Читать книгу Pycha i upadek - Rafał A. Ziemkiewicz - Страница 6
I. Pycha
ОглавлениеZ DYSTANSU
Zawsze wygląda to podobnie. Rządzący establishment („grupa trzymająca władzę”, można rzec, by pozostać w zgodzie z konwencją III RP) bada, na ile sobie może pozwolić. Posuwa się coraz dalej, szukając granicy, i przekonuje się, że granicy nie ma. Wszystko przechodzi, wszystko można – „ciemny lud” kupuje każde kłamstwo i przymyka oczy na każdy przejaw bezczelności. Więc w końcu rządzący popadają w poczucie totalnej bezkarności, które szwarccharakter z Sienkiewiczowskiego „Potopu” („człowiek do szpiku kości zepsuty i rozzuchwalony”, jak go charakteryzował autor) wyrażał słowami: „spełniło się niejeden uczynek, za który powinien był piorun trzasnąć, a nie trzasnął”. Spieprzyło się wszystko, czego się tknęło, narobiło afer, było łapanym za rękę i reagowało na to bezczelnością i hucpą – „w normalnym kraju” dawno by się to skończyło jakimś impeachmentem, skandalem, poleciałyby głowy, ale wystarczyło parę pijarowskich sztuczek, wrzutek, kosmetyczna rekonstrukcja, pic-ustawa, „nowe otwarcie” – i „nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało!”.
Hulaj dusza, piekła nie ma. Jesteśmy „teflonowi” – nic się do nas nie przykleja i nigdy nie przyklei. Jesteśmy niezatapialni. Nie mamy z kim przegrać.
I nagle zdarza się coś z pozoru zupełnie drobnego, niegroźnego – i nastrój zmienia się gwałtownie. Jakaś prowincjonalna aferka w Starachowicach, jakiś posełek łapówkarz uruchomił szyderę w mediach, zażyczywszy sobie firanek w szykowanej dla niego limuzynie, i nagle ta duperela, te firanki, okazuje się boleć ludzi do żywego, rozpalać gniew mas, którego nie były w stanie rozpalić bezrobocie, katastrofa służby zdrowia, zamykanie stoczni czy kopalń. Co się dzieje, pani premier, dlaczego wszyscy się od was odwracają? „Nastała jakaś moda na krytykowanie Platformy” – odpowiada nabzdyczona pani premier, i widać, że istotnie, za grosz nie wie, dlaczego ją tak krytykują i dlaczego akurat teraz, choć przecież partia rządzi od ośmiu lat i przez te wszystkie lata wcale nie rządziła lepiej.
Politycy szukają wyjaśnień dostępnych ich umysłom, wytrenowanym w intrygach, podkładaniu świń i knuciu. Jeśli nie widać przyczyny zdarzeń, to przyczyną musi być spisek! Układ! Pierwszym podejrzanym są zawsze media. Media są przeciwko nam. Ale media, i w ogóle wszystko, są przecież pod czyjąś kontrolą. A więc spisek zawiązali ich dysponenci. „Ktoś przestawił wajchę”. Media to także internet, którego politycy nie rozumieją i który uważają za rodzaj gazety – a nad gazetami przecież panują – tylko wydawanej nie na papierze, ale na ekranie komputerów. Internet jest przeciwko nam? Ktoś za tym stoi. Opozycja opłaciła rzesze internetowych hejterów.
Agenci CIA i międzynarodowego imperializmu, suto opłacani judaszowymi dolarami, namącili ludziom w głowach i wmówili im kryzys, podrywając zaufanie do ludowej władzy. Przegraliśmy z bezprzykładną, brutalną kampanią oszczerstw prowadzoną przez media Układu. Padliśmy ofiarą fali nieopisanej agresji i chamstwa ze strony opozycji. Celowo mieszam cytaty z różnych zupełnie czasów i sytuacji, by wskazać podobieństwo, jeśli nie identyczność zachowań ludzi z pozoru zupełnie skądinąd.
Towarzysz Gomułka do końca życia nie wierzył, że masy ludowe go odrzuciły. Przecież nie mogły nie widzieć jego zasług, tego, że wytyczył im „polską drogę do socjalizmu”, że zabezpieczył zachodnią granicę, w sojuszu ze Związkiem Radzieckim wywalczył największy wyobrażalny w tej geopolitycznej sytuacji zakres autonomii! A Gierek? Jego „Przerwana dekada” powinna wejść do klasyki psychologii utraty władzy. Po doświadczeniu Sierpnia, Grudnia i upadku sowieckiego komunizmu w całym regionie były pierwszy sekretarz KC PZPR wygłasza pean na cześć samego siebie i swoich sukcesów. Gierkowska Polska wciąż jest w oczach Gierka rajem, jeśli nie do końca zrealizowanym, to dosłownie w przeddzień pełnej realizacji, krajem ogromnego cywilizacyjnego skoku – udaremnionego przez prymitywny, złowrogi spisek Jaruzelskiego, wspierany z Moskwy i Waszyngtonu.
Demokracja zmienia mechanizmy, ale nie zmienia psychologii. Lech Wałęsa wielokrotnie powtarzał, w różnych sytuacjach, że wcale nie przegrał wyborów z Aleksandrem Kwaśniewskim, przegrał tylko „liczenie głosów”, bo „Kwaśniewski sypał”, to znaczy „dosypywał” lewe głosy do urn, mówiąc wprost – sfałszował te wybory.
Wzlotowi i upadkowi Prawa i Sprawiedliwości poświęciłem kiedyś całkiem grubą książkę „Czas wrzeszczących staruszków”; kartkuję ją dziś z poczuciem, że wykonałem kawał naprawdę dobrej, solidnej, rzetelnej i nikomu – poza zwykłymi Czytelnikami – niepotrzebnej roboty. Ot, tyle, że po wydaniu „Staruszków” skontaktowało się ze mną kilku byłych polityków PiS, potwierdzając moje dedukcje co do tego, jak w konkretnych sprawach musiały wyglądać procesy decyzyjne, jaki był wewnętrzny rozkład sił, motywacje i zamierzenia Jarosława Kaczyńskiego. To oczywiście także pewna satysfakcja dla autora, ale na niej się skończyło. Obite PiS nie potrzebowało, żeby mu ktoś tłumaczył, dlaczego dostało baty, i to jeszcze z wrogich pozycji (wiem, że niejednego Czytelnika może to zdziwić, ale w PiS naprawdę nie jestem i nigdy nie byłem uważany za pisowca, tę etykietę starają mi się przykleić presstytutki pomagdalenkowej władzy, licząc, że mnie w ten sposób unieważnią). PiS samo to sobie wytłumaczyło – przegrali, bo byli za dobrzy, bo media były wrogie, bo Układ atakował z bezprzykładną brutalnością i chamstwem... znają to Państwo, nie ma powodu się powtarzać, a kto chce przeżyć raz jeszcze, niech sięgnie do wspomnianej książki.
Może ktoś powiedzieć, że utrzymanie morale w oblężonej twierdzy, jaką po utracie większości parlamentarnej i prezydentury stało się PiS, wymagało takiej właśnie linii, odepchnięcia od siebie świadomości popełnionych błędów – nie zgodzę się z tym, ale nie będę się teraz spierał. Nie domagałem się od PiS jakiegoś demonstracyjnego bicia się w piersi, choć elektorat, jak sądzę, właśnie czegoś takiego oczekuje od partii, którą odsunął od władzy. Chodzi o to, że PiS przez osiem lat uparcie odsuwało od siebie tę wiedzę – oczywistą, moim skromnym zdaniem – dlaczego przegrało, odurzało się mickiewiczowskimi kadzidłami, szlochało nad wierszami Rymkiewicza i Wencla i tarzało jak Rejtan po sejmowych posadzkach, zwłaszcza po tragedii w Smoleńsku. Ludzi niewrażliwych na piękno naszej patriotyczno-powstańczej tradycji, a takich w postpeerelowskim, po chłopsku kombinującym i cwaniakującym narodzie współczesnym jest większość, zamiast wzruszać, odrzucało to i śmieszyło. W efekcie PiS stale, uparcie startowało z tym samym niechcianym przez większość wizerunkiem i programem, czym zapewniło Platformie Obywatelskiej i Polskiemu Stronnictwu Ludowemu pięć lat możliwości niczym nieograniczonego demolowania i dojenia Polski. Uległo to zmianie, z przyczyn graniczących z cudem i wymagających uważniejszego rozważenia, dopiero w początkach roku 2015.
Analiza porażki PiS była zarazem analizą przyczyn sukcesu PO. Ale PO także nie potrzebowała, żeby jej ktoś tłumaczył, dlaczego wygrała, zwłaszcza z wrogich pozycji. PO miała własnych specjalistów – głównie wywodzących się z kręgu opisywanej przeze mnie w jeszcze innej książce michnikowszczyzny – którzy przedstawili jej narrację na tyle miło łechcącą, że została ona przez większość aparatu partii i oddanych jej elit kupiona bez zastrzeżeń: narrację o „młodych, wykształconych, z dużych miast” i o nieuchronności postępu. W tej opowieści wygrana PO była po prostu historyczną koniecznością, albowiem, jak uczyli już Nietzsche i Marks, jest tylko jedna droga postępu, po której ludzkość porusza się generalnie ku biegunowi dodatniemu – nawet jeśli na jakiś czas popchną ją wstecz siły reakcji, to ich sukcesy mogą być tylko czasowe, w końcu prędzej czy później reakcja musi „wymrzeć jak dinozaury”. Polska prawica, tradycjonalizm, patriotyzm i wszystko to, z czym utożsamia się PiS, to właśnie skazana na wymarcie reakcja. A partia elit III RP, czy się akurat nazywa Unia Demokratyczna, czy Sojusz Lewicy Demokratycznej, czy Platforma Obywatelska, to postęp – Europa, tolerancja, gender. Postęp jest dobry, a reakcja zła. Postęp jest estetyczny, a reakcja – brzydka. Postęp daje radość, więc PO nie dość, że dobra, mądra i piękna, jest na dodatek partią radosną, a reakcja do tego wszystkiego jest jeszcze ponura, zawodząca płaczliwie w kruchtach i zgrzytająca zębami.
Z przyczyn, które trudno mi zrozumieć, lizusowskie wobec Donalda Tuska i PO media ze szczególnym zaangażowaniem eksploatowały w swej propagandzie ten ostatni wątek. Tomasz Lis wmawiał swoim lemingom, że są „fajni” i że w ogóle Polska PO-PSL jest „fajna”, Jarosław Kuźniar czy Jakub „Kuba” Wojewódzki, szukając spontanicznie obelgi pod adresem swych krytyków, nazywali ich „smutną prawicą”. Być może, jest w tym echo przechowywanej w zakamarkach polskiej pamięci propagandy PRL, eksponującej uśmiechniętych, dziarskich robociarzy, włókniarki i dójki wymachujących radośnie na pochodach. Tyle że pochody pierwszomajowe jako święta „fajności” władzy zastąpiły mecze na Stadionie Narodowym i urządzane kilka razy do roku maratony.
Jest oczywiste, klarowała władzy jej własna propaganda, że Polacy chcą fajności – Europy, nowoczesności, tęczy i tolerancji, a nie katolicyzmu, patriotyzmu i całego tego obciachu, który tak mierzi „ludzi wykształconych i na pewnym poziomie”. W efekcie PO dała się przekonać, że nie tylko nie musi nic robić, ale też – że może robić wszystko.
To znaczy: nie musi robić nic, żeby utrzymać poparcie dla siebie, bo dopóki jest jedynym ugrupowaniem reprezentującym postęp i europejskość (a to jej gwarantuje ustawa o partiach politycznych, przyjęta swego czasu w pełnej zgodzie z PiS), to poparcie jest oczywiste jak dzień i noc. A zarazem – może robić wszystko, bo dopóki jedyną alternatywą dla niej jest „kościółkowe” i nielubiane w Unii Europejskiej PiS (jak wyżej), to nic, dosłownie nic nie jest w stanie spowodować odstawienia PO od żłobu; w najgorszym wypadku zmiana władzy dokona się w jej obrębie, w ostateczności w obrębie obozu, który za nią stoi, na zasadzie „odnowy” i porzucenia „błędów i wypaczeń”, do jakich niefortunnie doszło na jedynie słusznej drodze. Tak jak w PRL po Grudniu czy Sierpniu.
Proszę nie sądzić, że przywołuję tu swoje stare książki, by jojczyć, że wszystko przewidziałem, wszystko wyłożyłem jak na tacy, a głupie elity polityczne i opiniotwórcze się na moim geniuszu nie poznały. Nie boli mnie to aż tak, żebym nie mógł zapanować nad chęcią irytowania bliźnich powtarzaniem „a mówiłem!”. Staram się po prostu wpisać sytuację upadku Platformy Obywatelskiej, będącego głównym tematem tej książki, w ciągłość i rytm historii, którą obserwuję i na użytek Czytelników staram się objaśniać od ćwierć wieku.
„Jedyne, czego uczy historia, to że nikt nigdy się niczego z historii nie nauczył” – to popularne powiedzenie i zapewne zbyt kategoryczne, ale faktem jest, że ćwierćwiecze politycznej historii III RP naznaczone jest tak regularnymi, że aż nudnymi paroksyzmami pychy kroczącej przed upadkiem. Środowisko byłego Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, skupione wokół Bronisława Geremka, było absolutnie pewne, że przejąwszy sztandar Solidarności, ma przed sobą „co najmniej dwanaście lat” niczym niezakłóconej władzy[2]. Pewność siebie Lecha Wałęsy była jeszcze większa: „No, to zostajemy tu do emerytury” – miał powiedzieć, wprowadzając się do Belwederu. Pycha i poczucie, że „nie ma z kim przegrać”, rozpierały postkomunistów z SLD, niesionych sukcesem reelekcji Kwaśniewskiego. I jeśli ktoś dzisiaj nie pamięta, to przypomnę, że na miesiąc przed wyborami roku 2007, tymi, które rozpoczęły ośmioletni okres „rządów autorskich” Donalda Tuska, praktycznie nikt poza nim samym nie wierzył, że możliwe jest odsunięcie od władzy braci Kaczyńskich w drodze uczciwie przeprowadzonych wyborów. Proszę zerknąć w ówczesne gazety – niemal wszystkie autorytety salonu rwą tam włosy z głów, że ta straszna IV Rzeczpospolita będzie trwać wiecznie, bo Polacy są z natury roszczeniowi, zawistni wobec lepszych od siebie i odnoszących sukcesy, po prostu taki straszny, nienawistny populizm, jaki prezentuje polska prawica, zawsze wygra tu z oświeceniem, przyzwoitością i wartościami reprezentowanymi przez światłe elity, zjednoczone ponad historycznym podziałem u Okrągłego Stołu. I to samo przekonanie, tylko opatrzone dokładnie odwrotnymi znakami wartości i odmienną retoryką, bez reszty panowało w PiS. Polacy są przecież patriotami, katolikami i chcą uczciwości w życiu publicznym, chcą polityków „nieumoczonych”, zwalczania korupcji i oligarchów, a to wszystko reprezentuje na scenie politycznej wyłącznie partia Lecha i Jarosława Kaczyńskich!
Z bliskiej, dzisiejszej perspektywy wydaje się, że tak przeraźliwa wtopa, jaką zaliczył Bronisław Komorowski, nie ma precedensu i musi trafić do przyszłych podręczników, jeśli nie do Księgi Guinnessa. Urzędujący prezydent, cieszący się według sondaży największym ze wszystkich polityków zaufaniem społeczeństwa, na cztery miesiące przed wyborami mający w sondażach 60, w porywach do 70 procent poparcia, stanął do rywalizacji z politykiem praktycznie nikomu nieznanym, rekomendowanym przez partię regularnie przegrywającą od lat wszystkie wybory, mającą ogromny negatywny elektorat. Na dodatek urzędujący prezydent miał na swoje usługi praktycznie wszystkie wiodące media, całą administrację państwową, partia rządząca przekazała mu na kampanię 19 milionów złotych (o cztery więcej, niż miał do dyspozycji rywal), a gdyby potrzebował więcej, to wystarczyło skinąć palcem na czołowych oligarchów, którzy wiedzą przecież doskonale, w jakim stopniu ich interesy zależą od życzliwości władzy. Trudno się dziwić Komorowskiemu, że uwierzył zapewnieniom swojego otoczenia i komentatorów medialnych, że już jest po meczu, i przy wielu okazjach wygłaszał wobec Andrzeja Dudy pogardliwe uwagi w rodzaju tej, że kto startuje w wyborach, których nie ma szansy wygrać, dopuszcza się nieuczciwości wobec wyborców.
Z bliskiej perspektywy – istotnie. Ale w gruncie rzeczy Komorowski nie różnił się od swoich poprzedników. Może tylko był od nich mniej zręczny. Może okazywał publicznie zachwyt nad sobą samym i pychę bardziej od innych, ale fakt, że wzbudza więcej niż oni śmiechu i lekceważenia, wiązałbym raczej z jego osobowością, niespecjalnie imponującą i skłonną do zachowań, które oddane mu media tuszowały figlarnym słówkiem „wpadka” – zachowań, mówiąc brutalnie, gamoniowatych.
Być może, o nieskrywanym zadufaniu decydował jego charakter i, w pewnym stopniu, życiorys człowieka, który do roku 2010, a tak naprawdę 2014, zawsze był na drugim planie i bardzo późno dostał szansę zapisania się w historii. Czasem tak właśnie mi się wydawało, a czasem sądziłem, że jednak miał do pewności siebie większe niż inni przesłanki. Z perspektywy czasu człowiekowi zwykle wydaje się, że to, co wie i sądzi teraz, wiedział i sądził zawsze. Na szczęście komentator ma na twardym dysku własnego komputera zapis swoich wahań i intuicji, także tych chybionych.
Nie będę przecież udawał – ja także u schyłku roku 2014 nie wierzyłem w możliwość wygranej Andrzeja Dudy, czy w ogóle kogokolwiek, w starciu z Bronisławem Komorowskim. Byłem i tak większym od innych optymistą, nie wykluczając możliwości, że po jesiennych wyborach parlamentarnych uda się odsunąć PO od władzy przez jakąś koalicję z udziałem PiS – ale nie aż takim, by sądzić, że układ rządzący Polską od roku 2007 może stracić Belweder i że ta niespodziewana wyborcza klęska już w połowie roku uruchomi proces szybkiego upadku kolejnej niewzruszonej potęgi polskiej polityki. Potęgi na każdym kroku podkreślającej z dumą, że dokonała sztuki przed nią niedokonanej przez nikogo: utrzymuje władzę i popularność już drugą kadencję, mimo społecznego niezadowolenia z funkcjonowania państwa i kolejnych afer, potencjalnie znacznie dla władzy groźniejszych niż sławna afera Rywina, która przetrąciła nigdy już potem nieodbudowaną potęgę postkomunistycznej lewicy.
Istotnie, zachłyśnięcie się władzą trwało w przypadku koalicji PO-PSL znacznie dłużej niż w przypadku poprzedników. Opiniotwórcze salony widziały w tym jednoznaczne, niezbite potwierdzenie swej pomarksistowskiej wiary, już tu przywoływanej, że postęp zawsze wygra z reakcją. A jeśli komuś to nie wystarczało, dodatkowych nieodpartych argumentów dostarczała pragmatyka rządów sprawowanych niepodzielnie przez jedną ekipę – coraz to kolejne tysiące rozdysponowywanych przez nią z każdym rokiem synekur i latyfundiów w administracji, spółkach samorządowych i Skarbu Państwa, instytucjach publicznych, potężniejąca z każdym miesiącem tych rządów pajęczyna wzajemnych powiązań, wyświadczonych usług, nieformalnych podległości i uzależnień. Bartłomiej Sienkiewicz, który zanim zbłaźnił się jako minister, wykazał wiele bystrości jako analityk, napisał to nawet wprost na łamach „Tygodnika Powszechnego” – PO w przeciwieństwie do poprzedników zbudowała władzę stabilną, trwałą i nie do ruszenia, ponieważ „trafnie odczytała układ interesów w państwie i skutecznie się weń wpisała”. Ładne zdanie, jeśli się zastanowić, jaka treść jest w nim naprawdę zawarta.
Zgrzytając zębami, napisałem wtedy jeden z najbardziej dołujących tekstów w mojej karierze, gryzącą ironią broniąc się przed popadnięciem w skrajną depresję:
NA ŻYWO
Dziesięć numerów Tuska
Największym sukcesem pijaru premiera Tuska było wpojenie wszystkim przekonania, że premier ma znakomity pijar. Tymczasem – jeśli przyjrzeć się bliżej – osławione sztaby rządowych marketingowców w ogóle nie zajmują się public relations we właściwym, profesjonalnym sensie tego słowa. Nie określają grup docelowych, nie obmyślają strategii budowania trwałej komunikacji z nimi, nie typują kluczowych kwestii pozwalających łączyć w tej komunikacji jak najwięcej szczegółowych oczekiwań et cetera. Zajmują się one wyłącznie propagandą – szukaniem skojarzeń i sformułowań budzących pożądane reakcje emocjonalne. A o propagandzie można powiedzieć dokładnie to samo, co bohater filmu „Wielki Szu” mówił o pokerze: „tu nie ma żadnych tajemnic, są tylko lepsze i gorsze numery”.
Po siedmiu latach rządów Donalda Tuska praktycznie wszystkie te numery już znamy. Można je skatalogować i na przyszłość operować w komentarzach liczbami porządkowymi. Na przykład, chcąc streścić najnowszy wywiad premiera, powiemy krótko: sześć, cztery, siedem i dwa. Albo nową konferencję: dwa, siedem, trzy i znowu dwa.
Numer 1: Ja jestem niegroźny
Istotą zjawiska znanego jako Donald Tusk jest bez wątpienia skupienie na wizerunku. Lepiej od innych zrozumiał on, że umęczeni i zdeprawowani komunizmem i całą swą historią Polacy najchętniej zaakceptują taką władzę, której nie odczuwają i która nie wtrąca im się w codzienne kombinowanie. Publicznie złożona deklaracja, że „chciałby zostać zapamiętany jako po prostu fajny koleś”, nie oznacza bynajmniej, by Tusk nie miał większych ambicji, niż być „fajnym kolesiem”, ale że wie on, iż wyborcy nie życzą sobie żadnych wzmożeń, żadnych więcej reform, ani czterech, ani nawet jednej, żadnego oczyszczania życia publicznego czy porządkowania czegokolwiek. Chcą, żeby polityka była jak najdalej od nich – nie przypadkiem liderami sondaży w 25-leciu byli swego czasu ograniczający się do przemawiania i przecinania wstęg Aleksander Kwaśniewski, a obecnie dorównujący mu charyzmą nicnierobienia Bronisław Komorowski.
Numer 2: Co złego, to nie ja!
Jeśli dochodzi do sytuacji kryzysowych, premier stosuje więc zasadę odwrotną niż obowiązująca w świecie i zalecana w podręcznikach marketingu: znika. Wbrew żelaznym regułom sztuki public relations, głoszącym, że w sytuacji kryzysu trzeba pojawiać się natychmiast i odpowiadać na wszelkie wątpliwości, zanim narosną – Tusk, gdy coś się zdarza, jest zawsze nieuchwytny. Jest problem, ale nie ma możliwości zadać o niego pytania Tuskowi, czyli nie ma czego cytować, więc Tusk się z danym problemem nie kojarzy. Stanowisko opozycji ogłaszają liderzy, a za władzę wypowiadać się musi jakiś poseł Protasiewicz czy Halicki, celowo zostawiony sam sobie. Poradzi sobie albo nie, jego problem – premier wróci, gdy sytuacja już się wyjaśni, a sondażyści podpowiedzą, co chce usłyszeć od niego większość społeczeństwa. Wypowie się w sposób podkreślający, że jest ponad to i ma ostatnie słowo.
Numer 3: Albo ja, albo ekstremiści
„Symetria jest estetyką głupców” – powiedział jeden z mistrzów pędzla. Gdyby zajmował się propagandą, ująłby to w słowach: „symetria jest mądrością idiotów”. Idiota, z przyczyn swego ograniczenia niebędący w stanie wyrobić sobie zdania w ważnych kwestiach, kieruje się prostym instynktem: nie być ani zanadto za, ani zanadto przeciw, tylko pośrodku. Pośrodku jest bezpiecznie, bo tam jest „zdrowy rozsądek”. Prostą sztuczką Tuska jest stałe podkreślanie, że tam, gdzie on, tam jest umiarkowanie i powściągliwość, a na prawo i lewo od niego – skrajności i ekstremizmy. Tam robią politykę, i to ideologiczną – a my tu robimy swoje. Kto z prawa i lewa nie chce być ekstremistą, tylko pragmatykiem, zapraszam do PO. W tej prostej sztuczce tkwi wyjaśnienie, dlaczego kaperując najbardziej cyniczny i napalony na stołki element z prawa i lewa, nie ściąga Tusk na PO odium partii cwaniaczków, oblepiającej się nieprzyjemną substancją niczym dno okrętu, tylko podkreśla wizerunek „centrowości”.
Numer 4: Bójcie się Kaczyńskiego!
To już rzecz tak znana i oczywista, że nie trzeba się wiele rozwodzić. „Kaczyński to małpa w klatce, ma się w niej rzucać, krzyczeć i straszyć przechodniów; a jak się uspokaja, to trzeba kopnąć w klatkę, żeby znowu zaczął” – tak, wedle relacji jednego z członków PO, szkoleni byli działacze tej partii. Gdy nadciąga jakieś zagrożenie, wizerunkowy kryzys, Tusk wysyła kogoś, kto wulgarną napaścią, poniżającą aluzją, znieważeniem nieżyjącego brata lub matki sprowokuje Kaczyńskiego do radykalnej wypowiedzi. Tusk sam nie stara się być agresywny, chyba że uzna, iż w danej sprawie wyrazi negatywne emocje większości. Jego prosty patent na rolowanie Kaczorów, bezbronnych wobec chamstwa żoliborskich inteligencików, polegał zawsze na tym, żeby demonstracyjnie, z uśmiechem podawać rękę, a pod stołem niezauważalnie kopać boleśnie w kostkę. A kiedy kopnięty podniesie głos albo się oburzy, Tusk przewraca oczami i rozkłada ręce jak włoski piłkarz – patrzcie, ja do niego z sercem na dłoni...
A do „kopania w klatkę” ma cały legion pomagierów.
Numer 5: Jutro, kochani, jutro!
Wyborca jest jednak istotą kapryśną i pełną sprzeczności, zachowującą się często jak podrywana niewiasta – świadoma, że może kaprysić, bo to jemu zależy. Z jednej strony polski wyborca nie chce, żeby władza coś wielkiego robiła, z drugiej jednak chce, żeby było zrobione. Jak przekonać ludzi, że się robi, nic nie robiąc? Jak w filmie Barei: „będzie zrobione, panie kierowniku, śniadanie kończymy i już robimy” – zapewnić. Gdy kierownik, zadowoliwszy się tą zapowiedzią, sobie pójdzie, można dalej spokojnie siedzieć, a nawet zagrać w karty.
Kto jest w stanie policzyć, ile razy, gdy społeczeństwo zaczynało oczekiwać jakiejś poprawy, uspokajał je Donald Tusk „nowym otwarciem”? Zapowiedzią „rewolucji legislacyjnej”, „specustawy”, wyznaczeniem terminu, do którego dany minister przedstawić ma założenia do podjęcia działań nakierowanych na kompleksowe rozwiązanie problemu... Będzie załatwione, uspokaja się wyborca i wraca do swoich spraw.
Numer 6: Car dobry, tylko samorządy złe
Tusk bywa bezlitosny w przerzucaniu winy na swoich ministrów, ale etatowym chłopcem do bicia są dla niego samorządy. Wszystkie nierozwiązywalne problemy, z którymi władza nie chce się kojarzyć, zostały oficjalnie przekazane „bliżej ludzi”. Szkoły, szpitale, drogi lokalne – niech się tym zajmuje gmina, powiat, miasto. Umyka uwadze ogółu, że zadania przekazano w dół, a pieniądze pozostały w centrali, w ministerstwach. Tym bardziej umyka im, że w ten sposób uruchomiony został niepowstrzymany proces upadku tak zwanych usług publicznych, z którymi pozbawione wystarczających narzędzi władzy i jeszcze bardziej od państwa podatne na korupcję samorządy zwyczajnie sobie nie radzą. Najważniejsze, że premier zawsze może powiedzieć: „takiego sobie wybraliście burmistrza”. Nawet wtedy, gdy burmistrz jest z PO, on za niego nie odpowiada.
Numer 7: Bliżej ludzi
Gdy kumulują się nastroje zniechęcenia, rozczarowania i wyborcy zaczynają dochodzić do wniosku, że ciągle tylko słyszą obietnice, a o ich realizacji głucho, premier rzuca na szalę swój największy atut: siebie samego, fajnego kolesia. Wzorem Edwarda Gierka (na prowincji to wzorzec pozytywny) przyjeżdża osobiście uścisnąć ręce, wyrazić zrozumienie, wysłuchać narzekań, wskazać winnych i złożyć nowe obietnice.
Legendarny „tuskobus” w oczach członków PO urósł do rangi symbolu: jakkolwiek by się waliło i paliło, Tusk zawsze może jeszcze pojechać do ludzi, „poszejkhendować”, poobiecywać i sondażowe trendy się odwrócą.
Niemiłym rozczarowaniem musi być dla nich, że od pewnego czasu premier jakby stracił serce do takich wyjazdów. Zapewne coraz trudniej mu ułożyć trasę tak, by nie trafić do miejscowości, w której już był i obiecał załatwienie takiej czy innej lokalnej sprawy, oczywiście niezałatwionej do dziś. Zamiast tego wysłał w teren partię. Z tego nic wyniknąć nie mogło – na zebrania z udziałem nawet znanych z telewizji ministrów przychodziło po kilkanaście osób, głównie miejscowi członkowie PO i ich rodziny. Na ostatnim zjeździe Tusk zażądał więc, aby platformersi zaczęli odwiedzać „zwykłych Polaków” w ich domach (sam dał przykład, i tak się przypadkiem złożyło, że akurat trafił na dom, gdzie czekały już na niego wszystkie telewizje i przeszkolona, jak się zachować, prosta rodzina przeciętnych Polaków). Jak na razie członkowie PO pielgrzymek „po kominach” nie zaczęli – liczą na to, że żądanie było tylko dla picu i może się rozejdzie po kościach.
Numer 8: Lobbyści, kibole, pijani kierowcy
Dyżurnym wyjaśnieniem niepowodzeń premiera Tuska są lobbyści. Za kłopoty w służbie zdrowia odpowiadają wielkie koncerny farmaceutyczne, które korumpują lekarzy. Za fiasko budowy autostrad też odpowiadają wielkie koncerny, które nie wywiązały się z warunków przetargów. Wielkie koncerny i ich lobbyści ponoszą winę także za kompromitację informatyzacji państwa. Mimo iż oskarżenia pod adresem wielkich koncernów (a kto by je lubił?) sypią się często, nikt nie jest w stanie podać jednego przykładu konkretnego działania rządu Tuska obliczonego na powściągnięcie apetytów koncernów, narzucenie im kontroli albo choćby zmuszenie do płacenia podatków. Premier, jak u Mickiewicza: „cóż stąd, że bije? nikogo nie zabił” – co tu mówić o potężnych ponadnarodowych koncernach, nie zrobił premier krzywdy ani handlarzom dopalaczy (obecnie zażywanych częściej niż przed „ostatecznym rozwiązaniem” tego problemu), ani organizatorom hazardu, ani kibolom (działania rządu zmniejszyły bezpieczeństwo na stadionach, zamiast je zwiększyć), a kastrowanie pedofilów w kontekście sprawy Trynkiewicza po prostu śmieszy. Ale przecież nie chodziło o poprawę, tylko o wskazanie winnego.
Numer 9: A co ja mogę?
To już prawdziwa ultima ratio premiera. Otwarcie, jak na fajnego kolesia przystało, ze szczerością menela: „mistrzu, bez ściemy powiem, na winko zabrakło” premier-przewodniczący oznajmia: „nie da się”. Tak na przykład zamknął sprawę gigantycznego pod jego rządami rozrostu biurokracji, którą obiecywał znacząco ograniczyć: powiem szczerze, próbowałem, i okazało się, że się nie da. W innym kraju bezradny premier wzbudziłby szok i niedowierzanie, ale ponieważ Polacy i tak w głębi ducha nie wierzą, że ktokolwiek cokolwiek może w Polsce poprawić, a przy swojej generalnie niskiej samoocenie nie upierają się nawet, że na jakąkolwiek poprawę zasługują – taka zademonstrowana od czasu do czasu otwartość nawet im się podoba.
„Co ja tu mogę, kochani” jest też skutecznym sposobem opędzania się jak przed uprzykrzoną muchą od natrętnych żądań tych grup, których nie może Tusk ogłosić wrogami, pisowcami ani lobbystami. Tak na przykład spławia Tusk lobby homoseksualne twierdzeniem, że zalegalizowałby ich związki, „gdyby to od niego zależało”. Salony to przełknęły. One też nie mogą sobie pozwolić na otwarte wyśmianie premiera, który ma w Polsce największą władzę od czasów Jaruzelskiego i gdy mu na czymś zależy, potrafi – przykładem choćby obrabowanie otwartych funduszy emerytalnych – przeforsować swoją wolę w kilka tygodni, nie licząc się z nikim i niczym.
Numer 10: Na litość
To zagranie jeszcze bardziej ostateczne. Kiedy charyzma „fajnego kolesia” blaknie, można jeszcze odwołać się do faktu, że Polacy – odwrotnie niż na przykład Amerykanie – lubią w sumie wszelkiego rodzaju loserów i nieudaczników. Że ryzyko wzbudzenia współczucia może się opłacić, dowiodła operacja (skądinąd skopiowana z ratowania wizerunku byłego TW Bolka) z książką żony. Znowu trudno nie zacytować filmu Barei: „tego pana żona zdradza, a ty mordę drzesz, baranie?”. Nie tylko żona zdradza i wypowiada się z lekceważeniem, ale jeszcze córka dostaje wulgarne esemesy... W tej ostatniej operacji niektórzy widzą potwierdzenie przechwałek Michała Kamińskiego, jakoby teraz to on był głównym spin doktorem Tuska – w istocie, żenada z esemesowymi pogróżkami przypomina podobną żenadę z podkładanymi w Warszawie za czasów, gdy rządził nią Lech Kaczyński, „atrapami bomb” i pogróżkami tajemniczego terrorysty przedstawiającego się jako „Silny Pedał”... Ale książka pani Tuskowej pokazuje, że i ten numer miał Donald Tusk opracowany już wcześniej.
Komu zechce się mozolnie przypominać sobie, co nam mówił i pokazywał premier miesiąc, siedem miesięcy, dwa czy pięć lat temu, zobaczy, że elementy opisane powyżej powtarzają się regularnie. Nowe otwarcie, nowa kobieca twarz do przykrycia narobionego bałaganu, zdemaskowanie nowego wroga, nowe obietnice przysłaniające niespełnienie poprzednich... Przywykliśmy do tego po prostu tak, że nie odnotowujemy kolejnych powtórek, tak jak nie jesteśmy w stanie powiedzieć, który już raz oglądamy serwowane przez telewizje w święta komedie.
A warto odnotowywać. Bo wszystkie numery Tuska portretują tak naprawdę nie jego – ale nas, Polaków, i naszą niezdolność do wytworzenia tego, co nazywa się opinią publiczną. Propaganda premiera Tuska jest jak psychozabawa: „pokażcie mi, jakie numery na was działają, a powiemy wam, jacy jesteście”. Inna sprawa, że to, co z tej psychozabawy wynika, wcale zabawne nie jest.
Z DYSTANSU
Fakt faktem, że „Słońce Peru – mistrz bajeru” nie wychował sobie równie skutecznego w bajerowaniu następcy. Więc kiedy udało mu się uwieńczyć sukcesem długoletnie starania o unijną posadę, powinienem nabrać nadziei.
Ale niewiele jej przybyło. Był bowiem jeszcze jeden powód, dla którego, podobnie jak wielu innych Polaków nieakceptujących porządków zaprowadzonych w naszym kraju przez magdalenkowe elity, wchodziłem w rok 2015 raczej w marnym nastroju i bez wielkich nadziei.
Widziałem, że to, co działo się w Polsce, wpisywało się doskonale w tendencję światową – wyraźny, nieodwracalny schyłek demokracji. Ja wiem, że to brzmi strasznie patetycznie, rozdzierająco, że autorom takich obserwacji przypisuje się z punktu emfazę, epatowanie czytelnika szokującymi tezami. Do niczego podobnego się nie poczuwam. Wielkie społeczne zmiany obywają się bez patosu, bez wielkiego bum, przechodzą zupełnie niezauważenie. Nikt nigdy demokracji nie odwoływał, ale zmiany cywilizacyjne sprawiły niepostrzeżenie, że władza ma taką przewagę nad demosem, nad swoimi wyborcami, że tym ostatnim bardzo trudno ją przegłosować i zmienić. A może wręcz nie są już w stanie jej przegłosować. A jeśli wyborcy nie mogą władzy skutecznie kontrolować i nie mogą jej odwołać, to demokracja jest tylko pozorem.
Dla mojego pokolenia, które w tej części, w której się nie zeświniło, nie zeświniło się tylko dzięki temu, że wierzyło, iż tam, na Zachodzie, istnieje normalność, wolność, prawa człowieka i obywatela et cetera, że taki świat jest możliwy i jest się na czym wzorować – jest rzeczą psychologicznie bardzo trudną pożegnać się z tą wiarą. Może mnie łatwiej, bo nigdy nie była we mnie zbyt głęboka, ale przecież to, że demokracja liberalna jest najlepszym z możliwych ustrojów, uwieńczeniem całej historii, zdobyczą nieodwracalną, że nawet jeśli tu czy tam z przyczyn ludzkiej ułomności niedomaga, to nic lepszego nie wymyślono i nie można wymyślić, wydaje się dzisiejszym mieszkańcom Europy oczywiste jak oddychanie. Jak można – i po co? – w ogóle się nad tym zastanawiać?
Ale fakty są faktami – demokracja współczesna to już w coraz większym stopniu pozór, pic, matriks.
A może już nie ma jej wcale.
A może nigdy jej w realnym świecie nie było?
Tekst z przełomu lat 2014 i 2015, z jakichś losowych przyczyn ostatecznie nieopublikowany:
NA ŻYWO
Demokracja? Zapomnijcie!
Gdybyśmy mogli powiedzieć dziś przeciętnemu obywatelowi rzymskiemu żyjącemu u schyłku I wieku, że według naszych historyków jest poddanym monarchii, że Rzym już od stu z górą lat nie jest republiką, ale cesarstwem – oburzyłby się albo nas wyśmiał. Wespazjan (czy już jego syn, Domicjan) sprawuje wszak tylko przewidziane konstytucją urzędy: imperatora, najwyższego kapłana, trybuna ludowego, cenzora i parę pomniejszych. Ale to połączenie stanowisk i w ogóle wszystko jest zgodne z prawem. Władza wciąż należy przecież do senatu, co roku wybierani są konsulowie, edylowie, pretorzy, cały ustalony przed wiekami porządek Republiki ma się znakomicie. Gdyby w starożytnym Rzymie istniały media podobne do współczesnych, zapewne istotnym wątkiem ich komentarzy byłyby szyderstwa z różnych Trazeaszów – oszołomów i kłamców, ośmielających się sugerować, że władza princepsa w sumie niczym się nie różni od znienawidzonych królów, z których tradycją Rzym zerwał już dawno, raz na zawsze, i nawet w najczarniejszych snach nie dopuszcza jej powrotu.
A przecież w świetle faktów historycznych nie ma w tej kwestii wątpliwości: w roku 60 przed Chrystusem trzech rzymskich magnatów (Juliusz Cezar i Gnejusz Pompejusz, reprezentujący „resorty siłowe”, oraz Marek Krassus, reprezentujący pieniądze) zawarło między sobą poufne porozumienie, zwane dziś pierwszym triumwiratem, stanowiące, że nikt nie może zostać mianowany na żadne istotne stanowisko bez zgody całej trójki. I od tego momentu wszystkie instytucje republikańskie, z których Rzymianie tak byli dumni, stały się fasadą. A sam Rzym – państwem oligarchicznym.
Przykład podobnego zaślepienia i wypierania ze świadomości realiów, w których się żyje, mamy także w naszych własnych dziejach. Do samego kresu swojego istnienia Rzeczpospolita Obojga Narodów dumna była ze swej szlacheckiej równości, ze złotej wolności i praworządności, jaką ona zapewnia. Nie dostrzegała nawet tego dysonansu, że szlachcic na zagrodzie, rzekomo równy wojewodzie, musiał tego wojewodę przy powitaniu podejmować pod kolana, a czasem i padać plackiem jak Tatar przed chanem, tytułował go jaśnie oświeconym, w zamian słysząc zwykłe „waszeć” czy nawet „asan”, i całkowicie zależał, przede wszystkim materialnie, od jego łaski, protekcji i kaprysów.
Ale do powszechnej wiary, że wszystko jest, jak być powinno, wystarczało, że trwały instytucje – elekcja viritim (nawet jeśli coraz częściej odbywana była pod bagnetami wojsk któregoś z magnatów lub obcego państwa) i liberum veto. Z tym ostatnim było, nawiasem mówiąc, nieco inaczej, niż przyjęło się dziś stereotypowo uważać – czekam na historyka, który odkłamie ten temat. Imposybilizm niepozwalający zasady jednomyślności zlikwidować wynikał z szacunku dla praworządności, wiedziano, że utrudnia ona sprawne funkcjonowanie państwa, ale uważano, że jest to mniejszym złem niż podeptanie praw obywatela. Analogicznie jak na przykład dzisiejsza cywilizacja europejska wbrew woli większości obywateli i zdrowemu rozsądkowi utrzymuje zakaz orzekania i wykonywania kary śmierci, doprowadzając do takiego absurdu, że taki zbrodniarz jak Breivik „za karę” spędza życie w luksusowym sanatorium i jeszcze skarży państwo norweskie za to, że łamie zasady humanitaryzmu, nie zapewniając mu wystarczających rozrywek.
Napisałem, że liberum veto utrudniało, a nie uniemożliwiało naprawę państwa, bo wbrew legendzie można było je obchodzić bez trudu. Manifest zrywający sejm konwokacyjny 1764 roku podpisał nie jeden, ale 46 posłów, i jeszcze 21 senatorów, i nie wstrzymało to elekcji Stanisława Augusta Poniatowskiego. Niczyje veto nie wstrzymało też prac Sejmu Czteroletniego. Problemem było nie samo liberum veto, ale polityczny rozkład kraju, polityczny klientyzm i, jak to wówczas zwano, jurgielt – a w ich efekcie to, co w dzisiejszej publicystyce nazywa się brakiem woli politycznej.
Skąd ta powszechna pewność, iż nasze dzisiejsze przyzwyczajenie do myśli, że żyjemy w demokracji, że nie tylko my, ale cały świat demokrację wybrał i że stanowi ona ostateczne ukoronowanie politycznych dziejów ludzkości – nie jest podobnym łudzeniem się jak w przypadku Rzymian czy naszych sarmackich przodków? Może warto się nad tym w wolnej chwili zastanowić?
Procedury demokratyczne – mógłbym podać wiele przykładów, ale myślę, że choćby powyższe, zaczerpnięte z historii, nie zostawiają tu wątpliwości – same w sobie o demokracji nie stanowią. Wybory odbywają się regularnie w Rosji czy na Białorusi, a państwa te za demokratyczne uznawane nie są. I problem wcale nie polega na fałszowaniu wyników. Przeprowadza się przecież w tamtych krajach niezależne badania opinii publicznej, pod pieczą zachodnich, niekiedy bardzo renomowanych instytutów i według przyjętej przez nie, wiarygodnej metodologii. I te badania pokazują, że Łukaszenka i Putin cieszą się w swoich krajach poparciem zdecydowanej większości, może nie 90 procent, ale na pewno ponad połowy poddanych.
Można na to odpowiedzieć: w tych krajach, co do których niedemokratyczności panuje zgoda, nie ma opinii publicznej. Nie można tam otwarcie krytykować władzy, pokazywać jej nadużyć, podważać obowiązującej ideologii.
Publicyści, intelektualiści i inne „autorytety” tamtych krajów odpowiadają na to: na Zachodzie nie jest wcale inaczej!
Przywykliśmy puszczać ich głos mimo uszu, ale jeśli się zastanowić: czy w telewizji niemieckiej albo francuskiej można wyszydzić ideę zjednoczonej Europy i zaprzeczyć dogmatowi o nieuchronności i nieodwracalności integracji? Nie tylko że nie można, ale na przykład dziennikarze niemieckich mediów publicznych wręcz są zmuszeni do podpisywania lojalek, iż będą integracji służyć, i złamanie tego zobowiązania może być podstawą do usunięcia z pracy. Podobnie jak oskarżenie o szerzenie nietolerancji, nienawiści rasowej bądź podważanie szacunku należnego mniejszościom seksualnym – przy czym kryteria rozróżniania, co jest szerzeniem nienawiści, a co rzeczową i uzasadnioną krytyką, nie istnieją. A czy były w europejskich mediach przedstawiane w sposób uczciwy i w należytej proporcji opinie naukowców przestrzegających przed skutkami realizacji politycznego, a nie ekonomicznego projektu wspólnej waluty? Czy mogły dotrzeć do tamtejszych społeczeństw przestrogi ekonomistów, nawet tak szanowanych jak sam twórca uhonorowanej Noblem teorii optymalnego obszaru walutowego, że forsowanie wbrew prawom ekonomii unii walutowej obejmującej kraje tak gospodarczo niekompatybilne jak Niemcy i Grecja skończy się tak, jak się właśnie kończy? Czy równy dostęp do środków masowej komunikacji mają eksperci twierdzący, że działalność człowieka nie ma żadnego wpływu na zmiany klimatu i miliardy przepływające do kas państw i wielkich korporacji pod pretekstem troski o planetę to gigantyczne oszustwo i łupiestwo?
Nie wdając się w wyważanie granic wolności słowa i krytyki: istotą demokracji nie jest przestrzeganie demokratycznych procedur, ale ich skuteczność w zapewnianiu społeczności – demosowi, w demokracji nowożytnej zwanemu często klasą średnią – kontroli nad stanowieniem prawa i władzą wykonawczą.
Czy dziś zachodnie społeczeństwa taką kontrolę sprawują? Amerykańscy ojcowie założyciele i europejscy teoretycy dość zgodnie wskazywali dwa warunki trwania republiki. Po pierwsze głosujący muszą być materialnie niezależni. Warstwa średnio zamożnych powinna być liczniejsza i od warstwy wielkich bogaczy, dążących zawsze do oligarchii, i od biedoty, nic nieposiadającej, która się bogaczom prędzej czy później sprzeda. Demokracja będzie bezpieczna, jeśli klasa średnia będzie liczniejsza niż obie te skrajne grupy razem wzięte – to sformułował już Arystoteles.
Zgodnie z tym zaleceniem pierwotnie prawo głosu ograniczano – czy to, jak w USA, wiążąc je z posiadaniem własnego majątku (w podobną stronę szła nasza reforma 3 maja, która dla ratowania Rzeczypospolitej odbierała prawa polityczne szlacheckiej gołocie, nieposesjonatom), czy, w części Europy, stosując system gildii (liczniejsze, ale uznane z różnych względów za mniej predestynowane do dźwigania odpowiedzialności za państwo grupy wybierały mniej delegatów). Z czasem wygrała idea równego prawa wyborczego dla wszystkich, bez względu na materialną niezależność, płeć et cetera. Z początku wyglądało to sensownie, bo wskutek cywilizacyjnego rozwoju własność się upowszechniała, bogactwo rosło i wydawało się, że świadomość obywateli niejako dogoni nadane im prawa.
Ale poszło inaczej. Demokratyczne państwo zyskało władzę redystrybuowania dochodów i zaczęło ją wykorzystywać – logicznie – by kierować pieniądze wyciśnięte z podatników do tych, którym politycy zawdzięczali wybór. A okazali się zawdzięczać go nie tyle masom, co sponsorom, pomagającym masy oczarować. A jeśli masom – to ich przekupywaniu „chlebem i igrzyskami”. Wysokie podatki dopełniły procesu: klasa średnia zaczęła się kurczyć, wybory zdominowała współczesna odmiana plebsu i nieposesjonatów, ludzie zależni od pracodawców i od władzy, „wygłosowujący” sobie świadczenia i grupowe przywileje.
Drugim warunkiem demokracji jest dostęp do wiedzy, możliwość wyrobienia sobie zdania, oceny sytuacji – istnienie agory. I tu wydawało się, że nowoczesność załatwiła sprawę raz na zawsze: masowe media, telewizja, a już na pewno internet poszerzą agorę na całe społeczeństwo i wszystkim zapewnią dostęp do obiektywnej informacji.
Niestety, tu też poszło zupełnie inaczej, niż myślano. I nie chodzi o cenzurę, o nadużycia, o obecność w życiu publicznym kłamstwa. Nie przewidziano tego, że wskutek rewolucji technologicznej nowoczesne media staną się nie poszerzeniem agory, polem debaty upodmiotowionych obywateli, i nawet nie systemem informowania czy choćby dezinformowania, ale narzędziem do sterowania irracjonalnymi emocjami, nastrojami. Szczególnie od chwili, gdy słowo zostało w komunikacyjnym obiegu definitywnie zastąpione przez obraz. Obrazem można budzić histerię, strach, nienawiść bez żadnego racjonalnego uzasadnienia. Można sprawiać, że miliony będą coś podziwiać, a czymś innym gardzić, nie potrzebując wcale wyjaśnienia dlaczego bądź zadowalając się najprostszą demagogią. Można skupić uwagę na jednych budzących emocje sprawach, a inne zupełnie usunąć z oczu i umysłów. Oczywiście nie wszystkim można zrobić wodę z mózgu, ale do przegłosowania wyniku wystarczy większość – a w żadnym społeczeństwie, nawet stosunkowo dobrze wyedukowanym, większości nie stanowią intelektualnie najsprawniejsi.
I taki jest współczesny demos – ani wolny od przymusu materialnego, ani zdolny ogarnąć przesłanki niezbędne do podjęcia decyzji wyborczej. Ta decyzja zależy od tego, kto skuteczniej wyborców zmanipuluje. Skuteczność jest wypadkową włożonych w kampanię, a właściwie w trwającą już permanentnie perswazję publiczną, pieniędzy (dwa miliony zawsze wygrają z jednym, mawiają Amerykanie), siły użytych mediów i sprawności zatrudnionych do prania mózgów fachowców.
Od czego zależą pieniądze? Od decyzji podejmowanych przez władzę. Żadna przedsiębiorczość, genialne know-how czy najbardziej innowacyjne wynalazki nie dadzą dziś zysków porównywalnych z tymi, które wynikają z politycznych decyzji rządów i organizacji międzynarodowych, takich jak Unia Europejska. Jedna eurodyrektywa – i sto pięćdziesiąt milionów ludzi zamiast normalnych żarówek po pięćdziesiąt centów kupić musi „ekologiczne” badziewie po kilkanaście euro, zamiast części samochodowych, które Chińczyk zrobi za dolara, części identyczne, ale „homologowane”, więc kilkadziesiąt razy droższe, albo obdziera się ich z pieniędzy pod hasłem „certyfikatów energooszczędności” czy „emisji CO2”.
A kto podejmuje te decyzje? Politycy, którzy uzyskali wsparcie dysponentów wielkich pieniędzy. Dlatego to, co było kiedyś skryte, dziś już właściwie przestaje być skrywane. Szefem Komisji Europejskiej został polityk, który latami patronował wielkiej pralni pieniędzy i maszynie do wyprowadzania ich spod opodatkowania, jaką jest system bankowy malutkiego Luksemburga. Aż sześciu członków tej komisji to do niedawna jawni lobbyści najpotężniejszych branż – energetycznej i finansowej. Niby widać to gołym okiem, ale nie widzimy, bo nie chcemy, jesteśmy równie ślepi jak Rzymianie i „panowie bracia”.
Władza daje pieniądze, pieniądze dają władzę. Zarówno władza, jak i pieniądze potrzebują narzędzia do urabiania mas – czy to na konsumentów, czy na wyborców – a więc mediów, będących zarazem i biznesem, i władzą. Rzekoma agora demokracji dawno więc już zmieniła się w arenę, na której walczą w naturalny sposób powstałe konglomeraty polityki, biznesu i mediów – partia plus grupa finansowa lub biznesowa plus grupa medialna. Ale w tym procesie podmiotów jest coraz mniej i coraz chętniej, zamiast walczyć, blatują się one ze sobą, skupiając na wspólnym, zgodnym łupieniu milionów konsumentów i podatników.
Jak daleko zaszliśmy na drodze oligarchizacji? Czy demokracja jeszcze jest, czy już jej nie ma? Jest prosty, niezawodny test – odpowiedź na pytanie, kiedy zmienia się władza. Czy po wyborach, wskutek decyzji głosujących? Czy pomiędzy wyborami, wskutek pałacowego przewrotu – a wybory są tylko plebiscytem, w którym karmione chlebem socjalu i igrzyskami medialnego matriksu masy zatwierdzają nowego władcę, tak jak zatwierdzały cesarza czy króla owacje pretorianów lub tłumów zgromadzonych przed katedrą? Pretorianów, dodajmy, nagradzanych za to donativum w złotych aureusach i ludu wyklaskującego sobie u władcy chleb i igrzyska, czyli socjal swoich czasów.
Moja odpowiedź zabrzmi pesymistycznie. Zmiany cywilizacyjne stworzyły taką sytuację, w której z władzą jeżeli w ogóle jeszcze da się w demokratycznych wyborach wygrać – to jest to bardzo, bardzo trudne. Bo władza ma taką potęgę finansową i medialną, że bardziej zagraża jej niezgoda wśród baronów niż kaprysy trzymanego pod kontrolą, tumanionego mediami i kupowanego inżynierią społeczną ludu.
Najbardziej charakterystyczne jest, że im bardziej współczesna demokracja nie istnieje, tym bardziej skupia uwagę na samej sobie, na obronie demokracji właśnie. A przecież demokracja jako forma sprawowania rządów nie była nigdy – do teraz – celem samym w sobie. Kontrola demosu nad władzą miała być sposobem zapewnienia wartości nadrzędnych, takich jak praworządność, jak sprawiedliwość, jak poszanowanie ludzkiej godności. To one tak naprawdę stanowią o rozwoju cywilizacyjnym, pomnażaniu dostatku i jakości życia społeczeństw.
Skupienie uwagi współczesnej demokracji na sobie samej, gorzej jeszcze, na własnych procedurach, na mniej lub bardziej wydumanych „prawach” coraz to kolejnych „mniejszości” kryje zatratę tych właśnie wartości nadrzędnych. Jest objawem cichego obumierania, zamieniania się w oligarchiczną „demokraturę” czy wręcz ideologiczny „demototalitaryzm”, bo przecież każdy totalitaryzm zaczynał się od masowego przyzwolenia ogłupionego ludu na ideologiczne szaleństwo. A jeśli demokracja zamiast gwarancją tych najistotniejszych praw staje się narzędziem i uzasadnieniem ich odbierania – to może jednak nie jest najlepszym, czy nawet stosunkowo najlepszym ze wszystkich możliwych ustrojów? Czy nie czas przyjąć to do wiadomości?
Z DYSTANSU
Kandydat do prezydentury z ramienia Prawa i Sprawiedliwości Andrzej Duda przedstawiony został publicznie 11 listopada 2014 roku. Jako były współpracownik świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego znany był widzom filmu Marii Dłużewskiej i Joanny Lichockiej „Mgła”, w którym jest jednym ze świadków wydarzeń opowiadających o Tragedii Smoleńskiej. Niesympatyzujący z opozycją tygodnik „Polityka” wyróżnił go w roku 2013 w swoim rankingu najlepszych posłów. Nie były to powody do dużej rozpoznawalności – przeciętny Polak, jeśli deklarował, że o polityku Dudzie słyszał, to mylił go z przypadkiem noszącym to samo nazwisko przewodniczącym Solidarności.
W środowiskach władzy nominacja Dudy wzbudziła odczucia mieszane. Najmocniejszym był żal, że wybory 2015 roku nie staną się powtórnym starciem prezydenta z PO z prezesem PiS, Jarosławem Kaczyńskim. Władza bardzo na takie starcie liczyła, wręcz cieszyła się na nie. Uważała je bowiem – zapewne słusznie – za z góry rozstrzygnięte i niezwykle dla obozu władzy korzystne. Kaczyński, od lat będący celem propagandowych ataków, każdego dnia szargany i ośmieszany w głównych mediach, uczyniony w oczach publiki symbolem obciachu, polskiej zaściankowości, przedstawiany jako obsesjonat i paranoik marzący o dyktatorskiej władzy, o tym, by wszystkich kontrolować, inwigilować, a nawet jako seksualny frustrat, z tajemniczych powodów pozbawiony życia intymnego i chcący zakazać go w imię katolickiego fundamentalizmu wszystkim innym – po prostu musiał przegrać z każdym kandydatem Polski „oświeconej”, „nowoczesnej”, „fajnej” czy „szanowanej w Europie”, jakkolwiek by ją nazwać – nawet z takim nielotem jak Komorowski.
Oczywiście rzecz nie tylko w zmasowanym ataku propagandy, która, wierna interesom okrągłostołowych elit III RP, zawsze Kaczyńskiego demonizowała i zohydzała, a nie zawsze mu to szkodziło, czasem wręcz pomagało. W roku 2010, gdy tragedia w Smoleńsku spowodowała „zresetowanie” jego politycznego wizerunku i uczyniła możliwym to, co w roku 2008 wydawało się zupełnie już niemożliwe, czyli powrót PiS do władzy[3], Kaczyński popełnił dwa niewybaczalne błędy, całkowicie skutki tego „resetu” niwecząc.
Po pierwsze – postanowił kandydować na urząd prezydencki osobiście. Prawdopodobnie zadecydowały o tym uczucia. Jarosław Kaczyński uznał, że musi podjąć misję tragicznie zmarłego brata. Popularna kontrhipoteza, jakoby bał się, iż inny kandydat PiS, zostawszy prezydentem, wyrósłby mu na konkurenta do władzy, wydaje mi się mało prawdopodobna – właśnie sam Kaczyński, gdyby został prezydentem, przy skromnych konstytucyjnych kompetencjach tego urzędu straciłby szanse na realną władzę. Tak czy owak, decyzja była fatalna – z Komorowskim, który już w tamtej kampanii wyborczej zdołał się pokazać jako jowialny, niezbyt rozgarnięty wujek ze skłonnością do kompromitujących wpadek, wygrałby prawdopodobnie każdy inny, tylko nie człowiek mający urobiony tak mocny zły wizerunek i tak wielki negatywny elektorat jak prezes PiS.
Gdyby Kaczyński wtedy schował się, oddał żałobie, zasugerował, że po tragedii nie ma przekonania, czy dalej uprawiać politykę, i wystawił kogokolwiek innego, PiS miałoby w roku 2010 prezydenturę i dobry start do wyborów parlamentarnych, co pozwoliłoby ocalić Polskę przed wieloma gospodarczymi i geopolitycznymi szkodami, jakich narobiły PO z PSL.
Po drugie i znacznie gorsze – gdy Kaczyński przegrał, mimo wszystko stosunkowo niewielką różnicą głosów, odwojowując w znacznym stopniu swój zniszczony wizerunek, niemal z dnia na dzień zdezawuował całą swoją kampanię, mówiąc, że „był na proszkach”, i wrócił do wizerunku agresywnego, napastliwego i kategorycznego (czy, jak zapewne wydawało się jemu samemu, stanowczego). To było może najbardziej spektakularne polityczne samobójstwo w dziejach – niejako roześmianie się wyborcom w nos: „ale jesteście głupi, jak łatwo was nabrałem, że się zmieniłem!”. Od tej chwili Kaczyński stał się dla większości Polaków człowiekiem niewybieralnym, choćby nawet był jedyną alternatywą (a o to postarał się i on, i jego przeciwnicy) dla skrajnej nieudolności, złodziejstwa, arogancji władzy i wszelkich możliwych patologii.
Władza od lat korzystająca z tego immunitetu, ale pomimo niego mocno już społeczeństwu brzydnąca – gdyby nie liczne fałszerstwa i nadużycia w wyborach samorządowych roku 2014, które w cudowny sposób zwiększyły popularność koalicyjnego PSL z kilku do dwudziestu kilku procent, PiS byłoby ich wyraźnym, nominalnym zwycięzcą – nie mogła marzyć o niczym lepszym niż powtórne starcie z Kaczyńskim.
Obok rozczarowania nominacja Dudy wzbudziła też lekceważenie i jeszcze silniejsze niż wcześniej przeświadczenie, że druga kadencja Bronisława Komorowskiego będzie spacerkiem do pierwszej tury. To przeświadczenie było tak silne, że kompletnie uśpiło i samego prezydenta, i jego partię, i stojące za nimi pookrągłostołowe elity. Nie trzeba nic wymyślać. Zrobi się jakieś bilbordy, wymyśli jakieś hasła, jakąś konwencję urządzi, prezydent tu i tam się pokaże i coś powie, ale generalnie – luzik. Zamiast myśleć o wyniku, pomyślmy, kto na tych hasłach, bilbordach i kotylionach zarobi, bo, było nie było, jest do wydania na kampanię 19 milionów.
Analizie kampanii wyborczych poświęca się zwykle całe książki. Kampanię prezydencką PO i Bronisława Komorowskiego w pierwszej połowie 2015 roku, opartą na niewzruszonej pewności, że nie da się jej przegrać, można streścić w kilku akapitach. Począwszy od konstatacji, że gdyby sztabowcy Komorowskiego rzeczywiście nie próbowali niczego wymyślać, jego wynik byłby znacznie lepszy. Niestety – dla ich szefa – skoro trzeba było wydać pieniądze, to jakieś tam pomysły musieli mieć. Mieli – co jeden, to gorszy.
Rekonstruując totalnie niezborne starania prezydenckiego obozu: główną dźwignią przewidywanego zwycięstwa uczyniono zasadę „lepszy znany diabeł od nieznanego”. Założono, że Polacy do Komorowskiego się po prostu przyzwyczaili, że zaakceptowali go z jego śmiesznostkami i wpadkami, bo jest człowiekiem obliczalnym, a więc dającym poczucie bezpieczeństwa. Stąd druga część głównego wyborczego hasła „zgoda i bezpieczeństwo”. Skąd wzięła się jego pierwsza część, nie sposób zrozumieć. Komorowski nikomu nie kojarzył się ze zgodą, był w oczywisty sposób stroną wojny polsko-polskiej, a po odejściu Tuska wręcz – przynajmniej aspirował do tego – wodzem jednej z jej skłóconych śmiertelnie stron. Widocznie sam Komorowski przywiązał się do hasła „zgoda buduje”, które nie przeszkodziło mu pięć lat wcześniej, choć też przez swoją banalność i nietrafność niczego nie dało.
Aksjomatem kampanii było przekonanie, że Polacy są w większości zadowoleni i jeśli czegoś się obawiają, to tego, by ktoś ich spokojnemu, szczęśliwemu dorabianiu się nie zagroził. Komorowski miał więc dawać poczucie bezpieczeństwa, że nic się nie zmieni. Założono też, że niepokój mogą Polacy odczuwać w związku z wydarzeniami na Ukrainie. Odpowiedzią na ten niepokój miało być pokazanie Polski jako państwa mającego potężnych przyjaciół. Dlatego właśnie wyznaczono wybory na 10 maja. A także dlatego, że rocznica Tragedii Smoleńskiej stawiała w trudnej sytuacji PiS, pozwalała wrócić do skutecznego w poprzednich wyborach straszenia, że Kaczyński, domagając się śledztwa, prawdy i w ogóle rozgrzebując sprawę, o której tchórzostwo i lenistwo Polaków kazało jak najusilniej nie pamiętać, wywoła „wojnę z Ruskimi”. Ale główną przyczyną była szykowana na 8 maja feta na Westerplatte. Planowano, że na urządzone tam przez Polskę obchody zakończenia II wojny światowej zjadą się najważniejsi światowi przywódcy. Co najmniej Angela Merkel, François Hollande, David Cameron, jak dobrze pójdzie, może uda się ściągnąć Baracka Obamę. Komorowski będzie ich witał jako gospodarz, ściskał dłonie, nadstawiał plecy do poklepywania – w postkolonialnym, prowincjonalnym kraju z wielkimi kompleksami niższości wielokrotnie już zrobienie wrażenia, że „nas świat szanuje”, pokazywało swoje wielkie znaczenie dla decyzji wyborczych.
Nikt najwyraźniej nie pomyślał, że takie obchody w Polsce w dzień przed moskiewskimi muszą wzbudzić wściekłość Rosji, a przywódcy zachodni jak mogą starają się unikać gestów, które Kreml odbiera jako nieprzyjazne. Obchody na Westerplatte były z góry skazane na brak frekwencji i rzeczywiście okazały się klapą, mało kto je w ogóle zauważył. Miały natomiast nieprzewidziany wpływ na wynik drugiej tury: w tej sytuacji wypadła ona w Zielone Świątki, święto kościelne, w którym wielu katolików na co dzień zapominających o pójściu do kościoła jednak do niego idzie. A skoro idzie, to pójdzie i na wybory. W drugiej turze frekwencja w zwykle sprzyjających opozycji, tradycjonalistycznych województwach wschodnich była o kilka procent wyższa niż w innych wyborach. Żaden z zawodowych komentatorów nie postawił tezy, że z tego właśnie powodu – więc ja ją postawię.
Ktoś wymyślił, żeby symbolem kampanii prezydenta uczynić biało-czerwony kotylion. Prawdopodobnie ten sam ktoś, kto kiedyś wpadł na pomysł, by promowane w społeczeństwie nowe Święto Flagi 2 maja obchodzić z czekoladowym orłem, który miał być w centralnym momencie obchodów porąbany i rozdany do jedzenia dzieciom (ostatecznie sanepid zabronił), oraz w różowych okularach, które zresztą były czarne, różowe miały tylko oprawki. Tak jak wtedy nie zwrócił prezydent uwagi, że „patrzeć przez różowe okulary” nie jest wcale niczym dobrym, oznacza naiwność, głupotę po prostu, nieprzyjmowanie do wiadomości rzeczy, jakimi są, tylko ich upiększanie sobie – tak i teraz nie wziął pod uwagę, że kotylion kojarzy się z balem, a „władza baluje” to nie jest naprawdę to przesłanie, którego obywatele oczekują. Nawet Ronald Reagan, startując do drugiej tury w chwili eksplozji autentycznego, a nie wmówionego przez władzę zadowolenia społeczeństwa, nie prowadził kampanii z samobójczym przesłaniem „jest dobrze, nic nie muszę robić”, tylko „jest dobrze, wiem, jak zrobić, żeby było jeszcze lepiej, i pracuję nad tym”.
Jest standardem, że przed wyborami robi się jakieś konwencje. Zrobiono konwencję, nie nazywając jej konwencją, tylko spotkaniem z działaczami PO. Zaprzyjaźniona „Gazeta Wyborcza” – czegóż oczekiwać po innych – napisała, że podczas przemówienia prezydenta „ziewały nawet krzesła” (z których zresztą wiele było pustych).
Jest standardem, że podczas kampanii wyborczych kandydat jeździ po kraju. Ponieważ Kwaśniewski i Tusk jeździli autobusem i to się sprawdziło, więc w sztabie Komorowskiego wymyślono „bronkobus”. Ale ktoś – znowu ten sam ktoś czy inny? – wymyślił, żeby tych busów było aż szesnaście. Nie umiem tego wyjaśnić inaczej niż korupcją i chęcią wydojenia jakiejś części z owych 19 milionów. Jeśli wrzucą Państwo w wyszukiwarkę frazę „bronkobus”, najczęstszymi linkami będą informacje z lokalnych portali „do [nazwa miejscowości] przyjechał bronkobus, ale bez prezydenta”. Świetny pomysł, żeby okazać ludziom lekceważenie – przyjeżdża do miejscowości autobus z wymalowanym na burtach prezydentem, ale wysiadają z niego tylko wyposażeni w kartonową podobiznę prezydenta agitatorzy i opowiadają, jak jest byczo i jak się dobrze żyje. Inna sprawa, że kiedy z autobusu wysiadał sam prezydent, opowiadać, jak jest byczo i jak się dobrze żyje, ludzie, zwłaszcza ci, którzy nie mają pracy albo robią na śmieciówkach, albo próbowali zapisać mamę do lekarza i dostali termin za kilka lat, wkurzali się jeszcze bardziej.
Nikt nie przygotował prezydenta do tych wystąpień, nikt nie zastanawiał się, co powinien powiedzieć, nikt nie widział potrzeby uzasadniania wyborcom, dlaczego Bronisław Komorowski powinien pozostać na drugą kadencję. Spodziewano się, że samo jego przybycie sprawi, iż pojawią się wielbiące go tłumy. Tłumy się nie pojawiły, frekwencję trzeba było „robić”, jak za czasów PRL, zganiając ku pośmiewisku internetu dzieci ze szkół i urzędników. Za to bardzo szybko pojawili się wkurzeni, żeby na prezydenta z kotylionem wykrzyczeć całą swą złość na władzę. Komorowski nigdy nie był politykiem wiecowym, nie sprawdzał się kompletnie w konfrontacji z nieżyczliwą publicznością, potrafił tylko wymachiwać pięścią, obrażać i butnie powtarzać: a ja i tak wygram, bo wy tutaj jesteście marginesem i Polacy was nie chcą – odwieczna śpiewka, którą ja, „rozwydrzony wyrostek”, pamiętam jeszcze z propagandy PRL.
Jak bardzo nikt nie panował nad prezydenckimi jazdami po Polsce (potem, już po pierwszej turze, podobnie było ze spacerami po Warszawie, po której, jako po wyborczym mateczniku PO, spodziewano się większej życzliwości), dowiodły dwa wydarzenia. W Piasecznie Komorowski wyściskał się serdecznie z lokalnym liderem PO i do niedawna burmistrzem z ramienia tej partii, którego nazajutrz zwinęło za korupcję CBA. Fakt, że nikt prezydenta nie uprzedził o planowanym aresztowaniu, powinien był zostać przez niego odebrany jako potężny sygnał alarmowy, ale nic nie zrobiono, więc wkrótce potem Komorowski dał się zawieźć na budowę obwodnicy Inowrocławia, budowę, która od lat nie może się zacząć i nadal się nie zaczęła. Za jego plecami lokalni cwaniacy urządzili w szczerym polu potiomkinowski spektakl udający budowę – koparka ładowała ciężarówki, które na przemian odjeżdżały za pobliską górkę, zrzucały ładunek i wracały, pozorując pracę. Ponieważ nie zmieniały przy tym tablic rejestracyjnych, cały pic został natychmiast zdemaskowany – ale sam Komorowski, sądząc po jego wypowiedziach, wierzył, że był na prawdziwej budowie, jednej z wielu składających się na obraz „złotych czasów”, w jakich żyjemy.
Innym przykładem „szczególnej nieudolności i braku koncepcji” (ta fraza z ulubionego filmu często mi się przypominała, gdy obserwowałem tę kampanię) była kwestia podpisów. Prosta, obowiązkowa jazda podczas każdych wyborów. Zasadniczo przy zbieraniu podpisów są dwie opcje. Opcja pierwsza: zbieramy szybko minimalną wymaganą liczbę, rejestrujemy się w pierwszym możliwym terminie i twardo mówimy, że liczba podpisów o niczym nie świadczy, że rejestracja to formalność, ściganie się w tej kwestii nie ma za grosz sensu, i że ważne jest tylko głosowanie. Opcja druga: staramy się zebrać jak najwięcej podpisów, by przytłoczyć rywali ich liczbą, w związku z czym składamy je ostatniego dnia i twardo trzymamy linię, że liczba podpisów prognozuje przyszły wynik, że jesteśmy oczywistymi faworytami wyścigu, a inni to cieniasy. Obie opcje mają swoje plusy i minusy, ale trzeba się na którąś zdecydować. Sztab Komorowskiego zdecydował się wybrać obie i nie zrealizował żadnej.
Prezydent przedstawił 250 tysięcy podpisów – nieco za dużo, by mówić, że potraktował ich zbieranie tylko jako nic nieznaczącą formalność, ale zdecydowanie za mało, by wywrzeć wrażenie. Złożył je nie jako pierwszy, ale jako drugi z kandydatów, choć zarejestrowany został z przyczyn formalnych jako pierwszy (Janusz Korwin-Mikke, który urzędującego prezydenta uprzedził, coś tam źle wypełnił w papierach). Prezydencki przedstawiciel ogłosił zaś, że prezydent „nie będzie się licytował na kartony”. Po czym jednak w ostatnim dniu rejestracji sztab prezydenta doniósł jeszcze parę kartonów, a w nich kolejne 400 tysięcy podpisów. Z formalnego punktu widzenia nie służyło to niczemu, w warstwie symbolicznej zaś, wobec półtora miliona podpisów Andrzeja Dudy i pół miliona Magdaleny Ogórek, obnażyło tylko słabość prezydenta.
Przewaga Komorowskiego nad Dudą, nie mówiąc o innych kandydatach, była miażdżąca, propagandyści z TVN i TVP urabiali się po łokcie, by zalać społeczeństwo zachwytami nad nim i hołdami, „Wyborcza” nie ustawała w codziennym demaskowaniu PiS i przypominaniu rzekomych zbrodni IV Rzeczpospolitej, ale nie można aż tylu głupot popełniać bezkarnie. Chyba jednak gorsza, bardziej od wszelkich błędów kampanii brzemienna w skutki była inna pomyłka, popełniona w politycznej otulinie władzy. Z pozycji komentatora nie jestem w stanie wyśledzić, gdzie konkretnie; jedni mówią, że u samego prezydenta, inni – że raczej w rządzie, jeszcze inni zwalają na nadgorliwość „wajchowych” w oddanych władzy mediach. Osobiście stawiam na pierwszą odpowiedź, ale pewności nie mam.
Nie jest tak, że rząd i Belweder nie zrobiły zupełnie nic, żeby zapewnić prezydentowi reelekcję. Tyle że klucz do niej widziano nie w kampanii wyborczej. Przekonanie, że elektoraty rozdane są mniej więcej na sztywno i że politycy mogą dysponować swoimi elektoratami jak feudalny pan pańszczyźnianym, nakazując im głosować tak lub owak, skądinąd odwieczna słabość polityków III RP, bardzo się na tej kampanii odcisnęło.
Aby Komorowski wygrał w pierwszej turze, postanowiono zakulisowo załatwić, żeby „przystawki” PO nie wystawiły swoich kandydatów albo wystawiły jak najsłabszych, niemających szansy urwać przywódcy „Polski jasnej” (tę identyfikację zaczerpnąłem z publicznych wypowiedzi polityków PO) więcej niż kilka procent. W środowisku dziennikarskim dużo się o tym mówiło, choć nie przełożyło się to mówienie na publikacje – widać o twarde dowody niełatwo. Mówiło się w każdym razie, że każdy poważny kandydat, którego próbowała wystawić lewica, był natychmiast poddawany straszeniu, jak bardzo ucierpi jego kariera, jeśli się zgodzi, i kuszeniu, jak bardzo zyska na tym, że nie robił konkurencji prezydentowi, gdy ten rozpocznie drugą kadencję. Innymi kanałami naciskano na koalicyjne PSL. Ideałem było, by obie formacje – oczekiwano tego zwłaszcza po koalicjancie – w ogóle nie wystawiały swoich kandydatów, tylko poparły Komorowskiego. Rażąco sprzeczne z faktami i powszechnym odczuciem publiczne mianowanie się przez urzędującego prezydenta „kandydatem ponadpartyjnym, obywatelskim” było, jak sądzę, śladem tych przymiarek.
Ostatecznie i SLD, i PSL wystawiły swoich kandydatów (los Unii Wolności, której upadek zaczął się właśnie od absencji w wyborach prezydenckich, był zbyt silną przestrogą) – ale śmiechu wartych. Komorowski przejął zapewne większość zaoszczędzonych w ten sposób głosów „antypisu”, co i tak mu nie pomogło nie tylko rozstrzygnąć wyborów już w pierwszej turze, ale nawet tej tury wygrać. Natomiast efektem dalekosiężnym była utrata przez PO w przyszłym sejmie potencjalnych koalicjantów, czyli lewicy, która eksperymentu z Magdaleną Ogórek najprawdopodobniej nie przeżyje, i ludowców, których wejście na jesieni 2015 roku do parlamentu wydaje się bardziej możliwe, ale po klapie z Adamem Jarubasem też nie aż tak pewne. PO podtrzymała stosunkowo przyzwoite sondażowe wyniki na poziomie ponad 20 procent – ale kosztem „skanibalizowania” potencjalnych sojuszników. W ten sposób padła strategiczna pewność trwania przy władzy, którą gwarantować miało to, że nawet osłabiona Platforma ma z kim zawrzeć sojusz dający parlamentarną większość, a PiS jest „trwale pozbawione zdolności koalicyjnej”.
Jeszcze bardziej, i to uderzyło już w samego Komorowskiego, popisali się stratedzy PO, uznając, że należy dyskretnie „podpompować” Pawła Kukiza. Znów wyszli z tego samego chybionego założenia – że większość Polaków jest zadowolona z sytuacji w kraju i z władzy, nie chce zmian, a wręcz można ją perspektywą zmiany straszyć.
Skoro większość elektoratu jest zadowolona, i ci zadowoleni zagłosują na urzędującego prezydenta, to dobrze by było jeszcze, aby elektorat niezadowolony się podzielił. Idealnym kandydatem do podzielenia niezadowolonych głosów, czyli uszczknięcia ich kandydatowi PiS, wydał się strategom PO Paweł Kukiz. Stąd poszły od władzy do mediów sygnały, by Kukiza nie niszczyć, nie przemilczać, przeciwnie, dyskretnie go podpromować.
Dopiero po wyborach okazało się w tych samych mediach, że Kukiz to faszysta, antysemita, wariat, alkoholik, najgorszego sortu prawicowiec, który chce zaprowadzić w Polsce katolicką dyktaturę. Nie wiadomo na pewno, jaki byłby efekt, gdyby taką gębę robiono mu już w kampanii prezydenckiej albo gdyby był potraktowany przez media z taką samą obojętnością jak na przykład Marian Kowalski czy Jacek Wilk. Nie wiadomo też i nigdy nie będzie wiadomo na pewno, na ile fakt, że był goszczony i reklamowany między innymi przez obsesyjnie i wulgarnie antypisowskiego Jakuba „Kubę” Wojewódzkiego w TVN, prezentowany jako chcący coś zmienić, może kontrowersyjny, ale na pewno nie prawicowy rockman (co medialnych i internetowych wolontarzy PiS popchnęło z punktu do oskarżeń, że to powtórka z Palikota, sztucznie kreowany agent PO, mający zaszkodzić jedynej prawdziwej opozycji), przyczynił się do tego, że wielu wyborców zobaczyło w nim rozwiązanie „diabelskiej alternatywy” – tu PiS, na które nie można głosować, bo obciach, a tu Bronek i PO, na którą też nie można głosować, bo też obciach i na dodatek arogancja władzy.
°
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
2 › Otwarcie mówił o tym Adam Michnik we wspólnym z księdzem Józefem Tischnerem wywiadzie rzece „Między Panem a Plebanem”.
3 › Najkrócej streszczając pogląd wyłożony w innych książkach, przypomnę, że rok 2007 stał się cezurą w politycznej historii III RP dlatego, iż ujawnił jakościową zmianę w postawie elektoratu. Oczywiście narastała ona stopniowo, ale właśnie moment i przyczyny odrzucenia IV Rzeczpospolitej wskutek wyborczego buntu „młodych, wykształconych, z dużych miast” pokazały, że „nowi” wyborcy stali się bardziej wpływowi od „starych”; to tę zmianę będą sobie elity wyjaśniały, nietrafnie, jako nieuchronne, pokoleniowe zwycięstwo sił postępu nad reakcją. W istocie zmiana polegała na tym, że po zachłyśnięciu się wejściem do Unii Europejskiej i wywołanym nim wyraźnym wzrostem dobrobytu wyborcy zaczęli kierować się bardziej aspiracjami niż resentymentami. Do roku 2005 każde wybory wygrywał ten, kto był przeciw transformacji, kto głośniej krzyczał, że „Balcerowicz musi odejść” (fakt, że po wygranej natychmiast oznajmiał, że jednak Balcerowicz musi zostać, a transformacja być kontynuowana wedle jedynego możliwego wzorca, przyczyniał się do społecznej frustracji i wzmożenia popytu na brutalność debaty publicznej). W roku 2007 Tusk – jak się zdaje, wbrew swemu otoczeniu – wyczuł, że Polacy już nie chcą słuchać o rozliczeniach, oczyszczeniach, wymierzaniu sprawiedliwości winnym, walce z korupcją, ale chcą słyszeć, że będzie im lepiej, że będą autostrady, stadiony i w ogóle jak na Zachodzie. Tym właśnie wygrał siedmioletnie rządy w imię „ciepłej wody w kranie” i możliwość dysponowania spadającym na Polskę w tych latach deszczem unijnych i pożyczonych pieniędzy. Natomiast PiS zmianę przegapiło i do kolejnych wyborów poszło z hasłami z poprzednich. Jak trafnie zauważył jeden z politologów – w swoich klipach wyborczych PiS pokazywało salon, obiecując, że go w imię ludu rozpędzi, a PO obiecywała ludowi, że go do tego salonu wprowadzi. A po przegranej, wedle opisywanej tu prawidłowości, PiS obraziło się na rzeczywistość i kazało się przepraszać (za „bezprzykładne chamstwo” kampanii PO, ale łatwo było to przedstawić jako żądanie skierowane do wyborców, że tak źle zagłosowali), co przypieczętowało jego niepopularność.