Читать книгу Jadowity miecz - Rafał Dębski - Страница 5

Prolog
Jesienna noc

Оглавление

Oooooaaaah! Oooooaaaah!

Dudnienie ludzkich głosów niosło się po ciemnej puszczy. To nie były okrzyki, lecz dudnienie właśnie. Gdyby podobne odgłosy wydawał pojedynczy człowiek, byłyby prawie niesłyszalne. Lecz gdy ciche zawołanie wydobyło się z kilkuset ust, stawało się podobne do potężnej fali przyboju, na którą składają się tysiące, a może i miliony drobnych zmarszczek wodnych, gromadzących się gdzieś tam, w oddali, nabrzmiewających w morskiej toni.

– Oooooaaaah! Oooooaaaah!

Siwy, długowłosy mężczyzna w powłóczystej białej szacie wspiął się na podwyższenie, uczynione z tęgich pniaków, gałęzi i splecionej misternie wikliny. Spojrzał na tłum, widoczny w świetle pochodni, zgromadzony na wielkiej polanie pośrodku prastarej puszczy.

O ileż bardziej krzepiąco brzmiał ten sam zaśpiew jeszcze całkiem niedawno, jeszcze miesiąc wcześniej. Wówczas był znakiem nadziei, dziś już tylko smutku. Może nawet żałoby.

Kapłan przymknął oczy, chłonąc dźwięk, pozwalając mu przepłynąć przez całe ciało, od czubka głowy aż po stopy, przesączyć się przez wiklinowe sploty i zlecieć po gałęziach oraz pniach, by wsiąknąć w grunt. Tutaj, na cmentarzu przodków, pośród małych wzgórków kurhanów, pozostał jeszcze kawałek dawnego świata. Tego, który pielęgnowali przodkowie, do którego tęskniły serca prawdziwych dzieci tej ziemi.

– Oooooaaaah! Oooooaaaah!

Siwowłosy odczekał jeszcze kilkanaście uderzeń serca. Ludzie już go dostrzegli, już byli gotowi wysłuchać jego przemowy, być może ostatniej na długi czas, jeśli nie na zawsze, ale chciał, aby czekali na nią z niecierpliwością i utęsknieniem. Wielu z obecnych na pewno myśli, cóż może powiedzieć orędownik przegranej sprawy. Sam jeszcze nie wiedział, jakich słów użyć, jakie struny trącić w duszach zgromadzonych.

Jeszcze miesiąc temu walczyli, zadawali wrogom ogromne straty, żywili nadzieję zwycięstwa. Dziś nic z tego nie zostało.

Uniósł rękę. Przeciągły chór umilkł jak ucięty nożem.

– Posłuchajcie, co rzekły mi duchy przodków wysłane przez Swaroga, a natchnione mądrością Perepłuta, boga losu i szczęścia. Nie upadajcie na duchu! Przegrana bitwa nie oznacza przegranej wojny, a przegrana wojna nie znaczy zagłady! Pozostaje zawsze to ziarno, które posialiśmy, które w utajeniu będzie pęcznieć sokami i wypuści wreszcie pęd młodego życia. Nie przegraliśmy, lecz jeno nie zdołaliśmy zwyciężyć!

Słowa płynęły z ust żercy, zupełnie jakby jego językiem kierowała istota wyższa. A ludzie zdawali się to wyczuwać, bo lekki gwar, gdy zaczął mówić, zamilkł, przerodził się w głuchą ciszę.

– Nie my zbierzemy plon, może nie wnuki i dzieci nasze. Tuszę jednakowoż i mniemam, iż kiedy już wzejdzie, nic go nie pokona, niczego się mocny pęd nie zlęknie, a jeśli kto będzie chciał go wyrwać, w węża się zamieni i gwałtownika ukąsi! Tak będzie!

Czekał chwilę na odzew, ale gdy tłum milczał, zawołał jeszcze raz:

– Tak będzie!

– Tak będzie... – odpowiedziało kilka niepewnych głosów.

– Tak będzie! – zawołał po raz trzeci, z mocą.

– Tak będzie! – teraz okrzyk był głośniejszy, śmielszy.

– Tak będzie! – podjął ktoś w dali.

Po chwili wszyscy wołali tak, że pnie starych drzew drżały, a drobniejsze suche gałęzie spadały na ziemię deszczem.

Kapłan znów wykonał krótki gest i zapadła cisza, tylko jeszcze przez chwilę echo niosło w dalekie lasy krzyk zgromadzonych. Zamilkły wszystkie nocne zwierzęta, nawet nieznające lęku sowy odleciały w popłochu jak najdalej. I nie przeraził ich wcale ludzki krzyk. Tego nie lękały się nigdy. Usłyszały coś, czego zgromadzeni jeszcze słyszeć nie mogli, co dla zawodnych ludzkich uszu nie było nawet zapowiedzią dźwięku.

Słyszał to tylko kapłan, lecz dlatego jedynie, że wiedział, czego się spodziewać.

– Dziś rozejdziemy się po domach, wrócimy do wsi i siół – rzekł cicho, wszyscy jednak to usłyszeli. – Lecz przedtem połączymy się w ostatniej wspólnej wieczerzy. Wieczerzy, której nigdy nie zapomnicie. O pełni księżyca zabierzecie ze sobą wspomnienie naszej wspólnej sprawy.

Dopiero teraz dało się słyszeć głośne sapanie i jakby skomlenie. Z lasu doleciał dziwny, niepokojący zapach. A może raczej odór. Kojarzył się z wonią psiej sierści, lecz był ostrzejszy i sprawiał, że włosy jeżyły się na karku. Ci, którzy polowali kiedykolwiek na najgroźniejsze leśne drapieżniki, poznali go. Tak mógł pachnieć tylko zziajany, zagoniony na śmierć basior, umierający, lecz zawsze niebezpieczny. Ludzie zaczęli szeptać, popatrywać na siebie z niepokojem.

Skomlenie nasilało się, odór coraz ściślej wypełniał całą przestrzeń między drzewami, wlewał się na wielką polanę.

– Zachowajcie spokój! – nakazał żerca. – Dziś po raz kolejny będziecie mogli się przekonać, że nie ludzie przed bestiami, lecz bestie przed ludźmi powinny czuć respekt.

Lecz na nic się zdał uspokajający ton kapłana, bo gdy ośmiu tęgich mężczyzn wprowadziło na polanę ogromnego stwora, z wielu gardeł wydobył się okrzyk przerażenia. Stwór przewyższał każdego z rosłych chłopów o dobre dwie głowy, nawet gdy szedł przygarbiony. Na łeb założono mu skórzany miech, spod którego dochodziło głośne sapanie i skomlenie.

Tak, ten potwór, syn ciemności i pradawnych groźnych sił, odczuwał niepohamowany strach, wyczuwając znajomą woń. On, który jednym ruchem ogromnej, pazurzastej łapy mógłby rozedrzeć paru ludzi jednocześnie, którego ogromne ramię ważyło tyle, co dorosły mąż ubrany w porządny pancerz łuskowy, którego zęby mogłyby odgryźć wielki kawał okutej żelazem tarczy, bał się i skomlał niczym szczeniak przeczuwający, że zaraz go wrzuci do wody i przytrzyma bezlitosna dłoń człowieka. Potężne ramiona miał bowiem skrępowane, przykute do kosmatego ciała, a łańcuchy przy wielkich łapach przymocowano do okowów, najeżonych ostrymi kolcami skierowanymi do wewnątrz. Przy każdym kroku lała się spod żelaza krew, nieborak nie mógłby nic począć, nawet gdyby chciał.

Na znak kapłana jeden z wojów podszedł do stwora, szarpnął miech. Oczom obecnych ukazał się ogromny łeb. Z pyska potwora ciekła ślina, śnieżnobiałe zęby lśniły w blasku pochodni.

– Wilkołak! – zawołał ktoś, wypowiadając nazwę, którą jeszcze niedawno wszyscy obawialiby się wymówić głośno.

– Wilkołak! – powtórzył ktoś tym, którzy stali z tyłu i niezbyt dokładnie widzieli, co się dzieje przy podwyższeniu.

– Wiedziałem – rozległ się głos. – Właśnie one tak śmierdzą. Lecz po co przeklętego zwierza kazał żerca przyprowadzić? Nie dość było tego, co stało się pod świętą górą?

– Cisza! – zagrzmiał kapłan. – Cieszcie się, żem wilkołaka schwytał, a nie gizdrę, bobyście dopiero nosy zatykali!

Spojrzał na jeńca. Połyskujące krwawą czerwienią oczy wilkołaka wodziły po obecnych. W jego spojrzeniu dało się dostrzec oskomę, próżno by w nich szukać błagania czy strachu.

Ów syn mroku był o wiele większy od swoich pobratymców. Co bystrzejsi już odgadli – oto siepacze ofiarnika przywiedli na kaźń jedno z najpierwszych stworzeń, od których wywodzić się miały wszelkie inne wilkołaki, budrułaki i podobne do nich zwierzęce upiory.

– Dziś to bydlę zginie, a my spożyjemy jego ciało! – oznajmił kapłan. – Dopełnimy przeznaczenia. Skoro nie dane było nam zwyciężyć, poniesiemy ziarno i zarzewie buntu przez wieki! Za naszą sprawą nigdy na tej ziemi nie zapanuje spokój!

Ludzie milczeli, jedni śmiertelnie przerażeni, inni przyjmując słowa żercy wręcz z ekstazą.

– Nie pozwólmy, by dawna wiara zaginęła! – zawołał ofiarnik. – Nie pozwólmy!

Lecz zanim ludzie zdążyli podjąć okrzyk, wilkołak potrząsnął wielkim łbem i wydał z siebie potężny ryk. A po chwili polanę wypełnił głęboki głos, tak mocny, że ziemia zadrżała pod stopami zgromadzonych.

Zbrojni z trudem trzymali wilkołaka na uwięzi, na pomoc im pośpieszyli inni. Po chwili bestia uspokoiła się, przypadła do ziemi i wodziła po ludziach łakomym spojrzeniem. Starzec otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale wówczas odezwał się z tłumu głos:

– Zabijecie go. Tak, uczynicie, jak wasza wola. Lecz na nic wam się to nie zda.

Zgromadzeni spoglądali po sobie z przestrachem. Kto śmiał się sprzeciwiać żercy? Tymczasem młody mężczyzna przepchnął się przez ciżbę, stanął naprzeciwko kapłana.

– Jeśli uczynicie to, co nakazuje wam ten człowiek – powiedział, wskazując oskarżycielsko palcem ofiarnika – skażecie na zagładę siebie samych, swoje potomstwo, jeśli je macie, i swoich współplemieńców. Dosięgnie was przekleństwo!

– Co za czelność! – krzyknął siwowłosy. – Kim jesteś, by tak mówić?

Mężczyzna spojrzał nad tłumem na wyłaniający się znad koron księżyc. Wilkołak też patrzył w tamtą stronę. Uniósł łeb i zawył tak głośno, że najbliżej stojącym zatkało uszy.

– A ciebie, żerco, dopadnie sam Pasterz Upiorów! – zawołał w stronę kapłana intruz.

Siwowłosy starzec roześmiał się głośno.

– Pasterz nie żyje! Sczezł na moich oczach.

Jego silny głos wydawał się teraz piskiem w porównaniu z tym, co wydobywało się z gardła wilkołaka.

– Głupcze! – rzekł przybyły. – On odszedł, to prawda, lecz nie przestał istnieć! Powiedział mi to pewien mądry człek, który niejedno w życiu widział. Pasterz nie mógł umrzeć, nawet jeśli sto razy po stu zbrojnych wbiłoby w niego ostrza i rozniosło na sztuki. Nawet przeklęte ostrze jadowitego miecza nie jest go w stanie unicestwić, a tylko odesłać w zaświaty. Już raz go wszak uśmiercono, osiem dziesiątków lat temu. I świadkowie zgodnie twierdzili, iż nie mógł przeżyć. A jednak sam go widziałeś, na własne oczy. I jeśliś oglądał też jego przebitą pierś i spadającą głowę, toś widział jeno tyle, ile człekowi jest dane zobaczyć, nie więcej. Bo choć na bogów się powołujesz i opowiadasz bajędy o swej potędze, jesteś tylko zwykłym człowiekiem. Możesz wiedzieć i umieć więcej od innych, lecz nic ponadto. Czy w swojej zarozumiałości wyobrażałeś sobie, starcze, że schwytanie wilkołaka, choćby i najstarszego, zmieni cokolwiek?

Kapłan potrząsnął głową, spojrzał na tłum.

– Czy ktoś z was zna tego człeka? – zawołał wielkim głosem.

Intruz rozejrzał się z uśmiechem. Wiedział, że byli tacy, którzy go rozpoznawali, ale obawiali się przyznać w obliczu rozwścieczonego ofiarnika.

– Jestem Grzela, chłop, jak i wy! – rzekł. – Chodziłem z żercą Kozubem.

Kapłan zmrużył oczy.

– Toś ty jest ten, który próbował buntować chłopów! Tyś uszedł do wojsk Awdańca! Czy wiesz, że w każdej chwili mogę kazać cię zgładzić?!

Grzela znów się uśmiechnął. Wielu nie wiedziało, czy bardziej podziwiać go za to, że nie lękał się groźnego kapłana, czy uznać to za zwykłą głupotę.

– Nie lękam się śmierci – rzekł z powagą przybysz. – Odkąd spojrzałem Pasterzowi Upiorów prosto w oczy, umarł we mnie powszedni strach. Boję się tylko jednego i tego pragnę uniknąć. Kiedy nadejdzie kres mego życia, nie chcę widzieć przed sobą tej otchłani. A wy wszyscy, jeśli posłuchacie tego żercy, tak właśnie możecie skończyć. Nie dziś i nie jutro zapewne. Lecz gdy przyjdzie zgon, będziecie się sami przeklinać za to, coście uczynili.

Kapłan poczerwieniał.

– Czelnie i coś nazbyt uczenie przemawiasz, jak na zwykłego chłopa – rzekł podejrzliwie.

– Powtarzam jeno to, com sam słyszał od mądrzejszych. Od medyka wojewody, od samego Awdańca, od pewnego młodzieńca wreszcie, któren z rycerza przemienił się w mnicha. Jego zaś oświecił starzec mądry, pamiętający różne czasy. Dlatego chodzę od gromady do gromady i ostrzegam.

– Jeszcze cię nikt nie zabił? – zaśmiał się kapłan. – Za takie słowa...

Wilkołak znów zawył. Ludzie wokół zadrżeli, ale Grzela tylko zmarszczył brwi ze zniecierpliwieniem. Podszedł do bestii, nie bacząc na jej wściekłe kłapanie zębami, wyciągnął rękę. Ludzie zamarli w oczekiwaniu, że zatrzasną się straszne szczęki, chrupnie kość i zabrzmi wrzask bólu człowieka. Ale wilkołak nie próbował gryźć dziwnego przybysza, kiedy ten położył mu dłoń na kosmatej głowie. Przeciwnie, uspokoił się natychmiast, przywarł brzuchem do ziemi.

– Nałóżcież mu kaptur, bo ogłuchnąć idzie – polecił intruz.

Jeden z nieco oszołomionych całym zajściem zbrojnych rzeczywiście narzucił na łeb bestii skórzany wór.

– A ty chcesz mnie zabić? – Grzela znów zwrócił się do kapłana. – Chcesz pokazać przed tym tłumem, że lękasz się jednego nieuzbrojonego człowieka?

Żerca był pod wrażeniem tego, co się stało przed chwilą, nie mógł jednak pozwolić sobie na okazanie zaskoczenia, a już na pewno, nie dajcie bogowie, słabości. Dlatego podszedł nieśpiesznie do młodego mężczyzny, spojrzał prosto w jego spokojne oczy.

– Może inni byli bardziej litościwi albo lękliwi – rzekł. – Lecz ja jestem żercą Jarowita i takie uczucia są mi obce. Może umiejętnością poskromienia ciemnych stworów mogłeś zadziwić innych, lecz nie mnie!

Wyjął zza pasa kamienny, obrzędowy nóż i wprawnym ruchem wbił go prosto w pierś Grzeli. Ten nie próbował się nawet bronić. Przyjął cios bez protestu, ale i bez lęku. Kapłan ze zdumieniem ujrzał w oczach ofiary nie złość, strach czy choćby żal, ale... wielką radość. Młodzieniec patrzył nie na żercę, lecz gdzieś poza niego. Na usta wystąpiła mu krew, kiedy wyszeptał:

– Prawdziwe światło... Światło życia...

A potem osunął się na ziemię i skonał tak samo spokojnie, jak przedtem mówił.

Kapłan potrząsnął głową z niedowierzaniem. Musiał jednak przede wszystkim z powrotem ująć w karby zgromadzonych.

Wilkołak szarpnął się z całych sił. Wraz ze śmiercią Grzeli minął urok, jakiemu poddało go dotknięcie tego dziwnego człowieka. Tym większa teraz stała się jego wściekłość. W tej chwili grube powrozy i łańcuchy krępujące potwora nie wydawały się tak solidne jak jeszcze przed chwilą. Ale już do kiełznających bestię tęgich mężczyzn dołączyli następni, powalili potwora na ziemię.

– Nie ma już żadnego Pasterza Upiorów! – krzyknął kapłan. – Zginął z rąk zdradzieckiego pachołka panów. Gdyby nie to, zwycięstwo byłoby nasze. Lecz ja uczynię tak, by pomście stało się zadość, by wygrana przyszła prędzej czy później! Spożyjemy dziś ucztę z ciała poczwary, a każdy z was dostanie jeszcze jego kęsek, by przekazać go swym pobratymcom i krewniakom!

Zapadła cisza, słychać było tylko przyśpieszone oddechy trzymających wilkołaka mężczyzn i jego powarkiwanie.

– Niech tak będzie! – Głos kapłana nabrał mocy, zaczął górować nad potężnym basem potwora. – Niech jego ciało i krew uczyni nas przeklętymi, byśmy mogli owo przekleństwo nieść przez wieki. Niech ten wspólny posiłek zwiąże nas przysięgą dochowania wierności starym bogom i starym obyczajom!

Kapłan spojrzał na Grzelę. Trup miał zamknięte oczy, na twarzy błogi uśmiech. Gdyby nie krew sącząca się z kącika ust i sterczące spomiędzy żeber ostrze, mogłoby się wydawać, że po prostu zasnął.

Żerca potrząsnął głową. Wilkołak znów zaczął się ciskać i wyć, mimo worka na głowie.

– Dość tego! Zabić! – polecił kapłan zbrojnym. – Niech śmierć jego spadnie przeklętym błogosławieństwem na nas i na dzieci nasze!

W gardło wilkołaka wbiło się pokryte srebrem żeleźce. Potem drugie przeszyło jego pierś, godząc w serce, lecz zbrojnemu omsknęła się ręka i grot utkwił w boku. Gdy go wyszarpnął, z rany wypłynęła wpierw przejrzysta ciecz, a potem dopiero krew. Do ostrego odoru wilczej sierści dołączył się przenikliwy zapach surowizny. W pierwszej chwili wydawał się przykry i odpychający, lecz gdy wypełnił przestrzeń bez reszty, stał się upojny, sprawiał, że zgromadzeni poczuli zawroty głowy, zjednoczyli się w jednym jedynym pragnieniu.

– Na zawsze wolni! – zakrzyknął kapłan.

– Na zawsze wolni! – podjęli ludzie, zapominając o niedawnym zajściu.

– Zemsta po wieki! – Kapłan wzniósł ręce ku ciemnemu niebu, z którego przyglądał się temu wszystkiemu jasny księżyc.

– Zemsta po wieki!

Krzyk przemknął nad polaną, wtargnął w las i potoczył się w najdalsze zakątki.


Łuczywo, uczynione z koślawego kija, zatknięte w kunę na kamiennej ścianie, kopciło niemiłosiernie. W celi rozchodziła się gryząca woń spalenizny. Witko wstał ciężko zza szerokiego, zbitego z niewygładzonych desek stołu.

– Zgaszę to obrzydlistwo – rzekł. – Wystarczy nam lampa oliwna, skoro mnisi porządnej świecy poskąpili.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Jadowity miecz

Подняться наверх