Читать книгу Felix, Net i Nika - Rafał Kosik - Страница 7

Tajem­nica Kre­do­krada

Оглавление

Był cie­pły, sło­neczny pora­nek, ale ponury gmach Gim­na­zjum imie­nia Ste­fana Kusz­miń­skiego spra­wiał wra­że­nie sza­rej góry lodo­wej, którą ktoś przy­pad­kiem umie­ścił w środku War­szawy.

Felix Polon uniósł głowę i spoj­rzał na stare mury odci­na­jące się od błę­kit­nego nieba. Inni ucznio­wie omi­jali go i wcho­dzili po scho­dach, kie­ru­jąc się do wiel­kich drzwi. Musieli uno­sić rękę, by się­gnąć do klamki.

Obok Felixa sta­nął wysoki, chudy chło­pak w oku­la­rach i w czer­wo­nej blu­zie z kap­tu­rem.

— Lubię kla­sówy z matmy o poranku. — Wcią­gnął nosem powie­trze.

— Łatwo ci mówić, stary — odparł Felix, ści­ska­jąc dłoń Neta. — Roz­wią­żesz te zada­nia, zanim inni je prze­czy­tają.

Felix był niż­szy od Neta o pół głowy. Miał też jasne, w miarę porząd­nie zacze­sane włosy, pod­czas gdy Net wyglą­dał, jakby cze­sał się przy uży­ciu ładun­ków wybu­cho­wych. Nie­dbały wygląd mógł mylić – Net miał wro­dzone zdol­no­ści mate­ma­tyczne, toteż dzi­siej­sza kla­sówka była dla niego for­mal­no­ścią.

Zza rogu wyszła ruda dziew­czyna w dżin­so­wej blu­zie, spód­niczce do kolan i cięż­kich, czar­nych Mar­ten­sach. Poma­chała do chłop­ców i popra­wiła dło­nią nie­sforne loczki dłu­gich wło­sów.

— Elo, mała! — zawo­łał Net, gdy się zbli­żyła.

— Elo, wielki! — Uśmiech­nęła się do niego. — Jedyny rado­sny czło­wiek w kla­sie. Ten, który dziw­nym tra­fem ewo­lu­cji wykształ­cił kal­ku­la­tor zamiast mózgu.

Poca­ło­wała przy­ja­ciół na przy­wi­ta­nie w poli­czek.

— Będę pisał wyraź­nie i dużymi lite­rami — oznaj­mił łaska­wie Net. — Dużymi cyframi, dokład­niej.

— Dzięki, nie trzeba. — Nika unio­sła nieco głowę. — Nauczy­łam się.

— Jak tam sobie chcesz. — Net wzru­szył ramio­nami.

— Chyba nie będzie żad­nej kla­sówki. — Felix wska­zał głową pierw­sze pię­tro. Net i Nika spoj­rzeli w górę. Z okien pra­cowni che­micz­nej, znaj­du­ją­cej się bez­po­śred­nio nad wej­ściem, wydo­by­wał się dym.

— Łał! — ucie­szył się Net. — Zaraz przy­je­dzie straż i mamy resztę lek­cji z dyńki. Zobaczmy, co się dzieje!

— Cze­kaj! — krzyk­nęła za nim Nika, ale chło­pak już biegł w stronę wej­ścia. Dziew­czyna spoj­rzała na Felixa i oboje ruszyli za nim.

W chłod­nym hallu nie było czuć dymu. Nie dostrze­gli żad­nej paniki, nikt nie pró­bo­wał ucie­kać. Zapewne więk­szość nawet nie wie­działa o poża­rze.

Nagle roz­legł się tupot od strony sekre­ta­riatu.

— Z drogi! — krzy­czał pan Antoni Czwar­tek, fizyk. Minął w pędzie Felixa, Neta i Nikę i pobiegł w kie­runku scho­dów, z gaśnicą w ręku. Za nim gonił niski i pulchny dyrek­tor Sto­krotka z czaj­ni­kiem elek­trycz­nym. Na widok gaśnicy część uczniów dys­kret­nie skie­ro­wała się do wyj­ścia.

— Myśli­cie, że ktoś pod­pa­lił szkołę, żeby nie pisać kla­sówy? — zapy­tała Nika.

— Myślę nie o poża­rze, tylko o tru­ją­cych opa­rach z palą­cych się odczyn­ni­ków — odparł jak zwy­kle ostrożny Felix.

— Szkoda, że pożar nie wybuchł póź­niej — wes­tchnął Net. — To jedyna kla­sówka, którą lubię pisać.

— Chodź­cie, zoba­czymy, co się stało. — Felix ruszył w stronę scho­dów, ale na pół­pię­trze poja­wił się wła­śnie dyrek­tor Sto­krotka i starł pot z czoła i łysiny.

— Już po panice — oznaj­mił tym, któ­rzy byli dość bli­sko, by go usły­szeć. — Panuję nad sytu­acją. To tylko kosz na śmieci. Pożar abso­lut­nie lokalny. Zawo­łaj­cie, z łaski swo­jej, tych, któ­rzy cze­kają na zewnątrz.

Net uśmiech­nął się, za to Nika nie wyglą­dała na szczę­śliwą.

— Może trzeba komuś powie­dzieć o tych opa­rach — powie­działa bez prze­ko­na­nia.

— Wyczu­wam w tonie two­jego głosu, że się tro­chę cykasz tej matmy — zauwa­żył Net. — Nie martw się. I tak ci pomogę.

Uśmiech­nęła się do niego i zamru­gała zalot­nie dłu­gimi rzę­sami. Weszli na pię­tro do sali mate­ma­tycz­nej. Pano­wało w niej spore zamie­sza­nie. Wszy­scy ner­wowo pró­bo­wali zapa­mię­tać wzory, spraw­dzali umiej­sco­wie­nie ściąg lub dopiero je przy­go­to­wy­wali. Aure­lia, czar­no­włosa kla­sowa pięk­ność, zwy­kle ubie­rała się bar­dzo mod­nie. Dziś jed­nak zało­żyła strój, któ­rego główną cechą była duża liczba kie­szeni. Z kilku wysta­wały podej­rzane kawałki papieru. Celina, pulchna i sym­pa­tyczna, pró­bo­wała pisać coś na swo­jej dłoni, ale wycho­dziły z tego straszne boho­mazy. Lam­bert przy­go­to­wał długą ściągę, którą nawi­nął na dwa ołówki, jak taśmę w kase­cie magne­to­fo­no­wej. Nie­stety, sprę­ży­sty pasek papieru spa­dał co chwila z jed­nego z ołów­ków i strze­lał w powie­trze, jak syl­we­strowa ser­pen­tyna. Oskar pospiesz­nie wkle­py­wał wzory do smart­fona.

Felix usiadł pod oknem i wyjął z ple­caka rulon prze­zro­czy­stej folii, pokry­tej drob­nymi, czar­nymi napi­sami. Roz­wi­nął ją i przy­ło­żył do szyby. Wyrów­nał i doci­snął. Oce­nił z uzna­niem swoje dzieło. Z bli­ska dawało się wszystko prze­czy­tać, a już z dwóch metrów szyba wyglą­dała na zwy­czaj­nie brudną.

— Na wszelki wypa­dek — mruk­nął uspra­wie­dli­wia­jąco, widząc minę Niki. — Niby to umiem, ale może mi się przy­da­rzyć nagły atak skle­rozy.

— Stary! — Net z uzna­niem przyj­rzał się dziełu przy­ja­ciela. — Ty nawet ściągę robisz z uży­ciem tech­no­lo­gii kosmicz­nych.

— Zobacz­cie. — Nika wska­zała róg sali. Obok drzwi stał kosz na śmieci, a na ścia­nie ponad nim widać było czarne smugi. — To jakaś plaga…

Nagle w sali zapa­no­wała cisza.

— Dzień dobry — powie­działa od progu mate­ma­tyczka, Cecy­lia Bąk, zwana popu­lar­nie Ekierką. Miała pięć­dzie­siąt lat i sporą nad­wagę, którą pró­bo­wała bez powo­dze­nia ukryć pod luź­nymi stro­jami.

— Sia­daj­cie, pro­szę. — Mate­ma­tyczka otwo­rzyła dzien­nik. — Może­cie wyjąć ściągi z kie­szeni. Może­cie poło­żyć je na ławce i z nich korzy­stać. Dozwo­lone są kal­ku­la­tory, pod­ręcz­niki, zeszyty. Wolno robić wszystko, z wyjąt­kiem spi­sy­wa­nia od sąsia­dów. Nie mam siły was pil­no­wać. Przy­go­to­wa­łam za to trud­niej­sze zada­nia.

W sali ponow­nie zapa­no­wało zamie­sza­nie. Powoli, z nie­do­wie­rza­niem ściągi zaczęły lądo­wać na bla­tach.

— Impo­nu­jące — mruk­nęła mate­ma­tyczka, obrzu­ca­jąc ławki zasko­czo­nym spoj­rze­niem. Wzięła do ręki kartkę z zada­niami i pode­szła do tablicy. Auto­ma­tycz­nie się­gnęła do rynienki na kredę, ale jej palce tra­fiły w gładki pla­stik.

— Nie ma kredy — oznaj­miła zdzi­wio­nym gło­sem. — Wczo­raj na ostat­niej lek­cji było jej sporo… Net, czy mógł­byś przy­nieść tro­chę kredy z por­tierni?

Net nie­chęt­nie wstał i zaj­rzał do rynienki.

— Jakby wyli­zana — przy­znał z fascy­na­cją, ale umilkł na widok znie­sma­czo­nej miny mate­ma­tyczki. Wyszedł szybko z sali.

Zapa­no­wało pełne napię­cia ocze­ki­wa­nie. Net wró­cił po trzech minu­tach i oznaj­mił:

— Wszę­dzie skoń­czyła się kreda. W sąsied­nich salach też nie ma.

Ekierka spo­chmur­niała. Rozej­rzała się ner­wowo po sali.

— Wobec tego podyk­tuję wam zada­nia.

— Nie, nie może pani nam tego dyk­to­wać, bo coś na pewno się nam pokręci — zapro­te­sto­wał z ostat­niej ławki Lucjan, naj­wyż­szy chło­pak z całej klasy. Pomruki przy­ta­ki­wa­nia dobie­gły ze wszyst­kich stron. Ekierka roz­bie­ga­nym wzro­kiem omio­tła salę, spoj­rzała w kartkę z zada­niami, wypu­ściła powie­trze i znów się rozej­rzała.

— I nie będziemy wie­dzieć, gdzie są nawiasy — skrzy­wiła się Klau­dia, nakrę­ca­jąc na palec blond lok.

Lucjan uniósł dłoń.

— Tak…? — w gło­sie Ekierki sły­chać było roz­pacz­liwą nadzieję.

— Mogę iść po kredę do sklepu.

— Dosko­nały pomysł! Tylko na jed­nej nodze!

Przez salę prze­szło wes­tchnie­nie ulgi. Chło­pak spoj­rzał na kole­gów poro­zu­mie­waw­czo i wyszedł. Ekierka usia­dła za biur­kiem i ner­wowo zaczęła prze­glą­dać dzien­nik.

Lucjan wró­cił trzy minuty przed dzwon­kiem.

— W skle­pie nie ma kredy — oznaj­mił.

— I stwier­dze­nie tego zajęło ci tyle czasu? — zdzi­wiła się Ekierka.

— Na początku kreda była, ale z każ­dej klasy ktoś po nią przy­szedł. Powstała kolejka, a ja jestem bar­dzo uprzejmy, więc nie­stety wylą­do­wa­łem na samym końcu.

— Ty – uprzejmy? — Mate­ma­tyczka popa­trzyła na niego ponuro. — Trudno. Sia­daj. Ręcz­nie wypi­szę na kart­kach zada­nia dla wszyst­kich.

W tym momen­cie roz­legł się dzwo­nek i z kil­ku­na­stu gar­deł wydo­był się trium­falny ryk.

* * *

W sali bio­lo­gicz­nej jak zwy­kle pano­wał lekki mrok, za co odpo­wie­dzialne były drew­niane żalu­zje w oknach. Paliło się za to kilka lamp halo­ge­no­wych, oświe­tla­ją­cych prze­szklone regały i gablotki pełne egzo­tycz­nych roślin i zwie­rząt. Nie­które były wypchane, ale sporą część eks­po­zy­cji sta­no­wiły żywe okazy, zamknięte w klat­kach, akwa­riach i ter­ra­riach. Naj­więk­sze akwa­rium, które od początku roku szkol­nego stało puste, teraz było wypeł­nione wodą. Pły­wały w niej malut­kie, białe robaczki. Na pierw­szy rzut oka można je było wziąć za papro­chy – miały nie wię­cej niż kilka mili­me­trów dłu­go­ści. W tej robacz­ko­wej zawie­si­nie, na kamie­niu sie­dział śli­mak ze spi­ralną, tro­chę nie­fo­remną sko­rupą wiel­ko­ści ręka­wicy bok­ser­skiej. Rów­nież był biały i spra­wiał wyjąt­kowo odpy­cha­jące wra­że­nie, choć trudno było powie­dzieć, co dokład­nie je powo­do­wało.

Dziew­czyny, zazwy­czaj ciężko prze­ży­wa­jące lek­cje bio­lo­gii, usia­dły jak naj­da­lej od nowego „potwora”.

— Wygląda jak zde­chły Poke­mon — oce­nił Net.

Z zaple­cza wyszedł pro­fe­sor Butler, zupeł­nie igno­ru­jąc obec­ność uczniów. Był chudy i nie­po­zorny, miał ponad czter­dzie­ści lat. Jego popla­miony far­tuch jakiś czas temu pew­nie był biały. Rzad­kie, siwe włosy były nieco za dłu­gie i nieco za tłu­ste. Zwi­sały smutno z głowy, jakby na zaple­czu padał deszcz. Old­sku­lowe oku­lary w rogo­wych opraw­kach dopeł­niały obrazu sza­lo­nego naukowca. Butler spra­wiał wra­że­nie kogoś, kogo w naj­mniej­szym stop­niu nie obcho­dzi, czy na jego lek­cji jest cała klasa, czy tylko jedna osoba.

Pod­szedł do tablicy, się­gnął do rynienki po kredę, by stwier­dzić, że rynienka jest pusta. Zaj­rzał do niej i chwilę mam­ro­tał coś nie­wy­raź­nie pod nosem.

— Temat dzi­siej­szej lek­cji — ode­zwał się gło­śniej, odwra­ca­jąc się i sta­jąc za wiel­kim biur­kiem — „Dro­so­phila mela­no­ga­ster: Skąd się bie­rze i dla­czego jest tak upier­dliwa”. Czy ktoś ma kanapkę z dże­mem?

Ucznio­wie patrzyli na niego bez ruchu. Ni­gdy nie było wia­domo, czy Butler mówi poważ­nie, czy żar­tuje. Zazwy­czaj, po chwili zasta­no­wie­nia, gdy wszy­scy byli już pewni, że żar­tuje, oka­zy­wało się jed­nak, że mówi serio.

— Kle­mens! — Nauczy­ciel wska­zał tęgiego chło­paka, sie­dzą­cego w ławce z Celiną. — Wyglą­dasz na takiego, który ma kanapkę z dże­mem.

Kle­mens nie­chęt­nie się­gnął do ple­caka i wyjął spore pudełko śnia­da­niowe. Podał pro­fe­so­rowi zawi­niętą w papier kanapkę. Butler roz­wi­nął papier, otwo­rzył kanapkę i dłu­go­pi­sem zgar­nął dżem do sto­ją­cego na biurku sło­ika. Zli­zał z dłu­go­pisu resztkę dżemu i zamknął kanapkę z zamia­rem odda­nia jej wła­ści­cie­lowi.

— Nie, nie trzeba. — Kle­mens zama­chał roz­pacz­li­wie rękoma. — Mam jesz­cze kilka.

— OK — powie­dział nauczy­ciel i wgryzł się w kanapkę. — Dro­so­phila mela­no­ga­ster — kon­ty­nu­ował z peł­nymi ustami — czyli muszka owo­cowa. Muszka w tajem­ni­czy spo­sób mate­ria­li­zuje się nie­mal natych­miast, gdy w pomiesz­cze­niu znaj­dzie się otwarty słoik z dże­mem. Mogą być też owoce, ale moim zda­niem słoik z dże­mem jest lep­szy. Teraz wystar­czy pocze­kać.

Zamilkł i zajął się prze­glą­da­niem jed­nego ze swo­ich zeszy­tów z notat­kami, pogry­za­jąc przy tym co chwila kanapkę.

Po kwa­dran­sie zamknął zeszyt i oznaj­mił:

— Pro­szę bar­dzo, są trzy osob­niki. — Zer­k­nął na zega­rek. — Nie­zły czas dotar­cia.

— Miały bli­sko — szep­nął Net. — Pew­nie wyle­ciały mu z kie­szeni.

— Teraz skła­dają jaja — rela­cjo­no­wał pro­fe­sor, pochy­la­jąc się nad sło­ikiem. Czy ktoś chce zoba­czyć z bli­ska?

— Jak to? — ock­nęła się Klau­dia. — Wystar­czy zosta­wić otwarty słoik i one… złożą tam jaja? A my potem to zja­damy?

— Oczy­wi­ście, ale jaja są tak małe, że nie czu­je­cie ich smaku. To nie kawior. No, chyba że zacze­ka­cie dwa tygo­dnie, aż wyklują się larwy. Wtedy smak rze­czy­wi­ście się zmieni.

Klau­dia skrzy­wiła się, a wraz z nią więk­sza część klasy.

— Trzeba się pogo­dzić z rze­czy­wi­sto­ścią — cią­gnął pro­fe­sor. — Dzie­więć­dzie­siąt pro­cent bios­fery Ziemi, na przy­kład, sta­no­wią jed­no­ko­mór­kowce. Nie da się nie zjeść żad­nego z nich przez całe życie. Ile ważysz? — Spoj­rzał na Klau­dię.

— Czter­dzie­ści kilo­gra­mów… — zaczer­wie­niła się lekko. — Coś koło tego.

— No to jakieś cztery kilo­gramy z tego, to bak­te­rie — oznaj­mił i odwró­cił się do tablicy.

Klau­dia zbla­dła i popa­trzyła po sobie.

— Zrzucę te cztery kilo — posta­no­wiła.

— Cał­kiem spore orga­ni­zmy też nie­raz zda­rzyło ci się nie­chcący zjeść — zapew­nił ją pro­fe­sor. — Kiedy ostat­nio jadłaś parówki?

Klau­dia zzie­le­niała. Butler się­gnął po kredę, ale tra­fił pal­cami w pustą rynienkę.

— Nie ma kredy, więc o zwy­cza­jach muszki owo­co­wej wam opo­wiem — powie­dział i zaczął opi­sy­wać szcze­gó­łowo cykle jej życia z deta­lami, które ode­brały ape­tyt abso­lut­nie wszyst­kim. Prze­rwał mu dopiero dzwo­nek.

— Za dwa tygo­dnie następna część histo­rii – „Dro­so­phila mela­no­ga­ster: Naro­dziny”. — Zakrył słoik ście­reczką i owi­nął recep­turką. — A na następ­nej lek­cji przyj­rzymy się bli­żej pijaw­kom.

Ucznio­wie nie tyle wyszli z sali bio­lo­gicz­nej, ile się z niej ewa­ku­owali. Zostali tylko Felix, Net i Nika.

— Panie pro­fe­so­rze — zapy­tał Net — co będzie dziś na zaję­ciach dodat­ko­wych?

Pro­fe­sor ski­nął ręką i pod­szedł do wiel­kiego akwa­rium. Przy­ja­ciele na wszelki wypa­dek zatrzy­mali się dwa metry od rucho­mej zawie­siny z bia­łych robacz­ków.

— Zaję­cia macie z bota­niki pro­gre­syw­nej — powie­dział Butler. — To są co prawda zwie­rzęta, a nie rośliny, ale przyda mi się wasza pomoc. Dosta­łem je na prze­cho­wa­nie od zna­jo­mego. Nie wie, jaki to gatu­nek. — Potarł brodę. — Ja też nie wiem. To mię­czaki. Praw­do­po­dob­nie.

— A ten śli­mak? — zapy­tała Nika, marsz­cząc nosek.

— No wła­śnie. Wczo­raj go jesz­cze nie było. Nie wiem, jakim cudem się tu dostał. Może sie­dział za kamie­niem i powoli rósł? Nie mam poję­cia, do jakiego gatunku należy… Nie będę go wycią­gał. Oba gatunki chyba sobie wza­jem­nie nie prze­szka­dzają.

— Będziemy się nimi dziś zaj­mo­wać? — zapy­tała zanie­po­ko­jona Nika.

— Nie wiem, czym je kar­mić. — Butler roz­ło­żył ręce. — Pró­bo­wa­łem wszyst­kiego, nawet sal­ce­sonu i ham­bur­ge­rów. O zwy­kłej kar­mie dla rybek nie wspo­mnę.

— Zna­jomy będzie zły, jak jego ulu­bieńcy zdechną z głodu — domy­ślił się Felix.

* * *

— Nie mam naj­mniej­szej ochoty spraw­dzać, co jedzą te obrzy­dli­stwa — sta­now­czo oświad­czyła Nika pod­czas dłu­giej prze­rwy. Pole­ro­wała chu­s­teczką swoje czarne Mar­tensy. — Nor­malni ludzie, jak wyjeż­dżają na kilka dni, pod­rzu­cają zna­jo­mym kota albo psa. A bota­nicy pro­gre­sywni – pięć­set litrów zawie­siny z roba­ków.

Przy­ja­ciele sie­dzieli w swo­jej Kwa­te­rze Głów­nej na stry­chu szkoły. Kwa­tera Główna była rodza­jem tajem­nej kry­jówki, klubu dla wta­jem­ni­czo­nych, gdzie mogli spo­koj­nie roz­ma­wiać. Urzą­dzili ją na początku roku szkol­nego w przy­tul­nym i prze­stron­nym pomiesz­cze­niu, które wyda­wało się być od dawna przez wszyst­kich zapo­mniane. Spa­dzi­sty dach z dwóch stron scho­dził nie­mal do pod­łogi, gdzie umiesz­czone były małe pół­okrą­głe okienka. Było tu sporo gra­tów, jakieś stare przy­rządy do fizyki, kilka wyli­nia­łych wypcha­nych zwie­rząt oraz meble: szafy i regały, które czasy swo­jej świet­no­ści dawno miały za sobą. Na środku stały trzy krzywe fotele i niski sto­lik, pod­party z jed­nej strony na cegłach.

— I może jesz­cze powiesz — ode­zwał się Net — że wybra­łaś zaję­cia dodat­kowe u Butlera, bo ja i Felix się tam zapi­sa­li­śmy?

— A co? Mia­łam iść na kurs szy­deł­ko­wa­nia?

— Butler nie jest taki zły…

— Jest obrzy­dli­wym oble­śnia­kiem… ale i tak tro­chę go lubię.

— Nie musisz go doty­kać. — Net wzru­szył ramio­nami. — Przy­znaj, że nie­które stwo­rzone przez niego gatunki były nie­złe. Moty­linki albo te kwiatki, które rosły we wło­sach. No i klasz­czące sto­krotki.

— Ujemna cho­inka też była nie­zła — dodał Felix. — I radio-cis.

— Cis miał kiep­ską jakość dźwięku — mach­nął ręką Net.

— W końcu to drzewo igla­ste.

— A wymio­tują? — zapy­tała Nika. Zebrała rude loki i spięła je z tyłu głowy spinką z zie­lo­nym oczkiem. — Trudno chyba o coś bar­dziej obrzy­dli­wego.

— No, było po niej tro­chę sprzą­ta­nia — przy­znał Net.

— Dobra… — Nika wes­tchnęła. — Pomo­żemy mu. Chyba że w mię­dzy­cza­sie wybuch­nie trzy­na­sty pożar kosza na śmieci i spło­nie cała buda.

— Zobacz­cie! — Net wska­zał jedną z pó­łek. Leżały na niej trzy zaku­rzone kredy.

— Leży tu od trzy­dzie­stu lat — oce­nił Felix. — Albo i dłu­żej.

— OK. — Net wziął je, zdmuch­nął kurz i scho­wał do kie­szeni.

— Jak trafi się jakaś cie­kawa lek­cja, to w nagrodę dam nauczy­cie­lowi.

* * *

Na ostat­niej godzi­nie były zaję­cia dodat­kowe z bota­niki pro­gre­syw­nej, które Felix, Net i Nika wybrali jako jedyni. Na stole sali bio­lo­gicz­nej stało kil­ka­na­ście ponu­me­ro­wa­nych men­zu­rek, wypeł­nio­nych wodą do jed­nej trze­ciej wyso­ko­ści. Przed nimi leżał wytłusz­czony zeszyt, otwarty na stro­nie z nary­so­waną dłu­go­pi­sem tabelką.

— Nie będziemy się dziś zaj­mo­wać rośli­nami — zako­mu­ni­ko­wał Butler, jakby nie pamię­tał ich roz­mowy sprzed paru godzin. — Zaj­miemy się robacz­kami.

— Przy­go­to­wa­li­śmy się psy­chicz­nie — oświad­czył Net.

Nika skar­ciła go wzro­kiem, ale Butler w ogóle nie prze­jął się tą uwagą. Przy­ja­ciele pode­szli do akwa­rium. Od lek­cji bio­lo­gii śli­mak prze­pełzł na sąsiedni kamień, ale wciąż wyglą­dał jak kupka zepsu­tego bia­łego sera. Był za to wyraź­nie więk­szy.

— Jak to moż­liwe, że on tak urósł przez kilka godzin? — zasta­no­wił się Felix. — Może to inny?

— Dziś zaj­miemy się tylko tymi maleń­stwami — oświad­czył Butler i znik­nął na zaple­czu, skąd zaczęły docho­dzić odgłosy prze­su­wa­nych przed­mio­tów. Przy­ja­ciele odwró­cili się i spoj­rzeli na men­zurki na wiel­kim stole, który słu­żył rów­nież za biurko pro­fe­sora.

— Czy one się tak zacho­wy­wały wcze­śniej? — Nika wska­zała akwa­rium.

Z lewej strony, gdzie stali Net i Felix, gro­ma­dziło się coraz wię­cej bia­łych robacz­ków. Przy­le­piały pyszczki do szkła i machały ogon­kami, pró­bu­jąc poko­nać nie­wi­dzialną prze­szkodę.

— Gapią się na nas — zanie­po­koił się Net. — Dżi­zas! Teraz na pewno mi się przy­śnią.

Felix prze­szedł na prawą stronę akwa­rium, ale robaczki nie ruszyły się z miej­sca.

— Nie cho­dzi o nas — powie­dział Felix. — Może płyną do świa­tła?

Net rów­nież prze­szedł na prawą stronę. Robaczki powoli prze­pły­nęły w ślad za nim.

— O mamu­siu­bo­ska! — Zbladł. — Nocny kosz­mar muro­wany.

Felix patrzył to na robaczki, to na przy­ja­ciela.

— Czer­wona bluza — oce­nił wresz­cie. — Reagują na kolory.

Net ścią­gnął bluzę, powie­sił na krze­śle i prze­su­nął je do prze­ciw­nej strony akwa­rium. Cała masa robacz­ków podą­żyła za bluzą.

— No to tro­chę mi ulżyło… — przy­znał z ulgą Net i zapy­tał kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem — myśli­cie, że on już pró­bo­wał je kar­mić tłusz­czem ze swo­ich wło­sów?

Nika wywró­ciła oczami.

Butler wró­cił z zaple­cza ze sporą szklaną kolbą. Zanu­rzył ją w akwa­rium, nabie­ra­jąc wodę wraz z robacz­kami. Potem pod­szedł do stołu i nalał po tro­chu do każ­dej men­zurki. Robaczki wyglą­dały na zdez­o­rien­to­wane nowym oto­cze­niem.

— Sprawdźmy, co wam przy­szło do głowy — powie­dział nauczy­ciel. Się­gnął po dłu­go­pis i zaczął coś mru­czeć pod nosem, popra­wia­jąc tabelkę w zeszy­cie.

Przy­ja­ciele spoj­rzeli po sobie i zaczęli prze­trzą­sać ple­caki. Nika wycią­gnęła zawi­niętą w folię kanapkę.

— Chleb, masło, żółty ser i papryka — wyli­czyła, po czym dodała jesz­cze — okruszki cze­ko­lady.

Butler wpi­sał odpo­wied­nie nazwy do pierw­szych pię­ciu rubryk w zeszy­cie, a dziew­czyna nożem odkro­iła po kawałku każ­dego skład­nika i wrzu­ciła do kolej­nych men­zu­rek. Robaczki pod­pły­nęły do pró­bek poży­wie­nia i obwą­chały je nie­uf­nie. Te, które dotknęły cze­ko­lady, po chwili znie­ru­cho­miały i opa­dły na dno.

— Zamor­do­wa­łaś je — stwier­dził z uzna­niem Net. — Ale i tak wszyst­kie wylą­dują w kana­li­za­cji.

— Nie można wypu­ścić nie­zna­nego gatunku do ście­ków — zauwa­żył Felix.

— Nie można — przy­znał Butler, wpi­su­jąc wyniki do zeszytu. Przy pozy­cji „cze­ko­lada” nary­so­wał tru­pią czaszkę i dwa skrzy­żo­wane pisz­czele. — Musimy dbać o resztki eko­sys­temu Wisły.

Następ­nie prze­te­sto­wali kil­ka­dzie­siąt pro­duk­tów spo­żyw­czych, i nie tylko spo­żyw­czych. Bez skutku. W kilku kol­bach, w któ­rych wylą­do­wał cukier albo jaki­kol­wiek inny sło­dycz, robaczki ponio­sły śmierć.

— Poświę­ciły życie dla dobra spo­łe­czeń­stwa — pod­su­mo­wał Net.

Butler patrzył ponu­rym wzro­kiem na ostat­nią nie­spraw­dzoną men­zurkę. Nikt nie miał pomy­słu, czym jesz­cze można ura­czyć wybredne zwie­rzątka.

Roz­legł się dzwo­nek. Przy­ja­ciele wes­tchnęli i zaczęli się pako­wać.

— Mam tu jesz­cze sta­rego tic taca. — Net wygrze­bał spo­mię­dzy kawał­ków kredy małą pastylkę i obej­rzał ją z nie­sma­kiem. — Nie jest pierw­szej świe­żo­ści, ale im to pew­nie nie robi.

— Zabi­jesz je — powie­działa Nika.

— I tak umrą z głodu — odparł i wrzu­cił pastylkę do wody.

Robaczki rzu­ciły się na tic taca, jak pira­nie na surowy kotlet scha­bowy. Osku­bały go z wierzch­niej sko­rupki i wyraź­nie się oży­wiły.

— Sztuczny sło­dzik — oce­nił Felix. — To dla­tego tamte zdy­chały. Nie zno­szą praw­dzi­wego cukru.

Poże­gnali się z nauczy­cie­lem i wyszli. Gdy byli już w hallu, pan Brud­nica, niski i przy­gar­biony por­tier, posta­wił na ladzie pudło kredy. Sto­jąca obok sprzą­taczka, pani Pum­per­ni­kiel, spoj­rzała na to nie­chęt­nie.

— Roz­nieść to mamy po salach? — zapy­tała.

— Taka praca — odparł pan Brud­nica. — Te małe potwory, zwane nie wie­dzieć czemu dziećmi, znów wszystko ukra­dły.

— Co za życie. A dziś rano znów kory­ta­rze były ześwi­nione, jakby kle­jem wszystko wysma­ro­wali.

— Nic nie pora­dzimy, sza­nowna pani. Chodźmy. Ja obsko­czę trze­cie pię­tro, a pani pierw­sze i dru­gie.

— Dla­czego ja wię­cej?

— Jeden i dwa w sumie daje trzy, więc mamy po równo. Ja mam za to wię­cej wcho­dze­nia, a boli mnie noga.

Pani Pum­per­ni­kiel wes­tchnęła.

— Dobrze, zro­bię panu na rękę. Jestem przy nadziei, że tym razem nie ukradną całej kredy.

— A to zło­śli­wiec i krę­tacz — obu­rzyła się Nika. — Jedną czwartą trze­ciego pię­tra zaj­muje sala gim­na­styczna. Tam nawet nie ma tablicy.

Felix i Net nic nie odpo­wie­dzieli. Było powszech­nie wia­dome, że pan Brud­nica to wredny krę­tacz.

* * *

Następ­nego dnia pierw­szą lek­cją była geo­gra­fia. Przy­ja­ciele weszli do sali geo­gra­ficz­nej sporo przed dzwon­kiem. W powie­trzu uno­sił się podej­rzany zapach spa­le­ni­zny, a ściana nad koszem była osma­lona.

— Zobacz­cie — zawo­łał Net. — Znów nie ma kredy.

Przy­ja­ciele sta­nęli przed tablicą. Rynienka była nie tylko pusta, ale i tak jak przed­tem – wyczysz­czona z bia­łego kre­do­wego nalotu.

— To zaczyna być naprawdę inte­re­su­jące — mruk­nął Felix.

Net wyjął z kie­szeni kawa­łek zna­le­zio­nej na stry­chu kredy, ale się zawa­hał.

— Nie — pokrę­cił głową i scho­wał kredę do kie­szeni. — Wolę ją prze­zna­czyć na fizykę.

— Net!

Przy­ja­ciele drgnęli i odwró­cili się. W drzwiach stała geo­gra­ficzka, pani Kon­stan­cja Kon­stan­ty­no­pol­ska. Net wolno wyjął rękę z kie­szeni i zro­bił głu­pią minę.

— A więc zagadka roz­wią­zana — powie­działa nauczy­cielka, patrząc na nich zza zmru­żo­nych powiek, jakby to były szcze­liny strzel­ni­cze. Była ele­gancką kobietą, w sta­rym stylu. Miała pra­wie sześć­dzie­siąt lat, siwe włosy i była chuda, a wręcz zasu­szona. Wyglą­dała jak dra­pież­nik, z tym dys­kret­nym wyra­zem satys­fak­cji na twa­rzy.

Wycią­gnęła przed sie­bie rękę, a Net z ocią­ga­niem poło­żył na niej trzy kawałki kredy.

— To nie jest tak, jak pani myśli… — pró­bo­wała wyja­śnić Nika, ale geo­gra­ficzka prze­rwała jej unie­sioną dło­nią.

— Powiedz­cie mi, co to jest?! — Dra­ma­tycz­nym gestem unio­sła swoją torebkę i prze­ło­żyła palec przez wygry­zioną z boku dziurę. — Spu­ści­łam tę torebkę z oczu led­wie na kilka minut.

— To jest dziura — odparła cicho Nika.

— Nie­cią­głość powierzchni… — dodał Net.

— Miej­scowy brak poszy­cia zewnętrz­nego — dorzu­cił Felix.

— A to było w środku! — Nauczy­cielka poka­zała pustą, meta­lową tulejkę.

Wszy­scy wie­dzieli, że pani Kon­stan­cja, nie chcąc bru­dzić sobie pal­ców, używa wła­snej kredy, umo­co­wa­nej w meta­lo­wej, wykrę­ca­nej obu­do­wie, przy­po­mi­na­ją­cej kon­struk­cją szminkę. Wyglą­dało na to, że ktoś dobrał się i do tej kredy.

— W tej chwili idziemy do dyrek­tora! — roz­ka­zała nauczy­cielka i odwró­ciła się na pię­cie.

Przy­ja­ciele spoj­rzeli po sobie z prze­ra­że­niem i ruszyli za nią, w opa­rach jej per­fum, które podobno sama kom­po­no­wała. Gdy tylko weszli do sekre­ta­riatu, pani Helenka, sekre­tarka dyrek­tora, obrzu­ciła ich zmę­czo­nym spoj­rze­niem, jakby chciała powie­dzieć „znowu wy”. Scho­wała do szu­flady biurka szminkę, lusterko i kilka innych pude­łe­czek z kosme­ty­kami.

— Dyrek­tora nie ma — oznaj­miła. — Jest w ubi… Poszedł umyć ręce.

Pani Kon­stan­ty­no­pol­ska otwo­rzyła drzwi do gabi­netu i gestem naka­zała przy­ja­cio­łom wejść do środka.

— Sia­da­cie i cze­ka­cie. — Wyce­lo­wała w nich chu­dym pal­cem, po czym zamknęła za nimi drzwi.

— Znowu to samo — jęk­nął zała­many Net. — Chcemy dobrze, a wycho­dzi wtopa.

— Obniżą nam oceny ze spra­wo­wa­nia — dodała Nika.

Usie­dli na dobrze sobie zna­nej skó­rza­nej kana­pie. Prze­lot­nie zwró­cili uwagę na dwie błysz­czące nowo­ścią gaśnice sto­jące przy biurku.

— Zacho­wu­jemy się tro­chę nie­ty­powo — odparł smutno Felix. — Więk­szość ludzi uważa to za podej­rzane.

— W tej szkole obo­wią­zuje chyba zasada „podej­rzany równa się winny” — powie­działa ze zło­ścią Nika.

— Zacho­wu­jemy się nie­ty­powo? — zapy­tał Net. — Jak nie­ty­powo?

— Pamię­tasz, jak szu­ka­li­śmy skarbu w pod­zie­miach? Albo jak zakra­dli­śmy się do szkoły w nocy? Albo jak wcho­dzi­li­śmy szy­bem windy na pięć­dzie­siąte pię­tro wie­żowca? Więk­szość ludzi by tego nie zro­biła.

— Niby racja — przy­znał Net. — Ale jak będziemy zacho­wy­wać się zwy­czaj­nie, to będzie strasz­nie nudno… Może powie­dzieć prawdę? Że zna­leź­li­śmy kredę na stry­chu.

— Zdra­dzi­li­by­śmy się z naszą Kwa­terą Główną.

W tym momen­cie otwo­rzyły się drzwi i do gabi­netu wkro­czył dyrek­tor magi­ster inży­nier Juliusz Sto­krotka. Był łysym męż­czy­zną o ner­wo­wych ruchach w przy­cia­snym, sza­ro­be­żo­wym gar­ni­tu­rze, kami­zelce, kre­mo­wej koszuli i z jaskra­wo­nie­bie­ską muszką pod szyją. Spio­ru­no­wał wzro­kiem przy­ja­ciół, któ­rzy zerwali się z kanapy.

— Sia­daj­cie — pole­cił, a sam poło­żył na sto­liku trzy kawałki kredy, sta­nął za fote­lem i oparł się o niego. Wes­tchnął. — Znowu wy…

— To moja kreda — powie­dział Net, nie­malże obu­rzony. — Przy­nio­słem ją, na wypa­dek, gdyby znów zabra­kło.

Dyrek­tor Sto­krotka nadął się, sły­sząc coś tak nie­praw­do­po­dob­nego.

— Chcesz przez to powie­dzieć — zapy­tał, mru­żąc oczy — że tak ci zależy na tym, żeby lek­cje prze­bie­gały spraw­nie?

Net wydął usta w zasta­no­wie­niu, po czym przy­tak­nął.

— Dla­czego więc cho­wa­łeś kredę do kie­szeni?

— Eee… chcia­łem ją zacho­wać na fizykę.

— Pani Pum­per­ni­kiel wczo­raj poło­żyła w każ­dej sali po trzy kawałki kredy — cią­gnął dyrek­tor coraz groź­niej­szym tonem. — A dziś z samego rana pani Kon­stan­ty­no­pol­ska przy­ła­pała was w sali geo­gra­ficz­nej na gorą­cym uczynku. Wkła­da­łeś do kie­szeni trzy kawałki kredy.

— Jeden wkła­da­łem — spro­sto­wał Net. — Dwa już tam były.

Dyrek­tor poczer­wie­niał na twa­rzy.

— Macie mnie za idiotę?! — wrza­snął. — Na co wam tyle kredy?! Co z nią robi­cie? I w ogóle po co prze­gry­za­li­ście tę torebkę?!

— Z wierz­chu torebki jest suwak — zauwa­żył nie­pew­nie Net. — Po co mie­li­by­śmy ją prze­gry­zać?

— Panie dyrek­to­rze! — wykrzyk­nął nagle Felix. — Pro­szę spoj­rzeć na te kawałki kredy. To stara kreda, sprzed wielu lat. Ina­czej wygląda. Te nowe mają głę­bo­kie rowki wzdłuż dwóch kra­wę­dzi, żeby się je wygod­niej trzy­mało.

Sto­krotka puf­nął kilka razy i zmarsz­czył brwi. Przyj­rzał się kre­dzie.

— A poza tym kreda zgi­nęła ze wszyst­kich sal — dodała Nika — a Net miał przy sobie tylko trzy kawałki.

— Załóżmy, że tak jest w isto­cie. — Sto­krotka uspo­koił się nieco. Przy­ło­żył palec do ust i zaczął się prze­cha­dzać po gabi­ne­cie, myśląc nad czymś inten­syw­nie. Felix, Net i Nika obser­wo­wali go w napię­ciu. Wresz­cie usiadł na fotelu naprze­ciwko nich.

— Roz­wią­za­li­ście kie­dyś zagadkę duchów zamiesz­ku­ją­cych strych szkoły, prawda? — zapy­tał zupeł­nie innym tonem. Przy­ja­ciele nie­śmiało przy­tak­nęli. — Macie więc talent detek­ty­wi­styczny.

— Przez skrom­ność nie zaprze­czymy… — odparł cicho Net.

Patrzyli wycze­ku­jąco na dyrek­tora.

— To bar­dzo osła­bia morale — zaczął Sto­krotka. — Mówię o kre­dzie. Jeśli ktoś bez­kar­nie może kraść kredę, to zaraz ktoś inny zacznie stąd wyno­sić na przy­kład… firanki. Ta ginąca kreda to począ­tek cha­osu i bez­pra­wia.

— Od jak dawna to się dzieje? — zapy­tał Felix.

— Od jakie­goś tygo­dnia. Zaczęło się od kilku kawał­ków… A dziś w nocy zgi­nęło nawet to! — Dyrek­tor dra­ma­tycz­nym gestem wska­zał pusty postu­ment z tabliczką „Ste­fan Kusz­miń­ski”. — Popier­sie patrona szkoły było wyko­nane z gipsu, a to pra­wie to samo, co kreda.

— Chce pan, żeby­śmy…? — zaczął Felix.

— Tak, chcę, żeby­ście wykryli sprawcę.

Patrzyli na niego, cze­ka­jąc, czy zacznie się śmiać. Nie zaczął.

— W zamian zwol­nię was z kla­sówki z mate­ma­tyki! — dodał jesz­cze, uno­sząc rękę w geście „nie dzię­kuj­cie”.

— Nęcąca pro­po­zy­cja — mruk­nął ponuro Net.

— To by było na tyle. Bierz­cie się od razu do roboty.

Przy­ja­ciele wstali. Net dys­kret­nie zgar­nął do kie­szeni kredę.

— Ale… mamy lek­cje — zauwa­żyła Nika.

— Czuj­cie się zwol­nieni. Potem prze­pi­sze­cie sobie wszystko od kole­gów.

— Jesz­cze jedno. — Felix zatrzy­mał się przed drzwiami. — Potrze­bu­jemy glejtu1.

— Czego? — Sto­krotka zamru­gał. — Po co?

— Bez niego nikt nam nie uwie­rzy.

— Pani Helenko! — Dyrek­tor wychy­lił się przez drzwi. Sekre­tarka odru­chowo zsu­nęła kosme­tyki do uchy­lo­nej szu­flady i zamru­gała świeżo uczer­nio­nymi rzę­sami. — Pro­szę napi­sać list o nastę­pu­ją­cej tre­ści: „Felix Polon, Net Bie­lecki i Nika Mic­kie­wicz są upo­waż­nieni do pro­wa­dze­nia śledz­twa w spra­wie zagi­nio­nej kredy. Pro­szę udzie­lić im daleko idą­cej pomocy, ale bez prze­sady”. Na dole stem­pel i mój pod­pis. Zna­czy… sam pod­piszę.

* * *

Wypo­sa­żeni w glejt przy­ja­ciele wspięli się do Kwa­tery Głów­nej i roz­po­częli zawziętą dys­ku­sję na temat spo­so­bów wyja­śnie­nia tajem­nicy.

— Po co komu kreda, jeśli można ją tanio kupić w skle­pie? — zapy­tał Felix. — Ile kosz­tuje kreda?

— Nie mam poję­cia, ale spraw­dzę — Net wycią­gnął z ple­caka swój mini­kom­pu­ter i otwo­rzył ekran.

— Nawet jeśli jest tania, to jesz­cze taniej jest ukraść — zauwa­żyła Nika.

O! Witam — ode­zwał się z gło­śnicz­ków kom­pu­tera Man­fred. — Pew­nie cze­goś potrze­bu­je­cie, skoro ura­czy­li­ście mnie swoją uwagą.

Man­fred był pro­gra­mem sztucz­nej inte­li­gen­cji, czyli AI, stwo­rzo­nym przez Neta i jego ojca. Mógł być w wielu miej­scach naraz, a jed­nym z tych miejsc był wła­śnie lap­top Neta. Man­fred stał się przy­ja­cie­lem całej trójki i trzeba przy­znać, że parę razy mie­liby poważne kło­poty, gdyby nie jego pomoc.

— Man­fred… my też się cie­szymy, ale teraz muszę coś pil­nie spraw­dzić — powie­dział Net.

Służę pomocą — odparł Man­fred rado­snym gło­sem. Kamera na wierz­chołku ekranu obró­ciła się, patrząc na trójkę przy­ja­ciół.

— Dzięki, ale wolę zro­bić to sam. Nie chcę wyjść z wprawy.

Wylu­zuj. Nudzę się, cały czas tkwię tu bez­czyn­nie. O! Jeste­śmy w Kwa­te­rze Głów­nej na stry­chu… Co dziś mamy? No nie! Przez tydzień mnie nie uru­cha­mia­łeś! Czy ja cię w ogóle obcho­dzę?

— Dobra — ustą­pił Net. — Szu­kamy ceny kredy, takiej do pisa­nia po tablicy.

Po co? — zdzi­wił się Man­fred. — Nie może­cie wziąć sobie małego kawałka ze szkoły? Jak popro­si­cie, to wam dadzą.

— Wła­śnie o to cho­dzi, że ktoś ukradł ze szkoły całą kredę — wyja­śnił cier­pli­wie Net. — Wczo­raj w nocy i dziś w nocy też. Sto­krotka zle­cił nam śledz­two po tym, jak zgi­nęło rów­nież gip­sowe popier­sie Kusz­miń­skiego.

Żar­tu­jesz… — kamera patrzyła na Neta. — Dobrze, nie żar­tu­jesz. Już szu­kam. Możesz przy­piąć mi tele­fon? Dawno się nie syn­chro­ni­zo­wa­łem z resztą mojej osoby.

Net wyjął z kie­szeni tele­fon i przy­piął go kabel­kiem do mini­kom­pu­tera. Man­fred, będąc jed­no­cze­śnie w wielu miej­scach, musiał się co jakiś czas syn­chro­ni­zo­wać, by wszyst­kie wer­sje jego osoby miały te same wspo­mnie­nia, a szcze­gól­nie główna jego część, która z ratu­sza zaj­mo­wała się ste­ro­wa­niem ruchem ulicz­nym w War­sza­wie.

— Tata obie­cał mi kartę do inter­netu bez­prze­wo­do­wego — mruk­nął Net. — Już mnie muli to plą­ta­nie się z kablami.

— Do czego może słu­żyć kreda, poza pisa­niem po tablicy? — zapy­tała Nika. — Ten ktoś zabrał nawet ten biały kre­dowy pro­szek, który zawsze leży w rynience.

Mam — oznaj­mił Man­fred po kil­ku­na­stu sekun­dach. — Pudełko z sze­ścioma sztu­kami kosz­tuje nie­wiele ponad zło­tówkę.

— Jeśli ktoś kupuje więk­sze ilo­ści, to płaci jesz­cze mniej — zasta­no­wił się Felix. — Po co więc zakra­dać się nocą do szkoły i kraść kredę, która łącz­nie kosz­tuje może dzie­sięć zło­tych? Każda sala jest zamknięta na klucz. To spore utrud­nie­nie.

— Rze­czy­wi­ście — przy­znał Net. — Lepiej wła­mać się do hur­towni kredy.

— W szkole nie było żad­nych śla­dów wła­ma­nia — dodała Nika. — Pyta­łam Brud­nicy. Żeby tylko znowu podej­rze­nie nie padło na pana Syl­we­stra2

Zza drzwi stry­chu dobiegł przy­tłu­miony dźwięk dzwonka. Felix zer­k­nął na zega­rek.

— Po prze­rwie mamy che­mię — stwier­dził.

— Wła­śnie. Czy mnie się zdaje, czy Sto­krotka coś ukrywa, w związku z wczo­raj­szym poża­rem? — zapy­tała Nika. — Man­fred, możesz spraw­dzić, czy straż pożarna miała jakieś zgło­sze­nia poża­rów w naszej szkole?

Nie było żad­nego wezwa­nia — oznaj­mił po sekun­dzie Man­fred i dodał — pro­gram z cen­trali alar­mo­wej mia­sta to mój kum­pel. Nie jest zbyt bystry, ale to miły facet. Cza­sem nie­źle się wygłu­piamy na cza­cie, uda­jąc ludzi.

— Pomy­ślimy o tym póź­niej — powie­dział Felix. — Coś mi mówi, że jeśli kreda ginęła przez dwie noce z rzędu, to zgi­nie i tej nocy.

— Nie mam zamiaru przy­cho­dzić tu nocą — zastrzegł szybko Net. — Nie chcę spo­tkać kre­do­krada. Możemy powie­dzieć Sto­krotce, że się nam nie udało.

— O nie! — zaprze­czył Felix. — Teraz to ja sam jestem cie­kawy, kto to robi.

— Ten ktoś to musi być nie­zły wygib, ale chyba nie chcę go pozna­wać oso­bi­ście.

— Możemy zain­sta­lo­wać tam małą sta­cję prze­kaź­ni­kową zdal­nego ste­ro­wa­nia i trans­mi­sji wizji — zasta­no­wił się Felix.

— A po pol­sku? — popro­siła Nika.

— Mógł­bym zosta­wić samo­jezd­nego robota, żeby patro­lo­wał kory­ta­rze. Mam odpo­wiedni model. Ste­ro­wał­bym nim z domu.

— Lepiej nie. Syl­we­ster znów narobi paniki.

— Więc ina­czej. Zosta­wimy kamery ukryte w kilku salach, a rano spraw­dzimy nagra­nie. Musimy tylko poje­chać do mnie po sprzęt.

— OK, to brzmi naj­roz­sąd­niej — oce­niła Nika.

Gdy zeszli ze stry­chu, aku­rat roz­legł się dzwo­nek na prze­rwę.

— Zobaczmy, jak idzie Butle­rowi z tymi roba­lami — zapro­po­no­wał Net.

Felix przy­tak­nął, a Nika nie­chęt­nie poszła za nimi. Z sali bio­lo­gicz­nej wycho­dzili aku­rat ostatni ucznio­wie trze­cich klas.

— Dzień dobry, panie pro­fe­so­rze — przy­wi­tała się Nika. — Wpa­dli­śmy zoba­czyć, jak czują się roba… czki.

Butler spoj­rzał na nią prze­lot­nie i ledwo zauwa­żal­nie ski­nął głową. Poru­szał szczęką, żując coś. Przy­ja­ciele mieli szczerą nadzieję, że to zwy­kła guma do żucia.

— Nie jedzą tic taców — powie­dział po chwili. — Same chyba służą za poży­wie­nie śli­ma­kom.

Przy­ja­ciele spoj­rzeli na akwa­rium. Wewnątrz, w zawie­si­nie z bia­łych robacz­ków, na kamie­niach sie­działy… cztery wiel­kie śli­maki.

— Ja cię! — krzyk­nął Net. — To się nazywa tempo wzro­stu. Myśli pan, że ten pana zna­jomy poli­czył wszyst­kie robale… czki?

— I tak nie mam gdzie prze­ło­żyć tych śli­ma­ków — odparł bio­log.

Robaczki nagle drgnęły i pod­pły­nęły do szyby w miej­scu, gdzie stał Net. Chło­pak lekko zbladł i prze­łknął ner­wowo ślinę. Felix i Nika spoj­rzeli na niego badaw­czo.

— Zwie­rzęta zawsze mnie lubiły — wyja­śnił Net i prze­zor­nie cof­nął się kilka kro­ków.

— Może masz przy sobie coś do jedze­nia? — zapy­tała Nika.

Net zaczął prze­szu­ki­wać kie­sze­nie. W blu­zie zna­lazł uwa­lany w kre­dzie kawa­łek mię­tówki. Zdmuch­nął z niego papro­chy, wrzu­cił go do akwa­rium i… zdał sobie sprawę, że tak się nie robi. Spoj­rzał z prze­stra­chem na Butlera. Ten jed­nak nie skar­cił go, tylko nachy­lił się do szkla­nej tafli i mruk­nął coś pod nosem. Robaczki za to rzu­ciły się na mię­tówkę, która znik­nęła w bia­łym kłę­bo­wi­sku.

— Cho­dzi o miętę, a nie o sło­dzik — mla­snął z ukon­ten­to­wa­niem nauczy­ciel.

Nika odwró­ciła się z nie­sma­kiem.

— Musimy już iść — powie­dział Felix, widząc jej minę. — Wpad­niemy jutro.

Net był dumny ze swo­jego odkry­cia, ale przez wzgląd na Nikę powstrzy­mał się z komen­ta­rzami.

O tej porze był mały ruch, a auto­bus przy­je­chał od razu, więc do domu Felixa przy ulicy Ser­decz­nej dotarli w pół godziny. Naci­snęli dzwo­nek domo­fonu przy furtce, ale nikt nie odpo­wia­dał. Roz­le­gło się tylko przy­tłu­mione basowe szcze­ka­nie.

— Bab­cia Lusia jest na zaku­pach — powie­dział Felix.

— To nam pozwoli unik­nąć przy­mu­so­wej straty czasu na jedze­nie.

— A co? — zapy­tał Net. — Źle gotuje? Można się pocho­ro­wać?

— Bar­dzo dobrze gotuje! — Felix otwo­rzył furtkę klu­czem i przy­ja­ciele weszli do nieco zaro­śnię­tego ogrodu. — Ale gotuje za dużo, a nie mamy czasu na hedo­ni­styczne obżar­stwo. Jeśli kre­do­krad jest wśród uczniów…

— … lub nauczy­cieli — uzu­peł­nił Net.

— … to musimy przy­go­to­wać wszystko, dopóki w szkole są lek­cje. Ina­czej zwró­cimy na sie­bie uwagę i nici z pułapki.

Pię­trowy dom był stary, miał spa­dzi­sty dach, pokryty bate­riami sło­necz­nymi, oraz małą ople­cioną dzi­kim winem werandę od frontu. Do domu dobu­do­wano spory garaż, a z tyłu znaj­do­wał się nie­duży, zaro­śnięty drze­wami i krza­kami ogród.

Weszli na werandę, a Felix naci­snął przy­cisk na ścia­nie. Obok prze­su­nęła się meta­lowa płytka, odsła­nia­jąc pod­świe­tlaną kla­wia­turę. Felix wkle­pał kod i drzwi sta­nęły otwo­rem. Weszli do hallu. Caban, wielki i kudłaty czarny terier rosyj­ski, wyko­nał popi­sku­jąco-ocie­ra­jący rytuał powi­ta­nia z Feli­xem, Netem i Niką. Dopiero gdy go wygła­skali i wymi­ziali za uszami i pod pyskiem, pozwo­lił im przejść dalej.

— O! Coś nowego widzę. — Net wska­zał czarne pudło z okrą­głym otwo­rem, sto­jące obok wyso­kiego lustra.

— Odświe­ża­czo-pasto­waczka do butów — wyja­śnił Felix.

— Wrzuca się but w dowol­nym sta­nie, a chwilę póź­niej wyj­muje błysz­czący i pach­nący.

Zeszli do piw­nicy, gdzie mie­ścił się spory warsz­tat z oknami umiesz­czo­nymi nie­mal pod sufi­tem. Pod nimi znaj­do­wał się długi stół z naj­róż­niej­szymi narzę­dziami. Przy ścia­nach stały solidne regały, aż do sufitu zasta­wione pudłami i frag­men­tami naj­róż­niej­szych mecha­ni­zmów. W kącie oparta o ścianę stała zaku­rzona mecha­niczna ręka, a obok niej coś, co mogło być mode­lem czołgu. W cie­niu, obok scho­dów dostrze­gli przy­kry­tego pokrow­cem człe­ko­kształt­nego robota wiel­ko­ści doro­słego męż­czy­zny.

— Łał! — Netowi zalśniły oczy. — Już zapo­mnia­łem, ile tu skar­bów.

— Musi­cie zamy­kać okna. — Nika nie podzie­lała zachwy­tów Neta. — Ina­czej sąsie­dzi będą tu wrzu­cać swoje śmieci.

— To tylko wygląda jak zło­mo­wi­sko — wyja­śnił Felix. — W zasięgu wzroku masz parę tech­no­lo­gii, które wejdą do seryj­nej pro­duk­cji dopiero za kilka lat.

Się­gnął na wysoką półkę i wycią­gnął z pudła trzy małe szare kulki. Z jed­nej strony miały obiek­tywy, z dru­giej poplą­tane wiązki urwa­nych prze­wo­dów.

— To kamery reagu­jące na ruch — wyja­śnił Felix, kła­dąc kulki na otwar­tej dłoni. — Dzięki nim nie będziemy mieć do prze­glą­da­nia dwu­na­stu godzin nagra­nia. Włą­czają się tylko wtedy, kiedy w polu widze­nia coś się poru­sza. Za parę lat będą mon­to­wane do robo­tów stró­żu­ją­cych. Mój tata kon­stru­uje te roboty w Insty­tu­cie. Teraz kamery trzeba pod­łą­czyć do zasi­la­nia i do nadaj­nika. No i trzeba w jakiś spo­sób zapi­sać nagra­nie. Mógł­bym wygrze­bać skądś stary magne­to­wid…

— Lepiej wyko­rzy­stać do tego Man­freda — zapro­po­no­wał Net. — Ucie­szy się.

— I oto znów mamy odwieczny pro­blem, jak zmu­sić moje roboty, żeby współ­pra­co­wały z two­imi pro­gra­mami.

Po pół­go­dzi­nie luto­wa­nia, przy­ci­na­nia, kle­je­nia, iskrze­nia i mam­ro­ta­nia pod nosem nie naj­ład­niej­szych wyra­zów gotowe były trzy kamery sprzę­żone z nadaj­ni­kiem. Plą­ta­nina kabli skle­jona była pla­strami z pudeł­kami z anten­kami i z mydel­nicz­kami, w któ­rych znaj­do­wały się bate­rie.

— Wygląda arcy­nie­pro­fe­sjo­nal­nie — oce­nił Felix, pod­no­sząc jedną kon­struk­cję — ale powinno dzia­łać.

— Wygląda jak coś, co poka­zują w tele­wi­zji po kata­stro­fie lot­ni­czej — ziew­nęła Nika.

Gdy spa­ko­wali wszystko do ple­ca­ków i wyszli z piw­nicy, roz­legł się dzwo­nek do furtki. Wró­ciła bab­cia Lusia. Net i Nika wyj­rzeli przez okno i wytrzesz­czyli oczy na coś, co jechało dwa metry za bab­cią. Wyglą­dało jak skle­powy wózek na zakupy umiesz­czony na gąsie­ni­cach. Skrę­cił w furtkę i skie­ro­wał się do wej­ścia do domu.

— Samo­jezdny, samo­na­pro­wa­dza­jący się Asy­stent Zaku­powy — wyja­śnił Felix, otwie­ra­jąc babci drzwi do domu. — W skró­cie AZ. Sam podąża w bez­piecz­nej odle­gło­ści za użyt­kow­ni­kiem.

— Nie chcę go — żało­śnie oświad­czyła bab­cia Lusia, gdy przy­ja­ciele się z nią przy­wi­tali. Obej­rzała się przez ramię, czy robot aby nie sły­szy. — Może to i wygodne, ale sąsie­dzi boją się powie­dzieć mi „dzień dobry”. Psy szcze­kają, dzieci się gapią, a ochro­nia­rze w skle­pie mają pre­ten­sje. Muszę kła­mać, że nie wiem, co to jest i że przy­cze­piło się do mnie przed wej­ściem.

Weszła po scho­dach na pierw­sze pię­tro. AZ, brzę­cząc butel­kami w koszu, zaczął wspi­nać się za nią. Przy­ja­ciele patrzyli na to sze­roko otwar­tymi oczami.

— Chyba zapo­mniała go wyłą­czyć — szep­nął Net.

Rze­czy­wi­ście, po chwili z pię­tra dobie­gło krót­kie „O Jezu!” i bab­cia zaraz zeszła na dół. Robot zgra­mo­lił się za nią.

— Trzeba go prze­łą­czyć na powrót do bazy. Czyli do kuchni — wyja­śnił Felix i naci­snął jeden z przy­ci­sków na panelu kon­tro­l­nym. AZ wje­chał do kuchni i zatrzy­mał się przy lodówce, mię­dzy trój­ręczną maszyną do przy­go­to­wy­wa­nia sała­tek a taśmo­wym opie­ka­czo-sma­ro­wa­czem do tostów.

— A może coś zje­cie, skar­beńki? — uśmiech­nęła się bab­cia. — Na pewno zgłod­nie­li­ście.

— Już musimy lecieć! — odparł szybko Felix, zarzu­ca­jąc ple­cak na ramię i popy­cha­jąc przy­ja­ciół w stronę drzwi.

— Są pier­niczki… — rzu­ciła jakby od nie­chce­nia bab­cia.

Net zatrzy­mał się w pół kroku i prze­łknął ślinę.

— No, pięć minut to mamy.

* * *

Do dzwonka koń­czą­cego ostat­nią lek­cję zostało dwa­dzie­ścia minut. Przy­ja­ciele wbie­gli do swo­jej Kwa­tery na stry­chu i pod­łą­czyli stary tele­fon komór­kowy Neta do prze­kaź­nika przy­po­mi­na­ją­cego kształ­tem lata­jący talerz.

— Pójdę po klu­cze do tych sal — powie­dział Net.

— A jak kre­do­kra­dem jest Brud­nica? — powstrzy­mał go Felix.

— To by nawet do niego paso­wało — mruk­nęła Nika.

— Masz rację — przy­znał Net. — Nie ufajmy nikomu. Praw­dziwi pro­fe­sjo­na­li­ści spraw­dzają nawet swo­jego zle­ce­nio­dawcę.

— No dobra… — zasta­no­wił się Felix. — Sygnał z kamery drogą radiową leci do prze­kaź­nika. Z prze­kaź­nika po kablu do tele­fonu, z tele­fonu do anteny GSM na iglicy Pałacu Kul­tury, stam­tąd… nie wiem któ­rędy – do ser­wera w ratu­szu miej­skim. W tym ser­we­rze mieszka jedna z wer­sji Man­freda, która zapi­sze nagra­nie.

— Coś na pewno nie zadziała… — wtrą­ciła Nika.

— Plan jest dopra­co­wany w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach — zapew­nił ją Felix.

— Wydaje mi się tylko, że zapo­mnie­li­ście –

— Wiemy, co robimy — prze­rwał jej Net.

— Ale…

— Nie zape­szaj, kobieto!

Zeszli na pierw­sze pię­tro. Felix wygrze­bał z dna ple­caka meta­lowy przed­miot przy­po­mi­na­jący grube pióro wieczne. Był to klucz uni­wer­salny, któ­rym dawało się otwo­rzyć nie­mal każdy zamek. Wło­żył klucz do dziurki i krę­cił nim tak długo, aż dało się sły­szeć otwie­ra­jący się mecha­nizm zamka. Przy­ja­ciele weszli do sali che­micz­nej, zamknęli za sobą drzwi i rozej­rzeli się. Ściana nad koszem na śmieci była lekko okop­cona, ale poza tym sala wyglą­dała tak samo, jak zawsze. Na dużym stole labo­ra­to­ryj­nym stało rusz­to­wa­nie wspor­ni­ków, pod­trzy­mu­ją­cych sys­tem szkla­nych rurek, kolb i desty­la­to­rów.

— Coś cie­ka­wego tu dziś robili — powie­dział Felix.

Pode­szli do tablicy. W rynience leżały dwa kawałki kredy. Net usiadł na ławce, wycią­gnął z ple­caka wymiętą kanapkę i wgryzł się w nią. Felix się­gnął do swo­jego ple­caka i wyjął pierw­szą kamerę. Plą­ta­nina kabli zwi­sała z jego ręki jak smętny wodo­rost. Popa­trzył na to kry­tycz­nie.

— Będzie dzia­łać — oce­nił. Przy pomocy Niki ukrył kamerę wraz z plą­ta­niną w prze­szklo­nej szafce, mię­dzy naczy­niami do doświad­czeń che­micz­nych, i wyce­lo­wał ją w tablicę. — Umie­ścimy po jed­nej na każ­dym pię­trze.

Kwa­drans póź­niej wszystko było gotowe, a przy­ja­ciele zeszli na par­ter. W hallu minęli pro­fe­sora Butlera, który wła­śnie skoń­czył zaję­cia. Nie­mal go nie poznali. Zamiast far­tu­cha miał na sobie przy­krótki, powy­cie­rany płasz­czyk nija­kiego koloru.

— Nie chcą jeść żad­nych mię­tó­wek — rzu­cił nauczy­ciel.

Nim zdą­żyli odpo­wie­dzieć, znik­nął za drzwiami.

— Zdechną mu te robale — wes­tchnęła Nika.

— Nie możemy robić wszyst­kiego naraz — wzru­szył ramio­nami Net. — Pro­blem robali roz­wią­żemy, jak tylko upo­ramy się z kre­do­kra­dem. Jeżeli do tego czasu robale nie zostaną zeżarte przez śli­maki.

Wyszli przed szkołę i skie­ro­wali się do parku po dru­giej stro­nie ulicy. Przy­sie­dli na ławce przy fon­tan­nie, a Net otwo­rzył na kola­nach mini­kom­pu­ter i zapy­tał:

— Man­fred, czy wszystko hula?

A skąd mam wie­dzieć? — odpo­wie­dział pyta­niem pro­gram. — Musisz przy­piąć tele­fon. Prze­cież ja na­dal nie mam tej karty bez­prze­wo­do­wej.

— Ups… — Net wymie­nił spoj­rze­nia z Feli­xem. — Mała luka w naszym pla­nie. Tele­fon leży na stry­chu, przy­pięty do prze­kaź­nika.

— Pró­bo­wa­łam wam powie­dzieć — przy­po­mniała Nika.

— Drobne prze­ocze­nie — zba­ga­te­li­zo­wał Net. — Sie naprawi.

Mogli­by­ście cza­sem kon­sul­to­wać się ze mną — wtrą­cił Man­fred z wyrzu­tem w gło­sie. — Jak zwy­kle dowia­duję się o wszyst­kim ostatni.

— Musimy zna­leźć jakąś kawia­renkę inter­ne­tową, żeby się połą­czyć z Man­fre­dem w ratu­szu. On prze­cież nie wie nawet, że ma coś nagry­wać.

— Chodźmy stąd z tym kom­pu­te­rem, bo nas jesz­cze skroją — powie­dział Felix.

Net zro­bił prze­pra­sza­jącą minę do kamery i scho­wał mini­kom­pu­ter do ple­caka. Wstali i ruszyli w stronę przy­stanku auto­bu­so­wego.

* * *

W kawia­rence inter­ne­to­wej w pod­zie­miach Dworca Cen­tral­nego pano­wał pół­mrok. Każdy z kil­ku­na­stu kom­pu­te­rów był oddzie­lony od pozo­sta­łych prze­grodą, by goście nie mogli zer­kać na cudze ekrany. Net poło­żył dwa złote na bla­cie, za któ­rym sie­dział chło­pak w cza­peczce. Tam­ten ski­nął tylko głową, nie prze­ry­wa­jąc lek­tury książki.

— Zna­le­zie­nie Man­freda w inter­ne­cie nie jest pro­ste — szep­nął Net, gdy stło­czyli się przy jed­nym z kom­pu­te­rów.

Z nie­sa­mo­witą pręd­ko­ścią wkle­pał w wyszu­ki­warkę ciąg pozor­nie przy­pad­ko­wych zna­ków. Potem klik­nął w jeden z adre­sów, który poja­wił się w wyni­kach.

— Dziś naj­ła­twiej znaj­dziemy go na ser­we­rze… z pio­senką żeglar­ską. Na mini­kom­pu­te­rze Man­fred jest zain­sta­lo­wany ofi­cjal­nie, a tutaj musi się ukry­wać. Wymogi bez­pie­czeń­stwa ratu­sza zabra­niają dostępu do pro­gramu ste­ru­ją­cego ruchem ulicz­nym. Gdzieś tu powi­nien być link… Może tu?

Żegnaj­cie nam dziś, hisz­pań­skie dziew­czyny! — zary­czały gło­śniki, nim Net zdą­żył naci­snąć „stop”. Przy­ja­ciele scho­wali głowy mię­dzy ramiona.

— Nie, to chyba nie tu… — mruk­nął Net.

Nagle zdali sobie sprawę z tego, że w kawia­rence umil­kły wszel­kie odgłosy poza szu­mem wen­ty­la­to­rów. Odwró­cili wolno głowy i napo­tkali kil­ka­na­ście wle­pio­nych w sie­bie par oczu.

— Sorki… — powie­dział cicho Net, po czym dodał jesz­cze ciszej — kocham strony z pod­kła­dem muzycz­nym. — Prze­wi­nął stronę w dół. — Zwy­kle ukrywa się pod któ­rąś literką „m” w tek­ście. Mam!

Klik­nął na pod­kre­ślo­nej literce i na środku ekranu poja­wiło się czarne okienko z miga­ją­cym kur­so­rem i zna­kiem zapy­ta­nia.

„Cześć Man­fred! Co u cie­bie?” — wpi­sał Net.

Po sekun­dzie pod spodem poja­wiła się odpo­wiedź:

„Wszystko w porządku, ale podaj kod”.

Net wkle­pał kolejny ciąg zna­ków, wyglą­da­ją­cych na przy­pad­kowe.

„Pamię­tasz o tym, że JA tutaj nie wiem, co robię JA w mini­kom­pu­te­rze, dopóki się nie zsyn­chro­ni­zuję? Znów o wszyst­kim dowia­duję się ostatni!”.

Net wes­tchnął i zaczął kle­pać w nie­sa­mo­wi­tym tem­pie w kla­wia­turę, opo­wia­da­jąc Man­fre­dowi, co się wyda­rzyło i co powi­nien zro­bić. Felix i Nika patrzyli na poja­wia­jący się tekst i pra­wie nic z niego nie rozu­mieli. Net sto­so­wał jakieś skróty, wpla­ta­jąc w wyrazy liczby, a do tego robił straszne lite­rówki. Man­fred odpo­wia­dał mu w ten sam spo­sób, tro­chę po pol­sku, tro­chę po angiel­sku, a prze­waż­nie nie­zro­zu­mia­łymi zbit­kami liter, cyfr i wszel­kich moż­li­wych zna­ków. W końcu Net oświad­czył:

— Gotowe. Jak tu już jeste­śmy, to też zer­k­niemy, czy to wszystko działa. Man­fred musi tylko zna­leźć spo­sób, by wyświe­tlić obraz, omi­ja­jąc zabez­pie­cze­nia ser­wera.

Po chwili nad czar­nym okien­kiem poja­wiło się kolejne, z kil­koma przy­ci­skami do ste­ro­wa­nia fil­mem. Net klik­nął „play”, a na ekra­nie poja­wił się bro­daty facet. Przy­ja­ciele zamarli, zupeł­nie zasko­czeni.

— Czy to kre­do­krad? — zapy­tał z nie­do­wie­rza­niem Net.

Bro­daty facet na ekra­nie uśmiech­nął się cza­ru­jąco, przy­su­nął do sie­bie mikro­fon i zaczął śpie­wać „Żegnaj­cie nam dziś, hisz­pań­skie dziew­czyny!”. Net szarp­nął się i wci­snął „stop”. W kawia­rence znów zapa­no­wała cisza.

— Sorki! — powie­dział gło­śno, nie odwra­ca­jąc się.

„To chyba nie ten link…” — poja­wiło się w czar­nym okienku.

„Ja5N3, że Nie 7EN! — odpi­sał Net. — WyWA1ą nas sTĄd 24R42!”

Na ekra­nie poja­wiły się trzy iden­tyczne okienka z przy­ci­skami. Przy­ja­ciele wstrzy­mali oddech, a Net ostroż­nie, jakby to mogło coś zmie­nić, klik­nął w pierw­sze z okie­nek. Okienko pozo­stało czarne.

— Nie działa — stwier­dził.

— Działa — zaprze­czył Felix. — To kamera reagu­jąca na ruch, a tam nic się nie rusza.

Net klik­nął w następne okno. Znów nic. Klik­nął więc trze­cie.

Ku brze­gom angiel­skim już ruszać nam pora! — wyśpie­wał bro­dacz z mikro­fo­nem. Net roz­pacz­li­wie wdu­sił „stop”.

— No nie! — krzyk­nął ktoś z tyłu. — Nie jeste­ście tu sami!

— Odczep się pan od mło­dzieży! — ode­zwał się dud­niący głos z prze­ciw­nej strony sali. — Lubią porządną muzykę, a to się chwali!

— Chodźmy stąd — popro­siła szep­tem Nika. — Zaraz spalę się ze wstydu.

— Dobra — zade­cy­do­wał Felix. — Po pro­stu spraw­dzimy rano, czy coś się nagrało.

Wstali i sta­ra­jąc się nie patrzeć na innych klien­tów, wyszli z kawia­renki.

— Zacze­kaj­cie… — Nika zatrzy­mała się nagle. Patrzyła przed sie­bie i widać było, że inten­syw­nie o czymś myśli. Net powiódł wzro­kiem za jej spoj­rze­niem, ale był tam tylko tłum ludzi spie­szą­cych w różne strony.

— Masz jedno z tych swo­ich prze­czuć? — zapy­tał Net.

Nika kiw­nęła głową.

— Zobaczmy, co teraz poka­zują kamery — powie­działa.

Wró­cili do kawia­renki.

— Możemy ści­szyć gło­śniki — zauwa­żyła Nika. — Wtedy nic nie ryk­nie.

Net klep­nął się w czoło i prze­krę­cił poten­cjo­metr.

— Prze­mę­cze­nie… — mruk­nął, otwo­rzył poprzed­nią stronę i klik­nął na literkę „m”.

Na ekra­nie poja­wiły się od razu trzy okienka i czwarte do roz­mowy z Man­fre­dem.

— Trze­cia kamera — powie­działa Nika pew­nym gło­sem.

Net klik­nął w trze­cie okienko, ale pozo­stało czarne.

— Prze­mę­cze­nie gru­powe — pod­su­mo­wał i chciał już wstać, gdy nagle w okienku poja­wił się błysk.

Nachy­lili się do ekranu, pró­bu­jąc wypa­trzyć, co to jest.

— Pali się kosz na śmieci — powie­dział Felix. — Ten sam, co wczo­raj rano.

— Straż pożarna! 112! — Net już wsta­wał, ale Felix go przy­trzy­mał.

— Już gaśnie…

— Co się tam mogło zapa­lić? Kosz był pusty. Wrzu­ci­łem do niego tylko papie­rek po śnia­da­niu. — Net dotknął swo­jego brzu­cha.

— Patrz­cie! — Nika wska­zała tablicę.

Jedna pałeczka kredy poru­szyła się i zsu­nęła z dru­giej. Nie było widać żad­nej ręki ani niczego innego, co mogłoby ją dotknąć.

— Kre­do­krad jest nie­wi­dzialny? — spy­tał nie­pew­nie Net.

— Widzi­cie to tutaj? — Nika wska­zała ścianę pod rynienką.

— Jakby cie­kło mleko… — oce­nił Net.

— Albo roz­pusz­czona w wodzie kreda — dodał Felix.

W tym momen­cie obraz zgasł.

— Czy możemy jakoś włą­czyć pozo­stałe kamery? — zapy­tała Nika.

— Tę włą­czył pożar — odparł ponuro Felix. — Drobny ruch kredy to dla nich za mało.

Spoj­rzeli po sobie i pomy­śleli o tym samym. Felix wypo­wie­dział to na głos:

— Musimy wró­cić do szkoły.

* * *

Gdy dotarli do szkoły, już robiło się ciemno. Drzwi były zamknięte, więc naci­snęli dzwo­nek. Po chwili drzwi otwo­rzyły się i na zewnątrz wysu­nęła się wystra­szona twarz pana Syl­we­stra.

— Zawał mnie tu kie­dyś nocą trafi — stęk­nął. — Czego chce­cie?

— Sco­tland Yard — powie­dział Net, poka­zu­jąc swoją legi­ty­ma­cję szkolną. — Mamy powody przy­pusz­czać –

— Och, prze­stań — syk­nęła Nika, a Felix podał panu Syl­we­strowi glejt od dyrek­tora.

— A rób­cie, co chce­cie — odparł stróż, przej­rzaw­szy kartkę — ale wcho­dzi­cie na wła­sną odpo­wie­dzial­ność. Ja się nie ruszam z por­tierni, cokol­wiek by się działo. A dzieją się nie­raz… dziwne rze­czy. Po tym wszyst­kim, co mnie tutaj spo­tkało, nie wychylę nosa poza por­tiernię. Może­cie sobie krzy­czeć i wzy­wać pomocy do woli. Naj­wy­żej po karetkę mogę zadzwo­nić…

Wpro­wa­dził ich do środka i zapa­lił świa­tło w hallu. Był sześć­dzie­się­cio­let­nim łysie­ją­cym męż­czy­zną. Miał szczu­płą twarz, z którą kon­tra­sto­wał cał­kiem spory brzuch.

— Dzięki za szcze­rość. — Net stra­cił resztkę dobrego humoru. — Jakie na przy­kład rze­czy…?

Pan Syl­we­ster nachy­lił się do niego i zmru­żył oczy.

— Ten budy­nek nocą zamie­nia się w… w coś zupeł­nie innego niż to, czym jest za dnia. — Jego głos drżał. Wyj­rzał stra­chli­wie na kory­tarz, zakoń­czony z obu stron scho­dami na pię­tro i do piw­nicy; te do piw­nicy tonęły w mroku. Otwo­rzył usta, by coś jesz­cze powie­dzieć, ale zre­zy­gno­wał i wró­cił za ladę por­tierni. Pokrę­cił głową, mach­nął ręką i włą­czył tele­wi­zor.

— Rób­cie, co chce­cie — powtó­rzył i stra­cił zain­te­re­so­wa­nie wszyst­kim wokoło. — Tylko nie miej­cie potem do mnie pre­ten­sji. Ostrze­ga­łem was.

Na ladzie stało duże pudełko z kredą, przy­go­to­waną już na wypa­dek, gdyby znów w nocy znik­nęła. Nie było to naj­roz­sąd­niej­sze miej­sce, bo zło­dziej zacząłby rabu­nek zapewne wła­śnie od niej.

Przy­ja­ciele ode­szli kilka kro­ków.

— Schi­zo­fre­nia para­no­idalna — mruk­nął Felix. — Ma przy­wi­dze­nia i wydaje mu się, że coś się dzieje naprawdę.

— Może nie do końca — odparła szep­tem Nika. — Sami widzie­li­śmy pło­mie­nie w koszu na śmieci.

Weszli na pierw­sze pię­tro. Długi kory­tarz tonął w pół­mroku. Jedy­nym oświe­tle­niem były lata­renki ze szkol­nego patio, malu­jące na sufi­cie żół­tawe tra­pezy. Net się­gnął do włącz­nika świa­tła, ale Felix zła­pał go za rękaw. Pode­szli do drzwi sali che­micz­nej i chwilę nasłu­chi­wali. W powie­trzu czuć było deli­katny zapach spa­le­ni­zny.

— Sądzę, że już go tam nie ma — szep­nął Felix. — Ma do obsko­cze­nia wszyst­kie sale.

Wyjął z ple­caka klucz uni­wer­salny i wetknął go w zamek. Brzę­cze­nie mecha­ni­zmu zabrzmiało w noc­nej ciszy jak wier­tarka uda­rowa. Felix naci­snął klamkę i powoli otwo­rzył drzwi. Przy­ja­ciele wstrzy­mali oddech i zaj­rzeli do środka. Powie­trze było lekko zady­mione, ale poza tym sala wyglą­dała jak przed­tem. Na pierw­szy rzut oka nie było w niej nikogo.

Nika pode­szła do tablicy i zaj­rzała do rynienki.

— Pusto — szep­nęła, po czym przyj­rzała się ścia­nie poni­żej. Felix przy­świe­cił jej małą latarką. Na ścia­nie wyraź­nie widać było wil­gotny pasek, który scho­dził na pod­łogę. Wił się i roz­dzie­lał na kilka cień­szych i znów łączył, wresz­cie zni­kał za drzwiami. Nachy­lili się nad nim.

— Na dru­gim końcu tego śladu jest kre­do­krad… — powie­dział Net i szybko dodał — jutro to wszystko prze­my­ślimy i wró­cimy ze wspar­ciem.

— Wysy­cha… — powie­dział Felix, nie zwra­ca­jąc na niego uwagi. — Chodź­cie!

Wyszli z sali.

— Tylko żeby­ście potem nie mówili, że was nie ostrze­ga­łem… — zazna­czył Net, sta­ra­jąc się nie zosta­wać w tyle.

— Stań tutaj i świeć — powie­dział do niego Felix i wrę­czył mu latarkę. Sam cof­nął się kilka kro­ków i przy­kuc­nął. Pod tym kątem w świe­tle latarki widać było wyraź­nie, że pod­łoga kory­ta­rza pokryta jest sie­cią wolno wysy­cha­ją­cych, krę­tych ście­żek róż­nej sze­ro­ko­ści.

Blee… One się lepią — zauwa­żyła Nika, pod­no­sząc but.

— I powoli stają się nie­wi­doczne — dodał Felix. — W ten spo­sób nie wytro­pimy kre­do­krada. Ślady pew­nie pro­wa­dzą do wszyst­kich sal na tym pię­trze.

— Sto­krotka chciał, żeby­śmy wyja­śnili sprawę, a nie łapali sprawcę — wtrą­cił nie­śmiało Net.

— Jest tylko jeden spo­sób — powie­dział Felix. — Musimy zna­leźć salę, w któ­rej jest jesz­cze kreda, i tam się zaczaić.

Weszli na dru­gie pię­tro. Ani na scho­dach, ani na kory­ta­rzu nie było mokrych śla­dów. Wybrali pierw­szą z brzegu salę i weszli do środka. Kreda leżała nie­na­ru­szona na swoim miej­scu. Usie­dli po ciemku na krze­słach pod oknem i zauwa­żyli, że ściana za koszem na śmieci jest lekko okop­cona.

— Już wiem, jakie będzie następne zle­ce­nie od Sto­krotki — powie­działa Nika.

Wpa­try­wali się w drzwi, ale nic się nie działo.

— Co zro­bimy, jak kre­do­krad wej­dzie do sali? — ode­zwał się po paru minu­tach Net. — Krzyk­niemy „A ku-ku!”, a on wtedy odpo­wie „O kur­cze! Ale wpa­dłem”?

— Tej czę­ści planu jesz­cze nie obmy­śli­łem — przy­znał Felix.

— Ale to jest naj­waż­niej­sza część planu.

— Sam powie­dzia­łeś kie­dyś „czym byłoby życie bez odro­biny ryzyka”.

— Ale to było w dzień! A odro­bina ryzyka to jest wtedy, jak zjesz prze­ter­mi­no­wany jogurt.

— Prze­stań zrzę­dzić.

— Lepiej się czuję, jak narze­kam. W końcu jestem Pola­kiem…

— Może­cie być ciszej? — prze­rwała im wresz­cie Nika. — Wystra­szy­cie go.

— Mam nadzieję… — mruk­nął pod nosem Net.

Coś bły­snęło. Przy­ja­ciele umil­kli i zapa­trzyli się na kosz, w któ­rym wła­śnie poja­wiły się pło­mie­nie. Felix pierw­szy się zerwał, wycią­gnął z ple­caka butelkę z resztką wody mine­ral­nej i wylał ją do kosza.

Nie wystar­czyło.

— Gaśnica! — krzyk­nęła Nika, wska­zu­jąc miej­sce obok drzwi.

Net pod­biegł, chwy­cił gaśnicę i zaczął ją obra­cać i oglą­dać ze wszyst­kich stron.

— Co się z tym robi?! Jak to się włą­cza?!

— Zerwać plombę, wci­snąć przy­cisk, puścić i znów wci­snąć — wyja­śnił szybko Felix.

Net szar­pał się chwilę z cięż­kim meta­lo­wym przed­mio­tem, po czym wypu­ścił w sufit chmurę piany. Zanim opa­no­wał gaśnicę, opry­skał drzwi, spory frag­ment ściany, szafę, okno i kilka lamp sufi­to­wych. Net i Nika scho­wali się pod ławką, gdy biały stru­mień prze­ciął powie­trze nad ich gło­wami. Wresz­cie Net wce­lo­wał w kosz i pożar został uga­szony.

Przy­ja­ciele sta­nęli na środku sali, wśród opa­da­ją­cych frag­men­tów spa­lo­nego papieru i piany ska­pu­ją­cej z sufitu.

— Ups… — stęk­nął zma­chany Net. Odsta­wił gaśnicę. Po zasta­no­wie­niu starł z niej jesz­cze ręka­wem odci­ski pal­ców.

Nika wolno pode­szła do tablicy, nie­tknię­tej przez pianę.

— Zobacz­cie… — szep­nęła dziw­nie stłu­mio­nym gło­sem.

Chłopcy pode­szli do niej i zaj­rzeli w rynienkę. Była pusta.

— Ja cię kręcę! — Net aż się zato­czył z wra­że­nia. — Był tu, jak gasi­li­śmy! To pew­nie duch!

Rozej­rzeli się wokoło, ale sala z pew­no­ścią była pusta. Potem spoj­rzeli pod nogi. Wil­gotny ślad pro­wa­dził do drzwi, a raczej do kałuży piany przed drzwiami.

— Jak mogli­śmy nikogo nie zauwa­żyć? — Nie dawał za wygraną Net. Głos zaczy­nał mu drżeć.

Przy­ja­ciele spoj­rzeli na sie­bie.

— Co robimy? — zapy­tała Nika. Jej głos też nie był tak pewny, jak zwy­kle.

Felix nic nie odpo­wie­dział. Namy­ślał się chwilę, po czym naci­snął klamkę. Wolno wyj­rzeli na kory­tarz. Pod­łoga od scho­dów do ich sali pokryta była zna­jo­mym wzo­rem. Ostatni ślad pro­wa­dził do następ­nej sali.

— Jest tam — szep­nął Felix.

Przy­ja­ciele chwilę się wahali, oddy­cha­jąc szybko. Wresz­cie wyszli na kory­tarz, schy­lili się, prze­my­ka­jąc obok drzwi, za któ­rymi czaił się zapewne kre­do­krad, prze­szli kawa­łek i weszli do kolej­nej pra­cowni. Kreda leżała pod tablicą. Felix wziął z biurka łyżeczkę do her­baty i ostroż­nie poło­żył ją na klamce w cha­rak­te­rze alarmu. Usie­dli w pierw­szej ławce, bio­rąc się za ręce, dla doda­nia sobie otu­chy.

— Nic nie sły­szę, tak szybko bije mi serce — szep­nął Net. — A jak spad­nie ta łyżeczka, to dostanę zawału.

Mijały sekundy, ale łyżeczka nie spa­dała.

— Może wie, że tu jeste­śmy — szep­nęła z kolei Nika.

— Myślę, że pora dopu­ścić moż­li­wość — odszep­nął Felix — że to nie jest czło­wiek…

Wzdry­gnęli się, jakby poczuli zimno. I wtedy to usły­szeli. Dźwięk był bar­dzo cichy, przy­po­mi­nał pla­ska­nie błota albo ści­ska­nie mokrej szmaty. Sta­rali się prze­bić wzro­kiem ciem­ność.

— Kreda wycieka z rynienki — zauwa­żył nagle Net. Zabrał Feli­xowi latarkę i oświe­tlił ścianę.

Cała trójka gapiła się na biały, opa­li­zu­jący ślad na ścia­nie i pod­ło­dze. Byli bar­dziej zdzi­wieni niż prze­stra­szeni, choć pro­por­cja ta zaczy­nała się powoli zmie­niać na korzyść stra­chu.

— To nie kreda — powie­działa Nika. — I nie wycieka, tylko wypełza.

Net drżącą ręką pró­bo­wał wyło­wić z ciem­no­ści biały ślad na pod­ło­dze. Coś o kon­sy­sten­cji shake’a wani­lio­wego pły­nęło, krę­cąc, łącząc się i roz­dzie­la­jąc. Trudno było dokład­nie się temu przyj­rzeć w ska­czą­cym świe­tle. W pew­nym momen­cie, od peł­zną­cej strugi prze­sko­czyła krótka iskra, tra­fia­jąc w sto­jący obok drzwi meta­lowy kosz na śmieci. Zja­wi­sko wresz­cie znik­nęło pod drzwiami, pozo­sta­wia­jąc po sobie mokry ślad.

Przy­ja­ciele sie­dzieli jak ska­mie­niali, aż dźwięk powoli ustał. Wtedy łyżeczka spa­dła z klamki i zadzwo­niła o pod­łogę. Pod­sko­czyli jak na komendę.

— Ja piór­kuję! — krzyk­nął Net, łapiąc się za głowę. — I powiedz­cie mi teraz, że to nie jest schi­zo­fre­nia para­no­idalna! Co to było?! Kreda, która sama wraca do pro­du­centa, żeby mógł ją sprze­dać jesz­cze raz?

— To był kre­do­krad… — odparł mecha­nicz­nie Felix.

Pode­szli do drzwi i wyj­rzeli na zewnątrz. Białe smugi wiły się po pod­ło­dze jak żywe, podą­ża­jąc do następ­nej sali. Tuż przed nią roz­dzie­liły się, wpeł­za­jąc do dwóch sal naraz.

— Może zła­pać to w jakiś… słoik — zasta­no­wił się Felix.

— Kreda mogłaby posłu­żyć jako przy­nęta.

— A jak to jest jado­wite? — zapy­tał Net.

Stali na środku kory­ta­rza, nie wie­dząc, co zro­bić.

— To nie jest cały kre­do­krad — ode­zwała się Nika.

— Pew­nie inne jego frag­menty peł­zają teraz po trze­cim pię­trze — odparł Felix.

— Nie o to cho­dzi. — Nika pokrę­ciła głową. — Nie potra­fię tego wytłu­ma­czyć…

— Te twoje prze­czu­cia są bar­dzo nie­ja­sne — zło­żył rekla­ma­cję Net. — Tylko ludzi stra­szysz.

Ruszyli wolno za kre­do­kra­dem. W miarę pochła­nia­nia kredy strugi sta­wały się coraz bar­dziej roz­bu­do­wane i wcho­dziły jed­no­cze­śnie do kilku sal. Szkoła była tak zbu­do­wana, że pierw­sze i dru­gie pię­tro dawały się obejść kory­ta­rzem dookoła. Były też dwa ciągi scho­dów. Gdy przy­ja­ciele dotarli do dru­gich scho­dów, spły­wa­jące z trze­ciego pię­tra białe strugi połą­czyły się z tymi z dru­giego i popły­nęły dalej w dół. Na pierw­szym pię­trze skrę­ciły w kory­tarz, ale zatrzy­mały się przy miej­scu, w któ­rym ze ściany odpa­dła farba. W minutę ogo­ło­ciły spory kawa­łek, aż do cegieł. Na koniec mię­dzy białą masą a kalo­ry­fe­rem prze­sko­czyła mała iskra.

— Elek­try­ze­zuje się — zauwa­żył Net. — Kie­dyś widzia­łem pro­gram o psie, który jadł kredę. Wzmac­niał sobie kości.

— Caban cza­sem też liże ściany — przy­znał Felix.

Śle­dząc cały czas strugi, doszli aż do sali bio­lo­gicz­nej. Felix otwo­rzył zamek i przy­ja­ciele prze­sko­czyli nad bia­łym stru­mie­niem do środka.

— Po co on tu wcho­dzi? — zasta­no­wił się Net. — Tu kreda już jest wyżarta.

— Może miesz­kają w cze­lu­ściach zaple­cza Butlera — pod­su­nęła Nika.

Strugi zakrę­ciły się po sali i wolno pod­peł­zły w stronę regału. Kilka iskier prze­sko­czyło mię­dzy nimi a sta­lo­wymi nogami ławek. Jedna iskra tra­fiła w sto­jący obok drzwi kosz na śmieci, z któ­rego zaczęło się dymić.

— Oto mamy pod­pa­la­cza — zdzi­wił się Felix. Wziął z biurka szklany cylin­der z wodą i bez trudu uga­sił pożar. — Kre­do­krad ładuje się elek­trycz­nie pod­czas roz­pusz­cza­nia kredy i potem „strzela”.

— A wszyst­kie kosze w szkole są meta­lowe — dodała Nika.

— Spójrz­cie — Net wska­zał akwa­rium. Wewnątrz było kil­ka­dzie­siąt wiel­kich śli­ma­ków i ani jed­nego robaczka. — Śli­maki zeżarły wszyst­kie robale.

Strugi z nad­zwy­czajną spraw­no­ścią wspięły się po regale, szkle akwa­rium i wpeł­zły do wody. Przy­ja­ciele prze­tarli ze zdu­mie­nia oczy i zaświe­cili latarką z bli­ska. W wodzie strugi roz­pa­dały się… na ławice bia­łych robacz­ków.

— Niech mnie! — krzyk­nął Net. — Już wiemy, co jedzą.

— To jesz­cze nie koniec — powie­działa Nika dra­ma­tycz­nym gło­sem. Musiała być blada, jak kreda, choć w pół­mroku nie było tego widać. Stała, zaci­ska­jąc pię­ści i patrzyła w napię­ciu na akwa­rium.

Robaczki zawi­ro­wały w wodzie, two­rząc dwa gęst­nie­jące poziome wiry. Po chwili zwol­niły i zatrzy­mały się. Na dnie sie­działy dwa dodat­kowe białe śli­maki. Felix i Net patrzyli na to, nie wie­rząc wła­snym oczom.

— To też jesz­cze nie koniec — znów powie­działa Nika.

— Nie zacho­wuj się jak jakieś medium! — zde­ner­wo­wał się Net. — Co nam zro­bią te śli­maki? Wypeł­zną i nas obśli­nią?

— To nie są śli­maki…

— Cokol­wiek to jest, nie wygląda na zbyt szyb­kie.

— Osobno nie…

Kolejne strugi wpeł­zały do akwa­rium i zaczy­nały wolno wiro­wać. Wresz­cie roz­po­częła się kolejna prze­miana. Śli­maki poru­szyły się jak na komendę i wysu­nęły ze sko­ru­pek po kilka par zaska­ku­jąco dłu­gich i solid­nych odnóży. Usta­wiały się w podwójny sze­reg, doty­ka­jąc się sko­ru­pami na płask. Powstało coś, co przy­po­mi­nało… długą na jakieś trzy metry, grubą sto­nogę.

— Po jaką bab­cię my tu jesz­cze sto­imy? — Net wyko­nał jeden krok do drzwi i zatrzy­mał się od razu. Drzwi włącz­nie z klamką były oble­pione pły­nącą białą masą, która nie mie­ściła się w szcze­li­nie pod nimi.

Sko­rupy w akwa­rium zro­sły się, two­rząc spłasz­czony, prze­gu­bowy kor­pus o sze­ro­ko­ści czter­dzie­stu cen­ty­me­trów. Kre­do­krad w całej oka­za­ło­ści.

— Mar­twi mnie poważ­nie jedno — ode­zwał się Felix nie­swoim gło­sem. — On ma nogi, a nie płe­twy…

Jakby w odpo­wie­dzi na to spo­strze­że­nie, sto­noga unio­sła głowę ponad wodę i prze­ło­żyła trzy nogi przez kra­wędź akwa­rium. Poka­zała frag­ment swo­jego spodu z falowo poru­sza­ją­cymi się rzę­dami szpi­cza­sto zakoń­czo­nych odnóży o zgru­bia­łych sta­wach. Wyglą­dało to, jakby połą­czyć w jeden ciąg i zsyn­chro­ni­zo­wać kil­ka­dzie­siąt kra­bów albo pają­ków.

Przy­ja­ciele wzdry­gnęli się i cof­nęli o krok.

— Czas na plan B — powie­dział Felix.

— Mamy jakiś plan B? — zapy­tała Nika.

— Nie. Czas na… wymy­śle­nie planu B.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Glejt – daw­niej doku­ment zapew­nia­jący oso­bie go posia­da­ją­cej nie­ty­kal­ność oso­bi­stą. [wróć]

2 Stróż nocny miał już kie­dyś pro­blemy, w wyniku któ­rych omal nie stra­cił pracy. [wróć]

Felix, Net i Nika

Подняться наверх