Читать книгу Science Fiction z plusem - Rafał Kosik - Страница 5

Oby­wa­tel, który się zawie­sił

Оглавление

Listo­nosz. Mia­łem ochotę go udu­sić; ledwo się powstrzy­ma­łem. Sztywną ręką pod­pi­sa­łem pokwi­to­wa­nie. Nad­zwy­czaj­nym wysił­kiem woli zmu­sza­jąc się do uśmie­chu, odda­łem mu dłu­go­pis, miast wbić mu go w dłoń.

Chyba to zauwa­żył, bo blady cof­nął się i odszedł nie­na­tu­ral­nie szyb­kim kro­kiem.

List pole­cony. Czego zno­wuż chcą? Nic wię­cej im nie dam.

* * *

Porucz­nik Wiśniew­ski sie­dział na chłod­nym asfal­cie za kołem gra­na­to­wego Pas­sata. Wymie­niał bate­rie w nie­wiel­kim mega­fo­nie. Cztery, kupione przez niego za wła­sne pie­nią­dze, bate­rie. Żenu­jąca sytu­acja. Musiał wysłać mło­dego mun­du­ro­wego do kio­sku, żeby dalej pro­wa­dzić nego­cja­cje.

Wspar­cia wciąż nie było. Trzy radio­wozy. Razem z nim sied­miu ludzi ota­czało dom z zaba­ry­ka­do­wa­nym wewnątrz wła­ści­cie­lem.

Z piskiem opon zaje­chał kolejny radio­wóz. Otwo­rzyły się drzwi i obok Wiśniew­skiego klęk­nął młod­szy męż­czy­zna w skó­rza­nej kurtce.

— Kapi­tan Preis — przed­sta­wił się. — Pro­sił pan o wspar­cie.

— Pro­si­łem o bry­gadę anty­ter­ro­ry­styczną.

— Są w dro­dze. Kto tam jest?

— Nazywa się Łukasz Wroń­ski. Były biz­nes­men. Miał sporą firmę han­dlu­jącą rośli­nami donicz­ko­wymi. Obec­nie pew­niak do psy­chia­tryka albo jesz­cze lepiej do kost­nicy. Na pose­sji leżą ciała czte­rech ochro­nia­rzy i dwóch naszych.

— Jezu! Co mu odwa­liło?

— Odmó­wił zapłaty należ­no­ści dla skarbu pań­stwa. Po trzech wezwa­niach przy­je­chał komor­nik, ale gość go spła­wił, więc komor­nik wró­cił ze wspar­ciem. Wspar­cie leży w ogródku, komor­nik w szpi­talu.

— A nasi?

— Pró­bo­wali sfor­so­wać tylne drzwi. Roz­wa­lił ich przez szcze­linę strzel­ni­czą.

— Szcze­linę strzel­ni­czą?!

— Ten dom to twier­dza. Okna kulo­od­porne, drzwi z pan­cer­nej stali. Nie pozwo­lił nawet zabrać ciał.

Młody poli­cjant oparł głowę o błot­nik i zapy­tał:

— Ile miał do zapła­ce­nia?

— Trzy­sta osiem­na­ście zło­tych i pięć­dzie­siąt trzy gro­sze.

* * *

Chcia­łem po pro­stu hodo­wać i sprze­da­wać rośliny, a sta­łem się biu­ro­kratą prze­wa­la­ją­cym dzien­nie kil­ka­set bez­sen­sow­nych papie­rów. Bywało, że przez cały tydzień nie doty­ka­łem liścia. Rośliny zamie­niły się w pozy­cje w bazie danych. Ilość sprze­da­nych doni­czek, należny poda­tek VAT, poda­tek docho­dowy, ZUS, opłaty na fun­du­sze eme­ry­talne, korekty fak­tur, druczki WZ, PIT-y, RMUA, dele­ga­cje, roz­li­cze­nie kart wozów, for­mu­la­rze zgło­sze­nia odbior­ni­ków radio­wych w samo­cho­dach. Nie­mal całą ener­gię poświę­ca­łem na wypeł­nia­nie zobo­wią­zań wobec pań­stwa i udo­wad­nia­nie kolej­nym urzę­dom, że nie pró­buję ich oszu­kać. Zrzu­ca­łem kolejne obo­wiązki na asy­stentkę, księ­go­wego, praw­nika, mana­ge­rów, ale wciąż nie mia­łem czasu na zwy­kłe wytar­cie fan­ta­sia japo­nica z kurzu.

W końcu uschły mi kwiaty w moim wła­snym domuzapo­mnia­łem ich pod­le­wać.

* * *

Trzy poli­cyjne radio­wozy, nad­jeż­dża­jąc w tej samej chwili z róż­nych stron, zatrzy­mały się, blo­ku­jąc uliczki osie­dlowe. W ułamku sekundy wypa­dło z nich dwu­na­stu męż­czyzn w czar­nych uni­for­mach. Roz­lo­ko­wali się za śmiet­ni­kami, latar­niami, mur­kami i zapar­ko­wa­nymi samo­cho­dami.

Dowódca anty­ter­ro­ry­stów nie uznał za sto­sowne przed­sta­wić się. Przy­klęk­nął za latar­nią obok samo­chodu Wiśniew­skiego i zapy­tał:

— Są zakład­nicy?

— Nie.

— Czego chce?

— Chce spo­koju. — Wiśniew­ski pró­bo­wał po raz kolejny zamknąć klapkę na bate­rie w mega­fo­nie.

— Pytam, jakie ma żąda­nia?!

— Żąda, żeby­śmy się wyco­fali i dali mu spo­kój. Święty spo­kój.

— Nie­nor­malny?

— Zapewne.

Czarny dowódca uniósł do ust wła­sny mega­fon i powie­dział:

— Jesteś oto­czony. Wyjdź z rękoma do góry przez fron­towe drzwi.

— Tego już pró­bo­wa­łem — wyja­śnił Wiśniew­ski. — Bate­rie zuży­łem. Tak nie odpo­wie. Wysyła e-maile przez ser­wer w Sta­nach. Dyżurna nam je czyta.

— Dla­czego nie roz­ma­wia nor­mal­nie?

— Pro­szę go o to zapy­tać.

Dowódca opu­ścił głowę, myśląc nad czymś inten­syw­nie. Potem rzu­cił do wal­kie-tal­kie szyb­kie roz­kazy.

Gra­naty z gazem łza­wią­cym i dymem odbiły się od szyb i spa­dły na traw­nik. Otwory strzel­ni­cze były zbyt wąskie, by dało się w nie tra­fić z tej odle­gło­ści. Po kil­ku­na­stu sekun­dach dom wraz z ogród­kiem spo­wi­jały kłęby dymu.

Trzech anty­ter­ro­ry­stów prze­sko­czyło ogro­dze­nie z tyłu domu. Prze­bie­gli led­wie kilka kro­ków, gdy zapa­dła się pod nimi zie­mia. Trzask gałęzi zagłu­szył ciche mla­śnię­cia naostrzo­nych koł­ków.

Dwóch innych z meta­lo­wym tara­nem ruszyło w stronę fron­to­wych drzwi. Kolej­nych dwóch przy­pa­dło do muru po obu stro­nach ganku. Taran zadźwię­czał gło­śno, odbi­ja­jąc się od pan­cer­nej stali. I tak jesz­cze trzy czy cztery razy. Potem padło kilka strza­łów.

Dym roz­wiał się, uka­zu­jąc ciała leżące na wypie­lę­gno­wa­nym traw­niku.

— Kurwa, mogli­ście zapy­tać! — krzyk­nął Wiśniew­ski do czar­nego dowódcy klę­czą­cego za latar­nią.

— Pan już tu nie dowo­dzi — oświad­czył tam­ten.

Pierw­szy strzał w ramię odrzu­cił go zza latarni, drugi roz­sma­ro­wał jego mózg po asfal­cie. Hełm tur­lał się po jezdni, kle­ko­cząc sprzącz­kami.

— Pan też… — powie­dział Wiśniew­ski, leżąc na ziemi.

Chwilę póź­niej eks­plo­do­wał pierw­szy radio­wóz.

* * *

Pro­wa­dze­nie dzia­łal­no­ści gospo­dar­czej w tym cho­rym kraju mnie prze­ro­sło. Raz w mie­siącu kon­trola z kolej­nego urzędu była już ponad moje siły. Nie poma­gały łapówki, nie poma­gało zatrud­nie­nie dru­giego księ­go­wego i zmiana praw­nika. Pań­stwo chciało ode mnie coraz to wię­cej pie­nię­dzy i tro­ski. Tak to odbie­ra­łem – tro­ski. Głów­nie o nią cho­dziło; o dopiesz­cza­nie urzęd­ni­ków. Sys­temu. Kolejne druczki, które musia­łem oso­bi­ście dostar­czać i sygno­wać wła­snym pod­pi­sem. Wyja­śnie­nia, które musia­łem skła­dać i kolejki, w któ­rych musia­łem stać. Gdy­bym chciał czy­tać wszystko to, co pod­pi­suję i znać para­grafy, na które każą mi się powo­ły­wać, życia by mi nie star­czyło.

* * *

Poci­ski z działka zwa­nego przez poli­cjan­tów bazo­oką roz­pry­ski­wały się na drzwiach domu i led­wie mato­wiły szyby. Gdy zgi­nęło następ­nych dwóch anty­ter­ro­ry­stów, wszy­scy wyco­fali się za naj­bliż­sze budynki.

Minęła dwu­dzie­sta godzina oblę­że­nia. Ewa­ku­owano ponad sto osób z oko­licz­nych domów. Bez­pre­ce­den­sową sytu­ację obser­wo­wało z bez­piecz­nej odle­gło­ści kil­ka­na­ście wozów trans­mi­syj­nych.

— Gość musi mieć wła­sną stud­nię i agre­gat prą­do­twór­czy — powie­dział jakiś mun­du­rowy. — W tym całym syfie wciąż dzia­łają zra­sza­cze trawy.

* * *

Jasne, że każdy łamie prawo, by móc funk­cjo­no­wać, a nawet nie­umyśl­nienie nadą­ża­jąc za lawiną nowych, nie­spój­nych prze­pi­sów. Czło­wiek, który pró­bo­wałby żyć w zgo­dzie ze wszyst­kimi para­gra­fami, po kilku dniach skoń­czyłby w domu bez kla­mek. Dzięki temu na każ­dego jest hak. Każdy jest poten­cjalną ofiarą sys­temu.

* * *

— Jakie są żąda­nia pana Wroń­skiego? — zapy­tała repor­terka kanału infor­ma­cyj­nego.

Rzecz­nik Komendy Sto­łecz­nej w nie­mod­nej, skó­rza­nej kurtce patrzył gdzieś w bok.

— Mor­derca, który zaba­ry­ka­do­wał się we wła­snym domu — powie­dział powoli — nie ma żad­nych żądań. Praw­do­po­dob­nie jest chory psy­chicz­nie.

— Nasze ano­ni­mowe źró­dła mówią co innego. Ponoć ochrona komor­nika pierw­sza się­gnęła po broń.

— Pań­stwa ano­ni­mowe źró­dła nie są wia­ry­godne.

— Podobno pan Wroń­ski chce tylko spo­koju. Czy to prawda?

— Pro­szę pani… każdy prze­stępca chce, żeby poli­cja zaprze­stała ści­ga­nia.

— O co jest oskar­żony?

— Będzie oskar­żony o wie­lo­krotne mor­der­stwo.

— Nasza redak­cja jest w posia­da­niu listu, który pan Wroń­ski napi­sał trzy tygo­dnie temu. Już wtedy twier­dził, że chce wyłącz­nie, żeby urzęd­nicy pań­stwowi prze­stali go prze­śla­do­wać.

— Pro­szę prze­ka­zać ten list do pro­ku­ra­tury. To jest dowód w spra­wie.

* * *

To była ostat­nia rzecz, którą chcia­łem zała­twić. Posze­dłem do urzędu o wyzna­czo­nej godzi­nie. Kolejka skła­dała się wyłącz­nie z ludzi mają­cych wezwa­nia na wyzna­czoną godzinę. Z zaci­śnię­tymi zębami sta­łem tam dwie godziny, aż urzęd­niczka ubrała się i prze­pra­sza­ją­cym gło­sem oświad­czyła, że skoń­czyła wła­śnie pracę. Nie byłem na nią wcale zły. Płacą jej gro­sze, to pra­cuje, jak pra­cuje.

Podar­łem wezwa­nie i obie­ca­łem sobie, że od tej pory prze­staję dopiesz­czać admi­ni­stra­cję pań­stwową. Urzęd­nik ma słu­żyć oby­wa­te­lowi, a nie kłaść się na ple­cach i kazać się gła­skać po brzu­chu. Będę ich igno­ro­wał.

* * *

Z pół­nocy nad­le­ciał woj­skowy heli­kop­ter. Hucząc i tar­ga­jąc koro­nami drzew, zawisł nad domem. Dwie czarne posta­cie zjeż­dżały po linach. Jedna po dru­giej puściły linę i bez­wład­nie, ze zde­cy­do­wa­nie zbyt dużej wyso­ko­ści, spa­dły na dach domu. Na spo­dzie heli­kop­tera zatań­czyły żółte iskry. Znad kabiny buch­nął czarny dym. Spły­wał po kadłu­bie jak czarna żałobna suk­nia. Tylny wir­nik roz­le­ciał się z łosko­tem, sły­szal­nym mimo pra­cu­ją­cego sil­nika. Maszyna prze­chy­liła się, obró­ciła kilka razy wokół swo­jej osi i runęła na ulicę, zamie­nia­jąc się w poskrę­caną, pło­nącą kupę stali.

* * *

Zwol­ni­łem wszyst­kich pra­cow­ni­ków, roz­wią­za­łem wszyst­kie umowy, pła­cąc wszyst­kie kary. Nikt nie został pokrzyw­dzony. Zamkną­łem firmę. Dałem wszyst­kim odprawę, ale już po mie­siącu przy­szedł wyrok z sądu, naka­zu­jący przy­wró­ce­nie do pracy dwóch maga­zy­nie­rów. Nie dość więc, że nie zga­dzają się, bym zamknął firmę, to jesz­cze każą mi zatrud­niać kon­kret­nych ludzi, pła­cić im i odpo­wia­dać za ich czyny jak za wła­sne. Ci dwaj przy­szli do mnie i zażą­dali eks­tra kasy za wyco­fa­nie pozwu. Dałem im. Chcia­łem tylko mieć spo­kój.

* * *

Akcję trans­mi­to­wały na żywo CNN, Sky News, BBC, TVN 24 i kil­ka­na­ście innych sta­cji.

Z naczepy woj­sko­wego Kraza zjeż­dżał tyłem czołg PT-91 „Twardy”. Przy zwro­cie o sto osiem­dzie­siąt stopni roz­niósł w drza­zgi poło­żone dla ochrony asfaltu deseczki. Ważąca ponad czter­dzie­ści ton maszyna nie­zgrab­nie prze­cięła traw­nik, miaż­dżąc kra­węż­niki, klomb sto­kro­tek i bla­szaną śmiet­niczkę.

— To jest twoja ostat­nia szansa — mówił do mega­fonu sier­żant w mun­du­rze polo­wym. — Masz dwie minuty na wyj­ście z pod­nie­sio­nymi rękoma. W prze­ciw­nym wypadku dom zosta­nie zbu­rzony.

Nie­mal wszy­scy, któ­rzy nie trzy­mali domu na muszce, zer­k­nęli na zegarki. Gdy minęło pół­to­rej minuty, wal­kie-tal­kie Wiśniew­skiego zatrzesz­czało:

— Jest kolejny e-mail: „Odejdź­cie. Nie chcia­łem i na­dal nie chcę nikogo zabi­jać. Chcę tylko spo­koju, nic wię­cej. Daj­cie mi święty spo­kój”.

— Tro­chę na to za późno — mruk­nął sier­żant, obser­wu­jąc wska­zówkę sekund­nika. Gdy doszła do szczytu tar­czy powie­dział krótko — ognia!

Huk wystrzału i eks­plo­zja poci­sku burzą­cego. Sto­jący bli­żej ludzie odczuli to całym cia­łem. Drze­wami szarp­nęło w nagłym podmu­chu. Od sto­ją­cego opo­dal Lanosa odpadł błot­nik.

Pył opadł, uka­zu­jąc wykru­szony frag­ment fron­to­wej ele­wa­cji. Płytki otwór odsła­niał pogięte pręty zbro­je­niowe. Ściana nie została prze­bita.

— Pie­przony bun­kier — powie­dział Preis, pal­cami wier­cąc w uszach. — Celuj­cie lepiej w okna.

Roz­le­gło się głu­che puk­nię­cie i nad domem wzbił się nie­wielki pió­ro­pusz dymu.

— Co jest?

— Wszy­scy kryć się! — krzyk­nął Wiśniew­ski, bie­gnąc w kie­runku naj­bliż­szego budynku.

Tym razem huk był jesz­cze gło­śniej­szy. Z oko­licz­nych domów posy­pało się szkło. Czołg stał się pło­ną­cym wra­kiem z roz­wle­czo­nymi dookoła pogię­tymi frag­men­tami gąsie­nic. Szczątki wie­życzki opa­dały w pro­mie­niu kil­ku­dzie­się­ciu metrów, wybi­ja­jąc dziury w jezdni.

Wiśniew­ski, z wło­sami bia­łymi od pyłu, wychy­lił się zza rogu budynku i przy­ło­żył do oczu lor­netkę. Na pose­sji Wroń­skiego wła­śnie włą­czyły się zra­sza­cze traw­nika.

* * *

W ofi­cjal­nych pismach powia­do­mi­łem wszyst­kie urzędy, że firma zakoń­czyła dzia­łal­ność i spła­ci­łem wszel­kie zobo­wią­za­nia. Jasne, że są do tego prze­wi­dziane spe­cjalne pro­ce­dury. Gdyby robić to w zgo­dzie z nimi, spę­dził­bym ładny kawa­łek życia na pęta­niu się po labi­ryn­tach pokoi peł­nych ospa­łych bab. Nie mia­łem siły dra­pać potwora za uchem.

* * *

— Cóż można zro­bić z tym pro­ble­mem? — zapy­tała pre­zy­dent mia­sta, Kral­ska, pro­stu­jąc się znad leżą­cej na stole kon­fe­ren­cyj­nym mapy dziel­nicy. — To trwa już trzy dni.

— Mógł­bym wpraw­dzie ostrze­lać dom z więk­szej odle­gło­ści — zapro­po­no­wał gene­rał Mazur — ale to wyma­ga­łoby ewa­ku­acji lud­no­ści cywil­nej w pro­mie­niu kilo­me­tra.

— Za tam­ten czołg może pan jesz­cze mieć poważne nie­przy­jem­no­ści… A ludzie i tak już sami wyje­chali. Ci co mają nieco oleju w gło­wie.

— Nie można spu­ścić bomby? — zapy­tał ktoś z zebra­nych w ratu­szu.

— E… nasze lot­nic­two nie posiada bom­bow­ców. Ewen­tu­al­nie może być rakieta powie­trze–zie­mia. Tra­fia z dokład­no­ścią do pięć­dzie­się­ciu metrów.

— Tro­chę duży roz­rzut — zauwa­żyła Kral­ska. — Pro­szę pamię­tać, że to nie jest wro­gie mia­sto.

— Takimi środ­kami dys­po­nu­jemy. — Gene­rał wypiął pierś z kil­koma orde­rami. — Z całym sza­cun­kiem: pani ugru­po­wa­nie ponow­nie obcięło budżet Mini­ster­stwa Obrony na ten rok.

— Hm. Tak, tak… Musi być jakaś alter­na­tywa. Co to za armia, która nie może zała­twić jed­nego czło­wieka?

* * *

Pod­świa­do­mie wie­dzia­łem, że to nie przej­dzie. Byłem prze­cież tylko mar­twą pozy­cją w bazie danych, podob­nie jak moje kwiaty. Wir­tu­alny świat papie­ro­wych doku­men­tów upo­mniał się o swoją por­cję piesz­czot już po dwóch mie­sią­cach.

* * *

Gorący wie­czór zamie­nił się w czwartą noc oblę­że­nia. Gene­rał Mazur, pre­zy­dent Kral­ska, Mini­ster Spraw Wewnętrz­nych i kilku ofi­cjeli dwie ulice od domu Wroń­skiego oglą­dało plan sieci kana­li­za­cyj­nej roz­ło­żony na masce gra­na­to­wego BMW. Wska­zy­wali pal­cami jakieś przy­pad­kowe punkty, pozu­jąc do zdjęć dla poran­nej prasy i por­tali infor­ma­cyj­nych. Gdy foto­gra­fo­wie sobie poszli, ofi­cjele stra­cili zain­te­re­so­wa­nie mapą, bo i tak nie umieli jej czy­tać.

— Jakieś pomy­sły? — zapy­tała Kral­ska.

Kana­larz w żół­tym kasku wska­zał na papie­rze miej­sce pełne prze­ry­wa­nych i cią­głych kre­sek róż­nej gru­bo­ści.

— Obok domu prze­cho­dzi zbior­czy kanał ście­kowy — wyja­śnił. — Ma pół­tora metra wyso­ko­ści. W ogródku, pięć metrów od tyl­nego wej­ścia, jest właz rewi­zyjny.

— Facet jest sprytny — zauwa­żył Wiśniew­ski. — Nie prze­oczyłby tego. Zresztą wej­ście do ogródka nie jest pro­ble­mem. Gorzej z prze­ży­ciem tam minuty.

— Zało­żymy ładunki wybu­chowe pod domem — powie­dział Mazur. — Dwa­dzie­ścia kilo pla­stiku powinno wystar­czyć aż nadto.

— Kanał zapad­nie się na spo­rej dłu­go­ści — nie­śmiało wtrą­cił kana­larz.

— Chce pan wysa­dzić w powie­trze pół ulicy? — Kral­ska spoj­rzała na gene­rała. — Wie pan, ile kosz­tuje odbu­dowa infra­struk­tury?

— Dla Pol­ski to już jest sprawa honoru — oświad­czył Mini­ster Spraw Wewnętrz­nych. Gene­rał w mil­cze­niu przy­tak­nął głową.

Godzinę póź­niej kana­larz i dwóch sape­rów zeszło po sta­lo­wych stop­niach w głąb cuch­ną­cego otworu. Ich mla­ska­jące kroki powta­rzane echem cichły stop­niowo w mrocz­nym kanale. Ofi­cjele patrzyli po sobie dum­nym wzro­kiem i zasta­na­wiali się, jak będą brzmiały tytuły w jutrzej­szych gaze­tach.

Stłu­miony wybuch zatrząsł służ­bo­wymi limu­zy­nami nieco za wcze­śnie. Sto metrów przed domem Wroń­skiego ulica unio­sła się i z dud­nią­cym grzmo­tem wystrze­liła wysoko w górę w gej­ze­rze pło­mieni, ziemi, betonu i asfaltu. Klapy stu­dzie­nek w pro­mie­niu kil­ku­set metrów wyle­ciały w powie­trze. Ele­wa­cja pię­cio­pię­tro­wej kamie­nicy, stra­ciw­szy pod­par­cie, osu­nęła się. Po chwili huk prze­szedł w poje­dyn­cze ude­rze­nia spa­da­ją­cych coraz to mniej­szych odłam­ków.

Jęki ran­nych docho­dziły zewsząd.

— Nie wie­rzę w to! — krzyk­nął gene­rał. — Zami­no­wał kanał!

Nikt nie usły­szał kilku głu­chych puk­nięć od strony domu. Pierw­szy gra­nat prze­ciw­pie­chotny eks­plo­do­wał tuż obok rzą­do­wego BMW, sie­kąc odłam­kami po ścia­nach oko­licz­nych budyn­ków.

* * *

Pierw­szy list otwo­rzy­łem z nadzieją. Chcieli, żebym się zgło­sił w ciągu trzech dni i zło­żył wyja­śnie­nia. Odpi­sa­łem, że dla mnie sprawa jest zamknięta. Jeśli chcą jakiś pie­nię­dzy, to z chę­cią im zapłacę. Niech napi­szą ile i poda­dzą numer konta.

* * *

— Stra­ci­li­śmy trzy­dzie­stu sied­miu ludzi, w tym mini­stra, pre­zy­dent mia­sta, gene­rała bry­gady i komen­danta głów­nego poli­cji. Ponad pięć­dzie­siąt osób jest w szpi­talu z czego kilka w sta­nie kry­tycz­nym. Cywil znisz­czył nam dzie­więć radio­wo­zów, czołg, heli­kop­ter i trzy samo­chody rzą­dowe. O spo­rym kawałku mia­sta nie wspo­mnę. Nawet nie ma kogo karać, bo winni nie żyją. Ocze­kuję od panów jakichś pro­po­zy­cji.

Zebrani popa­trzyli po sobie.

— Potrzeb­nych będzie kilka czoł­gów, które jed­no­cze­śnie zaata­kują z róż­nych stron.

— Czołgi na uli­cach źle się koja­rzą… Opo­zy­cja będzie miała uży­wa­nie. Nie wystar­czą moź­dzie­rze?

— Pró­bo­wa­li­śmy. Pod­czas mon­tażu sta­no­wisk ognio­wych… Wroń­ski był szyb­szy.

— Kim jest ten facet? Ogrod­ni­kiem czy piro­tech­ni­kiem?… OK. Użyjmy tych czoł­gów. Na co cze­ka­cie?

— Kilka czoł­gów rzuca się w oczy. Ofi­cjal­nie, zgod­nie z pra­wem, do wypro­wa­dze­nia woj­ska na ulice mia­sta potrzebny jest pisemny roz­kaz pre­zy­denta pań­stwa.

— W porządku. Już odkrę­cam pióro.

* * *

Tydzień póź­niej przy­szedł kolejny list. Ofi­cjalne pismo, mówiące, że sprawa jest nie­zwy­kle skom­pli­ko­wana i musi zostać wyja­śniona przeze mnie oso­bi­ście. Załą­czono też długą listę doku­men­tów, które muszę zdo­być lub przy­go­to­wać i czyn­no­ści, które muszę wyko­nać, by moje wyja­śnie­nia mogły być roz­pa­trzone.

* * *

— Zostawmy go w spo­koju. Nawet nie dopusz­cza­cie do sie­bie takiej myśli?

— Żarty! On zabił kil­ku­dzie­się­ciu ludzi. Zabił mini­stra.

— Zabija wyłącz­nie w obro­nie wła­snej. Mini­ster zatwier­dził plan wysa­dze­nia budynku. Nie zgi­nęła ani jedna postronna osoba. Zabił czte­rech ochro­nia­rzy, któ­rzy pró­bo­wali wedrzeć się do jego domu. Po nich przy­szedł patrol poli­cji. Po nich anty­ter­ro­ry­ści i w końcu koman­dosi woj­skowi. Budu­jemy pira­midę tru­pów w obro­nie trzy­stu osiem­na­stu zło­tych.

— Jeżeli już, to w obro­nie pro­ce­dur…

— Bez­sen­sow­nych pro­ce­dur. To pań­stwo trak­tuje oby­wa­teli jak swoją wła­sność. W ten spo­sób nie zdo­bywa się sza­cunku, a co naj­wy­żej kreuje wize­ru­nek bez­myśl­nej maszyny.

— Wiesz, co myślę? Myślę, że nie wysze­dłeś jesz­cze z szoku. Kto wie­dział, że psy­chol posu­nie się tak daleko? Czy oby­wa­te­lowi wolno sta­wać ponad pra­wem tylko dla­tego, że ma w domu, nie­le­gal­nie zresztą, moź­dzierz i kała­cha?

— Można było uznać dług za nie­ścią­galny albo jesz­cze lepiej odcze­pić się, zanim dług powstał. Co to wła­ści­wie jest za suma?

— Kara za nie­zło­że­nie w ter­mi­nie dekla­ra­cji VAT. Prze­ba­da­łem to. To czu­bek góry lodo­wej.

— Prze­cież zamknął firmę osiem mie­sięcy temu.

— Nie dopeł­nił wszyst­kich for­mal­no­ści, więc firma ofi­cjal­nie na­dal ist­nieje. Poza tym cią­gną się od paru lat jakieś nie­za­mknięte kon­trole z kilku urzę­dów. Jego wykro­cze­nia pole­gały wyłącz­nie na nie­do­peł­nia­niu for­mal­no­ści. Po jakimś cza­sie każde prze­wi­nie­nie ule­gało samo­czyn­nemu wzmoc­nie­niu, bo docho­dziły do tego, w spo­sób nie­unik­niony, kolejne wezwa­nia, na które nie reago­wał i kary, któ­rych nie pła­cił, bo nie odbie­rał pona­gleń. Można powie­dzieć, że zerwał kon­takt z sys­te­mem. Jego drobne prze­wi­nie­nia zostały teraz wzmoc­nione do rangi naj­cięż­szych prze­stępstw. Jest krnąbrny do gra­nic moż­li­wo­ści.

— Oby­wa­tel, który się zawie­sił… Jak myślisz, kto będzie następny? Kogo teraz zabije?

* * *

Wszyst­kie księgi, fak­tury, w ogóle wszystko zapa­ko­wa­łem i wysła­łem im, nie poda­jąc adresu zwrot­nego. Dane z kom­pu­te­rów ska­so­wa­łem. Teraz nawet gdyby chcieli, nie mie­liby czego kon­tro­lo­wać.

Po kilku dniach przy­szedł następny list. Nie otwo­rzy­łem go. Żad­nego wię­cej już nie otwo­rzy­łem, a wkrótce przy­cho­dziło ich po kilka każ­dego dnia. Z coraz to innych urzę­dów.

Firma nie ist­nieje. Dla­czego oni nie chcą tego zro­zu­mieć?

* * *

„Dzi­siej­szy dzień został ogło­szony dniem żałoby naro­do­wej. Mimo kil­ku­go­dzin­nej walki o życie, Pre­zy­dent Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej zmarł wczo­raj o godzi­nie dwu­dzie­stej trze­ciej dwa­dzie­ścia…”.

Z kuchni roz­legł się rumor prze­wa­la­ją­cych się garn­ków.

— Ciszej tam, stara! — wrza­snął eme­ryt wga­piony w tele­wi­zor.

W odpo­wie­dzi z kuchni ode­zwał się nie mniej gder­liwy głos:

— Znów napa­ko­wa­łeś garn­ków do szafki tak, że jak otwo­rzy­łam, to się wszystko wywa­liło.

— Wiesz, że pre­zy­denta nam odstrze­lili?

— Busha zabili?!

— Nie… Tego, no… Naszego. Samo­lo­tem.

— Zestrze­lili mu samo­lot?

— Nie, głu­pia babo! Słu­chaj, co mówię, zamiast gadać. Tra­fili go samo­lo­tem.

— Jezu! Takim praw­dzi­wym?!

— Takim na radio. Ktoś stał dalej i pod­czas prze­mó­wie­nia wle­ciał mu w głowę. Nie dało się jej poskła­dać z powro­tem.

* * *

Do każ­dego z urzę­dów napi­sa­łem odręcz­nie pismo o iden­tycz­nej tre­ści: „Nie jestem wam nic winien. Pro­szę daj­cie mi święty spo­kój”. A listy i tak wciąż przy­cho­dziły.

W końcu przy­szedł komor­nik.

* * *

Na dużym meta­lo­wym stole leżały szczątki zdal­nie ste­ro­wa­nego samo­lotu.

— Pro­szę zwró­cić uwagę, panie gene­rale, na ten nie­wielki cylin­der w przed­niej czę­ści kadłuba. — Tech­nik wska­zał meta­lo­wym dłu­go­pi­sem frag­ment wnętrz­no­ści mar­twej maszyny. — To kamera. Tuż za nią znaj­duje się odbior­czo-nadaw­czy wie­lo­ka­na­łowy moduł zdal­nego ste­ro­wa­nia dużej mocy.

— Co to zna­czy?

— Można tym ste­ro­wać z odle­gło­ści wielu kilo­me­trów. Podobne kamery – sta­cjo­narne – odkry­li­śmy dziś w wielu miej­scach, nawet w odle­gło­ści kil­ku­set metrów od jego domu. Widział każdy nasz ruch.

— Skoń­czyły się żarty! — Gene­rał Miklusz ude­rzył pię­ścią w stół. Odwró­cił się do sto­ją­cego za nim ofi­cera i powie­dział ciszej — pode­rwij­cie F-16. Potem będziemy to uza­sad­niać. Niech odpali Mave­ricka z bez­piecz­nej odle­gło­ści. Myśliwca prze­cież nie zestrzeli.

— Naprawdę uwa­żam, że powin­ni­śmy odpu­ścić i zatu­szo­wać sprawę. Cho­dzi mi o to, co może się stać. Wroń­ski dotych­czas ogra­ni­czał się do dzia­łań defen­syw­nych.

— Na miłość boską! Zabił pre­zy­denta!

— Godzinę wcze­śniej pre­zy­dent pod­pi­sał roz­kaz ataku na jego dom. Pró­bo­wa­łem panów powstrzy­mać, gdy ofiar było kilka.

— Teraz nie możemy się cof­nąć, panie Wiśniew­ski, cokol­wiek się sta­nie.

— Ten sam mecha­nizm działa od początku, od chwili gdy Wroń­ski nie zło­żył w ter­mi­nie dekla­ra­cji VAT.

— Sądzi pan, że on nas zabije? Jak niby miałby to zro­bić?

* * *

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Science Fiction z plusem

Подняться наверх