Читать книгу Wilkozacy. - Rafał Dębski - Страница 7
Rozdział 2
ОглавлениеNo i co teraz? – Semen Poroh odsunął krużę z miodem, wziął się za gotowane mięsiwo.
Karczma okazała się wcale bogato zaopatrzona, szczególnie jak na panujące ciężkie czasy. Najdziwniejsze dla goszczących w niej Kozaków było to, że nikt jeszcze jej nie obrabował. Umiejscowiono ją wprawdzie mniej więcej pośrodku drogi między dwiema wioskami, jednakowoż zawsze stała przy trakcie na pustaci, o dobrą wiorstę od najbliższego osiedla, gdyby zjawili się zbóje, maruderzy czy Tatarzy, nic by jej nie uratowało. Nie miał wprawdzie gospody w arendzie Żyd zdzierca, więc nienawiść miejscowych nie obracała się przeciw właścicielowi, ale zapasy z pewnością stanowiły łakomy kąsek. Poroh zastanawiał się, czy rozwiązaniem zagadki nie jest właśnie osoba samego karczmarza. Jednooki, wielki jak góra chłop – wzrostem dorównujący Semenowi, a w ramionach jeszcze od niego szerszy – mógł przestraszyć niejednego. Lecz czy tylko o to szło? Na pewno nie. Choćby nie wiadomo, jak mocny, to tylko jeden człowiek, przeciwko liczbie nic nie poradzi.
Semen potrząsnął głową. W końcu to nie jego rzecz.
– Co teraz? – powtórzył pytanie. – Jesień idzie, musimy coś zdecydować.
Ilja Zając wzruszył ramionami.
– Na razie jest jeszcze ciepło, do wielkich mrozów daleko, a jak nadejdą, znajdziemy jakiś chutor albo sioło na leże. Cóż innego nam pozostało?
– Masz chęć spędzić tyle miesięcy w bezruchu? Nosząc wodę ze studni, rąbiąc drwa na opał, przytulając się do ciepłego biodra jakiejś wieśniaczki?
– To ostatnie brzmi bardzo, ale to bardzo zachęcająco – zaśmiał się Liwka Pastuch. – Masz coś przeciw ciepłym biodrom wieśniaczek? Że o innych częściach ciała nie wspomnę?
– Mam coś przeciw bezczynności. – Semen machnął ręką. – Przeszło nam na niej całe lato.
– Ledwie nieco wypoczęliśmy, a już cię nosi? – Ilja zmrużył oczy. – Do Czehrynia czy Białocerkwi chcesz się udać? Pamiętasz, co mówił pułkownik Koroman? Za śmierć ruskich kapłanów i uwięzienie moskiewskich dragonów Chmiel nam nie podziękuje. A jak podziękuje, flaki będziemy za sobą ciągnąć.
– A ty nie słyszałeś, co opowiadał potem lirnik? Hetman ma teraz większe zmartwienia, niż ścigać trzech nieposłusznych mołojców. Bardziej mu ninie szable potrzebne niźli zemsta. Wepchnął hospodarowi Bazylemu swego synaczka na zięcia i teraz ma przeciw sobie nie tylko Lachów, ale jeszcze sułtan z carem będą mu patrzyli na brudne łapy. Bardzo uważnie będą patrzyli. Nie mówiąc już o tym, że wprawdzie ma hospodara za kuma, jeno ów hospodar nie siedzi na swojej stolicy, bo go właśni ludzie zegnali. Nie będzie lepszego czasu, by mu się na oczy pokazać i uniknąć pomsty. Zasłużymy się i wrócimy do łask.
– Chcesz Chmielom buty lizać? – skrzywił się Liwka.
– A ty chcesz zaraz w łeb dostać? – zgrzytnął zębami Poroh. – Serhijowi trzeba wreszcie pomóc, skoro przedtem się nie udało. A jak chcesz to uczynić, działając na przekór hetmanowi i hetmańskim? Kiedy znów okrzepną, a się nie zasłużysz w porę, do lochu cię wrzucą, a nie dadzą możność przyłączenia się do jakiegoś grzecznego oddziału.
Liwka chciał coś odrzec, ale odezwał się Zając.
– Dobrze gada Poroh – mruknął. – Nie o nasze łby tu jeno chodzi, ale i o los chorążego. Ślubowaliśmy sobie wzajem braterstwo, krwią je pieczętowaliśmy, nie o sobie tylko nam myśleć.
– Ciekawe, swoją drogą, czy Serhij już wydobrzał i czy włada ręką.
– Możemy zajechać do niego po drodze – zaproponował Pastuch.
– Takie ci to po drodze do Białocerkwi, jak onemu, co ze Lwowa do Kijowa przez sam Kraków podróżował – fuknął Ilja. – Kiedy chcesz ruszać? – spytał Poroha.
Semen nie zdążył odpowiedzieć, gdyż w tej chwili drzwi karczmy rozwarły się z hałasem i do środka wkroczyła grupa zbrojnych. Pięciu ich było, czy raczej pięcioro, bo wśród męskich ogolonych łbów widniały niewieście kosy, zawinięte misternie wokół głowy.
– Piwa, miodu i polewkę, karczmarzu! – zawołał najmniejszy w grupie, niepozorny chłop. Głos miał głęboki, nawykły do rozkazywania.
– I mięsiwa – odezwał się przysadzisty, potężnie zbudowany mężczyzna, poza mikrym wzrostem stanowiący przeciwieństwo tego, który odezwał się pierwszy. – Szkaplerz, patrzaj, tamci pod ścianą zaopatrzeni już niby komunik po zrabowaniu miasta! Może się przysiądziemy?
Niski, nazwany Szkaplerzem, przyjrzał się uważnie Kozakom, zmierzył się wzrokiem z Semenem. Poroh wytrzymał kolące spojrzenie przywódcy grupy.
– Zbóje – powiedział kącikiem ust Liwka. – Jak się przypną, będziemy mieli zaraz tańce.
Szkaplerz bez mrugnięcia patrzył na Semena, najwyraźniej się nad czymś namyślając.
– Siadaj, Guz – burknął wreszcie, odwracając oczy od potężnego Kozaka. – Nie na awantury tutaj przyszliśmy, jeno coś zjeść, jak Bóg przykazał.
– A bo zastałem się ostatnimi czasy. – Guz przeciągnął się, aż trzasnęły stawy. – Poruszałbym się...
– To się poruszasz, jeno nie teraz – uciął Szkaplerz. – Siadaj i nie zaczepiaj każdego, kogo zobaczysz.
Kozacy wrócili do rozmowy, choć Ilja nieznacznie cały czas obserwował przybyłych.
– A zatem jedziemy wpierw do chorążego czy od razu bierzem się do gawry Chmiela?
– Do Serhija wpierw – powiedział Semen.
– A ja bym tego poniechał – rzekł z przekonaniem Pastuch. – Co będziem go niepokoić? Najpierw się rozpatrzmy, co i jak.
– I ja tak mniemam – Zając poparł Liwkę.
– A zatem postanowione – westchnął Poroh. – Kończcie śniadać i ruszamy do Białocerkwi.
Przez chwilę panowało milczenie, przerywane tylko niezbyt głośnymi uwagami, jakimi dzielili się niedawno przybyli. Popatrywali na Kozaków, ale na razie nie szukali zwady, posłuszni rozkazom niepozornego przywódcy, który w zamyśleniu spoglądał przez niewielkie okienko. Semen pomyślał, że powinni opuścić karczmę, zanim tamci dobrze popiją.
Ale po chwili okazało się, że zwady tak czy inaczej nie da się uniknąć. Guz, który już przed przybyciem nieco przebrał miarę, podpijając gorzałkę z bukłaka ukrytego pod kurtą, teraz jednym haustem opróżnił kubek miodu, popatrzył przekrwionymi oczami na spokojnie biesiadujących Kozaków, a szczególnie wyzywająco na Poroha.
– Co, bracia rodzeni, trza by się zabawić! – oznajmił nieco bełkotliwie. – Po naszemu, po kozacku! Jak prawdziwi niżowcy, co?
– Ty sobie, wypierdku, mianem niżowego Kozaka gęby nie wycieraj! – poderwał się Liwka Pastuch, zawsze czuły na uchybienia czci mołojeckiej.
– Bo co? – spytał wyzywająco Guz. – Krucha, słyszałaś ty go? – zwrócił się do jedynej kobiety. Ta pokręciła tylko głową, ale nic nie powiedziała. – Wypierdkiem mnie nazwał! Ty, pański sługusie? Ja! Ja prawdziwie wolny jestem! Bo ni hetmanów, ni książąt nad sobą nie znam!
– Milcz! – warknął Semen, widząc, że Pastuch zbiera się do odpowiedzi.
Szkaplerz też coś powiedział do Guza, ale z równie mizernym skutkiem.
– Panów nie znasz? – wrzasnął Liwka. – I ja ich nad sobą nie mam, jeno Boga na niebiesiech!
– Patrzcie go! – Guz wytoczył się na środek izby, rozpychając stoły i przewracając ławy. – To czego ten tutaj biedroń gada ci, co masz robić?
Liwka również wyszedł zza stołu. Semen z rezygnacją westchnął. Znał Pastucha dość długo, by wiedzieć, że teraz się nie uspokoi, zanim komuś łba nie rozwali lub sam nie oberwie. Jednego chorążego by teraz może posłuchał, nikogo więcej. Spojrzał pytająco na Szkaplerza. Przywódca zbójów wzruszył lekko ramionami i nieznacznie pokręcił głową. I on nie miał ochoty na wszczynanie burdy. Niech te koguty same czubią się między sobą.
Liwka był żylasty, ale szczupły, głowę dumnie zadarł, zawinął za ucho długi osełedec. A Guz... Teraz widać było doskonale, skąd wzięło się jego przezwisko. Wytrzeźwiał w jednej chwili, przygarbił się, pochylił ramiona. Na pociemniałej polepie karczmy jego zupełnie łysa czaszka połyskiwała niby prawdziwy srebrny guz, nabity na skórze kaftana.
– Tylko bez ostrzy! – ostrzegł Poroh, spoglądając na Szkaplerza. – Na pięści!
– Bez ostrzy! – zgodził się przywódca zbójów. – Guz, oddaj kindżał!
Przysadzisty rozbójnik z niechęcią odpiął pas, rzucił pochwę z bogato zdobioną bronią na stół.
– Zaraz zobaczymy, kto tu niżowiec istny, a kto tchórzliwy bobak – warknął.
Stanęli naprzeciwko siebie z uniesionymi pięściami. Już, już Liwka chciał wyprowadzić uderzenie, kiedy niespodziewanie huknął strzał. Pod niskim sufitem od strony wejścia do kuchni pojawiła się chmura dymu. Karczmarz odrzucił pistolet, w jedną rękę ujął nieprzyjemnie wyglądający garłacz, w drugą guldynkę. Miał siłę konia, bo ciężki karabin, przeznaczony do podwójnego uchwytu, nawet nie zadrżał.
– Wynocha na majdan! – wrzasnął. – Nie będzieta mi tutaj karczmy rozbijać! Chcą się panowie mołojcy za łby wodzić, to tam! Ino trupy zabierajcie potem ze sobą! Karczmarz jestem, nie grabarz! Szkaplerz, nie za to ci się opłacam, żebyś mi rujnację urządzał!
Goście zamarli, a potem w ciszy nieoczekiwanie zabrzmiał wysoki śmiech. Pastuch rozejrzał się niepewnie, opadł nieco z niego bojowy zapał, aczkolwiek chętnie by dał nauczkę temu, komu tak się uczyniło wesoło. Semen spojrzał pod okno. Kobieta nazywana Kruchą, oparła się o belki ściany i już jawnie zanosiła się chichotem. Obok niej Szkaplerz siedział przez chwilę spokojnie, potem twarz mu zadrgała i dołączył do towarzyszki. Poroh zerknął na jednookiego karczmarza, nadal dzierżącego broń, potem na stojących wciąż w bojowych postawach pojedynkowiczów i nagle też poczuł ogarniającą go wesołość. Nie wiedział dokładnie, skąd się brała, czy to widok zaperzonych przeciwników tak działał, czy też śmiech Kruchej okazał się zaraźliwy, ale nie wytrzymał i zarżał niczym koń. Obok niego Ilja Zając uderzył pięścią w stół i także zaczął się śmiać. Po chwili wszyscy zbóje już rechotali, a Guz z Liwką stali wciąż w miejscu, coraz bardziej niepewni. Wreszcie przysadzisty rozbójnik opuścił ręce, ryknął i klepnął Pastucha po ramieniu.
– Zuch z naszego gospodarza! – zawołał. – Prawdziwy zuch!
Jedynie karczmarz pozostał poważny. Upewniwszy się, że już nic nie zagraża całości jego dobytku, wycofał się do kuchni dopilnować, by potrawy podano należycie gorące i w wystarczającej ilości. A Semen pomyślał, że teraz przynajmniej wiadomo, dlaczego karczma jest takim bezpiecznym miejscem.
– Napijmy się! – Jeden ze zbójów wstał zza stołu, wzniósł krużę z miodem. – Za spotkanie! Za dzielnych mołojców!
– I za was! – poderwał się natychmiast Ilja.
Semen otarł łzę z kącika oka, spoważniał. Pomyślał smętnie, że dzisiaj chyba już nie wyruszą w drogę. A na pewno nie przed wieczorem...
– My wszystko płacim! – oświadczył Szkaplerz.
– O tym i mowy być nie może! – zaprotestował Poroh. – Myśmy tu byli, nim przybyliście, więc prawa gospodarza...
– Poczekaj, panie mołojcu – uniósł dłoń przywódca zbójów – tak naprawdę nie my nawet stawiamy poczęstunek, co jego wysokość książę Koniecpolski! Nie odmówisz chyba ugoszczenia przez tak ważną personę?
– Gdzieżbym śmiał! Dużo też podarował wam jego jasność?
– Wystarczająco, żeby się wściekł, gdy doń to wreszcie dotrze – zarechotał Guz. – A my następne kruże wypijemy za jego zdrowie. Oby zbyt długo nie trwało, oby stoczyły go żywcem robaki!
Ciemność... Niebo pokryte chmurami nie przepuszcza nawet śladu światła. Księżyc jeszcze nie podniósł się znad widnokręgu, nie przedziera się blaskiem przez zbite ciasno obłoki, nie wybiela ich upiorną plamą lśnienia. Ale jest. Gdzieś tam żyje swoim tajemnym życiem, rosnąc z każdym dniem, sprawiając, że oto nadszedł czas Okołopełni.
Łapy drą suchą trawę, mocne pazury w każdym skoku wbijają się w chłodną ziemię. Po wieczornej rosie nie pozostał nawet ślad, wilcze nozdrza zwęszyły jedynie jej ulotny zapach. Zapach... to on prowadził drapieżnika, sprawiał, że ślina ciekła z pyska, a wszystko wołało o świeże mięso i krew.
Wilczyca pędziła przez wielkie pole, na którym okoliczni chłopi latem wypasali bydło. Jeśli mieli co wypasać w czasach wojny i głodu. Gdy wyganiali na otwartą przestrzeń cenne zwierzęta, kilku pilnowało ich z bronią w ręku. Ale nie dziś, nie takiej nocy, kiedy ludzkie oczy nie są w stanie rozróżnić zarysów nawet pięciu palców podsuniętych tuż przed oczy. W taki czas lepiej siedzieć w ciepłej, bezpiecznej chałupie i tam podrzucać krowinom siano, żeby nie ryczały z głodu.
Tylko w taką noc mogła rozprostować łapy, przedzierzgnąć się i porzucić wszelkie zbędne myśli. W wilczej skórze czuła spokój. Bo pozbywając się ludzkiego ciała, nie do końca myślała jak człowiek... Nie myślała też jak bestia. To był stan bliski błogości, w którym pragnienia zlewały się w jedno z zamierzeniami i możliwościami. Tak jak teraz: żądza krwi, którą będzie mogła za chwilę zaspokoić. Pod warunkiem że przerażony zając nie znajdzie nory, w której zdoła się schować.
Nie znalazł... Zgoniony obejrzał się raz i drugi. Dla wilka to znak, że ofiara traci siły. Nie wolno się tak oglądać, trzeba rwać przed siebie ile sił. Czego jednak wymagać od głupiego bobaka, który żyje tylko po to, by stanowić żer dla silniejszych. Dopadła nieszczęsnej puchatej kulki, zaczepiła zębami o skoki. Zwierzątko przewróciło się, potoczyło kilka kroków, próbowało zerwać się i uciekać dalej, ale wtedy wilcza łapa spadła nań z ogromną siłą, łamiąc żebra. Serce bobaka waliło jak oszalałe, ze strachu nie czuł nawet bólu. W tej chwili patrzył na niewyraźny w mroku pysk, zbliżający się do niego nieubłaganie. Nagle pysk zamarł, drapieżnik wciągnął w nozdrza powietrze. Napawał się zapachem strachu, zwlekał z ostatnim, miłosiernym ciosem, opóźniał tę chwilę. Tak nie zachowywał się żaden zwykły wilk, ale bobak tego – oczywiście – nie wiedział. Czuł tylko coraz większy lęk, mały rozum wpadał w obłęd, gdzieś na granicach mętnej świadomości kłębiła się mgła szaleństwa. Sprawnym ruchem łapy prześladowca przewrócił go brzuchem do góry, a kiedy wilczy pysk znów zniżył się nad ofiarą, ta wreszcie zaczęła się bronić. Przednie łapy zamłóciły powietrze, zupełnie jak wtedy, kiedy młody samiec toczył pierwszą swoją walkę godową w życiu.
Pazur zadrasnął nos Wilczycy. Warknęła groźnie, ale małe zwierzątko postanowiło najwyraźniej walczyć do końca. Szybkiego końca, bo kolejne słabe uderzenie dosięgło już kłów w otwartej paszczy, a w następnej chwili pysk napastnika wypełnił się gorącą krwią.
Wilczyca uniosła łeb, otworzyła splamiony posoką pysk, ale nie wydała z siebie głosu, choć miała nieodpartą ochotę zawyć przeciągle, zwiastując triumf. Ludzki fragment rozumu, wypełniający część jestestwa, podpowiedział, że to by było nierozsądne. Kto wie czy gdzieś w okolicy nie grasują inne Wilki? Po rozbiciu siczy mogło się tak zdarzyć. W końcu nie tak dawno Hrehory przysłał do niej swoich żołnierzy... Wilkozacy nie zapominają krzywd i uraz...
Spojrzała na krwawy strzęp. W przystosowanych do mroku oczach krew wydawała się czarna. Skrawek księżyca wyłonił się już znad horyzontu. Dla ludzkich oczu wciąż był niewidoczny, ale wiedziała, że tam jest, czuła go całą sobą, noc stała się jaśniejsza, przypominając bardzo pochmurny, nabrzmiały deszczem dzień. Błogosławiony i zarazem przeklęty księżyc. Ten, który powołał do życia plemiona Wilkozaków, który dawał im moc, a zarazem czynił tak bardzo ograniczonymi.
Potrząsnęła łbem. Skąd u niej takie myśli? W dodatku teraz, kiedy przemieniona powinna raczej skupić się na zdobyczy? Konający bobak drgnął w ostatnim spazmie, wyprostował się i zamarł. Wilczyca oblizała pysk, na którym krew już nieco ochłodła.
A potem odwróciła się i popędziła z powrotem. Głód gdzieś zniknął, jakby został zaspokojony samym zabójstwem, jakby te parę kropel posoki było go w stanie zaspokoić. Ale zdawała sobie sprawę, że to coś innego, coś więcej. Nie należała już może do Wilków, ale też nie stała się na powrót człowiekiem.
Po przebyciu kilku wiorst zatrzymała się przy niskim płotku przed chatą. Dyszała ciężko, z pyska ciekła ślina. Gdyby zaszła potrzeba, Wilkozak mógłby tak gnać nawet całą noc mimo zmęczenia, wiedziała o tym doskonale, bo podczas ucieczki z Siczy Hylewskiej niejeden raz gnała ile sił od zmroku do samego rana. A i w dzień mogła biec bardzo długo w ludzkiej skórze. Dlaczego jednak nie pożarła bobaka? Czy to jakiś znak?
Przetoczyła się po ziemi, kiedy posłuszne woli ciało przybrało z powrotem człowieczy kształt.
Może to znak, a może coś innego? – dokończyła myśl. Tylko czy coś więcej, czy mniej?
Nieważne... Chyba nieważne... Tak naprawdę wiedziała przecież doskonale, dlaczego nie dokończyła uczty.
Cichutko wkradła się do izby. Na szczęście nie spała na jednym posłaniu z Serhijem. Wciąż jeszcze zbyt dokuczały mu zagojone już prawie rany, które odnowiły się podczas ataku Wilków na chatę, i łatwo go było urazić. Dlaczego nie chciały się należycie goić? Popatrzyła z żalem. Tak, to musiało się wreszcie skończyć. Ileż można...
– Zadałam mu wywaru z maku w gorącym miodzie – powiedziała zupełnie rozbudzonym głosem Parasza. – Nie musisz się tak kryć, gołąbeczko. Ulżyło ci choć trochę?
– Żeby to było tak łatwo, mateczko – westchnęła Marika. – Gdy w Okołopełni jestem człowiekiem, tęsknię, aby się przemienić, kiedy zaś wejdę w wilcze ciało, niebawem wszystko zaczyna rwać się we mnie, aby powrócić... Rozum się od tego mąci.
– A bo spotkało cię, gołąbeczko, coś, co nikogo spotkać nie powinno. Do tej pory bywało tak, że gdy dziewkę porywali Wilkozacy, zostawała u nich, nie wracała.
Marika usiadła na ciężkim trójnogim zydlu, ukryła twarz w dłoniach.
– Uważacie, że nie powinnam wracać, mateczko?
Parasza milczała przez chwilę. Gdyby Marika mogła widzieć teraz jej twarz, ujrzałaby łzy spływające po pomarszczonych policzkach. Ale kiedy stara kobieta się odezwała, jej głos brzmiał tak pewnie, jak zawsze.
– Nie wiem, dziecko. Nie mnie o tym sądzić. Jemu, twojemu mężowi, może byłoby łatwiej, ale czy znalazłby szczęście bez ciebie? Nie wierzę. Zamierzał, gdy tylko wydobrzeje na tyle, by móc wytrzymać w siodle, ruszyć na poszukiwania wbrew wszystkiemu i wszystkim.
– Może po to, by mnie zabić?
– Zabić? – Parasza zaśmiała się krótko, chrapliwie. – Nie kpij, Mariko. On kocha cię nad życie. To nie lekkomyślny mołojec, który dziewkę zbrzuchaci i zginie sobie na wojnie. Już nie – dodała ciszej. – Bo nie wiem, jaki był przedtem. Gdym go poznała, miał już oczy dojrzałego męża, który wie, czego chce, i który poznał całą bezdnię cierpienia.
Marika nie odpowiedziała. Która to już podobna rozmowa? Podobna, bo za każdym razem przebiegała inaczej, tykała różnych spraw, ale wszystkie prowadziły do jednego – Parasza starała się przekonać młodą kobietę, że jest tak, jak jest, bo inaczej być nie może, że jej związek z Serhijem przetrwa, a Marika słuchała tego, lecz nie potrafiła pozbyć się wątpliwości.
Tak, spotkało ją coś, co nie powinno spotkać, ale zdarzyło się i nic na to nie mogła poradzić. Popatrzyła na kołyskę. Dogasający w palenisku żar oświetlał mętnie jeden jej bok, wydobywał z mroku rzeźbione i malowane kwiaty, reszta tonęła w ciemności tym gęstszej właśnie, że graniczyła z niewyraźnym światłem. Dziecka w ogóle widać nie było, jakby wnętrze kołyski wypełniała tylko ciemność.
– Z jednej strony, gołąbeczko – ciągnęła stara po chwili milczenia – dotknęło cię nieszczęście, ale z drugiej zyskałaś takiego męża, który gotów za ciebie nie tylko życie oddać, ale i duszę własną narazić na zatracenie. Kocha cię.
– Myślę, że jednak bardziej kocha ją. – Marika wskazała ruchem brody kołyskę. – Jak na nią patrzy, jak do niej gaworzy... A do mnie rzuci jakieś słowo, niechby i dobre, ale czuję, jakby był gdzieś bardzo daleko.
Parasza podeszła do kołyski, pochyliła się, przez jakiś czas słuchała spokojnego oddechu dziecka.
– A może to ty jesteś gdzieś daleko, dziewczyno? – spytała, kiedy wróciła na swoje miejsce przy kominie. – Może to twoje pragnienia odlatują w inne strony?
Marika znów ukryła twarz w dłoniach. Jej pragnienia? A jakież mogła mieć pragnienia? Wszystkie zginęły, umarły wraz z przeszłością. Kiedyś marzyła, by wziął ją za żonę prawdziwy mołojec, otoczony szacunkiem przyjaciół, równie dzielnych wojaków. Spełniło się. Ale owo spełnienie stało się też przekleństwem, gdy okazało się, że ten wymarzony wojownik stanął naprzeciw potężnej, rozpędzonej pięści żądnych zemsty istot. Marzyła o dziecku ku pocieszeniu życia i dostała od Boga to dziecko tylko po to, by je zaraz stracić... i odzyskać wprawdzie, jednak w chwili, kiedy w jej sercu coś umarło. Kochała Halszkę, lecz wiedziała, że Serhij kocha dziewczynkę o wiele mocniej. Pragnęła jej ciepła i bliskości, ale za każdym razem, gdy brała dziewczynkę na ręce, ta patrzyła w stronę ojca. Nie płakała, nie krzywiła się, ale patrzyła tylko na niego. Albo na Paraszę. W wilkozackiej niewoli Marika pragnęła wrócić do wymarzonego chorążego, jednak powrót okazał się gorzki. Miłość niby wciąż żyła, lecz nie była już tak cudowna jak kiedyś... stała się inna... Tylko czy gorsza? Czułość to coś więcej niż samo zbliżenie dwóch ciał. Pamiętała ten pierwszy raz, kiedy kochali się po jej powrocie, zachłannie, choć i ostrożnie, z uwagi na jego rany. Czy to wystarczy? A może musi wystarczyć?
– Boję się mieć pragnienia, mateczko – wymamrotała. – Boję się marzyć.
– Wiem. – Stara pokiwała głową. – Nie myśl jeno, że innym jest lżej. I ja niegdyś marzyłam, a potem przestałam. To niedobrze. Gdybym nie bała się prosić Boga, odważyła się wstępować na inne niż najprostsza droga życia, może byłabym dzisiaj nieszczęśliwa, ale wiedziałabym przynajmniej, że chciałam coś osiągnąć i skąd moje nieszczęście.
– Jak to? – Marika podniosła głowę, przyjrzała się uważnie znachorce. – Wy? Pomagacie ludziom, są wam wdzięczni...
– Tak, są wdzięczni. Tylko nie będzie mi miał kto oczu zamknąć.
– Ja wam oczy zamknę, mateczko. Nie wiem, co uczyni Serhij, ale ja zostanę przy was.
– Nie powiadaj byle czego, dziecko. – Parasza strząsnęła niecierpliwie dłonią. – Twoje miejsce jest przy mężu i córce. Za nimi pójdziesz.
Marika wstała, otarła twarz rękawem koszuli. Podeszła do kołyski, popatrzyła na majaczącą w mroku jasną twarzyczkę Halszki, potem przeniosła wzrok na śpiącego twardo Serhija.
– Oj, mateczko – powiedziała cicho, prawie niedosłyszalnie – nie wiem, gdzie jest moje miejsce. I czy ono gdzieś w ogóle jest...
Ale Parasza usłyszała szept.
– O takie sprawy trzeba pytać własnego serca, gołąbeczko. Nikt inny ci tego nie podpowie.
Hospodar Mołdawii czekał pod drzwiami hetmana Chmielnickiego, zżymając się w sobie. Jeszcze nie tak dawno to u niego antyszambrowali różni bogacze i magnaci. A teraz był uzależniony od kozackiego watażki. Przeklinał dzień, w którym uległ i zgodził się wydać córkę za syna tego uzurpatora i okrutnika. Jadąc do Białocerkwi, widział rzeczy straszne – spalone do cna wioski, w których lisy i zdziczałe psy ogryzały rozwłóczone trupy. Widział szubienice, drzewa obwieszone rozkładającymi się ciałami i pale. Widział, jak wygląda ziemia po przejściu tatarskich czambułów, które choć sprzymierzone z Kozakami, poczynały sobie na umęczonej ziemi jak we wrogim kraju. Lepiej chyba mieć zaciętego wroga niż takiego sojusznika. Ale dla Chmielnickiego przymierze z Tatarami było cenne może mniej z militarnego punktu widzenia, a stanowiło bardziej kwestię polityczną, taki grożący palec skierowany w stronę Polski, a jednocześnie miało wzmacniać pozycję hetmana w rozmowach z Rosją.
Drzwi otworzyły się z hałasem. Bazyli spojrzał na wchodzącego mołojca z zawadiackim wąsem i pokaźnym osełedcem, opadającym aż na ramię. Zwyczaj noszenia długich kit na ogolonych łbach wydawał mu się barbarzyński, ale musiał przyznać, że pasował do tych ludzi o ostrych rysach i twardych oczach.
– Hospodarze Lupu – rzekł Kozak – jego jasność hetman czeka.
On czeka! Pozbawiony tronu władca skręcił się w sobie ze złości. To hospodar Bazyli zwany Wilkiem powinien przyjmować hetmana na audiencji, nie na odwrót. Szedł za mołojcem, uspokajając oddech. Złością wiele z Chmielem nie wskóra. Ale też nie może okazywać daleko posuniętej uległości, szczególnie po tym, co zaszło ostatnio.
Hetman czekał na niego, siedząc za wielkim, ciemnym biurkiem, będącym niegdyś własnością jakiegoś ruskiego magnata. W oczach hospodara wstający właśnie na jego powitanie hetman był zwykłym chłopem, który doszedł do stanowiska sprytem i bezwzględnością. Zaraz sam się skarcił w duchu za tę myśl. Na dobrą sprawę każdy miał przodków parających się niegdyś pracą na roli, kupiectwem czy rzemiosłem. Rządzący nie brali się znikąd, dziś jeszcze, mimo utrudnień, dopuszczano w Koronie do szlachectwa bogatych ludzi z niższych stanów. Tyle że władza sprawia, że człowiek bardzo chętnie i bardzo szybko zapomina o swoim pochodzeniu. Jak choćby on... Gdyby ten prymitywny Kozak miał pojęcie, skąd wywodził się ród hospodara, kogo miał wśród przodków... Na szczęście to stanowiło pilnie strzeżoną tajemnicę, przekazywaną z ojca na syna. Sam doszedł do władzy, wywołując wpierw bunt przeciwko Mironowi, aby potem, korzystając z poparcia tureckiego, odsunąć od władzy Mojżesza Mohyłę. A naiwni prostaczkowie wierzyli, że władza pochodzi od Boga. Prędzej szatana...
– Witaj, drogi kumie, wielki hospodarze. – Chmielnicki podszedł do Bazylego z otwartymi ramionami, uścisnął go. Lupu oddał wprawdzie uścisk, ale uczynił to zdawkowo, bez przekonania. Sprawa, z którą tu przyszedł, nie skłaniała do okazywania serdeczności i hetman doskonale o tym musiał wiedzieć. A jednak zachowywał się, jakby gość przyszedł ze zwykłą rodzinną wizytą. – Wybacz, że kazałem na siebie czekać, ale sam rozumiesz, sprawy wagi państwowej...
– Ja też przychodzę ze sprawą wagi państwowej – wpadł mu w słowo Bazyli.
– Wysyłam już niebawem wojska na Wołoszczyznę, jak obiecałem. Za dwie, góra trzy niedziele powinny dotrzeć z odsieczą.
– Wiem. Ale obaj też wiemy, co uczynił twój syn. Wieści lecą ptakiem, nawet z tak daleka. Skatował jak jakiś bisurman moją córkę, a twoją synową. Nie spodoba się to poddanym. Mnie zegnali z tronu, ale Rozandę otaczają miłością...
Lupu zadrgały szczęki, widać było, że ledwie się powstrzymuje przed wybuchem.
– Będziemy drzeć koty o te parę szturchańców? – Chmielnicki wzruszył ramionami. – Czasem się młodzi poczubią.
Bazyli czuł, że jeszcze chwila, a rozmowa skończy się nie tylko słowną utarczką. Byli z hetmanem dokładnie w tym samym wieku, obaj tędzy i potrafiący walczyć nie tylko w polityce. Obaj też wiedzieli przecież, że pobicie hospodarskiej córki, mimo iż bolesne dla Lupu, nie było sednem problemu. Ale o samym sednie rozmawiać nie mogli, nie wywołując ostatecznego konfliktu.
– Te parę szturchańców, Bohdanie – wycedził przez zęby hospodar – skończyło się na łożu boleści. Rozanda dopiero po kilku dniach odzyskała przytomność, jak mi doniesiono. Mało brakowało, a Timofiej przywiódłby ją do śmierci.
– Mogę jedynie wyrazić ubolewanie. – W głosie Chmielnickiego zabrzmiało zniecierpliwienie. – Uczynię też wszystko, by zadośćuczynić krzywdzie... Doprawdy wszystko.
W tej chwili do komnaty wszedł ten sam Kozak, który prowadził tutaj hospodara. Na widok gniewnie zmarszczonych brwi hetmana skłonił się tak nisko i z takim rozmachem, że zamiótł osełedcem podłogę.
– Wybaczcie, batko, że przerywam – rzekł śmiało – ale przybył Boria z tym człekiem, o któregoście zabiegali.
Na twarzy Chmielnickiego pojawił się przykry dla kogoś patrzącego z boku wyraz drapieżnego zadowolenia.
– Wprowadzić, nie mieszkając! – rozkazał, a potem zwrócił się do Lupu: – Zechcesz mi towarzyszyć przy tej rozmowie? Zaraz przywiodą kogoś, kto ośmielił się grozić mi pomstą i śmiercią.
Bazyli skinął tylko głową. To nie było pytanie, ani nawet prośba, ale raczej coś w rodzaju polecenia. Zresztą był ciekaw, kim jest człowiek, który tak bardzo naraził się hetmanowi. A Chmiel bez wątpienia pragnął zrobić wrażenie na gościu, pokazać mu, jak rozprawia się z przeciwnikami.
Po chwili weszło czterech ludzi. Trzej rośli żołnierze prowadzili związanego mężczyznę średniego wzrostu i średnich lat, krzepkiego, o pewnym, nawet butnym spojrzeniu mimo skrępowanych rąk. Wszyscy byli zakurzeni, zalatywało od nich końskim potem zmieszanym z odorem dawno niemytych ciał. Lupu skrzywił się lekko. Nie przywykł do takich przaśnych woni, a właściwie raczej odwykł od nich. Nawet podczas długich i uciążliwych marszów dbał o czystość własną, a także wymagał jej od otoczenia. Gdyby to on miał przyjmować tych Kozaków, wpierw kazałby im się wyparzyć w łaźni. Wszystkim, więźniowi też. Ale Chmielnickiemu to najwyraźniej nie przeszkadzało. Zbyt wiele wypraw odbył, by się nie uodpornić na przykre wonie, a poza tym sam nie grzeszył nadmierną czystością. Spojrzał na związanego, stanął przed nim o kilka kroków, uśmiechnął się.
– Ponoć chciałeś mnie zabić, panie Melech.
Bazylemu niewiele mówiło nazwisko. Gdzieś mu może znajomo pobrzmiewało, ale bardzo daleko.
– Chciałem – odparł śmiało Melech. – I nadal chcę!
– Czelnyś – rzekł z mimowolnym uznaniem Chmielnicki.
– Ja czelny? – zaśmiał się z przymusem Paweł. – To ty zarżnąłeś mojego brata jak barana, przódy wydając go na męki i samemu torturując. Ty byś zemsty poniechał?
– Widzisz... – hetman spoważniał – obiecałem twojemu bratu, że cię nie ruszę, pod warunkiem jednakowoż, że i ty nie będziesz dybał na moje życie. Ty zaś mi się odgrażałeś i od swoich zbójów odszedłeś, by mnie dopaść. Tak, tak. – Roześmiał się. – Wiem o tym i o innych sprawach. Wszędzie mam oczy i uszy.
– Oczy można omamić, a uszy zatknąć – odparł ponuro Melech. – O tym warto zawsze pamiętać. A poza wszystkim, świadectwo oczu i uszu nie zawsze bywa wiarogodne.
– Widzę, żeś się za filozofa został – prychnął pogardliwie Chmielnicki. – To filozofuj prędko i dużo, bo ci wiele czasu nie zostało.
Odwrócił się od jeńca, który uczynił ruch, jakby chciał się na niego rzucić mimo więzów, ale powstrzymała go ręka Borii.
– Dziwię się tylko – mruknął hetman – żeś się dał wziąć żywcem.
– Chciałem spojrzeć ci w oczy.
– A może raczej liczyłeś, że coś ci się uda przedsięwziąć, kiedy mnie już spotkasz? – W oczach przywódcy Kozaków, wlepionych znowu w jeńca, zalśniła stal.
– Może. Teraz to już bez znaczenia, prawda? Zabijesz mnie sam czy to także każesz zrobić swoim pieskom?
Chmielnicki nie odpowiedział, popatrzył na swoich ludzi.
– Przeszukaliście go dokładnie?
– Tak, hetmanie – odparł Boria. – Przetrząsnęliśmy wszystko.
– A jednak coś uszło waszej uwadze – oświadczył Chmielnicki. – Naprawdę nie przyszło wam do zakutych łbów, że taki wojak nie dałby się wziąć żywcem na pewną zgubę? Nie przyszło – odpowiedział sam sobie. – Tak, Boria, nic nie mówiłem o tym, bo chciałem sam...
Znienacka błyskawicznie podskoczył do więźnia, z krótkiego zamachu wyciął go w żołądek. Paweł zgiął się wpół z jękiem.
– Otwórzcie mu gębę, ale tak, żeby nie mógł zamknąć!
Twarde palce rozwarły Melechowi szczęki, o mało nie powodując ich wywichnięcia. Chmielnicki pogrzebał chwilę w ustach więźnia, wydobył niewielki szklany pęcherz wypełniony burą cieczą.
– Ale tego nie dostrzegliście jakoś?
Boria zbladł. Nie wiedział wprawdzie, co w istocie rzeczy trzyma w palcach hetman, ale czuł, że to coś bardzo groźnego, czego nie powinien przeoczyć.
– Widzisz, panie Melech? – Chmielnicki zadarł głowę łapiącemu z trudem oddech Kozakowi. – Na nic się zdał twój trud i chęć poświęcenia. Nie płaci się życiem za życie. Nie zawsze w każdym razie.
– A co to właściwie jest? – spytał Bazyli. Podejrzewał jakąś truciznę, nieobce mu były nawet takowe arkana, ale coś podobnego widział po raz pierwszy.
– Jad – padła zwięzła, spodziewana odpowiedź.
– To wiem, ale jaki?
– Przedziwny. Gdyby nasz drogi gość rozgryzł tę ampułkę i plunął mi w twarz, tylko bym się obtarł. I zginął marnie w strasznych męczarniach przed upływem dwóch dni. On też byłby skazany. Ale on i tak by już nie żył, zanimby trucizna zaczęła działać. Liczył na to, że jeśli nic innego mu nie wyjdzie z planów i nie da rady mnie zabić inaczej, zechcę go zgładzić osobiście, a przynajmniej chociaż na chwilę podejdę dość blisko, by mógł splunąć celnie. A ty – popatrzył na więźnia – już wiesz, co cię zdradziło?
– Wiem – odparł ponuro Paweł.
Po co się ciskał w stronę hetmana? Chmiel prędzej czy później sam by podszedł, a wtedy... Kosztował ów specyfik wiele zachodu. Krucha w tajemnicy przed Szkaplerzem znalazła znającą babę, sławną szeptuchę i trucicielkę, której obawiano się gorzej diabła. Ale cały trud poszedł na darmo. Paweł nie docenił Chmiela. Obawiał się, że jego brat także popełnił swego czasu podobny błąd. Ale ten podlec zdawał się mieć jakiś dodatkowy zmysł, którym wyczuwał niebezpieczeństwo.
Lupu przyglądał się Kozakowi z zainteresowaniem. Było w tym człowieku coś, co nakazywało szacunek, jakaś niezłomna wola, poczucie, że jest niebezpieczny zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności.
– Wyprowadzić i powiesić na rynku, na szafocie. Ku przestrodze. A potem na mury głową w dół, niech go ścierwojady...
Żołnierze pociągnęli Pawła, który nie próbował się opierać.
– Zaraz! – zawołał Lupu. – Stójcie!
Ludzie Chmielnickiego zatrzymali się, popatrując niezdecydowanie na hetmana. Nie wiedzieli, czy należy usłuchać tego przybłędy, zegnańca z mołdawskiego tronu, czy też wykonywać dalej polecenie wodza. Ten zatrzymał ich ruchem ręki.
– Czego chcesz, wielki hospodarze? – spytał z lekką drwiną.
Bazyli przymknął na chwilę oczy, walcząc z pokusą odpowiedzenia tak, jak rozmówca na to zasłużył. Kiedy się już odezwał, głos miał spokojny i pewny:
– Pamiętasz, co mi przed chwilą obiecałeś, Bohdanie?
Obserwowali miasto z daleka. Wilcy nie lubili przebywać w dużych ludzkich skupiskach. I chociaż Michej z Kiryłem spędzili całkiem sporo czasu między ludźmi, nadal czuli się nieswojo na myśl, że trzeba będzie wejść w ciżbę, zlać się z tłumem i uważać zarazem, żeby się czymś nie zdradzić. Najgorsze były konie. W czasie Okołopełni szczególnie mocno wyczuwały obecność Wilków, zwłaszcza nocą, a właśnie zbliżał się wieczór. Własne zwierzęta jakoś zdołały do nich z czasem przywyknąć, chociaż potrafiły się boczyć, ale obce mogły ich zdradzić. W ostatnim czasie poruszali się na własnych nogach, właśnie tak, jak im było najdogodniej.
– Wejdziemy teraz czy czekamy do jutra? – spytał Kirył.
Michej popatrzył na bramę. Przed wieczorem ruch panował nieduży, rano mogło być pod tym względem gorzej. Przybędą do miasta chłopi z towarami i może kupcy, którzy wprawdzie ostatnio rzadziej odwiedzali ogarniętą pożogą ziemię, ale zawsze znaleźli się śmiałkowie pragnący szybko się wzbogacić, a gdzie łatwiej to uczynić niż na wojnie? Wreszcie zawsze mogą się pojawić patrole wysłane na nocną wartę...
– Idziemy – zdecydował. – Nie ma na co czekać. Znajdziemy może jeszcze kwaterę, a jeśli i nie, zakradniemy się do jakiejś stajni.
Strażnicy przy bramie nudzili się setnie. Jeszcze trochę i słońce zajdzie wreszcie, i będzie można zamknąć wrota, udać się na nadbramną wyżkę, a tam już czeka kolacja, jeden kubek z winem i drugi z kośćmi. Zanim nadejdzie nocna zmiana, zdążą się trochę zabawić.
Na widok nadchodzących ludzi żołnierze ożywili się nieco. A nuż uda się złupić z nich parę groszy? Chociaż... Czy człek majętny poruszałby się pieszo, miast konno lub koleśno? Kto tam zresztą wie. Może ci dwaj konie gdzieś stracili, ale to nie znaczy, że nie mogą posiadać jakichś błyskotek czy gotowizny. W każdym razie można spróbować coś uzyskać. Wprawdzie trzeba się będzie potem dzielić zyskiem ze złodziejskim dziesiętnikiem, ale zawsze trochę grosza zostanie.
– Widzisz ich, Pawka? – spytał młodszy strażnik.
– A co mam nie widzieć? – Starszy i szczuplejszy wzruszył ramionami. – Ludzie jak ludzie.
– Strasznie jacyś brudni – rzekł młodszy. – Dziwni, nie uważasz?
Pawka ziewnął przeciągle. Teraz i on to dostrzegł i stracił nieco z nadziei na łatwy zysk. Przybysze wyglądali tak, jakby przez cały dzień szli zakurzonym traktem, i pewnie tak było.
– Czego chcecie? – burknął nieprzyjaźnie, kiedy tamci podeszli.
– Do miasta wejść – odparł Michej, marszcząc brwi. Tego się nie spodziewał, poprzednim razem, kiedy odwiedzali jakieś miasto, nikt ich nie zatrzymywał, strażnicy bardziej się interesowali takimi gośćmi, którzy wjeżdżali na wyładowanych dobrami wozach. No tak, ale tamto nie była Białocerkiew, siedziba hetmana powstańców. A może jednak trzeba było poczekać do jutra, prześliznąć się właśnie obok wozów?
– Do miasta, powiadasz? – rzekł przeciągle Pawka. – A po co wam do miasta?
– Nie twoja rzecz – odparł Michej. – Brama otwarta, to i wstęp niewzbroniony.
– Komu niewzbroniony, temu niewzbroniony. – Strażnik ujął mocniej drzewce halabardy, jedynej zresztą na posterunku. Pozostali strażnicy uzbrojeni byli raczej w krótkie piki czy włócznie. Pawka był dumny ze swojej broni, zdobytej na pewnym niemieckim piechurze podczas szturmowania Baru. – A my możemy was przepuścić albo i nie, to jak nam wypadnie i się zachce. Możemy też wezwać jaki runt, żeby was odprowadził do aresztu, a jutro przed oblicze pisarza koszowego, któren was wybada.
Michej i Kirył wymienili spojrzenia. Mogli bez trudu uciec teraz tym nieruchawym, leniwym pijawkom, ale nazajutrz opisy ich fizjonomii trafiłyby do wszystkich wart i żadną miarą nie zdołaliby dostać się za bramy.
– Nie ma takiej potrzeby – powiedział spokojnie Kirył. – My ludzie spokojni, zwady nie szukamy.
– I bardzo słusznie, że nie szukacie – rzekł Pawka, nie zmieniając tonu. – Jeno albo powiecie nam, czego szukacie w mieście, albo... – Uczynił znaczącą przerwę, która mogła zarówno oznaczać „fora ze dwora”, albo i coś innego. – Nowych włóczęgów nam nie trzeba, mamy dość swoich. A pod cerkwiami wszystkie miejsca żebracze zajęte – dorzucił szyderczo.
– Potrzebujemy się z kimś widzieć. – Michej starał się mówić spokojnie, choć czuł, jak zaczyna go krew zalewać. – A może zechcemy się zaciągnąć do hetmańskiego wojska?
Młodszy strażnik prychnął pogardliwie.
– Akurat potrzebują tam takich oberwańców – rzucił.
Michej zbierał się do ostrej odpowiedzi, ale wtedy wkroczył Kirył. Rozpiął kurtę, wydobył zawieszony na rzemieniu mieszek. Na ten widok strażnicy zamilkli, wpatrując się w pobrzękujący woreczek niczym zaskroniec w żabę. A Kirył wydobył sporą srebrną monetę, podał starszemu strażnikowi. Pawka nerwowo oblizał wargi. To było o wiele więcej, niż spodziewał się dostać. To było więcej, niż dałby bogaty kupiec za to, by warta nie interesowała się zanadto jego wozami, albo przerażony Żyd za przepuszczenie jego rodziny bez obmacywania niewiast i przekopywania dobytku. Ci dwaj naprawdę byli dziwni.
– Możemy już iść? – spytał Kirył.
– To dałeś ty. A on? – Pawka postanowił zagrać w ciemno, wskazał Micheja. Jeśli zapłacą więcej, dobrze, jeśli zaś poślą do diabła, ten denar i tak wszystko wynagrodzi. Z nawiązką. – Chcecie wejść we dwóch, a płacicie jedną monetą?
– Tobie co? – zirytował się w końcu Kirył. – Może oddać ci wszystko, co mamy?
Tak, ludzie byli bardzo łasi na złoto i srebro. Wilkozak tego nie rozumiał, nie wiedział, dlaczego aż tak cenią metale, z których niczego pożytecznego uzyskać się nie da, ale nauczył się już, że nie można zanadto ulegać ludzkim zachciankom, bo to budzi w ich duszach bestię. Widział przecież, jak zbóje, będący na co dzień druhami, kłócili się przy podziale łupów. Gdyby nie zdecydowanie Szkaplerza, pominęliby chętnie obu Wilków, którym nie świeciły się oczy na widok błyskotek. Guz wyśmiewał się z nich nawet, że polują niby sokoły, za byle ochłap, a potem można im na oczy naciągnąć kaptury. Pożałował tych słów, bo Michej bez słowa wyciął go w roześmianą gębę, aż tamten padł bez ducha i leżał dobre dwa pacierze. A potem Szkaplerz wręczył każdemu z Wilkozaków po wypchanej sakiewce. Po raz pierwszy od tamtego czasu przyszło im się rozstać z częścią zawartości.
– Niech już będzie moja krzywda – westchnął z fałszywym żalem Pawka. – Idźcie, jeno mi bez burd i zaczepiania dziewek na ulicach.
Patrzył za odchodzącymi, a potem spojrzał na kompana.
– Dziwni jednakowoż?
– Ano dziwni. – Młodszy strażnik patrzył łakomym wzrokiem na srebrny pieniądz, który Pawka włożył za pazuchę, dołączając do marnych miedziaków, zebranych dzisiaj. Wiedział, że starszy nie podzieli się z nim zyskiem, odda należną część dziesiętnikowi i spędzi dzisiejszą noc na hulance. Że też nie jemu wcisnął srebro ten włóczęga! Już on by wiedział, co z nim zrobić! Poszedłby do tej Hanki, o której biegłości cuda opowiadali, a na której usługi nie było go do tej pory stać.
Pawka zerknął na słońce, znikające już za widnokręgiem. Czas zawrzeć furtę.
– No to leć do dziesiętnika i mu o nich opowiedz! Ale już!
Miał przez chwilę ochotę dorzucić, żeby młodziak nie mówił o srebrze, ale ugryzł się w język. Z dziesiętnikiem zadzierać nie warto. Oszukać się nie da, nawet jeśli teraz by się udało ukryć zarobek, dowie się o nim prędzej czy później, a wtedy marny los oszusta. Pięści miał, zaraza, jak kamienie.
– A po co mu o nich opowiadać? – Chłopak nie miał ochoty podchodzić pod rękę przełożonemu, o tej porze zazwyczaj już podpitemu i skoremu zarówno do zwady, jak i męczącej serdeczności. Tej serdeczności obawiał się zresztą młody strażnik bardziej niż złego nastroju starego capa.
– Sam żeś przytaknął, że dziwni byli, tak? No to trzeba zameldować. Już! A ja zamknę tutaj i idę na wyżkę. Przychodź tam, nie mieszkając, gdy tylko skończysz z posłaniem.
Właściwie mógłby sam pójść do dziesiętnika, od razu rozliczyć się z nim z bakszyszu, ale na myśl o rozstaniu się ze srebrem poczuł ukłucie koło serca, przy którym zresztą trzymał sakiewkę w podszytej od wewnątrz kieszeni. Niech sobie pieniążek jeszcze pobrzęczy wśród ubogich braci, a nuż potem groźny przełożony stanie się łaskawszy, a przynajmniej mniej uważny przy podziale, gdy teraz podmaca sobie pucołowatego chłopaczka i może mocniej jeszcze zaleje pałkę?
Jednak na próżno czekał na powrót młodego strażnika. A dziesiętnik wezwał go dopiero tuż przed zmianą wart. Zaś pierwsze, co zabrał, to srebrny denar.
Serhij siedział na przyzbie, patrząc w dal. Październikowe słońce przed chwilą zaszło, ale na niebie gorzała wciąż łuna. Chmury rozeszły się przed wieczorem, odsłaniając jesienny błękit, niepowtarzalny, chwytający za serce. Pobliski las grał barwami pożółkłych i poczerwieniałych liści, pomiędzy którymi zielenią przebijały się iglaste drzewa. Do tej pory młody Kozak nigdy nie zwracał uwagi na piękno przyrody. Ważniejsze były inne sprawy, służba w wojsku, dowodzenie najpierw kureniem, potem sotnią, a wreszcie całym pułkiem. Tak, podziwiał kilka razy księżyc podczas schadzek z Mariką. Wtedy srebrny dysk lśnił wspaniale, wydobywając z mroku śliczne rysy dziewczyny, poświata towarzyszyła ich uściskom, wpierw nieśmiałym, potem coraz odważniejszym, prowadziła ich na drodze do tego spełnienia, którego owocem stała się maleńka Halszka. Pamiętał, jak cieszył się, kiedy dziewczyna oznajmiła mu, że jest w ciąży. Cieszył się i obawiał zarazem. Nie wiedział wtedy, czego dokładnie, ale obawa czaiła się w sercu. Nie miał wątpliwości, czy podoła wyżywić rodzinę, zbyt wiele bogactw przechodziło przez ręce dzielnego wojaka. Teraz, kiedy o tym rozmyślał, zaczęło mu się wydawać, że nie był pewien, czy wytrzyma przy jednej kobiecie. Sporo Kozaków miało więcej niż jedną niewiastę, odchodzili i przychodzili, nie przejmując się niczym. On czuł, że takim lekkoduchem być nie potrafi, a jednocześnie tu i tam kusiły go czarne oczy i gorące wargi dziewcząt marzących o przeżyciu pięknych chwil z mołojcem, z niżowcem, który wprawdzie lada dzień może odejść lub zginąć, ale zostawi cudowne wspomnienia. Opierał się zalotom, ale nie zawsze całkiem skutecznie. Cóż, mężczyzna nie może żyć niczym mnich, bo albo od tego szaleje, albo zaczyna się uważniej przyglądać towarzyszom broni, a to wydawało mu się wstrętne i zupełnie szalone. Zresztą w wojsku kozackim bardzo rzadko zdarzali się sodomici, nawet jeśli wojacy przebywali w siczy z dala od kobiet.
Chorąży kozacki pokochał Marikę. Przylgnął do niej całym sercem. Teraz wiedział to z całą pewnością. Wtedy bronił się przed uczuciem, początkowo próbował nawet uciekać w stepy, zapomnieć, lecz w końcu zawsze wracał. Lecz gdy pojawiło się dziecko, zaczął myśleć inaczej. Nie, nie wtedy jeszcze, gdy dziewczyna chodziła brzemienna. Serce się w nim naprawdę odmieniło w chwili, gdy wziął maleństwo na ręce. Halszka wodziła lekko mętnymi oczkami ledwie wydobytego z łona matki niemowlęcia, ze zmarszczonym czółkiem próbowała skupić wzrok na twarzy pochylającego się nad nią człowieka. Wykrzywiła nawet usteczka w podkówkę, ale nie rozpłakała się. Ciepłe ciałko i bijące pod dłonią serduszko sprawiły, że Serhij Kostenko, marzenie chutorowych i miejskich dziewcząt, poczuł się ojcem. Sam był sierotą, nie zaznał wiele ciepła w życiu. Sędziwy opiekun też odumarł go wcześnie i został sam. Na szczęście od dzieciństwa wykazywał wielki zapał do ćwiczeń wojskowych i miał rękę zarówno do szabli, jak i samopałów. Jakiś litościwy krewniak zabrał go do siczy, a tam, choć dzieci i kobiet nie uznawano za pożądanych gości, serdeczni Kozacy się nim zajęli. Do rodzinnej wioski wracał, ale już otoczony nimbem siczowego mołojca, a po pierwszym starciu nawet miejscowe wyrostki, skore do bitki, nie zaczepiały mocnego chłopaka, co jednym celnym, choć niekoniecznie najmocniejszym ciosem potrafił pozbawić tchu najtęższego z nich.
Może dlatego, gdy okazało się, że ma dla kogo żyć, wpierw się przeraził, a potem tym łatwiej rozpłynął się w gorącości uczuć.
Niebo ciemniało, ziemię ogarniał mrok, podobnie działo się z jego myślami. Kiedy Marika wróciła, gdy uporali się z napadem Wilkozaków wysłanych za nią przez Hrehorego, wydawało się, że wszystko będzie dobrze.
Nie było. Może dlatego, że i ona stała się inną dziewczyną niż ta, którą poznał kilka lat wcześniej, przejeżdżając z małym oddziałem przez wieś, a jego także los odmienił. Mądra Parasza robiła wszystko, by młodzi czuli się w swoim towarzystwie dobrze, gadała dużo, zmuszała ich do rozmowy i uśmiechu, ale w powietrzu wisiało coś niedobrego. Niedopowiedzenie. Coś się działo, czuł to całym sobą. Nie wiedział dlaczego, ale zdarzały się poranki, kiedy budził się z ciężką głową, jakby poprzedni wieczór spędził na hulance. Parasza podawała mu wtedy orzeźwiający napar, który pomagał, choć w ustach pozostawał wciąż dziwny niesmak.
– Zmarzniesz.
Marika ostrożnie położyła mu na ramionach wełnianą derkę, usiadła obok.
– Nie jest zimno – mruknął. – A na pewno zrobiło się cieplej niż rano.
Siedzieli przez dłuższą chwilę w milczeniu.
– Maleńka już śpi? – przerwał ciszę Serhij.
– Parasza ją usypia. Przy mnie nie chciała się położyć – dodała z jakąś dziwną nutą goryczy w głosie. Halszka rzadko chciała, by matka ją układała do snu, wolała zasypiać przy nucącej tęskne piosenki staruszce.
– Dobra niewiasta z naszej znachorki – uśmiechnął się lekko Serhij. – A kiedy trafiliśmy pod jej dach, zdawało się, że to stara, chciwa jędza. Semen ją nawet nieźle nastraszył, żeby pozwoliła mi zostać, dał jej sporo grosza i klejnotów. Tych samych, które później oddała tobie. A gotowiznę, jak mi się zdaje, zakopała gdzieś przy domu, żeby mi ją przekazać, gdybyśmy się stąd chcieli zabrać.
Marika z ulgą przyjęła słowa męża. Mogła mu teraz coś przynajmniej odpowiedzieć.
– A bo myślała, że ma do czynienia z jakimiś zbójami albo maruderami. A z takich by złupiła skórę i pozbawiła ostatniej koszuli.
– Mówili jej przecież i Poroh, i Liwka, kim jesteśmy.
– Mówili, pewnie. Ale kto by tam dowierzał oberwańcom w wojenny czas. Dopiero gdy się nasłuchała twoich majaczeń, poznała prawdę.
– Tak... – Serhij zamyślił się, zdawało się, że znów zapadnie cisza, ale podjął po chwili: – Nikt teraz nikomu nie zwykł wierzyć. Mataczą ludzie, oszukują, mamią się wzajemnie...
Spojrzał uważnie na żonę, a ona poczuła, że na policzki występuje jej rumieniec. Cieszyła się, że mrok ukrył zmieszanie. Serhij powiedział to tak, jakby te słowa właśnie jej dotyczyły.
– Zły czas nastał – przytaknęła, opanowując drżenie głosu. – Ale po złych czasach przychodzą zawsze dobre.
– Oby tak było – rzekł cicho.
Wstał, oddał derkę żonie.
– Zjem coś i będę się kładł. Halszka zerwie nas pewnie o świtaniu, a i babce obiecałem, że pojedziemy razem do wsi. Trzeba spyży trochę dokupić, póki w miarę tania.
– Zaraz przyjdę – odpowiedziała, kładąc sobie derkę na kolanach.
Popatrzyła na wąską kreskę jaśniejącą nad widnokręgiem, a potem na wstający dysk księżyca.
Nie, dzisiaj nie wyruszy na polowanie.
Ani jutro.
Ani nigdy już! Nie chciała więcej oszukiwać Serhija, nie chciała poić go usypiającymi driakwiami. Albo zaczną żyć razem, albo lepiej, żeby się rozstali na zawsze.
Najwyższy czas stać się na powrót w pełni człowiekiem.
Oczywiście jeśli to w ogóle możliwe.