Читать книгу Władca Szczurów - Rafał A. Ziemkiewicz - Страница 4
Pilot
ОглавлениеBrama była zawsze szeroko otwarta, lecz bardzo rzadko przejeżdżał przez nią jakiś samochód. Rano ciemnoniebieska furgonetka przywoziła świeże warzywa, mleko i pocztę. Wieczorem do ogrodu wtaczał się automatyczny wóz sanitarny. Stanąwszy na środku, wypluwał z siebie dziesiątki małych elektronicznych żółwi, które sprzątały trawniki, czyściły piasek w alejkach, czasem strzygły żywopłot i opróżniały komorę zsypu w południowej ścianie domu. Po kilkunastu minutach lśniące srebrzyście żółwie znikały we wnętrzu wozu, który zamykał klapy i bezgłośnie opuszczał teren zakładu, unosząc w sobie wszelkie nieczystości pozostawione w ciągu dnia przez skupisko ludzi.
Zawsze przesiadywali przy tej bramie. Codziennie wydeptywali do niej długie, smutne ścieżki i zastygali w bezruchu, spoglądając tęsknym wzrokiem na drogę. Czekali. Ten ostatni fragment życia, którego właściwie mogłoby już nie być, a który podarowała im w swej dumnej hojności nauka, był odmierzany rytmem czekania. Czekania na śniadanie, czekania na otwarcie drzwi do świetlicy i ogrodu, czekania na wydawanie leków, czekania na obiad i kolację, na dzień i na noc, na słońce albo chmury, albo na ponury deszcz, który spływał czasami z pobliskich gór. Przesiadywali przy bramie, wypatrując, czy drogą nie jadą do nich dzieci z wnukami lub starzy przyjaciele. Ale droga zawsze była pusta.
Vires odwrócił się od wychodzącego na bramę zakładu okna i podszedł do biurka. Odsunąwszy krzesło, usiadł ciężko przed plikiem papierów, które rozpanoszyły się na stole pod jego nieobecność. Zaczynał się kolejny dzień pracy.
Niechętnie zaczął się wgryzać w stertę dokumentów. Najważniejsze odłożył na środek biurka, pozostałe układał kolejno w odpowiednich szufladach lub wyrzucał do kosza. Wśród tych najważniejszych znalazło się kilka świadectw zgonów, które zdarzyły się w czasie jego urlopu, i rachunki związane z pogrzebami na koszt zakładu. W dziewięciu przypadkach na dziesięć chowali zmarłych sami, na pobliskim cmentarzu. Rzadko kiedy zajęte pracą na odległych planetach dzieci znajdowały czas, by osobiście pożegnać swych rodziców lub dziadków. Zazwyczaj tylko kiwały głowami nad zawiadomieniem o śmierci pacjenta o nazwisku takim a takim, regulowały ostatni rachunek i zapominały o całej sprawie. Życie idzie naprzód...
Znalazł tylko jedną kartę informującą o przyjęciu nowego pacjenta. Rzucił wzrokiem na nazwisko: Ealt Merock. Wydawało mu się skądś znane. I to nie samo nazwisko – często przecież spotyka się wielu ludzi nazywających się tak samo – ale właśnie te dwa połączone ze sobą słowa: Ealt Merock. Musiał kiedyś, zapewne bardzo dawno, słyszeć o tym człowieku, może nawet znał go osobiście. Ale mimo kilkusekundowego namysłu nie mógł skojarzyć go z żadnym faktem, z żadną twarzą. Machnął na to ręką. Z pewnością, gdy zobaczy tego Merocka na własne oczy, przypomni sobie, skąd go zna.
Przeczytał dane z karty i włożył ją do specjalnej szuflady. Jednocześnie wyjął stamtąd karty oznaczone tymi nazwiskami, które figurowały na aktach zgonów. Sprawdził, czy mają należycie podstemplowane wszystkie rubryki i powyrzucał do kosza. Potem zajął się resztą papierów.
Pracy zebrało się sporo, ale zdołał się z nią uporać stosunkowo szybko. Już wkrótce biurko było puste. Wtedy Vires podniósł się i podszedłszy do okna, otworzył je szeroko. Do gabinetu wpadł ożywczy powiew świeżego, nagrzanego powietrza. Spojrzał na bramę, pod którą zastygły niczym na warcie przygarbione figurki pacjentów. Odetchnął głęboko, a potem wyszedł z gabinetu. Przeszedł obok sekretarki, stukającej coś zawzięcie na maszynie i znalazł się w przestronnym korytarzu.
– Dzień dobry, panie dyrektorze, dzień dobry... – odezwał się siwy, wąsaty mężczyzna w pasiastej piżamie, siedzący pod oknem na wózku inwalidzkim. Spod koca, którym przykryte miał nogi, wystawała tylko jedna stopa. Drugą stracił kilkanaście lat temu w siłowni na Menu Atar. Nie chciał się za nic zgodzić na cyborgizację. Twierdził, że jest już stary i nie będzie się zapaskudzał żadnymi mechanizmami. Wolał fotel na kółkach.
– Dzień dobry, panie Sayters – przywitał się Vires, przystając. – Piękna pogoda, czemu nie ubierze się pan i nie wyjdzie na dwór?
– E, tu mi dobrze – odpowiedział Sayters swoim zduszonym, chrapliwym głosem, trudnym do zrozumienia dla kogoś, kto nie jest przyzwyczajony do słuchania takich głosów każdego dnia. A potem odwrócił się do otwartego okna.
– Panie dyrektorze – przypomniał sobie nagle. – A mój Robert nie przysłał jakiegoś listu? Bo wie pan, ostatnim razem obiecał, że coś przyśle.
Robert Sayters nigdy nie zjawił się osobiście w domu spokojnej starości, w którym ulokował ojca. Nawet nie próbował się z nim połączyć za pomocą wideofonu. Ograniczał się tylko do regularnego płacenia należności, co zresztą warunkowało pozostawanie starego Saytersa w zakładzie.
– Nie wiem, byłem na urlopie. Ale zaraz zapytam, na pewno coś przyszło.
– Niech pan zapyta.
– Zapytam. – Vires skinął głową i poszedł dalej. Przyzwyczaił się już do takich rozmów, ale w gruncie rzeczy nie lubił ich. Cieszyło go, że dzięki pięknej pogodzie większość pacjentów przeniosła się do ogrodu.
Przy windzie spotkał głównego lekarza, Amara Fottsa.
– Jak udał się urlop? – spytał Amar, podając mu rękę.
– Dziękuję, świetnie. Trochę był za krótki... ale i tak jestem teraz zawalony papierami.
– Tak, sypnęli się. – Amar wepchnął dłonie do kieszeni. – No, Tenstey i Moor wybierali się tam już od dawna. Uwiąd starczy, nic się na to nie da poradzić. A Malev dostał ataku serca. Pięć lat temu wyciągnąłbym go z tego jednym palcem, ale teraz...
– W końcu prędzej czy później czeka to wszystkich.
– I mamy jednego nowego. Zauważyłeś już chyba?
– Tak. Ealt Merock. Gdzie go ulokowałeś?
– Na górze, w pokoju po Tensteyu.
– Już tak z nim źle?
Fotts niechętnie przytaknął.
– Fatalnie. To kwestia tygodnia, najwyżej dwóch. Przenieśli go do nas z Domu Zachodzącego Słońca. Pewnie rodzina doszła do wniosku, że tam jest za drogo. Przepraszam cię, muszę lecieć.
– Oczywiście. Pójdę zobaczyć tego Merocka.
– Beznadziejna sprawa – powtórzył lekarz, znikając w korytarzu.
Vires oparł rękę na poręczy schodów, wykonanej z imitującego drewno plastiku. Zawsze wybierał schody. Po części dlatego, że windę przeznaczono dla tych, którzy nie mogli już o własnych siłach pokonać stromych stopni, a po części... Kiedyś doszedł do wniosku, że mu tych omijanych przez wszystkich schodów po prostu żal.
Zastygł z ręką uniesioną nieco nad poręczą, o trzy stopnie od piętra. Ależ tak, na litość boską, jak mógł zapomnieć! Ealt Merock, bohater kosmosu osławiony akcją na Zeta Atri. Twarz, którą w okresie, gdy Vires był jeszcze małym chłopcem, rozkolportowano w milionach holowizorów i trójwymiarowych pism. Bohater przestworzy... Jak mógł zapomnieć?
Szybkim krokiem wbiegł na korytarz. Kiedy był dzieckiem, miliony chłopców marzyły, by stać się takimi jak Merock. Z biegiem czasu zapomina się o młodzieńczych ideałach...
Przystanął przed drzwiami, opierając dłoń na klamce. Pokój oznaczony numerem 43, opuszczony przed kilkoma dniami przez Tensteya. Tu zawsze lokowali tych, których stan był już beznadziejny.
Klamka pod jego dłonią drgnęła i opadła. Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich siostra Gren.
– Och, to ty? Nie wiedziałam, że już wróciłeś.
– Wróciłem. – Wzruszył lekko ramionami, mimochodem zatykając kciuki za pasek. – Właśnie przyszedłem zobaczyć twojego nowego podopiecznego.
Uśmiech Gren zmienił się w zakłopotanie. Odsunęła się, wpuszczając Viresa do pokoju.
W śnieżnobiałej bryle pneumatycznego tapczanu spoczywała drobna, wysuszona figurka człowieka, zdającego się być jeszcze drobniejszym pośród fałd pościeli. Kurczowo zaciskał na kołdrze malutkie, suche dłonie.
– Śpi? – spytał Vires szeptem.
– Nie. Możesz mówić głośno, bez aparatu prawie nie słyszy.
Vires zbliżył się do łóżka, patrząc na twarz starca obciągniętą cienką, pomarszczoną skórą. Merock otworzył oczy i potoczył po pokoju nieprzytomnym wzrokiem. Dostrzegłszy Viresa, potrząsnął lekko głową, usiłując ją unieść z poduszki, i wyciągnął ku niemu kościsty palec. Spomiędzy rozchylonych warg wydostał się cichy szept:
– Kto... Kto to?
Vires pochylił się nad leżącym.
– Panie Merock!
– Kto... Nie, to nie Merock. Kto to... Co tutaj...
– Panie Merock!
– Daj spokój. – Gren położyła Viresowi rękę na ramieniu. – Nie wie, co się z nim dzieje.
– Ciągle jest w takim stanie?
– Nie, czasem odzyskuje świadomość. Ale w tej chwili w ogóle się z nim nie dogadasz.
– MX czterysta dwadzieścia dziewięć Iltron... melduje... Iltron melduje...
– Co on mówi?
– Nie wiem, powtarza to stale.
– Iltron melduje...
Vires wyprostował się.
– Poruczniku Merock! – powiedział głośno, tak by odebrał to przytępiony słuch starca.
Merock drgnął. Trzęsąca się dłoń powędrowała do czoła.
– Iltron melduje, panie admirale – wyszeptał Ealt. – Wchodzę w chmurę... Brak tlenu... Leat nie...
Głowa opadła mu bezwładnie na poduszkę.
Vires zwiesił ramiona i odwrócił się powoli.
– Był kiedyś bardzo sławny – powiedział do Gren wyjaśniającym tonem.
Jego wzrok padł na leżący przy łóżku jaskrawopomarańczowy skafander. Kompletny skafander, z hełmem i plecakiem na butle tlenowe. Przesunął dłonią po sfatygowanej powierzchni.
Wygląda na bardzo stary, pomyślał.
Merock uniósł się z wysiłkiem i zacisnął palce na pomarańczowym materiale. Rzężąc rozpaczliwie „Leat, Leat”, zaczął kurczowo ciągnąć skafander ku sobie.
– Zostaw to. Nie pozwala go dotknąć.
Vires posłusznie odstąpił. Na prawym rękawie kombinezonu dostrzegł wyraźny, choć nieco starty napis: EALT MEROCK i porucznikowskie dystynkcje.
– Leat... – szepnął Merock, przyciskając skafander do siebie.
Vires nabrał głęboko powietrza i podszedł do drzwi. Fotts miał rację.
– Czasami zachowuje się naprawdę zupełnie normalnie – powiedziała Gren.
Gdy znaleźli się na korytarzu, Gren zarzuciła Viresowi ręce na szyję i obróciwszy go ku sobie, wcisnęła w jego wargi namiętny pocałunek.
– Co robisz? – Rozejrzał się nerwowo, usiłując się wyplątać spomiędzy ramion kobiety.
– Nie bój się, nikt nie zobaczy. Co ci się stało? Zamiast się ze mną przywitać, od razu wpadłeś oglądać tego biedaka.
– Chyba nie jesteś o niego zazdrosna?
– Och, skąd. – Znowu pocałowała Viresa, ocierając się o niego pieszczotliwie jak kot.
– Jak dziś będzie? – spytała.
– A jak ma być? Normalnie.
Zasyczały rozsuwające się powoli drzwi windy. Ledwie zdążyli od siebie odskoczyć, jakby sparzeni nagle swoją bliskością. Gren machinalnie poprawiła dłonią długie włosy i rzucając Viresowi ostatni uśmiech, pobiegła ku schodom.
Ona jest jednak naprawdę cudowna, pomyślał.
Tego samego dnia, późnym popołudniem, zamknąwszy się w pokoju, wyjął z półki opasły tom „Historii podboju kosmosu” i odszukał w skorowidzu nazwisko Merocka. Otworzył plastikową księgę na odpowiedniej stronie i wyciągnąwszy się na tapczanie, włączył wmontowane w oprawę urządzenie czytające.
– „Oddziały rebeliantów – zaczął miękki, przyjemny baryton – schroniły się w opuszczonej bazie Zeta Atri. Jednocześnie zdołały zmylić poszukujące ich wojska floty wojennej. Podczas gdy siły zbrojne przeczesywały inne rejony układu, zwiad rebeliantów zaatakował statek pasażerski Enterprise i uprowadził go na Zeta Atri. Jedyną jednostką floty, która znajdowała się w tym rejonie, był niszczyciel MX 429 Iltron z załogą w składzie: nawigator, dowódca jednostki sierżant Ealt Merock i strzelec, kapral Phillip Leat. Nie czekając na rozkaz, sierżant Merock rzucił swoją jednostkę w kierunku opanowanej przez buntowników bazy. Rebelianci jednak okryli się zawczasu meysternową chmurą pyłową, mającą chronić ich przed ogniem artyleryjskim. Iltron zwrócił się do centralnej pamięci komputerowej z prośbą o podanie planu typowej bazy Zeta Atri. Po otrzymaniu tych danych zdecydował się podjąć niebezpieczną próbę lądowania w jednym z bocznych doków przeładunkowych bazy i odbicia zakładników. Wówczas okazało się, że pasażerowie już nie żyją, a sam statek został przez rebeliantów zamieniony w potężnie uzbrojony krążownik, który miał w samobójczym ataku zniszczyć Ziemię. W walce z buntownikami poległ kapral Leat. Merockowi udało się uciec, ale przedtem umieścił w jednym z reaktorów ładunek wybuchowy, który doprowadził do zniszczenia bazy i statku Enterprise, zanim rebelianci zdążyli użyć go przeciwko Ziemi. Sierżant Merock został, w uznaniu swego bohaterstwa, odznaczony krzyżem V.S.C. i awansowany do stopnia porucznika. Jeden z je...”
– Czy mam przełożyć stronę? – spytała książka, przerywając w pół słowa.
– Nie, wystarczy.
Wziął książkę do ręki. Niemal połowę strony zajmowało trójwymiarowe zdjęcie młodego, ciemnowłosego mężczyzny o wydatnym podbródku i wyrazistym spojrzeniu. Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Porucznik Ealt Merock, wsławiony m.in. bohaterską akcją na Zeta Atri”. Przypatrywał mu się długo. Trudno było się z tym pogodzić, ale niewątpliwie to ten sam człowiek, który teraz leżał nieprzytomny w pokoju numer 43. Kanciasta żuchwa, znamionująca silną wolę, była teraz głęboko zapadnięta. Oczy otoczyły się siecią zmarszczek, które poorały też wysokie czoło i policzki. Stalowe spojrzenie wyblakło, a z czarnych włosów nie pozostał ani jeden.
Kiedy Vires był mały, to samo zdjęcie wisiało nad jego łóżeczkiem. Marzył wtedy, by kiedykolwiek spotkać Merocka. Czy mógł przypuszczać, że jego marzenie spełni się w taki sposób?
Kiedyś i ciebie to czeka, Vir, pomyślał. Na razie jeszcze jesteś dość silny, żeby pchać swój wózek. Masz dobrą posadę i nie musisz się martwić o pieniądze, choć nie ma ich tyle, ile byś chciał. Masz Gren i nie czujesz się samotny. A co będzie za te siedemdziesiąt kilka lat... Cholera, nigdy się jeszcze nad tym nie zastanawiałeś? Ale ty przynajmniej nigdy nie byłeś bohaterem...
Z rozmyślań wyrwał go syk otwierających się drzwi.
Piing... pang... peng... – zaśpiewały cicho zapalane świetlówki. W drzwiach stała Gren. Sukienkę miała mokrą, po twarzy i włosach spływały kropelki wody.
– Zginęła mi suszarka, pożycz – poprosiła, podchodząc do szafy. – Czemu leżysz po ciemku?
Podczas jego rozmyślań niespodzianie, jak zawsze w tej okolicy, zapadł zmrok. Przy oknie, gdzie leżał, było jeszcze dość widno, ale wewnątrz pokoju zaległa już ciemność.
Nie odpowiedział, lecz spojrzawszy na Gren, zapytał zdziwiony:
– Co ci się stało?
Potrząsnęła głową, rozpryskując wkoło wodną mgiełkę.
– Ten nowy pacjent, jak mu tam... Merock?
– Merock. Co zrobił?
Otworzyła szafę.
– Zaczaił się za łóżkiem i kiedy przyniosłam mu kolację, zaczął do mnie strzelać pastą do mycia szyb.
– Czym?
– Pastą! – Przerzuciwszy wszystko w szufladach, wyciągnęła suszarkę i zbliżyła ją do włosów, naciskając jednocześnie włącznik. – Krzyczał, że wytłucze wszystkich rebeliantów, a mnie pierwszą, i tych z Enterprise też.
– To by się zgadzało – mruknął, podnosząc się leniwie. Dopiero chwilę potem dotarł do niego sens ostatnich słów.
– Jak? – spytał, chwytając Gren za ramię. – Powtórz to, proszę!
– Co?
– No, to, co on mówił!
– Majaczył coś, jak zwykle.
– Ale powtórz to, proszę cię, jak najdokładniej.
Włosy miała już suche. Wyłączyła suszarkę i wstrząśnięciem ramion wyswobodziła się z uścisku Viresa.
– „Zabijemy wszystkich rebeliantów i tych drani z Enterprise też”. I jeszcze wołał: „Leat, w tamtym korytarzu, uważaj”. O to ci chodziło?
Opuścił rękę i uśmiechnął się lekko, jakby zawstydzony.
– Tak. Przepraszam.
– Znałeś tego faceta?
Pokazał jej zdjęcie Merocka.
– To on – powiedział. – W dzieciństwie był moim idolem.
– Całkiem przystojny. Kto by pomyślał? – stwierdziła, oglądając fotografię.
– Pójdę tam. Nie wiadomo, co on znowu zrobi.
– Teraz je. Przypuszczam, że już nic nie pamięta. Idę do siebie, muszę się przebrać.
Patrzył za Gren, dopóki nie zamknęły się za nią drzwi. Odłożył książkę na półkę. Chwilę potem jego kroki zadudniły na rzadko używanych schodach.
Korytarzem na piętrze powoli toczył się robot, zagarniając z pneumatycznym śpiewem papiery, kurz i wszelkie możliwe zanieczyszczenia, które w ciągu dnia znalazły się na dywanie i wykładzinie ścian. Vires ominął go i zbliżył się do roztaczających magiczne promieniowanie drzwi pokoju numer 43. Były uchylone. Tu, na górze, znajdowały się staroświeckie drzwi, pojedyncze i na zawiasach, nie rozsuwane, jak na niższych piętrach. Najwidoczniej Gren w pośpiechu zamknęła je niezbyt dokładnie i pod wpływem przewiewu, a może własnego ciężaru odsunęły się od futryny na kilka centymetrów. Pchnął je lekko palcem. Otworzyły się bezgłośnie. Wsunął się do pokoju.
Merock siedział przy dosuniętym do ściany stole, plecami do wejścia. Nie zauważył Viresa. Przed nim na stole stała taca z kolacją, a obok na krześle leżał, a właściwie siedział, niczym żywy człowiek, podtrzymywany dłonią Merocka za kryzę hełmu jaskrawopomarańczowy skafander.
– Jedz, Leat – mówił cicho Ealt, wlewając lewą ręką kolejne łyżki zupy za uniesioną szybę próżniowego hełmu. – Musimy ich wykończyć... Nie pytaj po co, Leat. Musimy, takie jest nasze zadanie.
Zamilkł, jakby wysłuchując odpowiedzi skafandra. Z łyżki w trzęsącej się dłoni skapywały na podłogę krople zupy.
– Nie, nie – podjął po chwili. – Wykończą nas, jeśli się zorientują. To już lepiej stąd wiać, tlen dostaniemy od naszych, kiedy wyjdziemy z chmury.
I znów kilka sekund milczącej odpowiedzi skafandra.
– Nie, do cholery! Jeszcze ja tu rozkazuję, Leat!
Merock z trudem podniósł się z fotela i powlókł do łóżka. Prawą dłonią przesunął niewidzialną dźwignię na poduszce.
– MX czterysta dwadzieścia dziewięć Iltron – wyszeptał do nieistniejącego mikrofonu. – Sierżant Merock melduje: Zdrajcy ze statku Enterprise...
Nie dokończył, osłabiony. Leżał jakiś czas, potem przekręcił się i naciągnął na siebie kołdrę.
– Leat... – powiedział. – Leat, zimno ci tam.
Zwlókł się z łóżka i ściągnąwszy skafander z krzesła, położył obok siebie.
Vires powoli się wycofał. Zawadził o coś nogą. Pochylił się i podniósł kilkunastocentymetrowy blaszany walec pokryty kolorowymi napisami. Na korytarzu przyjrzał mu się uważniej. Mała płaska rękojeść, w której umieszczony został podobny do spustu przycisk, przypominała kolbę pistoletu. W dodatku po lewej stronie „lufy”, prostopadle do rękojeści, przymocowano nieduży prostopadłościan, jakby magazynek. Przy pewnej dozie wyobraźni można było uznać ten przedmiot za broń.
Vires wycelował przed siebie i nacisnął spust. Struga białej pasty wytrysnęła na kilka metrów, zostawiając na wykładzinie ścian i podłogi smugę pienistej substancji. Robot odwrócił się i zabrał do jej usuwania.
Przez chwilę zastanawiał się, czy odebrać Merockowi jego „broń”, w końcu jednak rzucił puszkę pasty do pokoju przez szparę w drzwiach i domknąwszy je, zbiegł na dół.
Tej nocy długo nie mógł zasnąć. Nawet przyjemne ciepło odprężonego ciała Gren przytulonej do boku, które zawsze wprowadzało Viresa w spokojny, przyjemny sen, tym razem nie potrafiło wyrwać go z rozmyślań.
Zdrajcy ze statku Enterprise... Dlaczego zdrajcy? Dlaczego chce ich zabić?
Usnął nad ranem, nie doszedłszy w swych rozmyślaniach do niczego.
Następnego dnia, po załatwieniu normalnych czynności służbowych, połączył się z najbliższą biblioteką Tristel, dziewiętnaście kilometrów od zakładu, i zażądał przysłania wszystkiego, co dotyczyło akcji na Zeta Atri i Ealta Merocka. Materiały nadeszły pocztą pneumatyczną pół godziny później: książki, czasopisma, wycinki z gazet, wielkie zdjęcie.
Dość dużo, choć nie tak wiele, jak Vires się spodziewał. Zapoznał się z nimi pobieżnie, w ciągu kilku godzin, zwłaszcza z życiorysem Merocka: dzieciństwo, młodość, lata spędzone w korpusie kadetów. Potem pierwsza samodzielna wyprawa i awans do stopnia kaprala. Objęcie sekcji krążownika Haida. Wtedy to dwudziestoparoletni kapral Merock wyróżnia się po raz pierwszy w czasie akcji ratunkowej po kolizji transportowca Nakers z meteorem. Dostaje Krzyż Rycerski III kategorii i zostaje przedstawiony jako bohater w programie holowizyjnym u boku komandora Nertza, dowódcy Haidy, który w akcji tej wybitnie się nie popisał, ale i tak otrzymał za nią Krzyż Rycerski I kategorii.
Potem kapral Merock przenosi się do eskadry patrolowej i zostaje nawigatorem-pilotem statku Analion. Bierze na nim udział w kolejnej operacji, za którą zostaje mianowany młodszym sierżantem i otrzymuje złoty Krzyż Rycerski I kategorii. W pół roku później otrzymuje Złotą Gwiazdę i zostaje uznany bohaterem roku. Setki wywiadów dla prasy i telewizji, pieniądze, sława...
Lata służby mijają mu na patrolach, akcjach ratunkowych, pacyfikacjach i wyprawach badawczych. Wydaje się, że jego gwiazda gaśnie bezpowrotnie i że wszyscy o nim już zapomnieli, gdy nagle znowu staje się ośrodkiem zainteresowania po pamiętnej akcji na Zeta Atri, uważanej powszechnie za ukoronowanie jego kariery. Jest jedynym, któremu udaje się wyjść z tej akcji z życiem, ociera się zresztą o śmierć – dolatuje do bazy z zapasem tlenu na piętnaście minut.
Potem znowu odchodzi w cień... Ci, którzy go kiedyś uwielbiali, starzeją się i powoli zapominają o swoim młodzieńczym ideale, a młodzi mają już innych idoli.
A teraz nagle odnajduje się w domu spokojnej starości. Stary, zniedołężniały, opuszczony przez wszystkich...
Vires długo poszukiwał w książkach danych o rodzinie Merocka. W końcu znalazł wycinek prasowy następującej treści: „Słynny pilot Ealt Merock, jeden z asów naszej floty, ożenił się z córką znanego malarza, Anną Treen. Ceremonia odbyła się...”.
Tylko tyle, nic więcej. Poszukał w bazie karty Merocka. W rubryce „Osoba opłacająca pobyt w zakładzie” widniało nazwisko: F. Merock. Syn czy córka? Nie mieli ochoty trzymać w domu sklerotycznego starca. Pewnie, nikt tego nie robi, nawet najbardziej kochające dzieci. Od tego są domy starości.
Zatrzasnął szufladę.
Słońce, które minęło już zenit, grzało łagodnie, nie piekąc tak jak w południe. Ciepły powiew, który wpadł do gabinetu przez otwarte okno, podrzucił Viresowi pomysł, by wyjść na spacer, odetchnąć świeżym powietrzem.
Idąc korytarzem, po raz pierwszy odkąd został dyrektorem, poczuł, jak bardzo jest on ponury. Przygnębiający, choć niby nowoczesny i przestronny. Zalany słodkim światłem płynącym przez wielkie okna. Obłożony plastikiem i niklem. Błyszczący czystością. I poznaczony tu i ówdzie przygarbionymi sylwetkami w pasiastych piżamach lub szlafrokach. Te same przygarbione sylwetki, czekające nie wiadomo na co, które przesiadują całe dnie w parku przy szeroko otwartej bramie.
Niemalże wybiegł do ogrodu. Trudno było mu nazwać ten dziwny stan, w jaki wprawiło go studiowanie dawno umarłej legendy. Pilot galaktyczny, bohater kosmosu Ealt Merock – tutaj...
Wąską alejką wyłożoną drobnym, jasnoróżowym piaskiem dotarł do najrzadziej odwiedzanej części ogrodu. Nie zastał tam nikogo. Zanurzył się w gęstwinie splątanych krzewów.
Na jednej z gałęzi szamotała się rozpaczliwie jasnopomarańczowa płachta, odcinająca się wyraźnie od zielonych liści. Znał ją skądś. Kiedy podszedł bliżej i zaczął ściągać ją z konarów, na których była rozpięta, wiedział, że to skafander kosmiczny. Nie musiał nawet patrzeć w górę; miał pewność, że znajduje się pod oknem pokoju numer 43.
Pod dystynkcjami i nazwiskiem zauważył drobniutkie literki, które przedtem uszły jego uwadze: MX 429 ILTRON. Szyba hełmu zarysowała się, najwyraźniej od upadku na gałąź. Delikatna rysa, tak drobna, że można było zetrzeć palcem ją i pokrywające skafander kropelki rosy. Pewnie leżał tam już dość długo.
Skafander nie miał założonego plecaka na butle z tlenem. Tego typu ubiory były w miejscu, w którym plecak stykał się z plecami astronauty, znacznie pogrubione. I właśnie w tę zgrubiałą warstwę kombinezonu, pomiędzy łopatkami, wbity był nóż. Vires wyjął go ostrożnie, jakby obawiał się, że ze skafandra tryśnie krew. Zwykły kuchenny nóż, jeden z wielu używanych w zakładzie. Takim nożem trudno się skaleczyć. Przebicie nim grubej warstwy pancernego materiału było niemożliwe.
Obejrzał skafander dokładniej. Nóż włożono w stare rozcięcie o obtopionych brzegach, o wiele szersze od ostrza. Musiało zostać zrobione jakąś potężną klingą, pewnie bagnetem astronautycznym. Wkoło widniało jeszcze kilka takich rozcięć.
Schował nóż do kieszeni i ruszył do pokoju Merocka.
Ealt leżał na łóżku, wpatrując się w sufit.
– Poruczniku Merock... – powiedział Vires, zbliżając się do niego ze skafandrem w ręku. Starzec zmierzył go wzrokiem.
Na pewno nic już nie pamięta, pomyślał, kładąc skafander na łóżku.
– Leat... – Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz słowa uwięzły mu w gardle.
Merock gwałtownie potrząsnął głową.
– Skąd pan zna to nazwisko? – zapytał zupełnie przytomnie.
Vires usiadł na skraju łóżka.
– Powtarzał je pan często – odpowiedział. – Nazywał pan tak ten skafander.
Merock ponownie spojrzał na sufit.
– To nie jest Dom Zachodzącego Słońca. Gdzie ja jestem?
– W domu spokojnej starości w Nent. Przysłali tu pana.
– Pewnie moim dzieciom zabrakło pieniędzy, by płacić za tamtejszą opiekę. Nie, nie zabrakło, po prostu mi ich pożałowali. Od dawna tu przebywam?
– Kilka dni.
– Dopiero teraz odzyskałem przytomność?... Zresztą i tak tylko na kilka godzin. To straszne tak żyć. Chciałbym już umrzeć... Dlaczego pan, wchodząc, mówił o Leacie?
Vires przeciągnął palcem po pomarańczowym materiale.
– Tak pan nazywał ten skafander. Znalazłem go pod oknem... Razem z nożem. – Przypatrywał się uważnie, jak Merock zareaguje na te słowa.
Starzec zacisnął wargi.
– Zabiłem go... Tak, zabiłem go... Widział pan kiedyś bagnet astronauty? Przebija wszystko, wystarczy lekko dotknąć. Wszyscy uwierzyli, że zginął na Zeta Atri, a on krąży tam do dziś w pobliżu jej szczątków. Nie było tlenu dla nas dwóch! On też chciał mnie zabić, ja byłem szybszy. To on zabił ludzi z Enterprise! To on...
Spojrzał na Viresa.
– Już zbliżam się do końca – powiedział spokojniej. – Słyszał pan o akcji na Zeta Atri?
– Tak... Terroryści porwali statek Enterprise i...
– Nie. Nikt nie porwał Enterprise. To nie byli żadni terroryści. Ci ludzie chcieli tylko uciec. Kupili statek i chcieli się zaszyć w starej, ogołoconej z uzbrojenia i radarów bazie. Ale rząd i sztab uznały ich za niebezpiecznych. Ogłoszono, że to rebelianci... I kazano ich zniszczyć. Ja nie chciałem, to Leat... On założył ten cholerny ładunek. Polazł tam po cichu i zaminował reaktor. A potem zwialiśmy...
Starzec przymknął oczy.
– Tylko że nie wystarczyło tlenu dla nas obu...
Sześć dni później Merock umarł. Zupełnie spokojnie i cicho. Po prostu zgasł jak wypalona świeca. Jego kartę usunięto z kartoteki i wyrzucono do kosza. Rodzina wyraziła wolę, by pogrzebem zajął się zakład, i tak też zrobiono. Pogrzeb odbył się następnego dnia po południu. Nie przyszedł nań nikt oprócz pracowników domu spokojnej starości.
– Wiesz, Vir – powiedziała tego samego dnia wieczorem Gren – ciągle myślę o tym Merocku. Zawsze, kiedy któryś z nich umrze, zaczynam się zastanawiać, co stanie się ze mną. To strasznie głupie uczucie. Ale wiesz, chciałabym, żeby po mnie coś zostało, jak umrę... Jaki był, zanim do nas trafił?
– Wielki i sławny – odpowiedział Vires. – Teraz już wszyscy o nim zapomnieli... To był jeden z ostatnich... może już ostatni z tych „silnych ludzi”, z tych prawdziwych, twardych zdobywców, dzięki którym jesteśmy dziś w kosmosie... Kryształowy człowiek, wybrany z wybranych... Dziś już takich nie ma.
Tak, Vir. Opuścił cię bohater młodości, powiedział do siebie chwilę potem. Opuścił cię naprawdę wielki człowiek.
Było to jedyne, co o nim w tym momencie myślał.
lipiec 1981