Читать книгу Czas wrzeszczących staruszków - Rafał A. Ziemkiewicz - Страница 5
O mediach i politykach, czyli coś w rodzaju wstępu
ОглавлениеW jednej z moich ulubionych książek, 451° Fahrenheita Raya Bradbury’ego – cudownej opowieści o tym, jak krucha jest nasza wolność i jak łatwo się jej wyrzekamy w imię wygody – powieściowy szwarccharakter, kapitan Beatty, perswaduje głównemu bohaterowi: „Jeśli nie chcesz, by człowiek był nieszczęśliwy z powodu polityki, nie pokazuj mu dwóch stron zagadnienia. Po co go denerwować? Pokaż mu tylko jedną stronę. A jeszcze lepiej nie pokazuj mu żadnej”.
Jeśli kapitan Beatty ma rację, to typowy polski inteligent żyje w stanie upojnego wręcz szczęścia. Zawsze wie, gdzie jest dobro, a gdzie zło, a jeśli nawet na chwilę się zgubi, wystarczy, że weźmie do ręki ulubioną gazetę albo ulubiony tygodnik, zerknie w ulubioną telewizję czy wreszcie włączy ulubione radio – gdzie jako komentatorzy udzielają się zwykle te same osoby, których teksty może czytać w gazecie i tygodniku. Oczywiście dowiaduje się z nich i o tym, że jest także jakaś druga strona. Że są ludzie, którzy myślą inaczej od niego, którzy nie szanują oczywistych, powszechnie uznanych autorytetów i kwestionują oczywiste, powszechnie podzielane prawdy. Dowiaduje się też, że to są ludzie źli i brzydcy. Zresztą przeważnie są to ludzie niewykształceni, ze wsi i małych ośrodków, starsi. Typowy polski inteligent przez uprzejmość nie sformułuje tego tak brutalnie, ale i nie zaprzeczy – bo przecież nie sposób – że wspomniani ludzie są po prostu mniej wartościowi. Nie dają sobie rady na wolnym rynku, nie potrafią sprostać wyzwaniom transformacji wymagającej zaradności, pracowitości oraz dobrego wykształcenia. Stąd trawi ich złość, frustracja znajdująca ujście w nienawiści do lepiej wykształconych i lepiej sobie radzących. A na tym żerują populiści.
Populiści nie mają ani uczciwych zamiarów, ani godziwych racji. Populiści po prostu chcą źle – najpewniej również z powodów psychologicznych, bo są to także ludzie mali, nikczemni, żądni władzy czy wręcz paranoicy, którzy uroili sobie jakichś wrogów, jakiś Układ, który w ogóle nie istnieje i nigdy nie istniał, i w imię walki z owym urojonym zagrożeniem pragną na wszystkim położyć łapę, a to, na czym wskutek swych oczywistych ograniczeń umysłowych łapy położyć nie mogą, chcą zniszczyć.
Po populistach i ich poplecznikach można się spodziewać tylko tego, co najgorsze. Burzą demokrację, ośmieszają nas i kompromitują w oczach cywilizowanego świata. Dzielą i skłócają społeczeństwo. Typowego polskiego inteligenta, uosabiającego wszystko, co w Polsce najlepsze, nazwali „wykształciuchem”. Czy trzeba więcej dowodów?!
Ludzie żyjący w nakreślonym powyżej świecie mają liczne powody do lęków i zmartwień. Media, z których czerpią całą swą wiedzę o rzeczywistości, bynajmniej nie kryją, że świat ten stale jest zagrożony przez ciemne moce i trzeba nieustająco zwierać szeregi i wzmagać czujność w jego obronie. Ale na swój sposób należeć do tego świata to szczęście. Po pierwsze, jest się po stronie tych pod każdym względem lepszych i ładniejszych, a to bardzo przyjemne uczucie wiedzieć, że się jest lepszym, ładniejszym i po właściwej stronie. Po drugie, można w ogóle zwolnić się z wszelkiego trudu związanego z poznawaniem faktów, z wyrabianiem sobie własnego zdania, z wszelkich owych przykrych obowiązków, jakie – wedle zasady noblesse oblige, szlachectwo zobowiązuje – wiązały się z tradycyjnym inteligenckim etosem.
Jedno i drugie jest szalenie ważne dla tego, co modnie nazywa się dziś „jakością życia”. To drugie nawet ważniejsze. Dawny, przedwojenny inteligent okropnie się musiał męczyć i przejmować, dzielił włos na czworo i wciąż sobie zadawał pytanie, kto ma słuszność. Weźmy takiego Giedroycia i jego Autobiografię na cztery ręce, zwłaszcza część dotyczącą jego wyborów przedwojennych – ileż tam „ale” i „jednak”, ileż moralnych zgryzów, rozdarć. Maj 1926: bronić przed zamachowcami rządu – bo to legalny, demokratyczny rząd Polski; czy też wesprzeć Piłsudskiego, który niesie szansę wyrwania państwa z impasu partyjniactwa i niemocy? Proces brzeski – potępić, zerwać z sanacją, bo przecież to, czego się dopuściła, to najoczywistszy bandytyzm i złamanie podstawowych ludzkich praw; czy jednak przyjąć do wiadomości, że złamanie siłą opozycji powodowane było koniecznością zachowania sterowności państwa, niezbędnej, by Polska w ogóle mogła marzyć o przeciwstawieniu się czyhającym na nią straszliwym zagrożeniom?
Rozterki, problemy – jeszcze po latach opowiadający o nich Giedroyć nie wydaje się do końca pewny, czy postępował słusznie, czuje potrzebę wytłumaczenia się i przedstawienia wszystkich „za” i „przeciw”, którymi się wtedy kierował. A przecież nie był jedyny. Co musiał czuć Eugeniusz Kwiatkowski, wybierając między osobistą lojalnością i wiernością wyznawanej idei a możliwością realizacji swych wielkich planów rozwoju Polski? A Grabski?
Dobrze, dajmy spokój nieboszczykom, książka nie o nich. Ważne, że współczesny inteligent w przeciwieństwie do tych, na których etos się powołuje, męczyć się nie musi wcale. Wystarczy, że dumnie nazwie się „wykształciuchem”, potwierdzając tym zarazem i swoje intelektualne szlachectwo, i martyrologię, i że entuzjastycznie przyjmuje do wiadomości wszystko, co w danej chwili podają mu do wierzenia właściwe, inteligenckie autorytety i właściwe media. Nawet jeśli dziś mówią mu one coś zupełnie innego, niż mówiły wczoraj, a jutro powiedzą coś jeszcze innego. Szczęściarz.
° ° °
No właśnie, a co mu mówią te właściwe media?
To bardzo ważna sprawa – jeśli porównamy polskie media z zachodnimi, rzuca się w oczy niezwykle charakterystyczna różnica. W zachodnich dominuje informacja i analiza. Obowiązuje „zasada pięciu w” – kto, co, gdzie, kiedy, dlaczego (po angielsku: who, what, where, when, why). U nas owe pięć „w”, elementarz sformułowania niusa, schodzi na bok wobec zadania ważniejszego. Gwiazdom naszego dziennikarstwa (a pod tym pojęciem rozumiem i prominentne osoby, i całe redakcje) nie dość informować – chcą być arbitrami w dwóch zasadniczych kwestiach: etyki i estetyki. Poinformowaniu czytelnika, słuchacza i widza koniecznie towarzyszyć musi udzielenie zasadniczej wskazówki, kto w danym wydarzeniu reprezentuje słuszność i elegancję, a kto słuszności nie ma i zachowuje się odrażająco.
Nazwałem kiedyś ten dziwaczny model dziennikarstwa, rozpanoszony u nas zwłaszcza w dziedzinie komentarza politycznego, moralistyką towarzyszącą (przez analogię do „krytyki towarzyszącej”, jak określa się wysiłek recenzentów śledzących rynek księgarski i na bieżąco usiłujących oddzielać na nim ziarno od plew). Zachodni komentator, nawet najbardziej nieprzychylny, powiedzmy, prezydentowi Sarkozy’emu, krytykując takie czy inne jego posunięcie polityczne, pozostanie przy języku polityki. Napisze, że prezydent popełnia błąd, że źle ocenił sytuację, że jego posunięcie przyniesie takie albo inne szkody. Ale raczej nie przyjdzie mu do głowy napisać, że Sarkozy postąpił brzydko, że przynosi Francji wstyd, że to, co zrobił, to hańba i podłość.
Co innego w Polsce. Kto ciekawy, niech wykona prosty test. Proszę w archiwum internetowym „Gazety Wyborczej” i, dla porównania, którejś z opiniotwórczych gazet zachodnich wrzucić jako słowo klucz jedno z pojęć wartościujących etycznie albo estetycznie – dajmy na to, właśnie ową „podłość”. Okaże się, że dla komentatorów zachodnich takie kryterium oceniania polityki praktycznie nie istnieje, u nas natomiast jest przywoływane znacznie chętniej niż pojęcia z natury do polityki przynależne.
Polityka to nic innego niż technologia walki o władzę, a scena polityczna to miejsce, gdzie ścierają się z jednej strony idee i wizje przyszłości, z drugiej – grupowe interesy, gdzie protagoniści walczą o możliwość zrealizowania swoich zamiarów, a obstawiające to jednego, to drugiego lobbies załatwiają swoje sprawy. Pewnie, że jeśli ktoś się uprze, może wyróżnić wśród bohaterów tych zmagań ludzi bardziej lub mniej przyzwoitych. Podobnie jak można w taki sposób oceniać piłkarzy – na pewno da się wśród nich wskazać ludzi, którzy prywatnie są bardziej godni szacunku, i takich, którzy nań raczej nie zasługują. Tylko że dla przebiegu gry, dla wyniku meczu i dla samej Piłki nie ma to większego znaczenia. Więc kwestia przyzwoitości piłkarzy, czy też jej braku, pozostaje poza uwagą dziennikarzy sportowych. Co najwyżej, kiedy jakiś sławny zawodnik urżnie się albo da przyłapać z prostytutką, jest to jednodniowa sensacja dla tabloidów.
Podobnie z polityką: jest to gra i pojęcie przyzwoitości słabo się jej ima. Jeśli już, to korelacja jest negatywna – polityk pozbawiony moralnych hamulców jest dzięki temu skuteczniejszy, podczas gdy człowiek przyzwoity przeważnie kończy w polityce jak Marek Jurek czy Ryszard Bugaj. Nie jest to stuprocentowa prawidłowość, nie twierdzę bynajmniej, że wszyscy politycy to ludzie nikczemni ani że tylko nikczemność pozwala osiągnąć w tej dziedzinie sukces; ale nie ulega wątpliwości, że brak moralnych „przesądów” to dla polityka taki sam atut jak dla koszykarza wysoki wzrost.
Komentowanie polityki z pozycji moralisty to zasadniczo robota głupiego. Co wynika z faktu, że wieloletni premier Wielkiej Brytanii Tony Blair przez pięć lat wodził swojego zastępcę, Gordona Browna, za nos, stale pacyfikując go obietnicą, że już wkrótce przekaże mu schedę po sobie, i stale w ostatniej chwili wystawiając go do wiatru? Tylko tyle, że Blair okazał się bardziej wytrawnym politycznym graczem od Browna. Z punktu widzenia zwykłej ludzkiej przyzwoitości robiąc rywala w konia, zachowywał się bez wątpienia brzydko. Ale, bo ja wiem, dla Wielkiej Brytanii pewnie było lepiej, że przez pięć lat bardzo trudnych, pełnych ważkich wyzwań w polityce międzynarodowej ster państwowej nawy pozostawał w rękach cwaniaka, niż miałby być w rękach naiwniaka.
Takie przykłady można by mnożyć. Wspomniany już Sarkozy nie zrobiłby kariery, gdyby w odpowiedniej chwili nie zdradził umiejętnie i nie wystawił do wiatru swego mentora i protektora George’a Pompidou, wykorzystując moment, gdy tamten znalazł się był w szpitalu. I nie zostałby prezydentem swojego kraju, gdyby potem, również w odpowiedniej chwili, nie zwrócił się przeciwko swemu kolejnemu dobrodziejowi, Jacques’owi Chiracowi. Angela Merkel nic by nie osiągnęła, gdyby nie umiała bezwzględnie i skutecznie wyeliminować konkurentów do partyjnego przywództwa. Żaden Anglik, Francuz czy Niemiec nie będzie się na tym skupiał; dla jego oceny każdej z przywołanych postaci ważne jest, co która z nich zrobiła dla kraju.
Brutalnie to ujmując – polityka możemy nazywać uczciwym, kiedy nie bierze łapówek albo, jak Helmut Kohl, w całości oddaje je do lewej kasy swojej partii. Ale o codziennych, potocznych kryteriach przyzwoitości, takich, jakie stosujemy w życiu prywatnym, w ogóle lepiej w ocenie ludzi wykonujących ten zawód zapomnieć. Bez talentu do intryg, bez braku skrupułów w eliminowaniu rywali, w rozgrywaniu ludzi, podpuszczaniu ich i oszukiwaniu nie ma czego w tym fachu szukać. I kiedy słyszę, że powinienem głosować na taką akurat partię, bo tworzą ją ludzie przyzwoici, a nie na inną, bo w tamtej są ludzie nieprzyzwoici, to nie wiem, czy się śmiać z naiwności osoby te farmazony wygłaszającej, czy zżymać, że dopuszcza się tak grubego intelektualnego nadużycia.
Piję oczywiście do bardzo konkretnego wydarzenia z przełomowej dla najnowszych dziejów Polski kampanii wyborczej – do gorącego zaangażowania Władysława Bartoszewskiego po stronie Platformy Obywatelskiej, przeciwko Prawu i Sprawiedliwości. Bartoszewski jest oczywiście postacią nietuzinkową: były więzień Auschwitz i powstaniec warszawski, działacz antykomunistycznej opozycji, w PRL był więziony, prześladowany i na różne sposoby sekowany – uniemożliwiono mu na przykład obronę pracy magisterskiej. (Nawiasem, fakt, iż formalnie w rozumieniu polskiego prawa Bartoszewski nie jest nie tylko profesorem, ale nawet magistrem, z jednej strony stanowi przedmiot niezdrowej demaskatorskiej ekscytacji, a z drugiej tabu. Przyznam, że zupełnie nie rozumiem – dla mnie to, iż takiego człowieka jak Bartoszewski możemy tytułować profesorem tylko dzięki jego pracy na uczelni zagranicznej, jest jeszcze jednym oskarżeniem systemu peerelowskiego i niczym więcej). Do momentu wspomnianej kampanii pozostawał Bartoszewski jednym z ostatnich w Polsce ludzi, w których można było widzieć Autorytet we właściwym sensie tego słowa, a więc bezstronnego arbitra, niepróbującego swej Cnoty zamienić na żadną inną walutę, oceniającego sprawy nie według własnych interesów czy urazów, a wyłącznie według wartości wyższych. Powiem od razu, że w moim przekonaniu swoim wyborczym zaangażowaniem tę pozycję utracił. Nie dlatego, że się zaangażował w kampanii po stronie konkretnej partii, ale z uwagi na sposób, w jaki to zrobił.
Sposób skądinąd bardzo w duchu, w jakim znaczna część mediów przedstawia w Polsce politykę od kilkunastu lat. A przedstawia ją jako starcie sił Światła i Ciemności. Jako zderzenie jednoznacznego Dobra z jednoznacznym Złem, czy właśnie, ujmując to nieco mniej patetycznie, przyzwoitości z jej brakiem. Skoro pan Bartoszewski rozczarował się do braci Kaczyńskich, a miał ku temu powody solidne, acz natury raczej osobistej – to ogłosił, że druga strona jest ponad wszelką krytyką, jest po prostu Dobrem, przyzwoitością wcieloną. I zaręczył za nią całym swoim wspaniałym życiorysem.
Niezbyt mądrze, moim skromnym zdaniem. Bo zaręczył przecież za partię i za polityka. Za polityka, który na przykład niecałe dwa lata wcześniej wysiudał z premierowania Kazimierza Marcinkiewicza prostą zagrywką. Kiedy ówczesny premier poprosił Tuska, wówczas przywódcę opozycji, o poufne spotkanie, ten przystał na propozycję i natychmiast po cichu poinformował o terminie i miejscu owego spotkania dziennikarzy. Sprawa została nagłośniona i, jak należało się spodziewać, pobudziła do działania prezesa partii, która desygnowała Marcinkiewicza na szefa państwa, czyli Jarosława Kaczyńskiego. Kaczyński nie ufał Marcinkiewiczowi już wcześniej, ale skłonny był jeszcze przez czas jakiś godzić się z jego premierowaniem. Tuskowi było to nie na rękę, więc rozegrał sprawę tak, jak rozegrał. W polityce, rzec można, normalka – niemało podobnych intryg i intryżek trzeba było namotać, by wyeliminować dwóch pozostałych z trójki założycieli Platformy Obywatelskiej, a potem jeszcze Zytę Gilowską i Jana Rokitę.
Co to ma wspólnego z przyzwoitością? Czy tak prywatnie człowieka, który się z nami poufnie umawia, zapewniając o swej dyskrecji, i natychmiast celowo rozpowszechnia, czego się dowiedział, bo oto daliśmy mu okazję do zdyskredytowania siebie, Władysław Bartoszewski naprawdę uważa za wzorzec przyzwoitości?
Wspomniane wydarzenie – to znaczy wyeliminowanie Marcinkiewicza z funkcji premiera – postawiło Jarosława Kaczyńskiego w trudnym położeniu, bo dotychczasowy premier okazał się wielkim talentem w dziedzinie pijaru i zamiast, jak pewnie się spodziewano, „zużyć się” na piastowanym stanowisku, dorobił się na nim ogromnej popularności. Jako taki mógł po usunięciu z funkcji stworzyć poważne zagrożenie dla prezesa PiS. Kaczyński poradził sobie jednak genialnym w swym cynizmie manewrem. Zaproponował Marcinkiewiczowi kierowanie Narodowym Bankiem Polskim, a były premier naiwnie dał się wpuścić i zamiast co prędzej oznajmić publicznie, że nie czuje się godny, zaczął z punktu występować w roli przyszłego prezesa. Oczywiście ośmieszono go błyskawicznie, wykazując, że jako nauczyciel fizyki z Gorzowa nie ma do tej funkcji wymaganych kwalifikacji. Marcinkiewicz pewnie liczył się, że zostanie z tej strony zaatakowany, ale chyba skalkulował, że ranga prezesa NBP jest tego warta i że mu się to opłaci – zwłaszcza że mógł się bronić, wskazując, że odkąd zarzucił pracę pedagogiczną, zajmował się parę lat publicznymi finansami w komisji sejmowej i kierował paroma sporymi przedsięwzięciami, w tym całym państwem. Nie zauważył, iż w wypadku prezesury NBP o wymogu doświadczenia na kierowniczym stanowisku w bankowości mówi wyraźnie ustawa. Tymczasem prezes PiS w decydującym momencie rozłożył ręce i zamiast trwać przy swej nominacji, oznajmił: no cóż, wyznaczyłem Marcinkiewicza, ale tylko jako kandydata, a rozstrzyga konkurs, skoro zaś ustawowe kryteria wyraźnie go dyskwalifikują, to co ja poradzę, sorry, Winnetou...
Ciekawe, że sam Marcinkiewicz, w tak krótkim czasie dwukrotnie publicznie upokorzony i wystrychnięty na dudka, a po drodze jeszcze zanotowawszy przegraną w wyborach na prezydenta Warszawy, nie wszedł w pozę pokrzywdzonego i obrażonego na cały świat, jak niedługo później po wykiwaniu przez Tuska miał się zachować Kaczyński – zacisnął zęby, przyswoił otrzymaną lekcję i wycofał się do Londynu. Skąd zresztą, gdy przyszła sposobność, skorzystał z okazji, żeby się na Kaczyńskim zemścić. W gorącym okresie sporów o legalność prowokacji CBA przeciwko Lepperowi, w chwili największego nasilenia oskarżeń wobec Kaczyńskiego, że stosuje wobec wszystkich nielegalną policyjną inwigilację, Marcinkiewicz nagle wyznał dziennikarzom, że wie na pewno, iż także on jako premier był podsłuchiwany i śledzony przez specsłużby.
Wspomniana wyżej wyborcza przegrana Kaczyńskiego z Tuskiem – pozostańmy jeszcze przez chwilę przy tajnikach politycznej kuchni – w znacznym stopniu była wynikiem przegranej przez tego pierwszego telewizyjnej debaty. W debacie tej Tusk sprawił wrażenie kompetentnego, bo mówił rzeczowo, konkretnie i spokojnie, a Kaczyński wręcz przeciwnie, ponieważ plątał wątki, nie mieścił się w czasie i w ogóle wyraźnie był rozbity. Przyczyna tego stanu rzeczy dla nikogo, kto się sprawą interesował, nie jest tajemnicą – sztab Tuska bezwzględnie wykorzystał błąd przeciwników, jakim była zgoda na obecność w studio publiczności. Co prawda zgodnie z zawartą umową publiczność mogła jedynie nagradzać owacją swoich liderów, a nie wolno było jej tupać, gwizdać bądź w inny sposób okazywać dezaprobaty liderowi przeciwników. Ale sztab Platformy słusznie założył, że kiedy już cała sprawa znajdzie się na wizji, nikt nie zdoła umowy wyegzekwować, wymagałoby to przecież zerwania debaty, na co żaden z prowadzących ją dziennikarzy się nie odważy. Usadzona więc Kaczyńskiemu za plecami drużyna, zapewne odpowiednio do tego dobrana i przeszkolona, bezustannie wybijała go z rytmu tupaniem, buczeniem i obelżywymi okrzykami.
Aż dziwne, że tak wytrawny gracz jak Kaczyński dał się nabrać na tak prosty numer, będący przecież w pewnym sensie powtórką z innej, również decydującej dla wyniku wyborów debaty, jaką w roku 1995 stoczyli między sobą Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski. Ten drugi przed włączeniem kamer kilkoma celowymi nietaktami wkurzył Wałęsę na maksa i wyprowadził go z równowagi, a potem, już podczas transmisji, łamiąc bezczelnie ustalenia pomiędzy komitetami wyborczymi (bo w takich debatach ustala się najdrobniejsze szczegóły – na przykład ten, że przez cały czas obaj uczestnicy pozostaną na swoich miejscach), podszedł do Wałęsy z wyciągniętą ręką. No i udało się, Wałęsa wybuchnął, nakrzyczał na Kwaśniewskiego, że ten „ani me, ani be, ani kukuryku” i że może mu podać co najwyżej nogę. Efekt został osiągnięty, historyczny przywódca Solidarności wyszedł na agresywnego chamusia, w kontraście do ugrzecznionego przywódcy lewicy, i sondaże, dotąd dla Wałęsy życzliwe, nazajutrz się odwróciły.
Nieładne zagranie? Pewnie. Bić ludzi w twarz też jest nieładnie, a kto będzie robił z tego zarzut zawodowemu bokserowi?
Nawiasem mówiąc, krótko po wyborach „spin-doktor” Platformy udzielił wywiadu w „Wyborczej”, zdradzając rozmaite szczegóły kampanii; Donald Tusk, pytany o to, uznał ów wywiad za przejaw samowoli współpracownika. Akurat. Marketingowiec, który by sobie pozwolił gadać o szczegółach kampanii bez wiedzy i zgody zleceniodawcy, byłby skończony – ludzie tej branży doskonale wiedzą, że ich przyszłość zależy od umiejętności trzymania się w cieniu i zachowywania dyskrecji. W istocie wspomniany wywiad, w którym generalnie mało co zostało powiedziane, służył wyłącznie ogłoszeniu „sensacji”, jakoby Jarosław Kaczyński wypadł w debacie źle, bo na początku nie mógł otworzyć etui z okularami i to go tak wybiło z równowagi, że potem mu się wszystko poplątało. Muszę przyznać, że podczas całego mojego kilkunastoletniego dziennikarzenia rzadko zdarzało mi się czytać coś równie głupiego – cóż, w politycznej kuchni kitu używa się równie rutynowo jak normalnej soli. Sam fakt jednak, że posunięto się do równie głupiego kłamstewka, wydaje się symptomatyczny; zagranie podczas debaty, choć skuteczne, na tyle nie przystawało do wyborczego wizerunku Platformy, iż postanowiono bajeczką o zatrzaśniętych okularach nieco zneutralizować wymowę faktów.
Żeby nie było nieporozumień – nie trafiło na niewiniątko. Osobiście pamiętam Kaczyńskiego z połowy lat dziewięćdziesiątych, z czasów osławionego procesu „integrowania prawicy”, w którym brałem pewien udział jako zaangażowany wówczas w politykę naiwny młodzian, wierzący, że liderom wszystkich uczestniczących w tym prawicowych partyjek, pomiędzy którymi trudno było przecież wskazać jakieś znaczące różnice programowe, naprawdę chodzi choć trochę o Polskę i o Sprawę – podczas gdy każdemu z nich chodziło o to, żeby wydudkać rywali i zdobyć samemu pozycję tego jedynego, na którego cały, obliczany na jedną trzecią, w porywach do połowy Polaków, prawicowy elektorat będzie zmuszony zagłosować, choćby zaciskając przy tym zęby. Prawicowi wyborcy oczekiwali wtedy połączenia różnych prawicowych partyjek w jedną, wielonurtową – na kształt amerykańskiej Partii Republikańskiej czy brytyjskich Konserwatystów – partię, w której mogliby ze sobą współpracować liderzy odpowiadający różnym rodzajom prawicowej wrażliwości, od Korwina po Olszewskiego. Prawicowi politycy natomiast zakładali wszyscy, że „zjednoczenie” prawicy rozegrać się musi tak, jak kilka lat wcześniej dokonało się „zjednoczenie” ruchu ludowego – po prostu jeden z pięciu peeseli zepchnął pozostałe w niebyt. Tamto „zjednoczenie” poszło szybko i dziś mało kto o nim pamięta, bo peerelowskie ZSL dzięki posiadanemu majątkowi zdecydowanie dominowało nad posolidarnościową konkurencją; w wypadku prawicy siły były mniej więcej wyrównane, więc „integracja” ciągnęła się w nieskończoność. A ponieważ oczekiwanie wyborców było takie, jakie było, żaden z jej uczestników nie mógł otwarcie powiedzieć prawdy – że tak czy owak, nie zamierza z rywalami współpracować, tylko ich wykończyć. Wręcz przeciwnie; każdy z nich starał się pokazać jako ten, który najszczerzej pragnie zjednoczenia, najwięcej jest gotów oddać i poświęcić, tylko właśnie ci pozostali z egoistycznych pobudek nie wychodzą mu naprzeciw.
Przypominam sobie, jak to rozgrywał ówczesny szef Porozumienia Centrum. Swego czasu na przykład rzucono pomysł, by szefowie prawicowych partyjek zjechali się w pewnym dworku za miastem, przedyskutowali pomysł konkretnego współdziałania, w istocie chyba całkiem niezły, i potem wspólnie go ogłosili jako jednolite stanowisko zaaprobowane przez wszystkich. Kaczyński tak jak pozostali przyjął zaproszenie i w czasie, gdy inni jechali jak głupi na spotkanie, zwołał szybko konferencję prasową, na której ogłosił zaproponowany plan jako swoją własną daleko idącą propozycję dla innych liderów prawicy. Gdy wyprowadzeni w pole rywale dotarli na miejsce, telewizja już mówiła o nowej inicjatywnie prezesa PC, a prawicowa część wyborców klęła pozostałych, że nie chcą się do tak świetnej inicjatywy przyłączyć. „Z Kaczorem to nie wiadomo, czy go lepiej cierpieć w namiocie, czy wyrzucić”, skomentował to później jeden z wykiwanych. „Bo jak się go wpuści do namiotu, to w nim nasika, a jak się go wyrzuci, będzie uganiał dookoła i obrywał sznurki”.
Owo pozorowanie działań „zjednoczeniowych”, uwieńczone niesławnym Konwentem Świętej Katarzyny, do dzisiaj przywoływane bywa przez komentatorów jako symbol politycznej nieudolności. Niesłusznie; jak napisałem wyżej, kompletna jałowość „integracyjnych” inicjatyw wynikała nie z nieudolności, ale z faktu, że wszyscy ich uczestnicy nie mieli na prawdziwą integrację najmniejszej ochoty, udawali więc i czekali na odpowiedni moment – a każdy miał tu, jak się mawiało u mnie na wsi, swoje własne wyrachowanie. Jan Olszewski czekał na wybory prezydenckie, licząc na swą charyzmę i legendę „nocnej zmiany”. Ostatecznie okazało się zresztą, że miał rację, tylko że gdy odniósł względny sukces – siedem procent głosów – który wystarczył, żeby uczynić go niekwestionowanym liderem oczekiwanej przez wyborców Wielkiej Prawicy, to kompletnie go zmarnował. Jarosław Kaczyński zaś wyciągnął wnioski ze wspomnianego przed chwilą starcia ZSL z małymi posolidarnościowymi peeselami i uznał, że ostatecznie zbuduje polską prawicę ten, kto będzie miał odpowiednie zaplecze finansowe. Dlatego w przeciwieństwie do innych centroprawicowców wykazał się zapobiegliwością, tworząc za państwowe pieniądze spółkę „Telegraf” i Fundację Prasową Solidarności. Prawa przy tym nie złamał, ale zrobił dokładnie to, co w tym samym czasie robili postkomuniści i udecja, choć na mniejszą skalę. Atakowany pytaniami, jak może jednocześnie krytykować uwłaszczanie nomenklatury i korzystać z jego wzorców, odpowiadał w tym mniej więcej duchu, że jak się chce wygrać, to trzeba grać w to samo co rywale. Zresztą zacytujmy: „Nam [Porozumieniu Centrum] postawiło się alternatywę: albo stójcie z tubą na rogu ulicy, jeśli was będzie stać na tubę, i sobie krzyczcie, co chcecie; albo jeśli chcecie stworzyć tutaj jakąś realną siłę społeczną, do której potrzebne są pieniądze, to weźcie wodę w usta, mówcie, że wszystko jest OK, nie ma żadnych czerwonych, żadnej nomenklatury. Otóż my taki wybór odrzucamy”. Dodajmy, że w tym politycznym cynizmie rzeczywiście okazał się Kaczyński od swych prawicowych rywali mądrzejszy: ostatecznie wszak do stworzenia „realnej siły społecznej” na prawicy doszło nie poprzez połączenie licznych pretendujących do tego ośrodków, ale w drodze eliminacji przez jeden z nich pozostałych, i rzeczywiście, zadecydowało właśnie posiadane zaplecze finansowe i organizacyjne. Tyle tylko, że o ile ze swą fundacją mógł się Kaczyński kusić o zdominowanie Olszewskiego, Macierewicza czy Parysa, to w chwili gdy w sprawę wdał się związek zawodowy „Solidarność”, zasilany kasą na zasadach ustawowych, okazał się wobec niego takim samym golcem, jak cała reszta.
Istotne dla jego politycznego życiorysu jest to, że wolał wówczas zdezawuować całą świeżo powstałą zjednoczoną prawicę (to on wszak nazwał ją TKM-em; nie rozwijam skrótu, bo każdy wie, co on oznacza) i pójść w odstawkę, niż przyjąć przegraną do wiadomości i zadowolić się rolą jednego z liderów AWS, z formalnym tytułem jej wiceprzewodniczącego (bo taką propozycję otrzymał od Mariana Krzaklewskiego), ale bez możliwości decydowania o zasadniczych dla formacji sprawach. Mimo iż ta odstawka mogła okazać się definitywną polityczną śmiercią. Na to się przecież zanosiło i tak by się stało, gdyby Jerzy Buzek nie uczynił Lecha Kaczyńskiego ministrem sprawiedliwości, dając mu w ten sposób szansę na zdobycie popularności hasłami zdecydowanej walki z przestępczością, a jego bratu podstawę do powrotu na scenę polityczną. Żeby nie stracić z oczu, na czym polega skuteczna polityka, zauważmy przy tym, że aby tę szansę wykorzystać, Lech Kaczyński musiał spełnić jeden warunek – w trudnej dla Buzka chwili odwdzięczyć się za doznane mu dobrodziejstwo wbiciem noża w plecy. I zrobił to, najpierw z hukiem odchodząc z rządu, a potem współtworząc z bratem PiS, co oznaczało pozbawienie osłabionej AWS szans na ponowne wejście do sejmu.
W tym samym czasie Tusk wraz z Płażyńskim i Olechowskim, wówczas jeszcze uważany za najsłabszego w tym triumwiracie, bardzo podobnym manewrem wbicia noża w plecy odesłał w polityczny niebyt Unię Wolności. Tak kształtowała się scena, na której miało odbyć się przedstawienie pod tytułem Czwarta Rzeczpospolita. I jest to osobna historia. Ciekawa, ale naprawdę niemająca nic wspólnego z przyzwoitością, i to po żadnej ze stron.
Kanclerz Bismarck powiedział kiedyś, że prosty człowiek nie powinien wiedzieć dwóch rzeczy – jak się robi kiełbasę i jak się robi politykę. Ja od kilkunastu lat obserwuję to drugie i ponieważ dieta wegetariańska jest dla mnie zbyt nieważka, o robieniu kiełbasy naprawdę nie chcę wiedzieć nic. Nazwę polityka dobrym, jeśli przekonam się, że wszystkich owych brudnych sztuczek, które są przypisane do jego zawodu, używa on nie dla dogodzenia własnej rzyci, ale po to, aby zrealizować jakąś wizję, jakiś dobry dla kraju i dla ludzi pomysł, że, krótko mówiąc, nie traci z oczu jakiegoś wyższego dobra. W końcu marszałek Piłsudski też miał na sumieniu sporo brudu, z polityczną zbrodnią – zamordowaniem generała Zagórskiego – włącznie, i Polska mu wybaczyła, uznając, że było to pro publico bono, nie dla korzyści prywatnych.
Ale jeśli ktoś chce używać w opisie polityki argumentów moralnych, jeśli chce mi wciskać swoich faworytów nie jako skuteczniejszych i bardziej w sumie dla ojczyzny pożytecznych, ale jako tych Etycznych walczących z tymi Nieetycznymi, to na to mogę powiedzieć tylko jedno, krótko, cytatem z pisarza, który wychował całe pokolenia Polaków: „Warciście siebie nawzajem, wy i hultajstwo”. Nie dam się robić w konia i innym też odradzam.
° ° °
Wszyscy – mam nadzieję – znają przesławny wiersz Zbigniewa Herberta Potęga smaku. Wiersz kanoniczny dla sprzeciwu przeciwko peerelowi, wywodzący ów sprzeciw z obrzydzenia „wnuczętami Aurory” i ich retoryką „nazbyt parcianą” – „łańcuchy tautologii, parę pojęć jak cepy, dialektyka oprawców, żadnej dystynkcji w rozumowaniu – składnia pozbawiona uroków koniunktiwu”. W jakiejś karykaturalnej, spoczwarzonej formie emocje tego wiersza zostały spożytkowane przez formację, którą zwykłem nazywać michnikowszczyzną. Estetyka, która w niewoli była pomocną życiu, w wolnej Polsce okazała się bardzo pomocną politycznej propagandzie. Jak wiele innych chorób, tak i choroba niszcząca polską debatę publiczną miała początki bardzo piękne, a nawet wzniosłe.
Bo to rozplenienie się w debacie publicznej moralistyki towarzyszącej, to uporczywe skupianie uwagi obywateli na stylu polityki, zamiast na jej treści, jest jedną z głównych przyczyn – i zarazem jednym z głównych objawów – dla których polska polityka uległa kompletnemu skretynieniu.
Dla utrzymywania naszego opisanego tu szczęściarza w poczuciu szczęścia jest to skretynienie niezwykle wygodne. Dla dziennikarzy, którym szczęściarz ufa, także. Bo gdy ktoś chce poważnie zajmować się polityką – a prawdziwy inteligent powinien się nią zajmować, ponieważ od polityki zbyt wiele zależy, aby pozwalać sobie na luksus jej ignorowania – musi poznawać racje i argumenty i ważyć je. Na ogólną ocenę takiego czy innego polityka, takiej czy innej formacji wpływa mnóstwo konkretnych spraw. Kwestii gospodarczych i społecznych, uwarunkowań polityki międzynarodowej, koniunktur i dekoniunktur. By toczyć spór o politykę, a tym bardziej by tę politykę ludziom z pozycji komentatora objaśniać, trzeba liznąć trochę ekonomii, trochę prawa, wiedzieć co nieco o obowiązujących traktatach, o ponadpaństwowych organizacjach i tak dalej.
Etyka i estetyka natomiast nie podlegają rzeczowej weryfikacji. Nie sposób tu czegokolwiek ustalić ponad wszelką wątpliwość. Żeby przedstawić polityczną grę w jej całym skomplikowaniu, trzeba odgadnąć, kto w co gra, ocenić, jakie ma szanse, jakie są możliwe warianty rozwoju sytuacji, co z tego może wyniknąć. I nawet nie ma się po całej tej pracy szansy na wyrazistą pointę. Bo zawsze się okazuje, że i ta strona, i tamta mają swoje racje, że ostateczna ocena zależy od tego, która z nich trafnie odczytała rzeczywistość, a przecież jaka ta rzeczywistość jest, diabli tak naprawdę wiedzą, z jako taką pewnością będzie się można tego dowiedzieć dopiero z podręcznika historii wydanego za pół wieku, a i wtedy jeszcze będą się o te czy inne szczegóły toczyły zażarte spory.
Jeśli natomiast przeweksluje się całą sprawę na kwestię, kto reprezentuje tu wartości, a kto niskie pobudki, kto niesie w sobie majestat intelektualnych salonów, a kto jest zaplutym kurduplem, wszystko sprowadza się do kwestii zaufania. Argument zostaje zastąpiony przez autorytet. Dlaczego dobrzy są nie tamci, a właśnie ci? Bo po ich stronie opowiadają się pan A – bohater podziemia, pan B – wybitny naukowiec, i pan C – wielki artysta.
Rzeczą od zawsze mnie nurtującą jest, dlaczego polska inteligencja w swej masie tak ochoczo to kupuje. Czy tylko poprzez swą umysłową ociężałość, owo intelektualne lenistwo i brak śmiałości myślenia, na które swego czasu zżymali się i Norwid, i Dmowski, i Brzozowski, i Giedroyć, i Pruszyński, i nie zliczyć ilu jeszcze innych naszych wielkich? Czy to tylko efekt marnej jakości naszych elit, przetrzebionych Katyniem i Palmirami i poddanych półwieczu peerelowskiej demoralizacji?
Przyczyn jest pewnie wiele. O jednej z istotniejszych, a zarazem najmniej wstydliwej już właściwie napisałem, przywołując wiersz Herberta. To dziedzictwo antykomunistycznej opozycji, której spór z reżimem nie odbywał się przecież wokół spraw praktycznych, wobec konkretnych politycznych problemów czy wyzwań – toczył się właśnie na płaszczyźnie obrony przyzwoitości przed rozpanoszonym łajdactwem. Ogromna większość z tych, którzy poświęcali się dla Solidarności lub wcześniej jeszcze dla KOR, ROPCiO czy KPN, nie liczyła na sukces, nie zastanawiała się wcale, czy są socjalistami, czy liberałami, chadekami albo konserwatystami. Nie podejmowali sporu politycznego, choć w załganym języku oficjalnym tych czasów właśnie o „politykę” ich oskarżano. Oni po prostu chcieli być po stronie bitych przeciwko tym, którzy biją, po stronie nękanych i wyrzucanych z pracy, obdzieranych z godności, poniżanych.
To się stało szczególnie wyraźne po stanie wojennym, kiedy już przecież nikt, kto miał odrobinę oleju w głowie, na czele z samymi funkcjonariuszami PZPR, LWP i MSW, nie wierzył za grosz w Marksa, Engelsa i Lenina. Wiadomo było po prostu, że w peerelu, aby zrobić karierę, trzeba zostać świnią, i sami karierowicze mieli świadomość, że w imię lepszego życia, domu, samochodu i możliwości wyjazdów za granicę dokonali takiego właśnie wyboru. Dlatego potem w wolnej Polsce bardzo wielu z nich marzyło o tym, aby do zdobytego dzięki ześwinieniu się majątku móc jeszcze dołączyć, tytułem ukoronowania kariery, swego rodzaju „odświniający certyfikat” – zostać przez sławnego działacza podziemia pochwalonym na łamach i dopuszczonym do wspólnego picia wódki. Tę ich potrzebę doskonale wyczuł Adam Michnik, czyniąc z bruderszaftów z takimi właśnie świniami główny sposób realizacji swoich politycznych celów – pisałem już o tym, nie chcę się powtarzać. Dla naszej obecnej rozmowy ważne jest tylko przypomnienie ówczesnej sytuacji psychologicznej:
„Oni” mieli władzę, pieniądze, pałki i czołgi – lecz „my” mieliśmy moralną wyższość; tak to powszechnie postrzegano.
Ale potem Solidarność w zderzeniu z prawdziwą polityką rozprysła się w kawałki, jak magiczne zwierciadło Królowej Śniegu – i każdy z jej dziedziców, którym się te kawałki dostały, uznał, że ową moralną wyższość dziedziczy. Całą, a przynajmniej większą jej część. O to właśnie stoczona została fatalna w skutkach „wojna na górze”, o to szło w najgłębszym planie sporu pomiędzy zwolennikami lustracji i dekomunizacji z jednej, a całkowitego zapomnienia byłym komunistom ich przewin z drugiej strony. A ten spór wciąż przecież w znacznym stopniu organizuje polską politykę i w jeszcze większym kłótnię o ideę, choć coraz liczniejsza jest grupa wyborców, którym wydaje się on równie odległy, jak kłótnie „Białych” z „Czerwonymi” w powstaniu styczniowym.
Pamięć materiału: Polacy przez wiele pokoleń nie znali polityki. Samo pojęcie oznaczało przez wiele lat tyle, co sprzeciw, co upominanie się o wartości, o uczciwość. („Tylko nie zajmujcie się polityką!”, przestrzegał komuch literatów, księży czy działaczy społecznych przed ujmowaniem się za czyjąś krzywdą). To powoduje żywy do dziś odruch dopatrywania się w polityce walki Dobra ze Złem, którą ona wcale nie jest. Częściej już bywa starciem różnie rozumianego Dobra, z których każde wyklucza jakiekolwiek inne. To zresztą strasznie niebezpieczna sytuacja. Stanisław Lem opisał w swojej Wizji lokalnej planetę Encję, gdzie dwie potężne intencje Dobra starły się z taką mocą, że kamień na kamieniu nie pozostał. Czasem wydaje mi się, że była to prorocza wizja, co musi nastąpić po nieuchronnie nadchodzącym ostatecznym rozsypaniu się (powieść pochodzi z końca lat osiemdziesiątych) peerelu.
W każdym razie uporczywe wtłaczanie politycznej gry w paradygmat wojny Dobra ze Złem, w jakiś sposób porównywalnej z walką, jaką toczono w PRL z obcą, narzuconą nam przemocą władzą, wynika nie tylko z lenistwa pracowników mediów i ich świadomej stronniczości – w znacznym stopniu jest ono także wymuszane przez czytelników, słuchaczy i widzów. Doskonale ujawnia się to na rozmaitych forach internetowych, umożliwiających odbiorcom dopisywanie do wiadomości bądź tekstu dziennikarskiego swoich komentarzy. Rzadko tam zaglądam, ponieważ nie jest to w najmniejszym stopniu kształcące, ale ilekroć zajrzę, jakieś dwie trzecie dopisków okazuje się poświęcone ustalaniu, czy autor jest za, czy przeciw. W przypadku ostatnich dwóch lat jest to głównie ustalanie, czy jest za PiS, czy przeciwko PiS.
° ° °
Prosty przykład, co wynika ze zdominowania debaty publicznej przez moralistykę towarzyszącą. Oglądam sobie dnia pewnego telewizję, gdzie występuje akurat pewna bardzo opiniotwórcza publicystka lewicy (oczywiście, poza mną nikt jej nigdy tak nie nazwie – choć jeśli gdziekolwiek pojawię się ja, Semka, Wildstein czy Karnowski, to mowy nie ma, aby nie pojawiło się określenie „dziennikarz prawicowy”. Po prostu w paradygmacie wyznaczonym przez michnikowszczyznę dziennikarze dzielą się nie na prawicowych i lewicowych, ale na prawicowych i normalnych). Dyskusja, jakich w mediach setki: Kaczor zły, demokracja zagrożona, Giertych zły, demokracja zagrożona, Lepper... – i ot, nagle przerywam co tam akurat robię i zaczynam oglądać uważniej – Lepper, oznajmia nieoczekiwanie pani redaktor, to jedyne pozytywne zaskoczenie tego rządu. Bo, okazuje się, w rządzie pełnym dyletantów to jedyny prawdziwy fachowiec, no i przy wszystkich, oczywiście, zastrzeżeniach, jakie istnieją, trzeba przyznać, że jako minister rolnictwa sprawdza się on bardzo dobrze.
Pani redaktor ogłasza tę fachowość Leppera tonem nieznoszącym sprzeciwu, jako rzecz oczywistą, i to mnie specjalnie nie dziwi, bo wszystkie opinie zwykła wygłaszać w taki sposób, taki po prostu ma styl. Jej rozmówcy nie protestują i to już trochę dziwne jest, bo choć z jednej strony można zrozumieć, iż mają nawyk zgadzania się z opiniotwórczą publicystką, to z drugiej samo słowo „Lepper” działało na nich zawsze jak czerwona płachta na byka.
Państwo być może już nie pamiętają, ponieważ wyrokiem wyborców osobnik ów zniknął z naszej sceny politycznej i tym samym przestał budzić emocje, ale w chwili, której moja opowieść dotyczy, przewodniczący Samoobrony od lat robi za szwarccharaktera, uosobienie populizmu, chamstwa, agresji; zresztą jak dotąd wszystko to pracowało na jego korzyść. Lepper to cwany prymityw, którego obecność na scenie politycznej jest gigantyczną kompromitacją, polityczny bandyta z setką procesów na karku, no, nie ma co rozwijać, po prostu dno. Przy czym odkąd dogadał się z Kaczyńskim i wszedł do jego rządu, stał się potworem niejako do kwadratu. Ale też właśnie od tego momentu jego wizerunek w mediach stał się jeszcze czarniejszy, by tym wyraźniej narodowi pokazane zostało, do jakiego stopnia zawarcie koalicji z kimś takim jest dla Kaczyńskiego niezmywalną hańbą.
A tu nagle publicystka arcysalonowej „Polityki”, wyznaczającej kierunki myślenia postpeerelowskiego establishmentu, zdejmuje z niego całe to śmierdzące odium i ogłasza jedynym fachowcem w „tym” rządzie?
Dodam jeszcze jedno: opinię tę wygłasza dziennikarka, którą trudno lubić, lecz której nie sposób odmówić, że zwykle jest w sprawach, jakie porusza, bardzo kompetentna, zna doskonale odnośne ustawy, obsady konkretnych stanowisk, stan prac nad taką czy inną zmianą w legislacji. A ja nie będę udawał, że się jakoś szczególnie znam na rolnictwie, ale pewną orientację, choćby z racji rozmów z sąsiadami, mam – i wiem doskonale, że twierdzenie, jakoby Lepper sprawdzał się na stanowisku ministra rolnictwa, to bzdura wierutna. Przeciwnie, facet rozbija się po kraju karawaną limuzyn, żeby przed kamerami popisywać się współczuciem dla dotkniętych suszą rolników, i bardzo sprawnie usadza swoich ludzi na synekurach w ministerstwie i podległych mu agencjach. Ale ministerstwo zawala jedną sprawę po drugiej, w różnych ważnych dla rolników procedurach panuje zamieszanie, nie są dotrzymywane unijne terminy na przygotowanie rozmaitych papierów, od których zależą obiecane dopłaty – jeśli dotąd się to nie zawaliło, to dlatego, że szef Samoobrony rządzi resortem od kilku miesięcy i urzędnicza praca pozostaje w rękach ludzi pracujących tam od dawna. Tylko że właśnie kilka tygodni temu Lepper wziął się za ich usuwanie i zastępowanie kompletnie pozbawionymi niezbędnych kwalifikacji działaczami Samoobrony. Można powiedzieć, że jedynym jasnym punktem Lepperowego ministrowania była jego wizyta w Brukseli, a i tam cały sukces polegał na tym, że z Lepperem rozmawiano jak z każdym innym, mimo dyskretnych sugestii z kraju, że byłoby fajnie, gdyby Europa jakoś go spostponowała. Tak czy owak, działo się to już kęs czasu wcześniej i wtedy nikt Leppera nie chwalił, bo w ogóle od lat pochwalenie Leppera za cokolwiek jest w mediach nie do pomyślenia.