Читать книгу Felix, Net i Nika - Rafał Kosik - Страница 9

2. Desz­czowa wycieczka

Оглавление

Felix i Net dopiero po chwili zała­pali, że obu­dziło ich puka­nie do drzwi.

— Prosz!… — zawo­łał Net, otwie­ra­jąc jedno oko.

Zza zamknię­tych drzwi dobiegł ich głos pana Krzysz­tofa:

— Pobudka!

Net otwo­rzył dru­gie oko i spoj­rzał na zega­rek.

— Do szkoły wsta­jemy wcze­śniej, ale jakoś tak się czuję…

— Dużo tlenu i niż­sze ciśnie­nie. — Felix usiadł na łóżku. — Tro­chę zimno…

Net wysu­nął spod koł­dry jedną stopę. Scho­wał ją czym prę­dzej.

— Tro­chę?

Się­gnął do sto­ją­cego obok łóżka ple­caka po ubra­nie. Chwilę nagrze­wał je pod koł­drą, potem nało­żył, wciąż nie wycho­dząc z łóżka. Wresz­cie poli­czył do trzech i wysko­czył na pod­łogę.

— Dobra metoda — oce­nił i wyszedł z pokoju.

W dro­dze do łazienki spadł ze stop­nia oddzie­la­ją­cego ich część kory­ta­rza. Zła­pał rów­no­wagę i pomy­ślał, że cały ten dom powsta­wał bez pro­jektu. Wszę­dzie było pełno stopni, usko­ków, zało­mów ścian, czyli wszyst­kich tych rze­czy, które poja­wiają się zwy­kle, kiedy ktoś kich­nie pod­czas zapi­sy­wa­nia wymiaru i zamiast „metr trzy­dzie­ści” naba­zgrze „metr zybz­dzie­ści”. No i potem trzeba robić sto­pień.

Przed łazienką usta­wiła się już kolejka zło­żona z prze­stę­pu­ją­cych z nogi na nogę Laury, Reginy i Tekli. Net, szar­piąc brą­zowe włosy ster­czące teraz na wszyst­kie strony, ukła­dał fry­zurę, a raczej dopro­wa­dzał ją do stanu względ­nej syme­trii.

— Mogliby nas budzić eta­pami — zauwa­żył. — No i chyba nie znają przy­sło­wia, że kto rano wstaje, temu się nie udaje.

Do kolejki dołą­czyli Patryk, a po chwili i Adrian z kon­ku­ren­cyj­nej paczki. Wszy­scy wsłu­chi­wali się w odgłosy zza drzwi.

— Ktoś chyba myje głowę — obu­rzał się Net.

Na pię­tro weszła pani Olga.

— Naj­pierw dziew­czynki — zarzą­dziła.

— To nie­zgodne z kon­sty­tu­cją — zapro­te­sto­wał Net.

— Są dwie łazienki. — Nika wyszła z pokoju potar­gana i w powy­cią­ga­nych dre­sach. — Możemy się podzie­lić.

— To ja chcę górną — zazna­czyła Tekla.

— Ale przez więk­szą część wie­czoru będziemy sie­dzieć na dole — ziew­nęła Laura. Na gło­wie miała jado­wi­cie czer­wony stóg siana.

— Więc chcę dolną.

— Zde­cy­duj­cie się wresz­cie — pona­glał Net. — Mnie tam wszystko jedno, byle… byle­bym miał górną.

— Więc może… — Opie­kunka myślała inten­syw­nie. — Może… Rzu­cimy monetą.

Net szybko wyjął z kie­szeni dwu­zło­tówkę.

— Aku­rat przy­pad­kiem mam monetę. — Podał ją opie­kunce.

— No dobra… — Pod­rzu­ciła monetę tak mocno, że ta odbiła się od sufitu, pod­sko­czyła kilka razy na pod­ło­dze i zaczęła krę­cić bączka. Wszy­scy patrzyli na to z nie­cier­pli­wo­ścią, nawet nie zauwa­ża­jąc, że wła­śnie zwol­niła się łazienka – wyszedł z niej pan Krzysz­tof z mokrymi jesz­cze wło­sami. Wresz­cie moneta znie­ru­cho­miała. Pani Olga uklę­kła i zawy­ro­ko­wała – orzeł, czyli męski.

Kolejka się prze­gru­po­wała, bo jej część popę­dziła pię­tro niżej.

— Nie usta­li­li­śmy wcze­śniej, co ozna­cza orzeł — przy­po­mniała sobie Tekla, zatrzy­mu­jąc się w poło­wie scho­dów.

— Nie bądź rewi­zjo­nistką. — Net roz­wią­zał za nią pro­blem, wcho­dząc do łazienki.

* * *

Kamienny komi­nek po całej nocy był wciąż cie­pły w dotyku. Uło­żone na pale­ni­sku drewno cze­kało na pod­pa­le­nie, które to pod­pa­le­nie naj­wy­raź­niej jed­nak nie miało nastą­pić pod­czas śnia­da­nia. Teraz jadal­nia, jasno oświe­tlona wpa­da­ją­cymi przez małe okna pro­mie­niami słońca, wyda­wała się naj­zu­peł­niej nor­malną jadal­nią, naj­zu­peł­niej nor­mal­nego pen­sjo­natu, z naj­zu­peł­niej nor­malną, choć nieco niską wzro­stem obsługą. Wczo­raj­sze stra­chy wyda­wały się śmieszne.

Pod­czas gdy Hono­rata roz­no­siła tale­rze pełne kana­pek z szynką i kubki z kawą, pani Olga przed­sta­wiała plan dnia:

— Dziś mamy w pla­nach wycieczkę po oko­licy. Wszy­scy się roz­ru­szamy i pozbę­dziemy z płuc resz­tek miej­skiego smogu. Zna­czy, akli­ma­ty­za­cja. Jutro jedziemy na narty do… Aha! Nie jedziemy na narty, bo wto­pi­li­śmy auto­kar. Tak się to nazywa fachowo? — Spoj­rzała zna­cząco na pana Janu­sza.

— Tak się to nazywa nie­fa­chowo — przy­tak­nął uprzej­mie.

— Bo fachowo to się w ogóle nie wta­pia auto­karu — odparła z prze­ką­sem.

— Nie­fa­chowe jest pona­gla­nie kie­rowcy i wymu­sza­nie krzy­kiem, żeby jechał w las.

— Sam pan wje­chał w ten las.

— Ja kręcę kół­kiem, biuro podróży Czarny Kot mówi, gdzie mam jechać. Biuro chciało w las, to poje­cha­łem w las.

— A skąd ja mam niby wie­dzieć, że auto­kar może się zako­pać w śniegu?

— To powszech­nie dostępna wie­dza.

W drzwiach na zaple­cze poja­wiła się pani Leoka­dia. Tego dnia zamiast sukni miała na sobie długą pli­so­waną szarą spód­nicę i zie­loną koszulę. Nie­zmienna była tylko kami­zelka z kożu­cha.

— Tobiasz spró­buje odpa­lić Goliata — wyja­śniła, nie pre­cy­zu­jąc, czym jest ów Goliat i co to ozna­cza dla uwię­zio­nego w śniegu auto­karu. — Poznaj­cie moją kuzynkę Leon­tynę.

Zza niej wyszła… jej dokładna kopia. Nie­odróż­nialne było wszystko, łącz­nie z odpię­tym gór­nym guzi­kiem koszuli. Kobiety pode­szły rów­nym kro­kiem do stołu i usia­dły na końcu.

Net mruk­nął coś pod nosem.

— Co powie­dzia­łeś? — zapy­tała szep­tem Nika.

— Powie­dzia­łem „xero”, ale bar­dzo cichutko.

— Prze­pra­szam — ode­zwała się dość gło­śno Tekla — czy to dobry pomysł, aby w naszym wieku pić kawę?

— To kawa zbo­żowa — odparła pani Leoka­dia, albo może Leon­tyna. — Nie ma w niej kofe­iny. Praw­dziwą kawę przy­po­mina tylko w smaku.

Nika upiła łyk i skrzy­wiła się.

— Nie przy­po­mina — stwier­dziła cicho.

— Ta szynka też jakaś dziwna — zauwa­żył Net, prze­żu­wa­jąc pierw­szy kęs kanapki.

— Przy­zwy­cza­iłeś się do takiej z super­mar­ketu — wyja­śnił Felix. — Tam połowa masy to żela­tyna i dodatki sma­kowe. Widać pod świa­tło.

— Znasz się?

— Pozna­łem się, jak wujek z Bąko­wic przy­wiózł praw­dziwą. Chyba też pró­bo­wa­li­ście.

— Od paru tygo­dni jem pseu­do­kro­ko­dy­linę i pseu­do­kan­gu­rzynę. Smak mi się zaustra­li­zo­wał.

— Więc się nawróć — pora­dziła Nika. — Szynka jest wyborna.

— Naj­waż­niej­sze, że jest bre­ak­fa­ste­ron. Star­czy do obiadu.

Roz­mowę prze­rwała nie­ocze­ki­wana eks­plo­zja dźwię­ków muzyki kla­sycz­nej.

— Kon­cert wio­lon­cze­lowy C-dur Haydna — wyja­śnił z uda­wa­nym lek­ce­wa­że­niem Net. Wyjął tele­fon i prze­czy­tał — „W jadalni woda po kostki. Dosta­li­śmy szu­fle. Będziemy odwad­niać”. No, to my tu mamy luk­susy jak w Paris Hil­to­nie.

Nagle coś oso­bli­wego zaczęło się dziać z kawą Tekli. Pie­niła się, jak za szybko nalany napój gazo­wany. Po chwili piana już wypeł­zała z kubka i zsu­wała się na blat. Sie­dzący bli­żej ferio­wi­cze wpa­try­wali się w to zja­wi­sko z wytrzesz­czo­nymi oczami.

— Filip! — Tekla spoj­rzała groź­nie na sie­dzą­cego obok blon­dyna, niż­szego od niej o głowę. — Znowu ty?

Chło­pak wzru­szył ramio­nami i teatral­nie roz­ło­żył ręce. Nie­trudno było jed­nak dostrzec, że z tru­dem powstrzy­muje się przed wybu­chem śmie­chu. Zde­gu­sto­wana Tekla zamie­niła miej­scami ich kubki, co natych­miast zakoń­czyło dobry humor dow­cip­ni­sia.

— Za godzinę wyru­szamy — powie­dział pan Krzysz­tof. — Uma­wiamy się przed wej­ściem równo o dzie­wią­tej. Załóż­cie cie­płe skar­pety i zabierz­cie ze sobą coś prze­ciw­desz­czo­wego, bo wycieczka zaj­mie kilka godzin. Pani Hono­rata przy­go­tuje kanapki na drogę. Przed wyj­ściem każdy z wła­snym bido­nem zgłosi się po her­batę.

— A jak ktoś bar­dzo nie chce iść na wycieczkę? — zapy­tał Tymon.

— Wów­czas ten ktoś pój­dzie na wycieczkę bar­dzo nie­chęt­nie — wyja­śnił uprzej­mie opie­kun. — Nie­za­leż­nie od pogody i tak dwa razy dzien­nie czeka nas pół­to­ra­ki­lo­me­trowy marsz. Zgod­nie z opi­sem na stro­nie inter­ne­to­wej naszego biura, obiady jemy w pobli­skiej karcz­mie.

Spoj­rze­nia, jakimi obda­rzyli opie­kuna ferio­wi­cze, świad­czyły, że nie zaj­rzeli na wspo­mnianą stronę.

— Karczma w tej dzi­czy? — zdzi­wił się Net. — Pew­nie się nazywa Pod Roz­bry­ka­nym Orkiem?

— A wiesz, że jakoś podob­nie… — zasta­no­wiła się pani Olga. — No nie­ważne, prze­ko­namy się za parę godzin.

Hono­rata przy­szła pozbie­rać puste tale­rze. Znik­nęła z nimi w kuchni.

— Aaa… mam to! — Net poki­wał głową. — Tu nie ma kuchni. Jest tylko sma­ro­wal­nia kana­pek.

* * *

Przy­ja­ciele wyszli przed pen­sjo­nat jako jedni z pierw­szych. W powie­trzu czuło się wil­goć oraz deli­katną woń żywicy i butwie­ją­cych roślin. Tem­pe­ra­tura była bli­ska zera, a słońce, oświe­tla­jące spo­mię­dzy chmur połu­dniowe zbo­cza, roz­ta­piało śnieg. Można się było domy­ślać, w co zamieni się podwórko, jeśli taka pogoda utrzyma się dłu­żej.

— A miało być śniegu po pysk — wes­tchnął Net. Spoj­rzał na Reginę samot­nie sto­jącą poza gra­nicą zabu­do­wań. — Wiesz, jak się robi dia­bełka w śniegu? — zapy­tał cicho. — Tak samo, jak aniołka, tyle że śnieg się przy tym topi.

Felix poki­wał głową, ale nawet się nie uśmiech­nął. Sto­jący obok Olim­pij­czycy nie wyka­zy­wali ochoty do roz­mowy. Kon­ku­ren­cyjna paczka, która wyszła wła­śnie z pen­sjo­natu, rów­nież zajęła się sobą. Przy­ja­ciele obe­szli małe podwórko zakoń­czone szopą i budyn­kiem gospo­dar­czym z wiel­kimi wro­tami. Stał wci­śnięty w zbo­cze, tak samo jak dom. Dostrze­gli też wędzar­nię zro­bioną ze sta­rej szafy pan­cer­nej, co tłu­ma­czyło wyborną szynkę na śnia­da­nie.

— Ja cię… — Net trą­cił Felixa łok­ciem i wska­zał w bok.

Zza wrót garażu, bo chyba takie było prze­zna­cze­nie budynku, wyszedł chudy pięć­dzie­się­cio­letni może męż­czy­zna w czarno-sza­rym stroju robo­czym. Wyglą­dał cał­kiem nor­mal­nie, tyle że miał ponad dwa metry wzro­stu. Z tej odle­gło­ści dawało się to zauwa­żyć przez porów­na­nie z wro­tami, które wyglą­dały przy nim jak zwy­kłe drzwi. Zapewne był to Tobiasz, o któ­rym wspo­mi­nała poprzed­niego dnia Leoka­dia. Olbrzym znik­nął w drzwiach szopy. Żeby tego doko­nać, musiał się zgiąć nie­mal wpół.

— Ludzie są różni — skwi­to­wał Felix. Patrzył ponad dachem pen­sjo­natu na zale­sione zbo­cze. — Archi­tekt chyba nie bał się lawin, osu­nięć ziemi ani prze­wra­ca­ją­cych się drzew.

— Może dla­tego, że sam nie zamie­rzał tu miesz­kać — odparł Net.

Zbo­cze było w tym miej­scu łagodne. Wspięli się kawa­łek, ale dal­sze prze­dzie­ra­nie się przez gęste krzaki gro­ziło podar­ciem ubrań. Już stąd zoba­czyli, że dom jest więk­szy, niż począt­kowo sądzili. Dal­sza część, ukryta za dwu­me­tro­wym usko­kiem, pozo­sta­wała nie­wi­doczna z dołu. Była mini­mal­nie niż­sza i o połowę krót­sza od reszty. Na jed­nym pię­trze mie­ściły się może dwa pokoje.

— Zasta­na­wia­łem się, gdzie miesz­kają te dwie kuzynki i reszta — powie­dział Felix.

— Że nie dojeż­dżają, to jasne — zgo­dził się Net. — Mnie bar­dziej cie­kawi, gdzie jest trze­cia kuzynka.

— Nie żyje? — zasta­no­wiła się Nika. — To stara nazwa. Może nawet teraz pen­sjo­nat pro­wa­dzą spad­ko­biercy tam­tych kuzy­nek.

— Nie chcę kry­ty­ko­wać two­jego toku rozu­mo­wa­nia, ale te dwie Leo… coś tam są iden­tyczne. Kuzynki nie roz­mna­żają się przez pącz­ko­wa­nie… Cze­kaj­cie, cze­kaj­cie. — Net uniósł dło­nie. — Już się zacho­wu­jemy, jak­by­śmy roz­wią­zy­wali zagadkę kry­mi­nalną. To prze­cież nic nie zna­czy, że ktoś nazwie pen­sjo­nat Gie­wont, bo do Gie­wontu jest pięt­na­ście kilo­me­trów. Mar­ke­ting. Coś ponuro wyglą­dasz?

— Powin­nam się cie­szyć z tych ferii, ale jakoś nie mogę. — Nika wzru­szyła ramio­nami. — Ten dom mnie nie­po­koi. Nie wiem dla­czego. No i… Regina urzą­dziła sobie przy łóżku mały ołta­rzyk. Zapi­suje jakieś zaklę­cia w tym zeszy­cie z pają­kami. Mam złe prze­czu­cia.

— Prze­czu­cia? Pew­nie przez zmianę kli­matu. Tu nie ma żad­nej tajem­nicy.

— Nie wia­domo, kto wczo­raj krzy­czał — zauwa­żyła Nika.

Net uniósł jedną brew.

— Może ktoś sobie coś upu­ścił na nogę…

Z pen­sjo­natu wyszły Nata­lia i Zuzanna, które w zło­ści wrzesz­czały coś w stronę chi­cho­czą­cego w bez­piecz­nej odle­gło­ści Filipa.

— Zamie­nił im buty, bo mają iden­tyczne — powie­działa do przy­ja­ciół Laura. — Jedna pró­bo­wała zało­żyć dwa prawe, druga dwa lewe.

— Mały demo­ty­wa­tor na począ­tek dnia — oce­nił Net.

Dal­szą roz­mowę prze­rwał im pan Krzysz­tof, nawo­łu­jąc wszyst­kich do wymar­szu. Zeszli na dół. Kiedy pani Olga poli­czyła ferio­wi­czów, nie­spiesz­nym kro­kiem ruszyli po swo­ich wczo­raj­szych śla­dach. Za dnia las nie wyda­wał się taki straszny. Jałowce nie przy­po­mi­nały przy­gar­bio­nych postaci, a cie­nie nie poru­szały się na krań­cach pola widze­nia. Nawet droga do auto­karu nie była tak długa. Za to znacz­nie gorzej pre­zen­to­wało się poło­że­nie auto­karu. Tkwił, na końcu stu­me­tro­wego zjazdu, w się­ga­ją­cym ponad kra­wędź karo­se­rii śniegu. Pod­kła­da­nie gałęzi pod koła i pcha­nie nie wyda­wało się już dobrym pomy­słem.

— Czym­kol­wiek jest ten Goliat — mruk­nął pan Janusz — w nim jedyna nadzieja.

* * *

Pagórki były więk­sze lub mniej­sze, bar­dziej lub mniej zale­sione, widoki na inne pagórki lep­sze lub gor­sze, a ścieżka bar­dziej lub mniej śli­ska. Wycieczka byłaby nawet miła, gdyby nie obo­jęt­ność na piękno natury więk­szej czę­ści grupy, wzmoc­niona pogar­sza­jącą się aurą. Słońce już cał­kiem znik­nęło za szarą zasłoną i nawet nie było widać, z któ­rej strony świeci. Morale zdy­chało. Tekla narze­kała, że ścieżka jest nie­równa, że ma mokro w butach, że cią­gle jest pod górę. Tymon sapał i się pocił, dźwi­ga­jąc swój ple­cak i ple­cak Tekli, a prze­mą­drza­lec Kle­ofas pouczał wszyst­kich, jak należy sta­wiać stopy, by mniej się męczyć. Zamilkł po pierw­szej wywrotce w śnieżno-wodną breję. Nata­lia i Zuza stwier­dziły, że od tego łaże­nia po górach znisz­czą im się buty, które kosz­to­wały wię­cej niż całe te ferie. Pro­du­cent ele­ganc­kich koza­ków, by nadać im spor­towy cha­rak­ter, przy­cze­pił do suwa­ków błysz­czące bre­loczki z napi­sem „Sport”. Cała reszta nie była spor­towa. Dziew­czyny szybko jed­nak zna­la­zły pozy­tywną stronę tej sytu­acji i umó­wiły się na wiel­kie zakupy po powro­cie z gór.

Kiedy dotarli do wiaty w pobliżu doce­lo­wego szczytu, byli prze­mar­z­nięci i zmę­czeni. Usie­dli pod spa­dzi­stym dachem, na ławach usta­wio­nych po obu stro­nach dłu­giego stołu, wycią­gnęli kanapki i bidony z her­batą.

— Ta her­bata jest zimna — stwier­dziła ze szcze­rym zdzi­wie­niem Zuza.

— Pij na zapas — pora­dził Net. — W lecie będziesz narze­kać, że cie­pła.

Jedy­nie Felix miał ter­mos. Napeł­nił kubek i podał Nice. Pocią­gnęła łyk i skrzy­wiła się.

— Nie­do­bra? — zapy­tał Felix.

— Ząb…

— To nie fair — zauwa­żyła Tekla. — Podziel się ze wszyst­kimi.

— W nie­dzielę się nie dzielę — powie­dział Net.

— Tu jest pół litra — wyja­śnił Felix. — Każdy dostałby napar­stek.

— Jeśli cho­dzi o team buil­ding1, to gene­ralną zasadą jest dzie­le­nie się wszyst­kim z innymi — pouczył go z mądrą miną Kle­ofas.

— My nie chcemy budo­wać zespołu, tylko napić się her­baty. — Net się­gnął po kubek i osten­ta­cyj­nie wypił zawar­tość. — Skoro jesteś taki mądry, to czemu nie masz wła­snego ter­mosu?

— Nie chcia­łem się wywyż­szać z powodu swo­jej prze­zor­no­ści — odparł tam­ten dum­nie. — Nie wzią­łem ter­mosu celowo, nie zamie­rzam epa­to­wać, że jestem lep­szy i mądrzej­szy. Poza tym w ten spo­sób się har­tuję.

— Święte słowa — przy­znał pan Krzysz­tof, wyj­mu­jąc z ple­caka swój ter­mos. — Jeste­ście wyde­li­ka­ceni. — Nalał paru­jącą her­batę do kubka. Spró­bo­wał, skrzy­wił się i zaczął dmu­chać, żeby szyb­ciej osty­gła.

Reszta grupy patrzyła chci­wie na gorący napój.

Pani Olga otwo­rzyła prze­wod­nik po Sude­tach.

— Chce­cie posłu­chać o histo­rii tych ziem? — I nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, zaczęła czy­tać — „Sudety to łań­cuch gór­ski na obsza­rze połu­dniowo-zachod­niej Pol­ski i pół­noc­nych Czech. Nie­wielki frag­ment znaj­duje się w Niem­czech. Naj­wyż­szym szczy­tem Sude­tów jest Śnieżka, która ma 1602 m n.p.m. Sudety cią­gną się od Doliny Łaby po Bramę Moraw­ską. Od pół­noc­nego…”. E, nie, to nie jest cie­kawe. — Prze­rzu­ciła kilka stron. — „Typowe góry zrę­bowe. Skały mag­mowe, meta­mor­ficzne i osa­dowe dato­wane od pre­kam­bru do keno­zo­iku two­rzą mozai­kową budowę geo­lo­giczną…”. To też nie za cie­kawe. — Znów prze­rzu­ciła parę kar­tek. — „Można tu wyróż­nić blok kar­ko­no­sko-izer­ski, nieckę pół­noc­no­su­decką, meta­mor­fik kaczaw­ski…”. Dziwne… „Sudety zostały wypię­trzone pod­czas oro­ge­nezy kale­doń­skiej oraz her­cyń­skiej…”. Coś tu nie gra… — Zamknęła książkę i przyj­rzała się okładce. — Prze­wod­nik geo­lo­giczny po Sude­tach! Myśla­łam, że geo­gra­ficzny…

— Znam now­szą histo­rię zwią­zaną z tą oko­licą — ode­zwała się Laura. — Legendę wła­ści­wie. Opi­sał ją w książce podróż­ni­czej pro­fe­sor pale­on­to­lo­gii Hie­ro­nim Zyg­mun­to­wicz. Chce­cie posłu­chać? Dawno, dawno temu, tak ze dwa­dzie­ścia lat, pro­fe­sor opi­sał żyjące w tych lasach ćma­muty, czyli mamuty pro­wa­dzące nocny tryb życia. Jako jedyny pod­ga­tu­nek mamu­tów prze­trwały ostat­nią epokę lodow­cową.

— Będzie o miło­ści? — chciała wie­dzieć Nata­lia.

— Tro­chę będzie, potem. Pro­fe­sor Zyg­mun­to­wicz to postać tra­giczna. Po publi­ka­cji książki nikt nie uwie­rzył w ist­nie­nie takich zwie­rząt. Zor­ga­ni­zo­wano kilka wypraw nauko­wych, które wró­ciły z niczym. Na pod­sta­wie ich rela­cji powstała praca naukowa, w któ­rej wykpiwa się odkry­cia pro­fe­sora i nazywa go hochsz­ta­ple­rem i oszu­stem. Napi­sał ją pro­fe­sor Zaręb­ski, zazdro­sny o wcze­śniej­sze doko­na­nia Zyg­mun­to­wicza. Cały roz­dział poświę­cił pro­ble­mowi żero­wa­nia pew­nych indy­wi­duów na łatwo­wier­no­ści i otwar­to­ści kole­gów naukow­ców. Śro­do­wi­sko pale­on­to­lo­giczne wyklu­czyło Zyg­mun­to­wicza, mimo że w jego książce było jasno napi­sane, że ćma­muty są nie­wiel­kie, czarne i nie­zwy­kle pło­chliwe, więc nie da się ich zaob­ser­wo­wać powszech­nie sto­so­wa­nymi meto­dami. Argu­men­tem koron­nym stał się jed­nak fakt, że pale­on­to­lo­gia zaj­muje się ska­mie­li­nami, a więc nie­za­leż­nie od tego, czy ćma­muty bie­gają po Sude­tach, czy zostały tylko wymy­ślone, na pewno nie są ska­mie­nia­ło­ściami. Wyro­kiem sądu kole­żeń­skiego Zyg­mun­to­wicz został pozba­wiony pod­ty­tułu nauko­wego. Został pro­fe­sorem bez spe­cjal­no­ści, pro­fe­sorem z wie­lo­krop­kiem. Przy­ja­ciele się od niego odwró­cili, żona ucie­kła, zresztą – jak się potem oka­zało – do Zaręb­skiego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Team buil­ding (ang.) – budowa zespołu. Wszel­kie formy inte­gra­cji grupy, pozwa­la­jące na wza­jemne pozna­nie jej człon­ków. [wróć]

Felix, Net i Nika

Подняться наверх