Читать книгу Miłość bogów - Rafał Dębski - Страница 6
Rozdział 1
ОглавлениеPoprzedzały ją słowa pieśni. Słowa szeleszczące i melodyjne zarazem, lecz zupełnie niezrozumiałe. Słowa, w których brzmiał niesamowity żal i bezdenna tęsknota, choć jednocześnie wypełniała je zadziwiająca smutkiem nadzieja.
Pieśń biegła tuż przy ziemi, unosiła się nad nią o cal, o włos, trącając źdźbła trawy, muskała czułki żuków i mrówek, maszerujących gdzieś w swoich sprawach. Sprawiała, że wszystko dookoła zamierało w oczekiwaniu na coś. Ale na co? Szczęście czy nieszczęście? A może jeszcze na coś innego, jakieś sprawy nieznane temu światu?
Strzyga uniosła wielki, nieforemny łeb, spojrzała w stronę, skąd dobiegał głos. Z rozdziawionego pyska kapała gęsta krew, czarna w świetle skąpego księżyca. Bestia zawarczała przeciągle, wyczuwając w pieśni obcość i groźbę. Ten, kto śpiewał, nie mógł być niebezpiecznym drapieżnikiem, lecz i tak nie chciała mieć z nim do czynienia. Spojrzała z żalem na leżące przed nią rozerwane ciało, pozbawione już większości trzewi. Co najsmaczniejsze – wątrobę i serce – zostawiła sobie na koniec, ale widać dzisiaj będzie musiało wystarczyć to, co już wchłonęła.
Wstała na tylne łapy, spojrzała w stronę, skąd dochodziła pieśń. Zamarła na długą chwilę, bo melodia nabrała tempa i wzniosła się wyżej, ale zaraz nadciągnęła do strzygi fala dziwnego uczucia, które paraliżowało wolę, a jednocześnie zmuszało do ucieczki. Bo teraz pieśń niosła już groźbę, zapowiedź zagłady.
Potwór węszył przez chwilę, a potem zaczął biec.
Było jednak za późno. Z ciemności wystrzelił nagle wielki srebrzysty pocisk i jął ścigać stwora, przed którym do tej pory umykało wszystko w okolicy. Dla strzygi to było zupełnie nowe doznanie – palący i kotłujący się w trzewiach niepokój, który odczuwała, był w istocie rzeczy zwykłym przerażeniem, lecz tego nie mogła wiedzieć, bo nigdy dotąd czegoś takiego nie doświadczyła. Ściśle rzecz biorąc, nie doświadczyła podobnego zagrożenia z zewnątrz, jako że nie napotkała dotąd stworzenia gotowego stawić jej czoła, zdolnego bronić się dłużej niż mgnienie oka. A teraz coś ją w dodatku napadło! Jedyny lęk, jaki znała, mieszkał w niej samej, ale do niego nawykła, a nawet go lubiła, bo oznaczał, że jest w pełni sił. Zresztą zazwyczaj nad wszelkimi doznaniami strzygi dominował potworny głód.
Poczuła, jak paraliżujące zimno pełznie od pazurzastych stóp przez lędźwie i wypełniony brzuch, coraz wyżej – aż do czubka głowy.
Srebrzysta strzała była już o dziesięć kroków z tyłu, o pięć, o dwa... Może gdyby poczwara nie spożyła właśnie posiłku, ucieczka szłaby sprawniej, ale w biegu nie mogła nawet zrzucić ciężaru z żołądka.
Strzyga szarpnęła się w bok, a lodowate szczęki minęły jej gardło o włos. Lecz zaraz znów czuła na karku ich mróz, dolatywał ją oddech, który pozbawiał sił, czynił potężne łapy słabymi gałązkami. Bestia zachwiała się, potknęła i przetoczyła przez bark. A potężne szczęki znalazły się tuż nad nią. Spojrzała w lśniące oczy napastnika, dostrzegła tylko jeszcze, że jego futro lśni srebrzyście, o wiele jaśniej, niż powinno w poświacie księżyca, a potem zapadła ciemność, kiedy wielkie zęby zmiażdżyły najpierw gardło, a potem czaszkę strzygi.
Nie mogła już widzieć, jak z ciemności wyłania się śpiewająca, zwiewna postać, jak płynie nad ziemią, aby zatrzymać się nad zmasakrowanym ciałem człowieka. Ogromny srebrny wilk podbiegł do postaci, przywarł do jej biodra, spojrzał w oczy.
– Pozostaw wreszcie którąś przy życiu – powiedziała postać. Mimo że przemawiała, śpiew trwał dalej, rozlewał się na całą okolicę. – Jeśli można w ogóle mówić o życiu w przypadku tych bestii. Muszę zajrzeć w duszę takiego stwora. Czy raczej w to, co z duszy w nim pozostało. Chcę znaleźć źródło tego, co sprawia, że poczwary zaczęły wypełzać z grobów.
Zabicie jednej czy drugiej niewiele znaczy, jeśli będą się pojawiać za każdym razem, gdy przez świat popłynie czarny strumień zła.
Wilk potrząsnął łbem, dając znać, że pojął, czego pani od niego chce. A ona pochyliła się, dotknęła palcem zakrwawionej piersi trupa człowieka, zlizała kroplę posoki.
– Gorzka – oznajmiła. – Od razu da się wyczuć, że nieborak umarł w wielkim przerażeniu. Jednak strzygom i upiorom właśnie taka krew smakuje najlepiej.
Wilk strzygł uszami, starając się zrozumieć wszystko, co kobieta mówi, ale przede wszystkim chłonął jej głos. Łagodne tony mieszały się w nim z ostrymi, tworzyły przedziwną harmonię. Wilk wiedział, że w taki sposób pani mówi tylko do niego, a wtedy pojmował więcej, niż kiedy przemawiali zwykli ludzie.
Warknął, podbiegł do strzygi i uniósł tylną łapę.
– Tak, jest godna pogardy – rzekła kobieta – ale to nie powód ani przyczyna, aby nią naprawdę gardzić. Skoro taki stwór chodzi po świecie, widać jest do czegoś potrzebny... Może jako ostrzeżenie? – Zawahała się. – Chociaż czy cokolwiek wiadomo na pewno? Chodźmy już. Nie mamy tutaj czego szukać.
Wilk wrócił do pani, podstawił srebrny łeb pod jej dłoń. Machinalnie podrapała go za uchem, a on zmrużył ślepia i zamruczał nie po wilczemu, ale bardziej jak wielki, niezmiernie zadowolony kot.
Kilkuletni chłopiec wbiegł do izby, trzymając coś w wyciągniętych rączkach.
– Matuś, matuś, patrz, co chwyciłem!
Młoda, tęga kobieta odwróciła się od paleniska, przy którym układała właśnie królicze skórki do wyschnięcia. Naciągnęła je przedtem na deseczki i przymocowała kołeczkami. Potem wyniesie je na powietrze, żeby doszły jak trzeba.
– Co tam masz, Hirko? Gdzieżeś się podziewał przez cały ranek?
– A jegom śledził, matuś. Jego!
Podszedł do rodzicielki, rozchylił lekko dłonie. Kobieta zobaczyła barwne skrzydło, zanim klatka z paluszków zamknęła się z powrotem.
– Motyla? – zaśmiała się. – I co chcesz z nim począć?
– Nic, matuś. Mój będzie.
Kobieta pokiwała głową i westchnęła.
– Toż to motyl – rzekła. – Niczyj być nie może, krom samego Boga.
– Co też powiadacie? – zdumiał się chłopiec. – Przecie wół jest tatowy, wy zasię trzymacie te swoje kurki, a jeszcze i Czarną. Wy macie swoje zwierzątka, ja chcę mieć swoje!
Kobieta wzięła następną skórkę, zaczęła ją naciągać na deskę.
– Jeno wół pług ciągnie, a kurki jajka dają. Czarna zaś myszy łapie. A co będzie robił twój motyl?
Chłopiec zamyślił się, ale tylko na chwilę.
– A on będzie się pięknił! – zawołał odkrywczo. – Bo piękny jest.
– I co komu przyjdzie z tego pięknienia? – zaśmiała się matka.
– Ładniej będzie w chałupie! – odparł chłopczyk.
– Puść go lepiej. – Kobieta pokręciła głową. – Jeśli nie jest jeszcze za późno.
– Za późno? – zdziwił się chłopiec.
– Jeśli mu jeszcze nie starłeś pyłku ze skrzydeł – wyjaśniła kobieta. – Dzierżysz biedaka delikatnie, toś mu może nie zdążył uczynić krzywdy. Nie, nie otwieraj rąk! – zawołała, widząc, że przestraszony chłopczyk chce natychmiast puścić motyla. – Chodź na dwór.
Wzięła małego za ramię i wyprowadziła z chaty. Na zewnątrz pokazała synkowi, jak powinien otworzyć dłonie, żeby nie urazić ciałka pięknego stworzenia. Chłopczyk rozchylił je jak kielich kwiatu i patrzył na zdobycz.
A motyl nie śpieszył się wcale do odlotu. Gdy poczuł na sobie promienie słońca oraz leciutki powiew południowego wiaterku, rozłożył barwne skrzydła i znieruchomiał. Chłopczyk spojrzał na matkę z obawą, ale ona uniosła tylko brwi i położyła palec na ustach. Cofnęła go zaraz, bo był pobrudzony króliczą krwią.
Motyl posiedział jeszcze chwilkę, potem złożył skrzydełka, machnął nimi prędko i odleciał.
– Popatrz, mamusiu – powiedział chłopczyk. – Zostawił mi pamiątkę.
Kobieta zerknęła na cienką smugę we wnętrzu dłoni synka.
– To właśnie pyłek z jego skrzydeł – powiedziała.
– Skrzywdziłem go? – przeraził się mały.
– Nie. – Matka przygarnęła go do biodra, bo fartuch z przodu miała pobrudzony. – Za mało go stracił. Ale gdybyś biedaka docisnął, potarł palcami, umarłby już niebawem.
– Dlaczego Pan Bóg tak to urządził? – spytał chłopiec.
– Nie wiem. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Może dlatego, że motyl nie nadaje się do życia wśród ludzi? I lepiej dla niego, żeby umarł, niż męczył się w niewoli?
– A Czarna się nadaje? – dopytywał chłopczyk.
– Kuna już taka jest, że można ją sposobić do łowienia myszy w obejściu – odparła matka. – A teraz biegnij na pole, niech ojciec wraca, bo kaszę już uwarzyłam i dochodzi. Jak będzie szedł, niech kwaśnego mleka z jamy przyniesie.
Chłopiec podskoczył z radości, że powierza mu się tak ważne zadanie, i popędził w stronę niedalekiego pola. O motylu z miejsca zapomniał. Kasza i kwaśne mleko! Tatko będzie zadowolony, tym bardziej że matuś nie żałowała dzisiaj omasty, skroiła pokaźny połeć słoniny. A na jutro zapowiedziała, że uwarzy króliczego mięsa. Jak coś oczywiście zostanie, bo umówiła się ze starym Kamieniem oddać mu tuszki w zamian za sól. A właśnie, dlaczego sól jest taka droga, że jej odrobina kosztuje całego królika? Zapyta o to tatkę, kiedy będą wracać do domu.
Kobieta patrzyła za synkiem i uśmiechała się szeroko. Miły rósł z niego dzieciaczek. Serduszko miał dobre, lubił zwierzęta. Wcale nie wiedziała, jak to jest z tym pyłkiem na skrzydłach motyla, ale wystarczyło powiedzieć maluchowi, że może uczynić stworzeniu krzywdę, by zaraz zapomniał o własnych pragnieniach. Pomachała ręką za chłopcem, chociaż nie mógł tego widzieć, a potem wróciła do pracy.
Hirko wybiegł na zarośniętą trawą drogę, pognał ile sił w krótkich nóżkach w stronę zieleniącego się spłachcia wydzierżawionej niedawno łąki, na której ojciec wyrywał darń i spulchniał ziemię, aby jesienią posiać tam zboże. Malec biegł wzdłuż szpaleru drzew, obok zagajnika. Nie dostrzegł cienia, który pojawił się, gdy tylko matka przestała patrzeć za synkiem.
Cień trzymał się najpierw o kilka kroków za chłopcem, ale przy kępie krzaków zbliżył się do niego tak bardzo, że zlał się z cieniem dziecka.
A chłopczyk już był na skraju łąki, już chciał zawołać: „Tatku, tatku!”.
Jednak ledwie otworzył usta, coś przeraźliwie zimnego wypełniło mu buzię, sprawiło, że język stanął kołkiem, a w małej piersi brakło tchu. Świat dookoła poczerwieniał, potem pociemniał, a chłopczyk widział już tylko pochyloną postać ojca w oddali. Mężczyzna był odwrócony plecami do drogi, nie dojrzał ani synka, ani jego wyciągniętych w rozpaczliwym geście rączek, kiedy coś poderwało dziecko z ziemi i wróciło ze zdobyczą w zarośla.
Koń wierzgnął tylnymi kopytami, przednimi zapierając się o ziemię. Powietrze zafurkotało, rozdarte błyskawicznym uderzeniem, a stojący za zwierzęciem człowiek odskoczył ze śmiechem.
– Gdybym nie zachował czujności, szukałbym teraz głowy chyba na dziedzińcu – powiedział. – Mówił stajenny grafa Ottona, że to dzikuska oraz istna diablica, ale żeby aż tak dokazywała?
Młody mężczyzna, a może raczej jeszcze chłopiec, trzymający klacz za wodze przy pysku, uwiesił się na rzemieniach, żeby zwierzę nie wstało na tylne nogi, bo już wiadomo było, że dla urozmaicenia lubi też kopać przednimi.
– Istna diablica, panie, to prawda – stęknął. – Azazella powinna się zwać, a nie Was... Waszs... – zaciął się, nie umiejąc wymówić w niemieckiej mowie obcego słowa.
– Ważka – pomógł mu odziany w bogato zdobione szaty człowiek o szlachetnych rysach, zdradzających wysokie urodzenie. – Jakoś nigdy nie mogę zapamiętać, jak to jest w waszej mowie, Rudolfie.
– Libelle – odparł giermek. Zdołał już uspokoić zwierzę, położył dłoń na chrapach klaczy, poklepał ją po karku. – Proste słowo i na pewno ładniejsze od tej waszej wazs... wass... Tego się nie da zwyczajnie wypowiedzieć! – poskarżył się.
– Właśnie, Libelle. – Książę zamyślił się, stanął z drugiej strony wierzchowca. – Ale to mi brzmi jakoś zbyt melodyjnie. Ważka bardziej pasuje. To waleczne zwierzę i powinno nosić twardo brzmiącą nazwę. Widziałem kiedyś, jak taka mała poczwara potrafi się bić nawet z szerszeniem, jeśli ten ją zapędzi w kozi róg.
– Że też chcieliście ją kupić, Wasza Wysokość – mruknął Rudolf, pokręcił głową i oddał wodze panu.
Ten roześmiał się, pogładził splątaną grzywę wierzchowca.
– Nie kupiłem, chłopcze, dobrze o tym wiesz. Wygrałem ją uczciwie w kości. Graf von Wahlburg nie miał czym się wypłacić, zaoferował więc to cudo. Ponoć jakiś jego krewniak przysłał z Ziemi Świętej ogiera i kilka klaczy z tamtejszych hodowli. Ważka... No dobrze, niech ci będzie Libelle. Może i masz rację, że w tym kraju nikt nie zdoła jak należy wymówić jej imienia w mojej mowie.
– Może prócz chłopów, którzy pozostali tutaj jeszcze po Słowianach i coś tam mówią w tym szeleszczącym języku. To tak jak z waszym imieniem, panie. Służę wam prawie rok, a wciąż nie umiem wypowiedzieć Wladi... Wlady... Wladislau...
– Władysław – rzucił z lekką irytacją książę. – Już wolę, jak się nie męczysz, tylko nazywasz mnie Ladislawem. Tak... Ladislaw i Libelle – zamruczał i przymknął oczy, smakując zbitkę dźwięków. – Libelle i Ladislaw... Wiesz, że to całkiem ładnie brzmi? Może nie tak jak Tristan i Izolda, ale jednakowoż pięknie.
Giermek przyglądał się panu ze zmarszczonymi brwiami. Książę patrzył na arabską klacz, jakby miał przed sobą nie kobyłę, lecz piękną niewiastę. To znaczy nie było oczywiście w tym spojrzeniu grzesznej pożądliwości, ale na pewno niekłamany zachwyt.
Ale też młodzieniec musiał przyznać, że było się czym zachwycać. Kopyta drobiły niecierpliwie nawet teraz, kiedy klacz była już spokojna, szczupłe, ale mocne pęciny grały przy każdym ruchu, pyszna pierś napinała się, a zad zataczał drobne łuki. Wyglądała, jakby tańczyła w rytm melodii, którą słyszała tylko ona. Rudolfowi kojarzyła się z linoskoczkiem widzianym podczas ostatniego jarmarku pod zamkiem. Było to zresztą niedaleko od błonia, na które wyprowadzali Libelle. Szczupły, chudy wręcz mężczyzna rozciągnął linę między murem a samotnym, starym dębem, jedynym pozostawionym ze wszystkich drzew w bliskości twierdzy Altenburg. Podczas budowy oszczędzono go, bo już wtedy był wiekowy, a rządca stwierdził, że jeden, choćby i najgrubszy pień nie zagrozi obronności.
Wkroczył więc linoskoczek na sznur i zaczął chodzić wysoko nad ziemią od muru do drzewa. W pewnej chwili zerwał się wiatr i odważny akrobata musiał zatrzymywać się i balansować ciałem, żeby zachować równowagę. Wyglądał wówczas bardzo podobnie do tańczącej w miejscu klaczy.
– Tristan i Izolda – powtórzył Rudolf za panem. – Tylko się nie zakochajcie w tej wschodniej piękności, bo to już by był grzech śmiertelny.
– Bodaj ci jęzor usechł, złośliwcu! – zaśmiał się książę. – Że też takie wszeteczeństwa przychodzą ci do głowy!
– Wybaczcie, Wasza Wysokość – zmitygował się zaraz młodzieniec. – Jednakowoż przypomniałem sobie, jak niegdyś ojciec opowiadał o jednym margrabi, który zapałał uczuciem do niedźwiedzicy, ofiarowanej mu wraz z nowym nadaniem ziem. Pacholęciem wówczas byłem, ale pamiętam każde słowo.
– Pacholęciu opowiadał graf von Thier takie bezeceństwa? Wierzyć mi się nie chce.
– Pewnie, że nie mnie – zaśmiał się Rudolf. – Alem wówczas ucha od szpary w drzwiach nie odejmował, słuchając, co się dzieje na uczcie. Mało w głowę nie dostałem, bo podczaszy pod koniec opowieści udał się po wino, którego zabrakło już gościom.
Książę pogładził kark klaczy, pod jego dotykiem skóra zwierzęcia zadrżała tam, gdzie spoczęły palce.
– Nic dzisiaj z ujeżdżania nie będzie – orzekł Władysław. – Aż wierzyć mi się nie chce, żeby dobrze oswojony koń tak wierzgał. Inna rzecz, gdyby to był jakiś odłowiony dzikus, co życie spędził w wolnym stadzie.
– U nas nie bywa wolnych stad, Wasza Wysokość – zauważył giermek. – A już na pewno nie w tych okolicach.
– A w moim kraju można takie spotkać – westchnął książę. – Są i takie koniki, które żyją całkiem na wolności, lecz ich się nawet nie chwyta, bo nieduże i mało przydatne, ale są też tabuny takich pod wierzch. Niektóre należą do komesów czy wojewodów i z nich się bierze najładniejsze sztuki do przysposobienia pod siodło, ale zdarzają się całkiem wolne stada... Takie, które człowieka widują rzadko, albo i zgoła wcale. Lecz już dość o tym, trzeba wracać.
Rudolf skinął głową, a potem nieoczekiwanie stanął w kornej pozie, pochylony w lekkim ukłonie, z rękami wzdłuż ciała.
– Tak, chłopcze? – zapytał Władysław. – O co chcesz prosić? To, co zwykle?
– Zgadliście, panie – odparł młodzieniec. – Czy zechcecie mi dziś udzielić nauki fechtunku?
Książę spojrzał na słońce, dochodzące do zenitu, potem na klacz, wreszcie na giermka.
– Teraz nie, robi się za gorąco. – Jednak widząc zawód na twarzy chłopca, dodał szybko: – Ale chętnie zobaczę cię z bronią w gotowości przed nieszporami. Tylko tarczę weź lżejszą niż poprzednio, bo znów sobie ramię nadwerężysz.
– Tak, Wasza Wysokość! – zawołał radośnie Rudolf. – A tamtą tarczę wręczył mi stary Josso. Że niby was to zaskoczy.
– I zaskoczyło – roześmiał się Władysław. – Po kilku chwilach walki wyglądałeś jak mrówka ciągnąca kawał drewna. Doprawdy nie dostrzegłeś, że ten żartowniś przymocował do pawęży osiem podków?
– Z początku nie dostrzegłem – odparł nieco zawstydzony giermek. – Wiecie, panie, w pierwszych chwilach nie wydawała się aż taka ciężka. Dopiero kiedy musiałem nią sparować parę uderzeń, próbowałem zadać cios krawędzią...
Książę spoważniał.
– Wiem, jak to jest – mruknął. Potem spojrzał w twarz giermka. – W walce jest jak w życiu. Jeśli człowiek weźmie na siebie zbyt wiele, ustanie prędzej czy później. A w dodatku niezmiernie często nie ma pojęcia, że brzemię jest zbyt ciężkie, bo zaczyna zawadzać dopiero z czasem, a wtedy najczęściej jest już za późno, żeby się cofać. Przeciwnicy nie dają spokoju, jak ja nie dałem tobie, a gdy zauważą, że słabniesz, zaatakują z całą mocą i wściekłością. Człowiek nagle zdaje sobie sprawę, że został zupełnie sam, słaby i wystawiony na ciosy.
Zamilkł i zamarł w miejscu, pogrążony we własnych myślach. Prawą ręką trzymał wodze, a lewą gładził kark klaczy. Wreszcie nadmiar pieszczoty zdenerwował zwierzę i podrzuciło łbem. Dopiero wtedy książę zdał sobie sprawę, że giermek coś mówi.
– ...tak samo właśnie.
– Słucham? – Władysław potrząsnął głową podobnie jak przed chwilą klacz. – Możesz powtórzyć?
– Mówiłem o chciwości, panie – rzekł Rudolf. – Chciwiec też nie wie, kiedy przestać. Gromadzi dobra, krzywdzi innych, a na koniec i tak zostaje sam. Przed oblicze Boga bogactwa nie weźmie, a ludzie go już znienawidzili.
Władysław zmarszczył brwi.
– To mądre, co powiedziałeś – rzekł. – Sam do tego doszedłeś?
– Sam na pewno nie. – Giermek uśmiechnął się lekko. – Był kiedyś w gościnie u mojego ojca pewien mnich, całkiem młody jeszcze. Mówił po naszemu trochę śmiesznie, trochę śpiewnie. Podobnie jak wy, chociaż nie, was można by wziąć prędzej za Lotaryńczyka czy Burgunda, co się frankońskiego nasłuchał. W każdym razie mówił o tym, jak niedobra jest chciwość i jak niszczy wszystko na swojej drodze. To z niej rodzą się największe nieszczęścia, bo człowiek potrafi być chciwy wszystkiego, nie tylko bogactwa, ale też powodzenia w miłości, władzy, szczęścia w grze. Mówił, że najgorsza jest żądza władzy, bo przez nią możni popełniają największe zbrodnie...
Władysław przy ostatnich słowach drgnął, a potem ruszył gwałtownie, ciągnąc lekko opierające się zwierzę. Klacz chętnie by poskubała soczystej trawy, zamiast wracać już do stajni. Jednak pan nie zważał na jej pragnienia. Biło od niego coś, co sprawiło, że narowista Libelle potulnie skłoniła głowę i poczłapała za księciem.
Rudolf również się nie odzywał. Podobnie jak klacz czuł, że coś w jego słowach wzburzyło Władysława, choć starał się nie dać tego po sobie poznać. Czy miało to jakiś związek z jego wygnaniem? Czyżby sam padł ofiarą chciwości własnych braci? Młodzieniec wiedział, że jego książę próbował już odzyskać dziedzinę przy pomocy niemieckiego króla, lecz nic z tego nie wyszło.
W milczeniu przeszli przez zwodzony most, a potem przez bramę. Władysław nie zwracał uwagi na oddających mu cześć wartowników. Przed oczami miał zupełnie inny widok niż zamek Altenburg.
Drzwi do świetlicy otworzyły się z takim impetem, że wyrżnęły w ścianę, a zawiasy zatrzeszczały ostrzegawczo. Ludo de Brienne zerwał się od stołu i rozejrzał za mieczem. Od czasu wyprawy do Polski, w której uczestniczył rok wcześniej pod dowództwem króla Konrada, stał się bardzo nerwowy, drażniły go okropnie wszelkie nagłe dźwięki.
Ale do środka nie wpadł wróg, tylko zdyszany sługa.
– Henczko! – ryknął baron. – Nicponiu, kiedyś zarąbię cię toporem! I to obuchem, żebyś dłużej czuł!
– Panie, nie czas na wasze gniewy – odparł śmiało chłop, pełniący na zamku i rolę ochmistrza, i zwykłego człowieka na posyłki. – Coś złego stało się w osadzie przy moczarach.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.