były pozamykane, a mimo to sadza pokrywała wszystko jak ciemna pasta. Najwygodniejsze kanapy obsiadło kilku grubych mężczyzn w melonikach. Zachowywali się głośno, pachnieli skórami i wódką; już po paru słowach Tołpi zorientował się, że to wracające z jesiennego polowania bogate mieszczuchy. Za nimi drzemało dwóch Żydów w okrągłych okularach na garbatych nosach. Chłopak minął ich i usiadł w gromadzie milczących robotników o grubo ciosanych twarzach. Niektórzy mieli na ramionach czerwone chusty Kolektywu Robotniczo-Chłopskiego, więc Tołpi nie siadał za blisko, bo i ksiądz, i babuszka Sławuszka po wielokroć przestrzegali przed komunistami.
Pociąg gwizdnął i ze stukotem potoczył się naprzód. Za oknem siąpił deszcz, nie było wiele widać, drzewa i domy niewyraźne, mdłe, jak malowane akwarelą. W przedziale zrobiło się duszno, okna zaparowały. Robotnicy zapalili papierosy, Tołpiego zadławiło w gardle.
— Zakurzysz? — Jeden z nich, ogorzały kaerchowiec, podsunął chłopakowi skręta.
— No pewnie. — Tołpi wypiął pierś, zapalił i zakrztusił się dymem, ale dopalił do końca, choć oczy mu od łez na wierzch wychodziły.
— Przepij. — Robotnik podsunął mu blaszaną piersiówkę. Bimber palił gardło i trzewia, a pewnie i duszę, zalatywał dymem. Chłopak rozkaszlał się znowu. — Jak cię zwą?
— Tołpi.
— A mnie Hawier. Do miasta jedziesz?
— Aha.
— Do Chełma pewnie, do roboty w kopalni kredy? No, robota niełatwa, ale dobrze to, że między górników trafisz. Chłopy z nich zacne, a wielu jest po naszej stronie.
— Nie, ja do Lublina… Jana Azryjela Hespera, rabina, znaleźć mi trzeba.
— A na co ci rabin? — Pionowe zmarszczki przecięły czoło Hawiera. — Na posługach być u rzezańca to hańba dla wolnego człowieka. Rychło sam się przekonasz. Milszy wór kredy na plecach od pańskiego batoga. A co dopiero od batoga żydowskiego.
— Ja nie na posługę. Księżyc stłukłem. Ponoć rabin Hesper nowe księżyce wytapia.
Hawier i jego kompani ryknęli śmiechem, błyskając czerwonymi gardzielami.
— A czymeś go stłukł? Nie z procy na wróble aby?
— Nie. — Tołpi spąsowiał. — Wózkiem wiozłem, bom go w rzece złowił, ale diabeł wyskoczył z dziupli i mi wóz wywrócił.
— Oho! Niezłe to ryby u ciebie w rzece pływają, Tołpi, nie ma co. Nie ma się z czego, towarzysze, śmiać: widzicie, jak głęboko sięgają reakcyjne kłamstwa? — Hawier pociągnął z piersiówki. — I my, Tołpi, jedziemy do Lublina, spiesz się więc do tego swojego rabina. Wkrótce Żydom, księżom, wiejskim znachorkom i innym siewcom zabobonu będą nasi w potylice strzelać. Zważ na me słowa, Tołpi. Dobrze, żeś na nas dziś trafił. Golnij sobie jeszcze.
I Tołpi golnął.
Pociąg pędzi, pędzi, wieś za wsią miga niepostrzeżenie, rude lasy, gołe pola. Hawier mówi i mówi; że żadnych diabłów nie ma, bo je sobie księża na postrach prostym ludziom wymyślili; że Księżyc z kamienia jest, więc i potłuc się nie mógł, i nie z Bugu wstaje, a wkoło Ziemi się kręci, a wiadomo to, bo już wiele razy byli na Księżycu naukowcy z Leningradu.
— Skąd? — pyta Tołpi nieprzytomnie, świat tańczy mu przed oczami i rozłazi się dziwnie na boki.
Z Leningradu, w Sowieckiej Rosji, odpowiada Hawier, i roztacza czarowne wizje wielkich i wiecznie zielonych równin daleko, daleko na wschodzie, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, gdzie pracujący lud przekuł niegdyś lemiesze na miecze i zbudował kraj sprawiedliwości i dostatku pod czerwonym sztandarem, bez panów, Żydów i klechów. A Tołpi już nie odzywa się wcale, słucha tylko Hawiera z rozwartymi ustami – bo jaka znów Rosja, każdy wie, że za Bugiem nic, wiatr jeno i szuwary, gdzie łachuny gniazda wiją, a dalej świat się kończy i nawet Bóg tam nie chadza, bo po co.
Tak i u nas będzie, prawi Hawier, podając znów Tołpiemu piersiówkę – tylko pierwszy łyk palił, teraz wódka miło grzeje i łechta gdzieś w brzuchu. Tak i u nas będzie, i to niedługo. Zaczniem od Lublina. Byłeś kiedy w Lublinie? Nie byłeś… Lublin to perła jest wschodu, Lublin wieżami niebu wyzwanie rzuca i jak Rzym na siedmiu zasiadł wzgórzach. Lublin ogrodami i parkami otoczony i trzema opływany rzekami. Lublin ma szesnaście fabryk, a z każdej wyrasta komin nad wieże katedry wyższy. Już tam nasi czekają, na kolei i w browarze, a w fabryce samolotów Ansaldo strajki trwają od dawna. Nadszedł już czas, by przestać bawić się w zwyczajne przestoje w pracy i powystrzelać wszystkich, którzy jak pluskwy żywią się krwią prostego człowieka. Burżujów, klechów, starozakonnych. Cerkiew zburzymy, synagogę spalimy, a w tym miejscu stanie dworzec i będą tam zajeżdżać dyliżanse i autobusy z całego świata, już to wszystko nasz Kolektyw dobrze obmyślił. A kiedy zgnieciemy reakcję butem rewolucji, kiedy każdy katolik, Żyd, Ormianin, ewangelik i prawosławny dostanie kulę w zakuty łeb, w pełne jadu i nienawiści serce, nastanie wreszcie powszechna szczęśliwość.
Tołpi zastanawia się przez chwilę, kto zostanie, by być szczęśliwym, jeśli katolicy, Żydzi, Ormianie, ewangelicy i prawosławni dostaną po kulce, ale myśli rozmywają się od wódki. Stuk-stuk, stuk-stuk. Pociąg śpiewa na szynach, zaduch taki miły, dobry i bezpieczny, w brzuchu ciepło, świat kołuje dostojnie, powoli. Tołpi zamyka oczy i teraz sama ciemność wiruje mu pod powiekami, a wyrastają z niej rzygające sadzą kominy wielkie jak kościelna wieża we Włodawie. I nagle wszystkie te kominy ruszają ze świstem i ryczą, ryczą jak wielkie krowy, ze stukotem pędzą po torach, a w czeluściach gardzieli mają mrok, mrok i brud. Torsje wstrząsają całym ciałem, w ustach kwaśno-gorzki posmak rzygowin, wiwat, wiwat rewolucja, czyjś śmiech, czyjś rechot.
Ciemno.
Tołpi pomyślał, że umarł.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki