Читать книгу Kiedy Bóg zasypia - Rafał Dębski - Страница 9

Оглавление

W obozowisku wstał gwar. Kilku najeźdźców w skórzanych zbrojach oprawiało woły, podrzynając im gardła tak sprawnie, aż krew bydlęca mieszała się z ludzką. Ściągali z nich skórę całymi płatami, kawały parującego mięsa rzucali na węgle.

I wtedy reszta, znudzona widać gwałtami, dała chwilę spokoju udręczonym dziewkom i niewiastom, skupiła się wokół zagrody. Dwóch odrzuciło belki, którymi zastawili wejście, pozostali rozdzielili się – czterech blisko, pozostali w dwóch grupach, po lewej i po prawej stronie. Między nimi zatrzymał się wysoki, o pobielanym obliczu, z wąsami zaplecionymi w warkoczyki, dosiadający kasztanowego konia o grubej, sterczącej grzywie, gęstym ogonie i szlachetnym pysku.

Dwóch pierwszych obróciło się do więźniów i nagle jakby opadły z nich maski, bo roześmieli się gardłowo, wesoło, po ludzku.

– Hie! Hie skori tudunum! – zawołał pierwszy. – At-we usztułuk! Ne aframor Hungura!

Poklepał się po policzkach, po brzuchu, zachęcał ręką, zataczał koła, wołając przerażonych do siebie. Reszta śmiała się coraz głośniej.

Nikt się nie poruszył, bo prawdę mówiąc, zgromadzonych w zagrodzie dosłownie zabił ten szczery, niewymuszony śmiech napastników. Wreszcie pierwszy – ten w kaftanie obszytym futrem, gruby i pulchny na gębie, doskoczył do gromady, wyciągnął z niej, właściwie wyszarpnął za rękę rosłego chłopa w futrzanej czapie, ubłoconej, poszarpanej koszuli i nogawicach. Poklepał go po przyjacielsku po ramieniu, popchnął przed oblicze tego, który siedział w siodle – pewnie dowódcy albo starszego.

Chłop był blady, zestrachany. Niepewnym ruchem zdjął czapkę; wtedy Hungur bezceremonialnie obmacał mu ramiona, brzuch i barki. Zacmokał, uśmiechnął się.

– Uk jaksze koł! Uk! Uk!

Znów wybuch, właściwie cała salwa śmiechu. Pomalowany na gębie skinął głową, wskazał na prawo ledwie widocznym skrętem głowy, lekkim skinieniem ręki trzymającej nahaj.

Powlekli chłopa do obozowiska, tam wykręcili mu ręce w tył, związali za plecami, wepchnęli w ramiona pozostałych kompanów. Wesoły, pucołowaty Hungur dobierał się do następnego. Ten był cherlawy i garbaty. Posiwiały, bosy, wspierający się na kosturze. Najeźdźca zrzucił mu z głowy kaptur, pomacał mięśnie, pokręcił głową, roześmiał się, w czym znowu zawtórowali pozostali.

Biały tym razem dał znak. W lewo. Pucołowaty błaznował – przeciągnął paluchem po szyi, wytrzeszczył oczy. Śmiech bił w niebo, unosił się nad polaną, ogłupiał jeńców.

Hungur popchnął kalekę w stronę dwóch kompanów. Ten skulił się, obejrzał, krzyknął. Bał się podstępu.

Nic, nic ci! – zdawał się mówić śmiech Hungura, który poklepał jeńca po plecach, popchnął lekko. Jakby w odpowiedzi tamci wyciągnęli ręce do mężczyzny. Na powitanie, na przywitanie?

Grot poczuł chłód w sercu.

Kaleka uczynił pierwszy, rozkołysany, słaby krok. Potem drugi, trzeci...

Zgrzyt żelaza, świst ostrza!

Jedno, proste cięcie. Strumień krwi siknął z kikuta szyi, z pustego miejsca po zdjętej głowie, wkrótce zmalał, znikał, brocząc kamienie i wyrastającą spomiędzy nich pierwszą, zieloną trawę. Zgromadzony w zagrodzie tłum wrzasnął jednym głosem. Tymczasem jeden z najeźdźców schylił się po głowę, podniósł ją, strząsnął krew, potem zapakował do skórzanego worka.

Po co?

Hungurzy skoczyli do wejścia, już wyciągali następną ofiarę.

Młodą niewiastę z dzieckiem – złotowłosą dziewczynką tulącą się do piersi.

Tłusty zacmokał z podziwu, kiedy ciągnął ją przed starszego. Nieszczęsna nie broniła się, nie szarpała, szła jak owca na rzeź, rozdygotanymi rękami przyciskając córkę do piersi.

Blade oblicze Hungura było nieruchome. Żadnych uczuć. Skinienie głową w prawo i... w lewo.

Grot odczytał wyrok bez słów. Matka do obozu. Dziecko... nie przeżyje.

Tłusty Hungur szarpnął dziewczynkę, ale wyrwać dziecka z rąk matki nie zdołał. Szarpał się, sapał, na pomoc skoczyli pozostali. Najpierw przepychali się koło matki, chcąc wyrwać maleństwo. Potem zaczęli brać szerokie zamachy nahajami.

Niewiasta krzyczała, szlochała, ale trzymała dziecko pokrwawionymi rękami, jak żelazne obejmy przyciskającymi małą do piersi. Z rozpaczą, coraz mocniej, kurczowo, do szaleństwaaaa!

Nagle wyrwali jej małą. Płacz dziewczynki wstrząsnął zmysłami.

I wtedy Grot postąpił do przodu. Wyrwał spod płaszcza skrywany znak Świętej Włóczni, podniósł w górę. Szedł. Najbliższy z Hungurów podniósł głowę.

– Ustudi, garaun! Ustudi! Ne tudunum! Neee!

Zamierzył się nahajem. Bat świsnął jak żmija, rozwijając się z sykiem.

– Zostawcie ją w imię Jessy! – krzyknął Grot. – Ostawcie dziecko, co nic nie uczyniło! Idźcie w podmorską otchłań, w ogień i żar, który wypali z was zło i występki!

Cios spadł z łoskotem, bat zawinął się wokół ramienia, przeciął lewy bark i plecy bolesną wstęgą bólu. Grot padł na kolana, jęknął, ale wciąż trzymał Znak, wyciągał go do Hungura jak puklerz, jak tarczę, wskazanie losu.

Drugie uderzenie spadło z tyłu. Tym razem kneź runął na bok, zwinął się z bólu, nie krzyczał. Zobaczył uniesione ostrza, topory i krzywe miecze, rozpłomienione, rozwścieczone oblicza...

Chciał skulić się, zapaść w sobie, ukryć głowę w ramionach, ale nie starczyło sił. Pomogli wrogowie. Poczuł grad ciosów spadający na plecy, smród skór i końskiego potu, zaraz potem twarde ręce poderwały mu ramiona w górę, tak szybko, że nawet nie zdołał wezwać Jessy na pomoc. Z rozpaczą uświadomił sobie, że zaraz skończy się wszystko, tutaj, na zakrwawionej, leśnej polanie...

– Zostawcie dziecko... – wycharczał ostatkiem sił. Topór był już nad jego głową, obły, błyszczący jak Hall w pełni.

Ale nie opadł.

Nagle przestrzeń rozbrzmiała rozpaczliwym gwizdem świstawek, gardłowymi okrzykami i wrzawą. Kneź poderwał głowę, aż zatrzeszczało w karku, i poczuł, że Jessa ich nie opuścił. Rozszerzonymi oczyma spoglądał na scenę, która zaczęła rozgrywać się na polanie. Nagle, dosłownie znikąd, od gościńca i od lasu waliły gromady wojowników. Na smukłych, pięknych koniach, większych niż hungurskie pokraki, z rozwianymi grzywami i ogonami. Na oczach Grota wpadli od tyłu na najeźdźców, zmietli ich, pognali przed sobą, uderzając w pędzie długimi włóczniami trzymanymi pod pachą. Miotając oszczepy, które z tak bliskiej odległości przeszywały ludzi jak ostrza śmierci, zmiatając wrogów z siodeł, przyszpilając do ziemi uciekających, dosięgając tych, którzy szukali schronienia w leśnej gęstwinie.

Grot zobaczył z bliska migdałowate, wydłużone tarcze nacierających, poznaczone złotymi i srebrnymi znakami na krwawych i błękitnych polach, szłomy i szyszaki z prostym nosalem oraz kolcze czepce zdobiące głowy. Kilku było w płaskich, owalnych hełmach z zasłonami opuszczonymi na twarz. A prawie wszyscy – w wilczych i rysich skórach przerzuconych przez pancerze.

Rycerze Lendii! Lędzice!

Kiedy Bóg zasypia

Подняться наверх