Читать книгу Walc Stulecia - Rafał A. Ziemkiewicz - Страница 8

2

Оглавление

Nawet gdyby Prepostvary starał się zapamiętywać wszystkie mijane drzwi i kolejne zakręty, nie zdołałby w labiryncie Tannenbaumu zachować zbyt długo orientacji. Pomimo swoich zdolności, spotęgowanych latami ćwiczeń, i mimo że chodzenie w gęstwinie otwierających się jeden po drugim korytarzy i rozległych sal, w tej chwili wygaszonych i ciemnych, przypominało do złudzenia wędrówkę po interfejsach worldnetu. Z tą różnicą, że net standardowo wizualizował się jako struktura prowadząca w dół, jakby system wirtualnych, ciągnących się bez końca jaskiń – tutaj zaś kolejne windy i ażurowe schody w szybach awaryjnych prowadziły wciąż wyżej i wyżej.

Oczywiście, nie próbował zapamiętywać przebytej drogi, wręcz walczył z własnym umysłem, który odruchowo starał się to robić. Choć przemierzał ją po raz pierwszy – ale nie ostatni, co do tego był głęboko przekonany – nie trzeba było wielkiej bystrości umysłu, by się domyślić, iż oprócz laserowych ostrzy, skanujących na kolejnych etapach tęczówki i linie papilarne, szczytu Sosenki i spokoju jej władców pilnować muszą także skanery elektroaktywności kory mózgowej. Z dużym prawdopodobieństwem mógł nawet pokazać, gdzie je umieszczono, a w każdym razie gdzie on by je umieścił: w krzyżowych, fosforyzujących wspornikach pseudogotyckich sklepień wąskiego korytarza, zarezerwowanego najwyraźniej dla prywatnych gości suwerena. Przechodząc w tych miejscach, nie sposób było nie zbliżyć do nich głowy. Oczywiście, wbrew nabożnemu lękowi, jakim nowoczesna technika śledcza napełniała przeżuwaczy, żaden detektor nie był w stanie czytać w myślach; ale rytm, jaki wzbudziłyby w umyśle Prepostvary’ego próby zapamiętywania drogi, na pewno nie spodobałby się programowi analizującemu skany.

O obfitości i niezawodności elektronicznej straży świadczył także fakt, iż przydzielanie wezwanym eskorty najwyraźniej uważano tu za zbędne. Prowadził ich tylko portier w błękitnej, mundurowej koszuli, nienoszący przy sobie żadnej broni. Szedł pierwszy, pewnym, równym krokiem, nie zmieniając tempa ani gdy wchodzili znienacka w mrok wielkiej sali, ani kiedy trzeba się było wspinać po schodach. O dwa kroki za portierem szedł stryj Prepostvary’ego, on sam – dopiero jako trzeci. Tak powinno być. Chociaż to Prepostvary był tym, kogo suweren potrzebował, jego stryj, formalnie rzecz biorąc, przyprowadzał mu bratanka, protegował go i symbolicznie wprowadzał do kręgu ludzi godnych zaufania; symbolicznie, bo przecież jego lojalność była zapewniona i sprawdzona metodami stokroć skuteczniejszymi niż więzy krwi. Ale stary Kuruta przywiązywał do podobnych rytuałów wielką wagę, a jego synowie ściśle stosowali się do oczekiwań ojca, nie tylko w tym względzie.

U końca drogi czekała na nich otwarta winda, o ścianach wyświetlających pejzaż rozsłonecznionego lasu. Gdy drzwi zasunęły się za plecami Prepostvary’ego, ściany zmieniły nagle barwę, widok drzew i zieleni zastąpiły poruszające się szybko drobne prążki interferujące we wszystkich barwach tęczy. Poza tym nie działo się nic, nie dało się wyczuć najdrobniejszego ruchu, aż Prepostvary zaczął powoli dochodzić do wniosku, że nie była to wcale winda, tylko jakaś poczekalnia, być może służąca poddaniu przychodzących dokładniejszemu podsłuchowi.

Ale jednak musiała to być winda; po siedmiu minutach miejsce kolorowych interferencji zajął ponownie obraz lasu, a trzydzieści sekund później pośród tego lasu otworzyły się drzwi. Ciągnął się za nimi kolejny korytarz, również utrzymany w pseudogotyckim stylu, ale szerszy od poprzednich i o ścianach nie imitujących cegieł, lecz jednolicie białych, jakby pobielono je wapnem; ceglane były jedynie wsporniki pod sufitem i obramowania głębokich na kilkadziesiąt centymetrów wykuszy, które, idąc za portierem, mijali co jakiś czas to po lewej, to po prawej stronie. W większości z nich umieszczono nieco ponad podłogą wysokie na półtora metra obrazy. Wyglądały jak wybite w murze okna, za którymi rozpościerały się rozmaite światy, skrzące się kolorami i kształtami prawdziwszymi od prawdziwych.

Wreszcie portier zatrzymał się w miejscu niewyróżniającym się na oko zupełnie niczym i z półobrotem wskazał uprzejmym ruchem dłoni nieskazitelnie białą, gładką ścianę. Stryj Prepostvary’ego bez chwili wahania wkroczył w nią i zniknął. Chwilę później zrobił to także jego bratanek.

Ściana była projekcją. Od drugiej strony nie dało się jej dostrzec; mieli za sobą po prostu szerokie drzwi w zakończonym ostro łuku, zasuwające się automatycznie po ich przejściu.

Ta część sali, w której się znaleźli, była pusta, jeśli nie liczyć fotela ustawionego przodem do szyby przedzielającej pomieszczenie. Czekało na nich dwóch ludzi. Pierwszego Prepostvary zaledwie omiótł wzrokiem; stojący przy drzwiach mężczyzna w szarym garniturze wyglądał na jednego z licznych tu zapewne sekretarzy – upewniał co do tego niewielki czarny tablid w jego ręku.

Drugi z obecnych siedział po przeciwnej stronie szyby w stylowym fotelu z ciemnego drewna, mając za plecami elegancki biedermeierowski gabinet. Nie mógł być wiele starszy od Prepostvary’ego; miał najwyżej około trzydziestu lat, śniadą cerę południowca i czarne włosy z bardzo starannym przedziałkiem. Z kieszeni cytrynowożółtej kamizelki zwisał mu złoty łańcuszek imitujący dewizkę zegarka. Komputerowy wizjer na prawym oku udawał doskonale staroświecki monokl z cienkiego złotego drutu i szkła tak grubego, że oko użytkownika, wyświetlane po zewnętrznej stronie, wyglądało jak widziane przez butelkę.

Ten człowiek był jednym z synów Ivana Kuruty, którego nieliczni szczęśliwcy – w ich liczbie i Prepostvary – mieli prawo nazywać: „nasz starik”. Urodzenie czyniło go automatycznie jednym z szefów licznych korporacji, bractw i struktur administracyjnych, które miały swą centralę w budynku nazywanym od dziwnego kształtu Tannenbaumem lub czasem, bardziej po swojsku, Sosołoczką. Wśród przeżuwaczy chodziła plotka – niezbyt intensywnie; ich uwaga, skupiona na konstruktach sławnych postaci gier, rozrywki i polityki, rzadko sięgała osób tak ważnych – że stary Kuruta kazał się sklonować. Miał tego dowodzić fakt, że synów doczekał się dopiero grubo po skończeniu setki i że wszyscy byli jakoby do niego łudząco podobni.

Jak większość kursujących po sieci opinii i ta była wyssaną z palca bzdurą. Prepostvary widział kiedyś starszego z synów Kuruty i, patrząc teraz przez panoramiczną szybę na jego brata, ledwie dostrzegał przejawy rodzinnego podobieństwa. Ojca, znanego Prepostvary’emu z rozmaitych zapisów, obaj nie przypominali w większym stopniu niż sam Prepostvary stryja.

Ten ostatni zatrzymał się o kilka kroków od gospodarza i powitał go lekkim skłonieniem głowy. Odczekał chwilę, aż młody Kuruta odwzajemni pozdrowienie, i wypowiedział tych kilka słów, dla wypowiedzenia których przemierzył labirynt sal i korytarzy.

– Panie przyjacielu, przyprowadzam mojego bratanka, syna Riszy Kokoczki, psychologa, który pracował kiedyś dla twojego ojca i zasłużył na jego wdzięczność. Nazywa się Wiktor Prepostvary i jest psychologiem, tak samo jak jego ojciec. Mój brat przekazał mu swoje doświadczenia i wychował na porządnego człowieka, a dzięki pomocy twojego ojca chłopiec ukończył dobre szkoły. Jest zdolny, pracowity, oddany Sprawie i przyjaciołom. Ręczę za niego jak za samego siebie.

Kuruta pokiwał z zadowoleniem głową.

– Przyjmuję twoją porękę, Jovanie. Dziękuję ci w imieniu ojca, że przyprowadziłeś tu swojego bratanka i że opiekowałeś się nim, dopóki nie osiągnął pełnoletności i nie udowodnił swoich talentów. Możesz zawsze liczyć na naszą pomoc, gdyby była ona potrzebna.

Stryj odczekał jeszcze chwilę na wypadek, gdyby Kuruta miał do niego jakieś pytania albo polecenia, potem pożegnał się i ruszył do drzwi. Prepostvary nie oglądał się, czując, że zainteresowanie człowieka zza szyby skupia się teraz na nim.

Diabli zresztą wiedzieli, czy była to szyba, pole zabezpieczające, czy po prostu ścienny ekran wyświetlający obraz z zupełnie innego pomieszczenia. Umeblowanie za plecami rozmówcy zdawało się wskazywać na to ostatnie.

– Siadaj, Wiktorze – powiedział Kuruta.

Zajmując miejsce w przeznaczonym dla siebie fotelu, mógł rzucić szybkie spojrzenie ku drzwiom. Sekretarza już tam nie było, musiał wyjść razem ze stryjem.

Kuruta milczał jeszcze przez chwilę, w końcu zaśmiał się i zdjął monokl z oka.

– To dość niezwykłe, muszę przyznać – powiedział. – Ty się naprawdę nie denerwujesz?

– Nie. – Już wcześniej postanowił sobie odpowiadać na każde pytanie natychmiast, bez wahania. – Jestem... podekscytowany, tak bym to ujął. Przejęty. Ale nie, nie widzę powodu do zdenerwowania, skoro dotarłem aż tu.

Suweren pokiwał głową.

– Logiczne. Tylko że mało kto bywa logiczny.

– Ja bywam. W każdym razie staram się. Kiedy człowiek przestaje rozumieć swoje zachowanie, prędzej czy później rodzi się w nim słabość.

– Tak... To jedna z nauk twojego ojca, prawda?

– Chyba tak.

– Twój ojciec bardzo się zasłużył dla Sprawy w czasie podziału regionu i walki o autonomię. Nie było nikogo, kto tak by umiał rozgryźć każdego przeciwnika i znaleźć sposób na jego wyprofilowanie. Uczył cię tego, prawda?

– Uczył mnie, że jest pięć sposobów na człowieka. Władza, misja, pieniądze, strach i seks. Któryś z nich zadziała zawsze. Jeśli kogoś nie można kupić, na pewno można go albo zastraszyć, albo omotać. Trzeba tylko od razu wybrać właściwą drogę. Mój ojciec to umiał. Podobno jeszcze tam, na Bałkanach, mówiono, że radzi sobie z każdym.

– Nie tylko to. Potrafił wyczuć, nad kim opłaca się pracować, a nad kim nie. Bo nie każdego warto rozpracowywać. Byle kogo łatwiej po prostu zniszczyć.

Tym razem Prepostvary musiał się chwilę zastanowić, jakiej odpowiedzi oczekuje po nim rozmówca.

– Jak dotąd nie powierzano mi tego rodzaju decyzji.

Kuruta pokiwał głową.

– Wiem, czym się dotąd zajmowałeś i z jakimi efektami. Jak ci się podoba praca u Schweinherza?

Tę dziwną nazwę ich łocz-dog zawdzięczał pierwszemu dyrektorowi. Różni sensaci rozpowiadali, że żył on z wszczepionym sercem świni. W istocie, wszyto mu je kiedyś tylko na kilka dni, zanim udało się znaleźć immunopozytywnego dawcę do sklonowania autoprzeszczepu, po tym, jak ówcześni konkurenci Sprawy podziurawili faceta pociskami igłowymi z przesuniętym środkiem ciężkości. Ale przezwisko „Świńskie Serce” przylgnęło i w końcu stało się oficjalną nazwą spółki, nawet po tym, gdy jej szef znowu dostał się pod lufy i tym razem już go nie zdołano poskładać. Kurucie spodobała się ta nazwa, przypominająca, że batiuszka w potrzebie dba o swoich ludzi – takie wszycie kosztowało kasę dla przeciętnego pacjenta niewyobrażalną, którą starik wyłożył bez zmrużenia oka.

– To prosta praca. Powoli zaczynam mieć wrażenie, że już niewiele mogę się tam nauczyć. Monitoring, wszystkie rzeczy, które należą do tego typu agencji, dają dobrą orientację w sieci i doświadczenie w pracy z ludźmi, ale to tylko podstawowy poziom. Nie jestem podprogowcem, chociaż się na tym znam. Chciałbym się zająć aktywnym profilowaniem, tak jak ojciec. Rekonstruowanie osobowości, odczytywanie jej to miła zabawa. Ale dopiero zabrać się do jej zmiany, posterować obiektem... To musi w sobie mieć coś upajającego, tak sądzę. Zresztą, ojciec czasem mi opowiadał, na ile oczywiście mógł, bez zdradzania tajemnic...

– Tak... Jednym słowem: czas na zmierzenie się z jakimś poważnym zadaniem?

– A czy nie po to zostałem tutaj wezwany?

Jego rozmówca skinął głową.

– Tylko że sam wiesz, jak to jest z poważnymi zadaniami. Jest nagroda za sukcesy... ale jest i kara za niepowodzenia. Musi być.

Prepostvary uśmiechnął się.

– Więc tak, rzeczywiście po to cię tu wezwałem. Rzecz może w swej istocie nie różni się tak bardzo od przygotowywania profili dla Świńskiego Serca. Różnica będzie jedynie w dyskrecji. Tym razem wszystko zrobisz sam. Sam będziesz grzebał w sieci, sam zbierał kontakty, a potem sam je zinterpretujesz. Jeśli zajdzie potrzeba, zajmiesz się także operacyjną stroną zagadnienia.

– Tak.

Kuruta poruszył się w fotelu i dzieląca ich szyba, co do której Prepostvary zdążył już nabrać pewności, że jest ściennym ekranem, zamgliła się na moment, a potem rozpłynęła bez śladu. Gabinet po drugiej stronie nie był projekcją.

– Nie chce mi się powtarzać tych wszystkich banałów – wyznał szczerze gospodarz, podnosząc się. – Gdybym nie miał pewności, że można na ciebie liczyć i że się przyłożysz do roboty, nie dotarłbyś tu. Zbliż się.

Prepostvary podszedł do swojego suwerena sztywnym, ceremonialnym krokiem. Kuruta otworzył ramiona i przycisnął go do siebie, całując w usta.

Więc tak wyglądał ten przełomowy moment życia? Powinien coś teraz czuć, dumę, radość, cokolwiek, myślał, oddając uścisk. Ale, prawdę mówiąc, nie czuł nic. Po prostu jeszcze jedna z takich chwil w życiu, które trzeba zaliczyć po drodze do celu.

– Jak się zapewne domyślasz, panie przyjacielu, traktuję to jak osobistą sprawę, choć rzecz dotyczy interesów. Grywasz w „Wilhelma Zdobywcę”, prawda?

– Nawet nieźle mi to wychodzi.

– Więc tutaj będą obowiązywać podobne zasady. Jedyną osobą, która wie, kim się zajmujesz, jestem ja. Spostrzeżenia, wątpliwości, zapytania... wszystko do mnie. Wyznaczyłem człowieka, który pomoże ci opanować narzędzia Tannenbaumu, ale on nie orientuje się, czym konkretnie masz się zająć i dla którego z nas. I tak ma pozostać.

– Rozumiem.

– Pytania?

Zastanowił się. Wszystko i tak znajdzie się w pakiecie danych z zadaniem.

– Tak tylko, z czystej ciekawości: kobieta czy mężczyzna?

– Lepiej sprawdź sam. Pozory często mylą. – Kuruta wyciągnął rękę i poklepał go po ramieniu. – Nie zawiedź mnie, panie przyjacielu.

Prepostvary skłonił głowę.

– Wolałbym umrzeć – odparł. Całkowicie szczerze; ta szczerość była jedną z rzeczy, której ci inni, czasem nawet wydawałoby się z głową na karku, ale nienależący do Sprawy, nigdy nie umieli pojąć. I zapewne to właśnie zdecydowało, że Sprawa wyglądała tak, a nie inaczej.

– Prepostvary! – Zatrzymał go głos suwerena, gdy już się odwracał. – Pamiętasz, co wpisałeś w ankiecie na wejściu do Schweinherzu?

– Tak. Chodzi o kwalifikacje?

– Nie. O plany. Napisałeś, że zamierzasz zostać mędrcem. To była jakaś sztuczka, żeby zwrócić na siebie uwagę?

– Nie. Ja zawsze jestem szczery, zresztą w tych czasach inaczej nie można. Takie mam po prostu marzenie.

Kuruta zaśmiał się.

– Nigdy w życiu się z czymś podobnym nie spotkałem. Ale życzę spełnienia marzeń. Ta robota na pewno ci dostarczy materiału do myślenia.

Sekretarz czekał za drzwiami, w pseudogotyckim korytarzu. Na widok Prepostvary’ego ścisnął kciukiem i dużym palcem brzeg swojego tablidu; z ukrytej szczeliny wyskoczyła prosto w dłoń cienka jak opłatek kwadratowa karta pamięci. Podał ją Prepostvary’emu bez słowa i poprowadził do windy, w której przejrzystych ścianach wciąż kołysały się na lekkim wietrze gałęzie i młode liście.

Kilka godzin później Prepostvary znowu znalazł się w tym samym gotyckim korytarzu o sklepieniu żebrowanym czerwoną cegłą. Teraz jednak była to projekcja komputera; tak właśnie zwizualizował się wewnętrzny interfejs Tannenbaumu, do którego wprowadziły Wiktora kody z otrzymanej od sekretarza karty.

Dobrze, że w ogóle zdążył dotrzeć do domu, zanim przeszył go zjadliwy świergot kapusia. Chociaż wylotowe estakady w tej części miasta były pustawe nawet w godzinach szczytu, blokowały je czerwone światła w miejscach, gdzie krzyżowały się z pasmami uprzywilejowanymi. Odkąd sięgał pamięcią, owe wyodrębnione według niezrozumiałych zasad pasma stanowiły powód narzekań i złorzeczeń, i odkąd pamiętał, nikt nie umiał tego zmienić. Pod drzwiami pożegnał się ze swoim cieniem – zgodnie z zasadą, że w strefie czuwania domu jego właściciel odpowiada za bezpieczeństwo swoje i gości sam. Liczył, że zanim odezwie się człowiek zapowiedziany przez Kurutę, coś jeszcze przekąsi, zwłaszcza iż wieczorna sesja zapowiadała się na długą i kłopotliwą. Ale zdążył tylko umyć ręce i rozłączyć wyjściowe ubranie. Przynaglany wezwaniem sięgnął pod kuchenny blat po przechowywany z myślą o takich sytuacjach koncentrat. Wrzucił do ust dwie kostki i czując, jak powoli rozpływają się na języku, zasiadł w gnieździe.

Potrafił w razie potrzeby wchodzić w sieć błyskawicznie i z każdego miejsca. W szerokim pasie obszernego, ciemnego garnituru zawsze spoczywał wzmacniacz; jedno i drugie należało do zawodowego umundurowania. Płaskie złote pudełko, upodobnione do staroświeckiej papierośnicy z monogramem, dostrojono do wprasowanych w tkaninę obwodów unerwiających wysoki kołnierz koszuli, ten zaś ciasno otulał podgolony kark i niczym przedwieczny vatermoder uciskał sprężyście dolną szczękę, gdzie sensory drajwera komunikowały się z przedłużeniami nerwowymi implantu. W banalnych, związanych z pracą sprawach nie musiał nawet przerywać codziennych czynności. Wielokrotnie zdarzało mu się przeszukiwać jakąś kartotekę czy wymieniać opracowania i jednocześnie prowadzić samochód, patrząc na drogę przez płonące wewnątrz oczu okna komputerowych interfejsów.

Ale tym razem nie chodziło o żadną banalną czynność wynikającą z pracy dla łocz-doga. Tym razem trzeba się było porządnie wymościć przy bezpośrednim przyłączu, musiało to potrwać kilkadziesiąt sekund. Gniazdo: ognisko domowe doby postinformatycznej. Miękki kokon na cielesny futerał człowieka przebywającego właśnie w swym ulubionym serialu, w grze, w którymś z miejsc rozrywek albo – to może najrzadziej – w miejscu pracy.

Na ścianę ozdobioną murzyńskimi maskami (wielkoseryjne kopie ściągnięte z podrzędnego sklepiku w Dubaju; na prawdziwą, ręczną robotę jeszcze nie było Wiktora stać) zaczął nakładać się migoczący wszystkimi barwami obraz dostrajania. Wcisnął do szczeliny odczytu kartę z Tannenbaumu i przymknął powieki.

Jednym niedbałym ruchem dłoni wygasił wszystkie standardowe testy wejścia i otworzył panel komunikacji. Zasygnalizował gotowość połączenia. Sterownik programu karty już zdążył porozumieć się z wzywającym; w panelu nawigacji zamigotało żądanie potwierdzenia. Zgasił je.

Program poprowadził go jakimś skróconym łączem, z pominięciem interfejsu macierzystej firmy i węzłów ustawionych w setapie jego prowadzącego serwera. Nie było to przyjemne uczucie – leciał w pustkę, w straszliwą, nieprzeniknioną czerń. Niczym w sennym koszmarze tracił cielesną integralność, pozbawiony bodźców system nerwowy rozpadał się na dziesiątki swędzących bądź bolących punktów, oddalających się na wszystkie strony, jak rozsadzone big-bangiem słońca.

Na szczęście trwało to tylko moment. Po chwili zawrót głowy ustał, wróciły wzrok, słuch, dotyk, czucie głębokie, a w końcu i równowaga statyczna.

Stał w wąskim, sklepionym wysoko korytarzu prowadzącym do pomieszczenia, gdzie dopiero co rozmawiał z Kurutą.

– No, wreszcie – odezwał się stojący przed nim zwalisty grecki hoplita, o opalonym na brąz, muskularnym i lśniącym od oliwy ciele pokrytym złotymi tatuażami. Niektóre z nich poruszały się i falowały, trzeba było dopiero dłuższej chwili, by stwierdzić, że ruchem tym rządzi jakaś trudna do opisania, ale niewątpliwa regularność. – Słuchaj, koleś, panie przyjacielu, nie mam tyle czasu, żeby na niego czekać, w kija złamanego, nawet jeśli to sam batiuszka go tu wkręca. Jasne?

– Jasne. Sorry, prastitie... panie przyjacielu, kij ci w oko.

Hoplita zaśmiał się; serdecznie i bez cienia urazy.

– Tobie kij w oko. Mnie tam rybka, pokażę, co mam pokazać, potem będzie miał własny pejdż i ident, i niech sobie radzi, jak umie. Doszedł do siebie?

Prepostvary poruszył się ostrożnie, z obawą, czy nie wzbudzi to jakichś nowych funkcji podpiętych mu przez nieznany program.

– W porządku.

– Dobra, odwróci się. Ta dziura z tyłu to będzie jego okno na świat. W czym dotąd robił?

– W synteku – odmruknął, rozważając, czy przypadkiem nie powinien się czuć dotknięty. Ale sądząc po tonie głosu, przewodnik raczej nie miał zamiaru go obrażać. Widać tutaj, w centrali Tannenbaumu, panowały po prostu takie zwyczaje.

– No, to spoko. U nas prawie tak samo, tylko jakby chciał dżampnąć, to musi najpierw zbekrandować cały autlajn. Setap ustawia lewym panelem, Pomagiera woła podwójnym egzekiem, spid standardowo na szóstce... Co tam jeszcze... Co do samej bazy, zanim wejdzie, musi podać cerberowi ident, potem czeka, aż potwierdzi i dostanie link na narzędziownię...

Prepostvary pospiesznie otwierał wokół siebie kolejne wymieniane przez hoplitę panele. Tamten potwierdził swoim kodem komendy zmiany serwera prowadzącego.

– A tamte obrazki? Na prawo i lewo? Cudze gniazda, czy wejścia do innych danych?

– To bardziej złożony system, koleś – oznajmił hoplita takim tonem, jakby oprowadzał dzikusa po metrze. – W razie potrzeby Pomagier wprowadzi, jest na to ustawiony. Ale to kiedyś, jak dobrze pójdzie. Trzeba mieć wyższy przywilej. Ustawiłem mu ścieżkę do danych od kierownictwa i dostrojenie wspomagania, tyle powinno wystarczyć.

– Wystarczy. Podprogramy są moje?

– Wspólne. Ale można zażądać czasowej wyłączności, jeśli idzie jakiś ważny risercz dla naczalstwa. No, koleś, nie mam czasu się bawić, panie przyjacielu. Jakby coś mu się obsrywało, może mnie wzywać przez Pomagiera. – Sięgnął dłonią ku jednemu ze swych tatuaży. – A, niech pyta o Platona – przypomniał sobie w ostatniej chwili o autoprezentacji, zanim dotknął rozstawionymi szeroko palcami złotych linii na swej skórze i zniknął.

Prepostvary przez chwilę jeszcze wpatrywał się z irytacją w miejsce, gdzie wcześniej tkwił awatar Platona.

– A chuj ci w dupę i złamany kij, koleś, panie przyjacielu – powiedział wreszcie głośno i dobitnie, po czym, już spokojniejszy, odwrócił się do swojego gniazda. Wkroczył pomiędzy zawieszone dookoła panele kontrolne i zanurzył się, nogami naprzód, w przydzielonym mu oknie. Wektor pionu, dotąd wskazujący sufit, zmienił się gwałtownie o dziewięćdziesiąt stopni. Tkwił w przejrzystym graniastosłupie, niczym w opuszczanej na dno morza szklanej budce telefonicznej.

Interfejs należał do najbardziej intuicyjnych, z jakimi kiedykolwiek miał do czynienia; cała głupia robota, od której zawsze trzeba było zaczynać pracę w nowym miejscu, konfigurowanie podprogramów, definiowanie makropoleceń, uczenie programu prowadzącego swych podstawowych reakcji i wszystkie te męczące przygotowania nie zajęły mu więcej niż pół godziny. Oczywiście, zdanie się na standardowe defolty skróciłoby sprawę do kilku minut, ale coś podobnego nikomu szanującemu się nie mogło nawet przyjść do głowy – paradować po necie w standardach, jak jakiś przeżuwacz, który wygrał sprzęt w trójkowym turnieju i rzucił się na poszukiwanie rozkodowanych gier?

Z drugiej strony, zanadto był ciekaw swego zlecenia, żeby zbyt długo się bawić. Przeniósł więc tylko większość ustawień z dotychczasowego serwera prowadzącego, włącznie ze swoim awatarem w czerwonym mundurze saskiego grenadiera i trójkątnym pierogu z pióropuszem.

Z wolna budziło się w Wiktorze to cudowne, niezwykłe podniecenie, jakiego dostarczyć potrafiła tylko ta praca. Mówiło się o kretach z globali, że są tak skuteczni w sieci, bo mają programy prowadzące sprzęgane z ośrodkiem seksualnym w mózgu i osiągnięcie wyznaczonego zleceniem celu sterownik wynagradza im orgazmami. Globale: kilkanaście czy kilkadziesiąt – tylko fachowcy wiedzieli to dokładnie – ogromnych światowych superkoncernów, łączących banki, firmy, media i partie z różnych kontynentów w jedno gigantyczne mrowisko i niczym pradawne cesarstwa mające na swe rozkazy całe armie specjalistów. Może to była jeszcze jedna z niezliczonych legend chodzących po ludziach. Jak z tymi kluczami – zawsze mu się chciało śmiać, niby tyle się na świecie zmieniło, a wiara w czary i cuda trwała w najlepsze. Tyle że miejsce złotych rybek czy graali zajęły tajemnicze programy, poukrywane jakoby przez dawnych twórców w systemowym softłerze i czekające na właścicieli odpowiednich haseł, aby im spełnić życzenia. Bzdury oczywiste, ale to właśnie było typowe. Wiek totalnego dostępu do informacji okazał się wiekiem totalnej dezinformacji, w którym nie tylko przeżuwacze, ale nawet specjaliści mieli problemy z wygrzebaniem prawdy ze spotęgowanych netem plotek, bzdur i miejskich legend.

Ale akurat w warunkowanie kretów Prepostvary gotów był uwierzyć, bo i on sam, bez żadnych przeróbek, potrafił odczuć przy pracy coś na kształt nieomal seksualnej ekscytacji, wynagradzającej nawet całe godziny mordęgi. To nie znaczy, że zgodziłby się poddać takiemu przestrojeniu. Był człowiekiem Sprawy, jak wszyscy jego pobratymcy pielęgnującym swą dumę; zredukowanie siebie samego do roli prowadzonego na neuronowej smyczy niewolnika anonimowego koncernu nie wchodziło w ogóle w grę. Tym bardziej, że nie był byle kretem. Był psychologiem, wyuczonym do aktywnego profilowania – a aktywne profilowanie to sama śmietanka wśród specjalistów, wywodząca się wprost od pracowników tajnych laboratoriów służb specjalnych, jeszcze z czasów, gdy służyły one rządom państw. Między Prepostvarym a kretem istniała taka różnica, jak między baronem a prostym knechtem. Nawet jeśli na razie, aby udowodnić swe kwalifikacje i prawa, musiał sam wziąć się za krecią robotę.

Ale czasem, w takich chwilach podniecenia wirtualnym światem, w który się zagłębiał, majaczył mu jakiś cień zrozumienia dla tych nieszczęsnych durniów. To musiała być kusząca obietnica – obietnica rozkoszy w stanie czystym, bez tych wszystkich spazmów i podrygiwania spoconego mięcha, bez cuchnącej fizjologii, cieknących płynów ustrojowych i zwierzęcych ruchów.

Baza, na której pracował, początkowo wydawała mu się zupełnie niezrozumiałym labiryntem identycznych katalogowych szaf. W jednej z nich, do której doprowadziły go instrukcje z karty, sygnalizując zaraz potem wykonanie i samolikwidację programu, czekała na niego w szufladzie staroświecka, skórzana aktówka. Kiedy jej dotknął, rozpostarła się w szeroki ekran, który zawisł przed nim ukośnie, niczym deska kreślarska upstrzona po bokach przyciskami filtrów wyszukiwania.

Świadomość, że ten widok powinien mu się z czymś kojarzyć, męczyła Wiktora przez dobrych kilka minut, zanim wreszcie przyszło olśnienie. Oczywiście – ten pejzaż i sposób wizualizowania danych omawiano kiedyś w biuletynie, już ładnych parę lat temu, kiedy sprawa była nowa. Zresztą dlatego go zapamiętał. Odkąd ukończył szkołę i zaczął piąć się po szczeblach kariery, nie miał już czasu ani ochoty tak pilnie śledzić rynku.

Znajdował się w zintegrowanym systemie danych służb bezpieczeństwa regionu. Systemie, który po latach hałaśliwych sporów i dyskusji stworzono, by chronić prawa obywatelskie poprzez ich przemyślane ograniczenie. Nie udało się ani jedno, ani drugie. Przede wszystkim dlatego, że korzystanie z tej obfitości danych, ich aktualizowanie i sortowanie, angażujące potężne obszary pamięci i wiele godzin pracy centrów przeliczeniowych netu, było po prostu potwornie drogie, a miało sens jedynie wtedy, jeśli robiło się to stale. Ani administracja, ani policja nie miały na to budżetów i system, do którego sięgano od święta, wydawało się, umarł naturalną śmiercią, jak setki otrąbionych głośno reform przedtem i potem.

Ale jednak istniał nadal i oto Prepostvary stał się jednym z jego autoryzowanych użytkowników.

Nie miał czasu o tym myśleć. Niecierpliwym ruchem rzucił na stół przed sobą przygotowany pakiet, zastrzeżony na jego osobisty kod. Otwierał jeden dokument po drugim i przeglądał je, na razie starając się niczego z niczym nie kojarzyć, dopóki nie zbierze danych wystarczających do wyrobienia sobie pełnego obrazu sytuacji. Tak jak się należało spodziewać, zleceniem było rozpracowanie osoby. Kobiety. Niebrzydkiej, choć o urodzie dość banalnej, zdecydowanie nie w jego typie – wyglądem, na pierwszy rzut oka, nie odbiegała zanadto od kanonów mody lansowanych przez żurnale kosmedów, choć gdy przyjrzał się bliżej twarzy, odniósł wrażenie, że jest w niej coś interesującego. Wykładał na wirtualny pulpit po kolei skany jej twarzy z ewidencji ludności i całego ciała z rejestrów ubezpieczeniowych, diagramy uzębienia i historię chorób, dokumentacje operacji korekcyjnych, klipy filmowe z egzaminów i rozmów kwalifikacyjnych, potwierdzenia majątkowe i rozliczenia podatków, zapisy urzędowe... Dokument po dokumencie, całe gigabajty bezsensownie zapchanej pamięci, gromadzone bez ustanku o każdym, kto choć odrobinę liczył się w społeczeństwie – i prawie nigdy niewykorzystywane.

Z punktu widzenia Prepostvary’ego wszystko to było prawie bezużyteczne. O człowieku nie mówiło nic. Ale mogło podpowiedzieć, gdzie szukać dalej.

Najwięcej czasu zajęła mu pierwsza selekcja. Większość dokumentów trafiła z powrotem do bloków pamięci, pewnie już na zawsze. Te, po których mógł sobie cokolwiek obiecywać, zwijał i zostawiał na później, aż w końcu tkwił przy swoim wirtualnym, dwuwymiarowym pulpicie otoczony gęstwą lewitujących wokół kolorowych karteczek i piktogramów symbolizujących zbiory zatrzymane w podręcznej pamięci. Wyglądał jak astronauta remontujący w stanie nieważkości stację kosmiczną, pośród roju części zamiennych, narzędzi i starych nitów.

Zanim skończył pobieżny przegląd dokumentów, poczuł pierwsze objawy narastającego zniechęcenia. Ogrom danych i ich zupełna nieprzydatność wywoływały poczucie kompletnego bezsensu i dojmującej bezradności. Zaplącze się w tym wszystkim, ugrzęźnie na długi czas w setkach szczegółów i w końcu pozostanie z pustymi rękami.

To nie było nic nienormalnego – zwyczajny rytm pracy. Przywykł już, że zanim cokolwiek stanie się jasne, najpierw musi okazać się całkowicie beznadziejne. Widocznie jego umysł potrzebował takiego momentu zwątpienia, by zmobilizować wszystkie siły. Nie wpadał już z tego powodu w panikę. Zmusił się, by dokończyć wstępny przegląd i zasuspendował program, żeby zrobić sobie chwilę przerwy.

Otworzył oczy i wstał z gniazda; nie rozłączał kapusia, na wypadek, gdyby nagle coś go olśniło, ale zdławił łącze prawie do zera, tak że znieruchomiały obraz pulpitu zblakł niemal zupełnie i powracał wyraźniej dopiero po zmrużeniu powiek.

W przepierzeniu pomiędzy kuchnią a pokojem dziennym wybita była na wysokości oczu podłużna dziura wyłożona imitacją drewna. Nie miał pojęcia, po co – kupił gotowe mieszkanie, urządzone przez kogo innego i nigdy nie miał za grosz czasu ani ochoty, by cokolwiek w jego wystroju zmieniać. W zionącej pośrodku mieszkania dziurze ustawił tylko rząd ruskich drewnianych bab. W jednej z większych, drugiej od prawej, trzymał papierosy. Otworzył ją teraz i przez chwilę ugniatał w palcach białą bibułkę ozdobioną srebrną pajęczyną chińskich ideogramów. Tytoń uginał się sprężyście pod naciskiem jego palców i roztaczał delikatny, upojny zapach. Papieros: prawdziwy, drogi, z azjatyckiej kontrabandy. Nie miał w zwyczaju używać żadnego z tych pobudzających czy tonizujących świństw sprzedawanych w legalnych sieciach, jakimi podkręcała się oraz usypiała ludzka mierzwa z miast.

– Dom, czasowa dezaktywacja czujników pożarowych – zarządził, siadając na taborecie w kuchni. Nie chciało mu się szukać zapalniczki, rozpalił więc papierosa od płyty żarowej pieca. Trwało to dłuższą chwilę, ale i tak stanowiło najmniej kłopotliwy sposób uzyskania otwartego ognia w pomieszczeniu, którego projektanci w zasadzie nie brali takiej możliwości pod uwagę. Zresztą skupienie się na tej czynności było mu teraz na rękę – pozwalało oderwać się od pracy, której ogrom wciąż działał na niego porażająco.

Zaciągnął się głęboko mocnym, siwym dymem. Dawno nie palił; zawirowało mu w głowie, aż przez moment musiał się przytrzymywać krawędzi taboretu, by z niego nie spaść. Jakby ktoś go zdzielił po czerepie. Dobrze. Potrzebował teraz takiego kopa. Stopniowo zawrót głowy mijał, a po ciele rozlewała się fala przyjemnego odrętwienia. Zaciągnął się jeszcze raz.

Kwalifikacji profilera nie zdobywało się w szkołach. Tak zresztą było z większością umiejętności naprawdę dających pozycję w życiu. Prawdziwą wiedzę sprzedawało się drogo, a tej najlepszej nie sprzedawało się w ogóle, strzegąc ją dla swojego klanu, konglomeratu czy rodziny. Uczelnie miały przede wszystkim produkować nosicieli naukowych tytułów, kreowanych potem przez media. Wiktor zrozumiał sens tego układu społecznego jeszcze jako nastolatek i od razu uznał go za słuszny: kreowane elity poprawiały samopoczucie przeżuwaczy, dając im wrażenie, że droga do góry jest otwarta, a w każdym razie widoczna.

Z tą świadomością przeżył całe studia, śmiejąc się w duchu ze wszystkich przygłupów nieznających prawdziwych reguł gry; ale zarazem czuł do nich pełną wyrozumiałości sympatię, nie wymagał od nikogo zbyt wiele, umiejętnie dostosowywał się do poziomu otoczenia i w sumie czas studiów wspominał miło. Zajmował się na uczelni głównie siecią, dodając podstawowe kwalifikacje kreta do praktyki odbywanej od dzieciństwa pod okiem ojca.

Ojciec zaczynał jeszcze przed tym wszystkim, w starych krajach, przy operacjach na skalę, jakiej na Zachodzie ani się wtedy nie domyślano, ani nie rozumiano. To im zresztą dało przewagę stanowiącą podwaliny Sprawy i jej sukcesów w walce o znalezienie dla uchodźców nowego, godnego miejsca na świecie.

Wiktor nie uważał zresztą, żeby stary Kuruta należycie odwzajemnił się jego ojcu za usługi oddane w budowaniu imperium Tannenbaumu. Umieszczenie pierworodnego na dobrej uczelni i praca w Schweinherzu to było zaledwie minimum przyzwoitości. Może zresztą – czasem miał takie wrażenie – coś tam potem pomiędzy nimi zaiskrzyło; coś, o czym nie wiedział. Starał się o tym jak najmniej myśleć, bo takie myślenie do niczego nie prowadziło.

Tak czy owak, nie było w tym wszystkim niczego nowego. Biała cywilizacja mogła się brzydzić obdzieraniem jeńców ze skóry przez starożytnych Chińczyków, ale zdobytą w ten sposób wiedzę medyczną podchwytywała z szacunkiem, nie mniej skwapliwie, niż korzystała z medycznych zdobyczy niemieckich obozów koncentracyjnych. Pewnie było prawdą, że stare kraje wyniszczyło i doprowadziło do upadku właśnie to ostatnie stulecie i władza oparta na ludziach takich, jak jego ojciec i on sam. Ale nie ulegało kwestii, że bez zdobytej dzięki komunizmowi wiedzy o kierowaniu ludźmi ten świat wyglądałby zupełnie inaczej. Z punktu widzenia Prepostvary’ego – zdecydowanie gorzej.

Miał to dość dobrze przemyślane. Tam, na starym Wschodzie, zanim jeszcze wszystko poszło w rozsypkę, popełnili tylko jeden zasadniczy błąd: usiłowali sterować ludźmi przez strach i ból, a człowiek nie może stale żyć w strachu i bólu. Prawdziwą władzę nad nim daje sprawianie mu przyjemności. Nie trzeba straszyć i katować, ale schlebiać i łechtać. A jeszcze lepiej, pozwolić, by człowiek łechtał się sam.

Czy ona może to wszystko wiedzieć? – jego myśli wróciły do obiektu. Jak oni wszyscy – i tak, i nie. Większość specjalistów jej pokroju panowała nad praktyczną wiedzą płynącą z rozumienia świata, jednocześnie, mocą tajemniczej cechy ludzkiego umysłu, nie przyjmując oczywistości, z których wiedza ta wypływała.

Chyba że ona jest znacznie mądrzejsza niż podświadomie zakładał, widząc wysoką, dobrze zbudowaną blondynkę. Pułapka, na którą powinien był od razu wziąć poprawkę – skarcił się w duchu.

Zawrót głowy minął. Mózg, pobudzony nikotynowym uderzeniem, przyspieszał obroty, jak silnik popchnięty busterem. Prepostvary wstał i z dopalającym się papierosem w ręku krążył po salonie. Od czasu, gdy się tu sprowadził, zdążył już wydeptać na podrobionym persie wyraźny ślad; szeroka ukośna linia na cięciwie łuku wyznaczonego przepierzeniem kuchni i gniazdem.

Więc dobrze. Kobieta, pijarka – profesjonalistka od budzenia i gaszenia uczuć. Specjalizacja Ka A, Kreowanie Autorytetów. Prepostvary miał o zasadach pijaru bardzo ogólne pojęcie, ale dla ludzi od Kreowania Autorytetów, i w ogóle od publicznych kampanii, czuł instynktowny szacunek, odkąd zyskał jako takie pojęcie, na czym to polega. Umiejętność sprzedawania postaci, pomysłów, wrażeń i wmawiania przeżuwaczom, że to ich własne, że sami wpadli na to właśnie, na co powinni wpaść, i że gorąco pragną zrobić to, co zrobić powinni – to przecież praca zbliżona do jego własnego zajęcia, tylko wykonywana jakby od drugiego końca. Jeśli od analizy będzie miał przejść do rozpracowania operacyjnego, nada to zagadnieniu wymiar swego rodzaju pojedynku pomiędzy dwoma szkołami. Cieszył się na to.

Z zapisów wynikało, że obiekt – obiekt, nie ona, poprawił się w myślach; „ona” rodziło jakiś niepotrzebny związek emocjonalny z rozpracowywaną osobą – obecnie pracuje przy kampanii Bensona Dobrej Zabawy. Czy jako współkreatorka? Wątpił. W takim wypadku dane w zintegrowanym systemie byłyby znacznie bardziej skąpe. Nie wiedział, kto stał za tą akurat kampanią (oczywiście, sprawdzić – zanotował w pamięci), ale trochę już zdążył poznać styl działania globali, do których tą czy inną drogą zawsze się dochodziło, badając powiązania poszczególnych grup we władzy. Wiedział, że ważniejszym specjalistom mają zwyczaj czyścić kartoteki i zapewniać rutynową ochronę przed wścibstwem cudzych kretów. Obiekt najwyraźniej taką ochroną objęta nie była. Nie mogła więc pełnić w tej kampanii żadnej kluczowej funkcji.

Ale z drugiej strony, musiał być jakiś powód, dla którego Wiktorowi ją zlecono. Jakiś powód, dla którego Kuruta przypomniał sobie o synu puszczonego przed laty w odstawkę Kokoczki, młodym, potrzebującym sukcesu, który potrafi równie dobrze wykonać krecią robotę, jak i zinterpretować jej wyniki.

Prędzej czy później znajdzie tę przyczynę, oczywiście.

To może zacząć właśnie od tej strony? Spróbować ustalić, czego naprawdę chce grupa Bensona The Pretty Fun i z jakiego punktu widzenia zainteresowała suwerena – jako potencjalny sojusznik, jako narzędzie własnych planów, a może jako zagrożenie dla Sprawy?

Niewykluczone, że odpowiedź na to pytanie zależeć będzie właśnie od tego, co on, Prepostvary, ustali na temat obiektu.

– Zbyt wiele niewiadomych – powiedział na głos.

Cóż, każda kampania wyborcza miała jeden i ten sam sens. Była pojedynkiem między pijarami obydwu stron, pojedynkiem na to, kto silniej zdoła żgnąć przeżuwaczy w tyłek i pobudzić ich dowolnym sposobem, aby raz jeszcze wzięli udział w tym, w czym intuicyjnie wyczuwali szwindel – choć na czym ów szwindel polegał, ich móżdżki pojąć nie mogły. Prepostvary nie miał do tego żadnego emocjonalnego stosunku. Metoda rozgrywania walki o władzę, jak inne przećwiczone w dziejach, ani lepsza, ani gorsza niż sprawdzanie, kto jest w stanie skrzyknąć więcej zbrojnych, zgonić do swoich zagród więcej bydła albo zgromadzić więcej akcji. Na uczelni, pamiętał, szalenie modnie było mówić, że cała ta demokracja i licytowanie się głosami przeżuwaczy to jeden wielki nonsens. Ale dość szybko doszedł do wniosku, że to gadanie warte tyle samo, co każdy inny modny tekst przechodzący z towarzystwa do towarzystwa, z ust do ust, i zazwyczaj – gdyby prześledzić jego historię wstecz – mający początek w którymś z reklamowych czy pijarowskich projektów. Nie, w istocie takie urządzenie spraw miało swój sens, bo zresztą gdyby nie miało, zostałoby już dawno pod ciśnieniem rzeczywistości odrzucone.

W istocie demokracja premiowała władzą dwie rzeczy zasadnicze dla popychania cywilizacji w przód: kapitał i wiedzę. Tym więcej głosów, im więcej pieniędzy możesz przeznaczyć na kampanię i im lepszych specjalistów zatrudnisz do jej prowadzenia. A że z kolei kapitał wynikał ze skuteczności, premia trafiała – biorąc rzecz na chłodno, statystycznie – mniej więcej tam, gdzie trzeba.

Było to dla Prepostvary’ego procesem równie oczywistym, jak rynkowa alokacja zasobów i naprawdę nie wiedział, dlaczego nigdy u nikogo się na tę myśl nie natknął. Być może tak żyło się łatwiej – status prawny mniejszości chronił go przed emocjami, jakie w innych budziła myśl o ich iluzorycznej, ale upragnionej równości i wpływie na to, co się z nimi działo.

Tylko że rozmyślania na ten temat oddalały go od problemu, zamiast przybliżać do jego rozwiązania.

Zatrzymał się przy gnieździe i podkręcił intensywność łącza. Pod zmrużonymi powiekami miał znowu rozłożony ukośnie pulpit i porozwieszane wokół kolorowe karteluszki. Ściągnął skan obiektu i rozwinął go na pulpicie. Z twarzy człowieka, przy pewnej praktyce, można czasem coś wyczytać.

Pod warunkiem, że nie została zrobiona przez kosmeda.

Ta była nazbyt kształtna, zanadto zbliżona do kanonu mody kształtowanego przez postaci interaktywnych widowisk trójki i gier, by podejrzewać ją o naturalność. Na nic. Zmiął skan i odsunął go na bok, pomiędzy inne dokumenty.

Od czego, u cholery, ma zacząć? – myślał rozpaczliwie, czując, że pomimo przerwy i papierosa jest wciąż równie bezradny.

Jeśli nie wiesz, od czego zacząć, zacznij od początku. Nic lepszego nie mógł wymyślić. Od początku, czyli od dzieciństwa. Może znajdziesz jakieś zapisy pozwalające odkryć coś ważnego o relacjach z matką, o wydarzeniach kształtujących osobowość – a to pozwoli znaleźć pierwszy ścieg, uczepić się i podążać za nim w nadziei, że do czegoś doprowadzi.

Żmudna, solidna robota, bez cienia finezji. Szukanie igły w stogu siana poprzez metodyczne przeglądanie jednego źdźbła po drugim. W taki sposób się w życiu nie podpada, ale też i nie dokonuje niczego wielkiego.

To może inaczej: zachować się jak typowy, prosty kret, który tylko zbiera informacje i nie dba o ich głębszy sens. Może zacząć od tego: poszperać wokół domu i prowadzącego serwera, założyć program czuwający przy łączu bankowym, zasadzić się na echo domowego węzła sieci – słowem, pozbierać skrawki codziennego życia i dopiero za jakiś czas przystąpić do ich sklejania?

Z tym z kolei wiązało się pewne ryzyko. Obiekt chyba nie była pod specjalną ochroną, ale jakąś formę ostrożności na pewno stosowała. A krecia robota to zawsze pojedynek, w którym nie da się wyeliminować ani nawet zredukować do rozsądnych dla Prepostvary’ego wymiarów czynnika losowego; dlatego zresztą zawsze uważał ją za coś nieskończenie niższego od jego właściwej profesji, i dlatego pewnie trzeba do niej motywować frajerów łechtaniem ich w mózgowe ośrodki rozkoszy. Istnieje kilkadziesiąt sposobów wyciągania informacji z sieci i istnieje kilkadziesiąt sposobów ich ochrony przed wyciąganiem. Każdy sposób jest skuteczny na niektóre inne sposoby. A na inne nie jest.

Jak w dziecięcej grze w kamień, papier i nożyce. Jeśli trafi go niefart i w pierwszym wejściu użyje niewłaściwego knyfu, może być od razu po meczu.

A może spróbować połączyć jedno z drugim? Trochę pogrzebać w dostępnych danych, trochę pozbierać co łatwiejsze do wzięcia ścinki z węzła domu obiektu i stopniowo je porównywać, porcja po porcji, aż coś z tego wyniknie?

Świetny pomysł na harmonijne połączenie złych stron obu możliwych strategii.

Na coś się musiał zdecydować.

Zdecydował się na jeszcze jednego papierosa. Zasada: jeśli możesz podejmować decyzję dłużej, nie spiesz się z nią zanadto. Dzięki temu, gdy ją już podejmiesz, nie będziesz tracił energii na wracanie myślą do przesłanek i gdybanie.

Inna zasada: atakuj problem tak, jak dawna pancerna jazda atakowała czworoboki piechoty. Rozpęd, uderzenie – i jeśli nie przełamie się oporu pierwszym impetem, od razu, odwrót i nabranie rozpędu do następnej szarży. Lepiej na chwilę odpuścić niż ugrzęznąć w bezowocnej dłubaninie. Archimedes guzik by odkrył, gdyby w odpowiedniej chwili nie wziął na wstrzymanie i nie poszedł się dla relaksu wypluskać.

Wciąż z przymrużonymi powiekami, wpatrzony w dokumenty na pulpicie, dopalił papierosa, tak że niedopałka prawie już się nie dało utrzymać w ręku. Utopił go z sykiem w zlewie i wrócił wydeptaną na dywanie ścieżką do gniazda. Zanim usadowił się w miękkim kokonie, wywołał z bocznego, domowego panelu budzik i wydał mu kategoryczne polecenie rozłączenia sesji równo o dwudziestej trzeciej, po trzech ostrzegawczych sygnałach w półtoraminutowym odstępie.

Potem zabrał się do dokumentów, ale jego myśli zamiast skupić się na obiekcie, krążyły jeszcze przez chwilę wokół pomysłu na wieczór. Prawdę mówiąc, miał ochotę wynająć wóz i wyskoczyć po jakąś panienkę na drgawy. Ale żeby to miało sens, musiałby poświęcić całą noc i jeszcze pół następnego dnia na regenerację sił. To nie byłaby kąpiel Archimedesa, tylko zupełne oderwanie się od sprawy, na jakie nie mógł sobie teraz pozwolić. Pozostawał więc pałac wirtualnego seksu u Madame O., pełen podrasowanych elektronicznie blondynek w typie obiektu, o nienaturalnie długich nogach, wąskich taliach i obłędnie wielkich biustach. Jakoś nie miał ochoty na masturbowanie się nimi.

Zdecydował się w końcu ograniczyć do krótkiej przechadzki po lesie, z Lektorem czytającym pamiętniki Marka Aureliusza.

Walc Stulecia

Подняться наверх