Читать книгу Dziennik podróży na Ocolorę - Rajmund Kalicki - Страница 5
ОглавлениеPrzed zaśnięciem niejasne szmery.
Po przebudzeniu się słyszę, że tak właśnie pamięć otrząsa się z nieprzydatnych złogów i porządkuje ciasną przestrzeń.
– No, nie wiem. Za dużo tu rzeczy niejasnych.
– Co tak piszesz i piszesz? – ciekawi się żona Jana Cybisa, widząc go pochylonego nad zeszytem. – Notatki warsztatowe – odburkuje malarz.
Barbara nie pyta. Wie. Czasami tylko wyprowadza dzieci z pokoju. Pisanie jest zawsze podejrzane.
Malarze są w lepszym położeniu, mają przeciwnika na zewnątrz. Męczy ich niedospana noc, bałagan w pracowni, prowizorka za oknem, cała ta gramatyka rozproszenia w pełni swego dziania się. Niby bezwzględna, a przecież słabsza niż namolne przedsenne niedorzeczności.
Powiedziałem sobie, że wieczorem nic a nic, ani trochę i dzisiaj prawie się udało. Stachura zachęcał mnie do wyciszenia się, odradzał przesadę, chwalił pokorę i uległość. Już wtedy chorował, bał się jazgotliwych myśli, jakie spadały na niego falami.
„Ja to ja i moje uwikłania”, z tego ortegiańskiego domysłu mądrości Gombrowicza, czy tak? Bubera? Chyba nie, to duch sefardyjski musnął myśli Ortegi i innych, pomniejszych. Gombrowicz jest powierzchowny, unika dopowiedzeń, ciągów dalszych, wie, że te czekają na niego poza słowami. W tym sensie jest malarski, jakby na przekór sobie.
Świat zrodził się ze słów, tak każą mi wierzyć. Że na pewnym poziomie przyczyna i skutek są tym samym, tego już nie mówią. Co bardziej niebezpieczne?
Spod obrazów przebłyskują inne, o których nic nie wiem. Palimpsest. A do tego niepokój, jakiego nie lubię, z powłóczystą aurą, która ma wobec mnie złe zamiary.
Istnienie jest czymś dziwnym, ale nie trzeba o tym myśleć za wiele, bo staje się wtedy jeszcze dziwniejsze.
Redakcja jest zbudowana ze słów.
Słowa otwierają i zamykają.
Siadam przy biurku Stryjkowskiego. Biurko niewielkie, dopasowane wzrostem do właściciela; szyba, pod nią kilka widokówek, a wśród nich wycinek z francuskiego żurnala: krzepka twarz mężczyzny i podpis Le général polonais Mieczyslaw Moczar.
Zjawiają się Lisowski, Bieńkowski i wreszcie Stryjkowski. Potem jakiś starszy pan, wąsaty, który grzecznie pyta o los zostawionego materiału. Stryjkowski rzecz odrzucił, ale wiadomość postanowiono zachować na później. – Jeszcze nie czytaliśmy – usłyszał pytający.
Po jego wyjściu śmiech. – Przed wojną nie wpuszczono by cię za próg!
– No tak, a dzisiaj ja, pachciarz, odrzucam tekst. – Stryjkowski hardo.
Starszy pan to Radziwiłł, a tekst to wspomnienia [Janusza Radziwiłła].
Czy to historia bierze odwet, czy tak zabawiają się znudzeni redaktorzy?
Mam co opowiadać Barbarze.
Pierwszy dzień w „Twórczości”. Za oknem początek wiosny 1974.
Kilka dni później.
Iwaszkiewicz wspomina, że wiadomość o śmierci Conrada zaskoczyła go w pewnym miasteczku nad Prutem. Po paru uściśleniach okazuje się, że w tym samym roku 1924 był tam również Stryjkowski, co ożywiło Fedeckiego: – I nie rzucałeś w panicza kamieniami?
Siedzę jak rezydent podczas obiadu – i tak się też czuję.
Pierwsze kolegium.
Trzeciego lipca 1974
Czyn społeczny. Z „Twórczości” oddelegowano parę osób. Przychodzi Lisowski, Wojtek Karpiński i ja. Kijowski i Fedecki nie życzą sobie. Lisowski, brzuchaty i brodaty, w spodniach z plakietką Billy boy na tylnej kieszeni, popycha taczkę. Wojtek krząta się niefachowo, a i ja tak jakoś bez wprawy. Jest na co patrzeć.
Fedecki przegląda korespondencję: – Cała Polska pisze wiersze! Sami poeci! Wstydu nie mają! Ludzi trzyma się za mordę, związków nie ma, strajków nie ma, a ci o pramacicy i o pejzażu piersi!
– Ty, Ziemek, rób tak! Jak nie do rymu, to do kosza! – radzi Stryjkowski, a Lisowski przytakuje.
Lato. Pada.
Stryjkowski w Hiszpanii, Karpiński we Włoszech, Najder podobno w Stanach. Pani Baranowska narzeka na serce. Kijowski kupił domek letniskowy w Wildze.
Nieszczęście na Stawisku, odeszła kucharka, a zaraz potem wymówiła posadę pokojówka.
3 grudnia 1974
Kolegium, rozmowa o numerze na przyszłe lato, na trzydziestolecie „Twórczości”. O kulturze masowej.
– Zaprośmy Słonimskiego do dyskusji! – podpowiada pani Baranowska.
– Nie zgodzi się.
– Będzie w głupiej sytuacji...
Na to Iwaszkiewicz: – On już od dawna jest w głupiej sytuacji i nie wie o tym.
Iwaszkiewicz obsztorcowuje (delikatnie, a jednak) Berezę za spóźnianie się z materiałami i Bieńkowskiego za konszachty z „Kierunkami”.
Do dworu na Stawisku zawitał sekretarz Kwiatek z KC i Tropek przywitał go niezbyt serdecznie, może nawet poturbował. – Słusznie – mruknął Kijowski. Kiedyś pies dopadł Bogu ducha winną kobietę. – Stara baba, czterdzieści lat, na sześć tysięcy wyceniła swój tyłek za zniekształcenia. Sąd wyznaczył trzy tysiące do zapłaty. – To też Iwaszkiewicz zza biurka.
21 grudnia – rybka
Bieńkowskiemu i Fedeckiemu wręczają medale XXX-lecia PRL, Stryjkowskiemu tylko dyplom i kopertę z zawartością. Otwierając ją przy mnie, rzuca: – Dobre i to, jak włos z dupy wyrwać!
Polemiki w sprawie Madeja i Orłosia z gośćmi z KC. Marek Nowakowski swobodnie: – Ja nie mam jakiegoś programu negatywnego, ale chcę przypomnieć, że trzeba przestrzegać zasad, które w dodatku samemu się ustaliło!
Po pożegnaniu gości jakby weselej.
Listy od Stachury z Krynicy, w tle przekład Onettiego. Prosi o znaczenia hiszpańskich słów, których nie rozumie. Prosi po hiszpańsku i robi to całkiem dobrze. W pierwszym liście jestem dla niego Estimado Señor Kalicki, w następnym – gdy prośbę spełniłem – Estimado Don Raymundo.
Co jeszcze?
Iwaszkiewicz rozdrażniony listem piętnastu, w sprawie Polaków w ZSRR. Goryczy dopełnił pokaz Sérénité w TV: – Po programie ciężko spałem i śniło mi się, że jestem kobietą, jestem zamknięty z jakąś kobietą w pokoju i staramy się wydostać stamtąd, a na nas już czekają na zewnątrz. Po raz pierwszy śniło mi się, że jestem kobietą.
– Chciałbyś pojechać do Hiszpanii? – ni stąd, ni zowąd zagaduje Lisowski.
Madryt 1977 i Juan Carlos Onetti.
Pierwszy telefon. Pisarz raczej oziębły i dopiero gdy mówię, że nie chodzi o wywiad, ale o poznanie autora, którego tłumaczę, łagodnieje i zaprasza do siebie (Avenida de Américas). W drzwiach żona, podobno czwarta z kolei, przystojna i energiczna. Wchodzę do środka odrobinę stremowany, onieśmielenie pokrywam żartem, wkupuję się na wesołka politycznymi dowcipami. Onetti śmieje się szeroko i nagle staje się inny. Zauważa w moim notesie polskie 50 złotych, ogląda je ciekawie, chwali polską wódkę. Częstuje winem, które sam pochłania duszkiem. Przypomina Faulknera i lubi się powoływać na jego nieszczęście. Jak na swoją znaną powszechnie oschłość jest wobec mnie niemal wylewny. Zaprasza po raz drugi. Podpisuje pocztówkę do Stachury.
U Daniela Moyano, dobrego pisarza, Argentyńczyka, plotkujemy prawie jak krajan z krajanem. Mam szczęście do takich ludzi.
Iwaszkiewicz patrzy w okno. – Okropni są ci Latynosi – rzuca półgłosem. Chrząka.
Kiedy po spotkaniu z Vargasem Llosą – w Santa Fe przezywaliśmy go señorito „paniczyk” – mówię, że bogowie literatury rozmawiają teraz po hiszpańsku, odparowuje: – No, myśmy mówili po francusku.
Gdy opowiadam, że w Madrycie tanie są stare mapy, Polska Sansona, kartografa Ludwika XIV, za niecałe sto dolarów, Iwaszkiewicz obrusza sie.
– Obiektywnie rzecz biorąc – mówię.
– Mój drogi, do dolarów nie można mieć stosunku obiektywnego.
Poeta Ratoń wpada do redakcji, szuka Iwaszkiewicza. Sekretarka pani Zosia odpowiada, że nie ma pana prezesa, na co ten wyłania się właśnie z pokoju. Już w korytarzu wyciąga z kieszeni banknot. Chory Ratoń przyjmuje obojętnie. I zaczyna: – Widziałem pana w telewizji, w tej górniczej czapce. Ale szopka, ale cyrk! Gdyby moja widziała.... ale ona niegłupia...
Iwaszkiewicz zwrócił kiedyś uwagę, że wiele ważnych współczesnych książek jest krótkich, jakby autor niecierpliwił się, chciał jednym susem dotrzeć do celu. W przekładzie to niemożliwe, trzeba przemierzyć zdanie po zdaniu, akapit po akapicie. Takie pielgrzymowanie przez obce myśli porządnie mi już nadojadło. Latynosi szybko nudzą, jak każda egzotyka, a poza tym nie da się żyć cudzym życiem.
Nie padać na kolana. El apostolado laico degrada zżymał się Dipi, gdy pytano go, dlaczego nie pisze o Gombrowiczu. Święte słowa, laicki apostolat poniża.
W korytarzu redakcji wchodzący Stachura mija się bez słowa z wychodzącym Zbyszkiem Bieńkowskim. – Nie witacie się? – pytam. – Nie kłaniam się ludziom, których nie szanuję – odburkuje Stachura.
No tak, w niedawnej „Twórczości” Bieńkowski podkpiwał z niego, a swoje uszczypliwości zamknął jakoś tak „wszystko jest poezja, ale alea jatka fest na pewno poezją nie jest”.
– Tak nie można... – denerwowała się pani Baranowska. – Nie można tak szorstko, tak obcesowo, są wrażliwcy bez skóry, łatwo skrzywdzić, mogą przestać pisać...
– Porozmawiam ze Zbyszkiem! – zahuczał Iwaszkiewicz.
– Napisałem, że chcę być jej psem i nikt tego nie rozumie tak, jak trzeba – mówi Stachura, mówi wyraźnie, może nawet za bardzo, za otwarcie. Jakby poddawał mnie próbie. Milczę, nic nie mówię, bo też nie jestem pewny, jak trzeba. Kończy się to bezradnym uśmiechem – i każdy w swoją stronę.
Wiosna 1978
Wyprawa z ojcem do Wilna, studiował tu przed wojną medycynę. I byłaby to podróż prawdziwie sentymentalna, gdyby nie prostacki krzyk baby na uniwersyteckim korytarzu mużczina, a wy kuda?, który niepotrzebnie został w pamięci.
Na placu Łukiskim młoda matka po polsku do dziecka rysującego coś patykiem na ścieżce: – A ja cii mówiła, ilie wilk ma łap? Czitery! A ty ilie narysował?
– Tam – stoimy w kościele św. Mikołaja – pod tamtą ścianą, przy konfesjonale, ksiądz Adam Stankiewicz odpowiedział na moje wątpliwości „i ja nie jestem pewien. Ignoramus et ignorabimus”.
Świat duchów składa się z samych cytatów. „Nieszczęsny, kto dla ludzi głos i język trudzi”.
Pierwsze dni czerwca 1978
Stachura, na którego natykam się na placu Trzech Krzyży, skarży się, że dział finansowy RSW Prasy nie chce przekazać jego honorarium na konto Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej ani na inne podobne. Nie wiem, czemu przypisać to charytatywne ożywienie. Twarz ma rozdygotaną, pełną tików, jego słowa brzmią dziwnie („żywi do żywych, umarli do umarłych”). Prosi, żebym wpadł i wybrał sobie książki, których chce się pozbyć. – Nie czytam książek, napisałem ich dwanaście i tylko te znam!
Początek sierpnia 1978
Zmarł papież Paweł VI, co stało się niezamierzoną puentą dowcipu, jaki Iwaszkiewicz zrobił Pawłowi Hertzowi, wysyłając mu na Piotra i Pawła wyciętą chyba z „Kierunków” fotografię młodego Martiniego.
Grudzień 1978
Znak od Stachury.
Muy buenos días, señor Raymundo:
Znany jest panu – mówiłem panu o tym – mój podziw dla twórczości J.C. Onettiego.
Kiedyś, nie tak dawno temu, byłem gotów przetłumaczyć całego Onettiego (pamiętam, że myślałem wówczas, iż w przypadku Onettiego niejaki E.S. jest tłumaczem nie do zastąpienia). Przed kilkoma dniami zadzwonił pan do mnie, proponując przełożenie na polski La muerte y la niña, pracę, do której jeszcze przed rokiem zabrałbym się z entuzjazmem. Ale teraz już nie. Gdyż chodzi o to, że coś się stało. I to dlatego.
Nie ma to, oczywiście, nic wspólnego z moim dawnym sporem z kilkoma osobami z W.L. Nie ma to również – rzecz jasna – nic wspólnego z Onettim. Ma natomiast, ma wszystko ze śmiercią i dziewczyną, to jest ze śmiercią i życiem.
W Szczęśliwym Nowym Roku, którego panu życzę, szczęśliwy jest Każdy Nowy Dzień.
List po hiszpańsku, bez podpisu [Człowiek-Nikt], złożony z samych tajemnic; niektóre znam, innych mogę się tylko domyślać.
Lato 1979
Pogrzeb Stachury.
Na podciętych nogach sunie sztywno Himilsbach.
Wrzesień 1979
Budynek szpitala to dawne carskie koszary. Mały domek obok to karcer, w którym teraz pomieszkuje ojciec. Wybudzam go z drzemki. – O, jesteś, opowiadaj, opowiadaj! Pytam, czy wie, jaki dziś dzień. Zamyśla się. A czterdzieści lat temu? Ożywia się.
Wejście Sowietów 17 września 1939 zastało go w rodzinnych Kalitach, na uboczu, wśród lasów. Najbliższa stacja kolejowa daleko (Woropajewo na linii Wilno–Królewszczyzna), do miasteczka Duniłowicze siedem wiorst. Biednie. Wieś żyła własnymi sprawami, nie zaznano tu nigdy pańszczyzny, więc przypuszczalnie był to schłopiały zaścianek, okolica. Ludzie byli tutejsi, religii polskiej, języka prostego, na 45 domów tylko 2 prawosławne. – Byłem jedynym studentem medycyny na Uniwersytecie Wileńskim z powiatu postawskiego – pochwalił się kiedyś i natychmiast dodał: – Prawo i medycynę może skończyć każdy, żadnego myślenia, nic tylko kucie i kucie.
Wilno wspominał z ożywieniem, choć nie za często, ludzi, ulice, dawne dziwności. Kobietę sprzedającą szczotki i wrzeszczącą przeraźliwie mazaki!, mazaki!, zmarzniętą, zsiniałą, zachrypniętą. Malutkiego, pękatego pana Hulewicza w meloniku, brata dyrektora rozgłośni wileńskiej, czyli „kukułki”. Hałaśliwych bywalców Śród Literackich, gdzie widywał i młodego Putramenta, i Sztachelskiego, późniejszego ministra zdrowia, i białoruskiego poetę Maksyma Tanka, i litewskiego poetę Józefa Keksztasa, i działacza politycznego Henryka Dembińskiego. Tyle nazwisk, drobnych zdarzeń, epizodów.
– Wiesz, teraz to właściwie nie tęsknię – mówił, gdy czuł się gorzej.
Tęsknił.
– Chciałbym zobaczyć samotną sosnę na Dachlińcu [nazwa pola], źródlaną rzeczkę Prochnawatkę, wypływającą z ziemnego gąszczu. Kurhan, zbiorową mogiłę Francuzów, jeszcze napoleońskich, tam straszyło. Kazinówkę, las zasadzony w 1925–26, Suchobórkę, Niwki, Zapola. Przede wszystkim przyrodę.
„Ale najbardziej kochałem nasze drzewa”, wzdychał starutki Czapski niedługo przed śmiercią.
Drzewa nie oszukują, nie mówią za dużo, są cierpliwe.
– Po wejściu Sowietów pojechałem do Wilna, został mi jeden rok do końca.
Idę ulicami Wilna. Wiatr szumi. Idę i przypomina mi się Dwunastu Błoka. Chodzimy na wykłady na Antokol. W akademickiej legitymacji przybita pieczątka Wojennogo Okruga. Przy bramie – sołdat, to teraz szpital wojskowy.
I koniec uniwersytetu. Wilno przekazują Litwie, Vilnius musu, Lietuva Rusu. Jadę do Lwowa. Spirydowicz do domu, na wieś. Na stacji tłok niesamowity. Dojechaliśmy furmanką na gołych deskach. Spirydowiczowi, jako że miałem obie ręce zajęte, dałem do potrzymania jesionkę. Popchnięto go gwałtownie. Uniosła go – i jesionkę – fala ludzi i zobaczyliśmy się dopiero w 1953 roku na studium doskonalenia lekarzy w Warszawie.
Jechałem do Lwowa. Miałem w kieszeni 25 złotych. Jechałem z duszą na ramieniu.
Milkniemy.
Cisza.
Późna jesień 1979
Dipi z Buenos Aires w Otwocku.
Prawie trzy tygodnie obijamy się po Warszawie i Krakowie, naprzykrzając się dobrym ludziom i pokazując im gombrowiczowskie powidoki [reszta w Tangu Gombrowicz].
Początek zimy
Iwaszkiewicz w klinice, jakieś zatrucie pokarmowe, a przy tym wirusy. Leży w pokoju z widokiem na kostnicę i pyta (co wiem od Zosi Koreywo): – Dlaczego dzisiaj nie leci stamtąd dym? Nikt nie umarł? – Dzisiaj jest wolna sobota, tatusiu, nie pracują – wyjaśnia Maria Iwaszkiewicz.
2 marca 1980, niedziela
Renata [Zdanowska] dzwoni rano z wiadomością o śmierci Iwaszkiewicza. Zmarł w nocy.
Lisowski zjawił się w redakcji w marynarce i z krajką, którą jako wróg burżujów nosi zamiast krawata na wyjątkowe okazje.
Ciche rozmowy.
Milczenie.
Lato
Babcia ładnie zreperowała misia, któremu wypadło oczko, ale Konrad rozhisteryzował się i kazał wypruć.
– Konradku, dlaczego?
– Bo jak on ma jedno oczko, to jest taki biedny i ja go bardziej kocham.
Olaf: – A u nas w przedszkolu na kanapce siedział pająk i nikt nie chciał jeść tej kanapki, aż przyszła jedna pani, nie wiedziała i zjadła.
Na którymś z redakcyjnych spotkań Iwaszkiewicz zainteresował się, czy jestem żonaty. – Tak i mam dwóch synów. – To czemu nie przychodzisz z żoną? Zamilkłem, nie wiedziałem, co odpowiedzieć, a przecież to takie proste. Wymienialiśmy się z Barbarą na dyżury z dziećmi i rzadko kiedy mogliśmy gdziekolwiek pójść razem. Chyba nawet o tym nie myśleliśmy.
14 lutego 1980
Dzwoni Stryjkowski, zaczyna od recenzji w „Życiu Warszawy” (mojego Borgesa), ale to tylko pretekst do rozmowy. Dopadła go grypa i nudzi się sam w mieszkaniu.
Maj 1981
Przed rokiem zmarła pani Baranowska, moja dobrodziejka. Czuję tę nieobecność. Cieszyłem się jej zaufaniem. Pożyczyła mi kiedyś do domu maszynopis Iwaszkiewiczowskiego dziennika, a działo się to w czasach, gdy wszyscy, sam pisarz i jego rodzina, zaklinali się, że nic z tych rzeczy, że żadnego dziennika nie ma i nie będzie. – Ojciec nie prowadzi dziennika – powtarzała Maria Iwaszkiewicz. Przeczytałem całość bez większych emocji i to powiedziałem, zwracając tekst. Była zaskoczona.
Pani Anka skończyła przed wojną polonistykę we Lwowie i dwuletnie Studium Dyplomatyczne. Jej ojciec prowadził gabinet dentystyczny w Drohobyczu – „w mieście jedynym na świecie” – poznałem go jako dziewięćdziesięcioletniego staruszka. Była dziewczynką chorowitą, z wadą serca, i czasami spędzała dzień w łóżku. Delikatną blondynkę o ładnej twarzy zobaczył w pościeli Bruno Schulz i stał się jej pierwszym adoratorem. O tych sprawach pani Anka raczej milczała, ceniła sobie powściągliwość. Podkochiwali się w niej i Putrament, i Parnicki, o którym mówiła, że jest równie nudny co jego powieści. Po wojnie pracowała jako sekretarz redakcji „Odrodzenia” u Borejszy. Potem już u Iwaszkiewicza, który jej całkowicie ufał.
Anna Tamara Baranowska.
– Z jakiego pistoletu strzelali do papieża, na korki czy na kapiszony? – chce się dowiedzieć Konrad. Ma pięć lat. Siedmioletni Olaf uśmiecha się pobłażliwie.
– Czytam Notatki malarskie Jana Cybisa, czytam powoli, dokładnie. Na jednym ze zdjęć malarz siedzi na balkonie przy Karowej w tej samej pozie co schorowany Gombrowicz w Vence. Tak się czeka na podróż ostatnią. Żeby dostać się na Ocolorę, nie trzeba wychodzić z domu. Wystarczy oderwać się od słów.
13 grudnia 1981 zmarł dziadek Jan Furs. W Łużkach. Mama wyjechała kilka dni wcześniej, otrzymała telegram – otiec w tiażołom sostajanii – i mogła przekroczyć granicę.
Rano obudziła nas w radiu muzyka Chopina. Habrá golpe, będzie przewrót, wyrokował znajomy Latynos na wiadomość o powołaniu Wojskowych Terenowych Grup Operacyjnych, które rozpełzły się po kraju. Czas się zasupłał.
La dictadura fomenta la estupidez, dyktatura wzmaga głupotę – znane słowa Borgesa. To dziwne, jak zawsze przemocy towarzyszy logika nielogiczności.
Miguel Grinberg (też od Gombra) napisał mi tuż przed przewrotem todos somos polacos, wszyscy jesteśmy Polakami – i nie uwierzyłem mu. Podobno świat nie jest czarno-biały.
Zaczynam nie lubić jesieni prawie tak jak zimy. Czasami mi się mylą.
21 grudnia 1981
Z Barbarą u Kulisiewicza. Pokazuje nowe rysunki, całą tekę.
Czerń i biel. Sama czerń nic nie wyraża, jest być może urojoną sumą lęków; czarna myśl, czarny smutek, czarna noc. „Te pokolenia żałobami czarne / Powietrze tylu klątwami ciężarne” – pisze poeta. Biel jest tylko znakiem pragnień, metaforycznym odrzuceniem tych lęków, niezgodą na nie; „miej myśli czyste! – biały kolor znaczy”, nakazuje inny poeta. Łączyć ten metafizyczny lęk z równie metafizycznym pragnieniem to tyle co nadawać sens, „czarne na białym”, mówimy o pisaniu. Rysunek jest także formą zapisu, szukaniem racji i zostawianiem śladu.
W pierwszych rysunkach Tadeusza Kulisiewicza biel i czerń łączą się z historią. Mędrzec z Arles jest zatopiony w myślach i jakby nieobecny. Żyje w cieniu romańskiej rzeźby, jaką odtwarza. Tak jest też jeszcze w surowym cyklu Warszawa 1945, gdzie dajemy się oprowadzać po martwych ruinach miasta, a czerń, jakby bezradna i nie do końca pewna swojej siły, szuka wsparcia w sepii.
Zupełnie inne jest spotkanie bieli i czerni w pejzażach górskich, powstałych w końcu lat sześćdziesiątych: ciemności, które spowijają tu krajobrazy, rozjaśnia dziwna poświata. Przypomina mi trochę Gielniaka, biel zalewana czernią przemienia się u niego w cmentarne, pełgające płomyki. U Kulisiewicza wśród plam tuszu bieleją wysepki niezamalowanego papieru, płot, dom, ludzie, jakby to ich właśnie opromieniało osobliwe światło, a czerń, choć tyle jej tutaj, staje się mniej groźna, udomowiona, łagodna. Taka też ukazuje mi się w Krajobrazach spalonych, najnowszym rysunkowym cyklu, jeszcze niewystawianym (jeśli nie liczyć kilkunastu prac pokazanych w Zachęcie na wielkiej retrospektywie przed dwoma laty). Całość liczy 44 rysunki tuszem; oglądamy je w dniu ósmym, o którym nawet w Piśmie Świętym nic nie powiedziano. Możemy się jedynie domyślać, że zaczęło się wówczas Adamowe przedpiekło, a potem, znacznie później, były pytania Hioba i milczenie za odpowiedź. – Czterdzieści cztery, ładna liczba, prawda? – uśmiecha się Kulisiewicz, cierpliwie przekładając rysunki, a ja potwierdzam. Patrzę na te niepokojące obrazy, starając się widzieć w nich tylko to, co przedstawiają. Ale co przedstawiają?
Tytuły nadawane pracom Kulisa są sprawą umowną. Jest to w znacznej mierze ucieczka krytyków przed wieloznacznością, potrzeba nie tyle organiczna, co katalogowa. Tutaj jednak, w cyklu najnowszym, tytuł całości jest znaczący, a więc konieczny. Są to rysunki ze świata, którego istnienie trwożliwie podejrzewamy i przystajemy z bólem; dantejskim krokiem prowadzą w kręgi ostateczne, ta biel nie jest już „czystą myślą”, jasnością, to pustka, vacuum, spopielała cisza. Skąd zło? – to pytanie wschodnich mistyków. Zwarte w manichejskim starciu czerń i biel zdają się udzielać odpowiedzi prastarej, ale czy na pewno? „Owce białe i czarne liczyć – próżna praca” – wzdycha Iwaszkiewicz w wierszu dedykowanym Kulisiewiczowi. Nie trzeba za wiele pytać. Nie trzeba wciąż szukać odpowiedzi.
Nie wiem, dlaczego wracam myślami do tych rysunków. Niepokój, jaki wtedy czuję, wydaje się także niezrozumiały. Ze ściany przyglądają mi się życzliwe ludzkie twarze. Na czarnej łące (która mi się kiedyś przyśniła) bezgłośnie rozmawiają dwie kobiety, a za nimi, w dali, potężnieją milczące góry. „Owce białe i czarne liczyć – próżna praca”...
Czy to czerń grozi bieli? A może jest odwrotnie? Biel pustej przestrzeni, wypłowiałych spojrzeń, spopielałych drzew. W tej zimnej bieli czają się zmory, których się tak lękamy; wiemy, że i nas dopadną. Olbrzymia postać na jednym z rysunków nie przypomina już człowieka, ale demiurga, co zna odpowiedź na pytanie unde malum?, bo sam rozpętał zło.
Dzisiaj rozumiem to tak: boimy się jasności, która nas pochłonie. I z nadzieją myślimy o opiekuńczym mroku, gdzie się kiedyś wszyscy schronimy.
Luty 1982
Po rozmowach, jakie z Lisowskim, Berezą i Piórkowskim przeprowadziła tzw. grupa operacyjna nr 6 – sześciu speców od kultury z MSW, MON, KC PZPR... – nastrój nijaki.
– Jurek, należysz do partii? – zagaduje Kijowski naczelnego.
– Taaak. – Lisowski z ociąganiem się.
Najprzytomniej widzą sprawy Kijowski i Piórkowski.
Zanoszę Kulisiewiczowi słoik podlaskiego miodu. Rozmawiamy o niczym. Kulisiewicz dźwiga kieliszek – ugościł whisky i fistaszkami – i mówi cicho: „no, kochany panie Rajmundzie”. Pod powiekami ożywa pani Baranowska, wiosną, dwa lata temu, gdy byłem u niej po raz ostatni, a ona jakby to czuła. „No, Rajmundzie kochany”, powiedziała na pożegnanie.
Skąd u mnie to zaintrygowanie starością? Potrzeba autorytetu wynika z niedojrzałości czy raczej z nieśmiałości?
Olaf, którego prowadzę na religię: – Ten Pan Bóg to jakiś dziwny. Świat jest taki duży, a on nie mógł znaleźć Panu Jezusowi miejsca, żeby go nie zabili.
Kulisiewicz, gdy mu to mówię, kiwa głową, a potem po długim milczeniu, prawie szeptem: – Tak się to wszystko kręci, że można oszaleć.
Konrad ma większe zmartwienie: – A czy ten pan, co rządzi Polską, to jak on stoi na baczność, to czy on oddycha?
Co odpowiedzieć?
Leżę na swoim wyrku i nie wiem, co się dzieje. Prawdziwy świat jest na obrazach Breughlów. Dzisiaj podobno też za oknami.
Żeby się choć trochę od niego uwolnić, muszę zacząć od słów. Są jak zamawianie, zdejmują zasłony, a przynajmniej obiecują, że przy odrobinie cierpliwości... et arceo, i szerokim łukiem obchodzę.
Barbara wyjechała na kilka dni do mamy w Lubaczowie.
– Malarstwo zwalczam papierosem. – To pyszałkowaty Gombrowicz, a do tego najgłupiej jak można. Piszący łatwo nadużywają słów, nie nadużywając myśli.
Połowa marca 1983
Lekko wczorajszy Marek Sołtysik prowadzi mnie do Jerzego Nowosielskiego. Przy niskim stoliku, poplamionym jak obraz, surowym, paplanina, która wciąga, choć Sołtysika mniej, bo uczestniczy w nie swoim przedstawieniu, a poza tym jest zmęczony.
Nowosielski pogodny, chętny do rozmowy toczonej bardziej wokół religii niż sztuki. – Mamy złą religię; religia, która zabiła Boga, nie może przeszkodzić w zabijaniu ludzi – oznajmia i wyprowadza całe to metafizyczne nieporozumienie od samego Abrahama. Ja o Rosji, o Wilnie, „o którego ciasnych uliczkach można powiedzieć, że pełne są szerokich zagadnień powszechno-dziejowych”, o Argentynie i o Borgesie, prawie jak aktor na scenie, jak cień Gombra, wystraszony własną niematerialnością.
Marek Sołtysik kręci się niespokojnie.
Nowosielski każe mu coś czytać na głos ze starej pożółkłej księgi, pisanej chyba głagolicą. Sołtysik „ja nie umiem”, a mnie mimowolnie przypomina się prof. Ranoszek, który na I roku archeologii kazał studentowi sylabizować hieroglify. Ten zamilkł, co zaskoczyło Ranoszka: – Na, panie, to co pan robił w szkole?
Śmiejemy się i tak przez dłuższy czas, żegnając się potem kulturalnie i nisko kłaniając Różewiczowi, który w kuchni cierpliwie popijał herbatę. Jego też zobaczyłem wtedy po raz pierwszy.
W Santa Fe jeden z naszych wykładowców, poeta Hugo Gola, którego niezbyt lubiłem, wydawał mi się nieszczery, powtarzał m’ilumino d’inmenso, „oświeca mnie bezmiar”, a studenteria podśmiewała się z tego głośno, po gombrowiczowsku, nie za mądrze.
Żeby zobaczyć Ocolorę, choćby niewyraźnie, ledwo, ledwo, muszę zamknąć oczy.
Na dworze wietrznie i przedwiosennie. Chmury jak na starych obrazach. W nocy silna burza.
Rysunek.
Czym jest, nie wiadomo. Niektórzy utrzymują, że tylko śladem, a więc czymś w rodzaju cienia albo echa, wątłym znakiem, niknącym pogłosem jakiegoś niepokoju. Niepokój poddany jest tu rzeczywistości, a artysta staje się tylko rysownikiem świata, który go uwiera, bezradnym świadkiem, tym, kogo Grecy nazywali martys.
Inni, odważniejsi, mówią, że rysować to nazywać; lekko falującą, poziomą linię, która dzieli kartkę papieru, nazwiemy horyzontem, prostokąt pokryty malutkim trapezem będzie domem, kółko gdzieś w górze stanie się słońcem. Jest to jednak nazywanie przedziwne, niedokończone, urwane, ma w sobie coś z lękliwego szeptu i też osłania jakiś niepokój.
A więc, czym jest? We wstępie do wydanego niedawno albumu Współczesny rysunek polski Wiesława Wierzchowska szkicuje całą złożoność problemu, a paręset rysunków trafnie wspiera wywód. Ładny album ugoruje jednak w księgarniach tu i tam i potwierdza banalną, socjologiczną tezę: nowoczesny rysunek, jak cała nowoczesna sztuka, nie służy do ozdabiania ścian. Czy chodzi tylko o jego skromność, dekoracyjną nieokazałość? Chyba nie. Zresztą skromność rysunku jest równie pozorna jak jego łatwość. Na pustej białej kartce możliwości ucieczki dla wyobraźni są nieskończone, a jednocześnie żadna nie jest pełna; uległość bieli jest zwodnicza, trzeba w końcu odrzucić bezlik możliwości i znaleźć tę niewidzialną, niemożliwą do znalezienia szczelinę prowadzącą na drugą stronę. Skromność rysunku to metafizyczny podstęp.
Kulisiewicz, pytany kiedyś, kogo we współczesnej plastyce ceni najbardziej, wymienił Stażewskiego. Zdawać by się mogło, że nic tych dwóch tak różnych artystów nie łączy, a jednak... „Bo to także, wbrew pozorom, kwintesencja prostoty”, wyjaśniał Kulis.
Zdumiewa mnie od dawna, że prostota nie opatruje się równie szybko, takie jest przynajmniej moje odczucie, jak niejedno wypracowane płótno. Dlaczego nie nuży mnie delikatna kreska Kulisiewicza i Nowosielskiego, dlaczego poruszają gorączkowe autoportrety ze szkicownika Panka, dlaczego trzy albo cztery pionowe kreski Stażewskiego przemieniają się nagle w szczeliny, przez które wdziera się nieznane, w trzy metafizyczne blizny? Dlaczego właśnie kreska, zwykła kreska prowadzi dalej niż najniezwyklejsza plama, nawet gdy mieni się kolorami?
„Mówicie wciąż o liniach, a nigdy o ciałach. A gdzież widzicie owe linie w naturze? Ja zauważam tylko ciało oświetlone i nieoświetlone, plamy bliższe i dalsze, wypukłości i wgłębienia. Mój wzrok nigdy nie odkrywa linii ani detali. Nie liczę nigdy włosów na brodzie postaci, którą portretuję, i nie wpatruję się w guziki jej szat, a mój pędzel nie może widzieć więcej niż ja. W przeciwieństwie do tego, co ofiaruje natura, owi naiwni nauczyciele widzą szczegóły w całości, a te ich szczegóły są prawie zawsze fałszywe i umowne. Zaoszczędziliby swoim biednym uczniom kreślenia całymi latami oczu jak migdały, ust w kształcie serca, nosów jak odwrócona siódemka i owalnych twarzy, a wskazali na przyrodę jako jedynego mistrza rysunku”.
A jednak wielki Goya, który wypowiedział te słowa w Academia de San Fernando, nie był do końca konsekwentny, a jego sąd ma dzisiaj wartość dydaktyczną, uczy jeszcze odkrywać, choć sam już nie jest odkrywczy.
Rysunek stał się dziś czymś więcej niż tylko zapisem odczuć i emocji, czymś daleko więcej niż indywidualnym nazywaniem i opisywaniem świata, stał się dzięki swemu surowemu skupieniu jedną z form poezji, która podobno stawia nas przed uśmiechniętym obliczem bogów, stał się (można by uczenie) hipostazą filozoficznych potrzeb, te zaś nic nie utraciły z dawnego, gnostyckiego ducha. Myślę, że to właśnie tłumaczy, dlaczego jesteśmy świadkami nowego zainteresowania rysunkiem; dzieje się tak nie z chęci bliższego, bardziej bezpośredniego obcowania z artystą, nie dla spontaniczności tej formy. Zaspokajamy potrzebę inną, głębszą, bardziej tajemniczą, wciąż nienazwaną. Rysowanie staje się dziś wykonywanym często bezwiednie aktem wiary; rysunek, zwłaszcza linearny, to mowa platoników. Za lekkim podmuchem, jaki wije linie i je splata, tli się ognik, którego istnienia tylko się domyślamy.
André Breton zauważył, że dzieło sztuki jest chyba ostatnim przekonującym obiektem magicznym. Magiczność rysunku wydaje się dziś bardziej oczywista niż kiedykolwiek.
Nie jest więc ani zostawianiem śladu, ani nazywaniem, nie jest znakiem; mistycy wiedzą, że znak to namiastka, a może nawet piętno, że dzieli, a nie zbliża, że jest wynalazkiem binariusa, niepotrzebnie wniesionym do tego świata, gdzie wszystko było niegdyś jednakie, a obraz i słowo stanowiły sumę rzeczy. Nie jest nadawaniem nazw, ale ucieczką przed nimi w daleką, niewyobrażalną krainę tożsamości, zamieszkałą przez pogodnych bogów. Linia, zwielokrotnienie nieistniejącego punktu, prowadzi ku tej dziwnej całości, jaką przeczuwamy. Jeśli grzech jest odejściem od jedni (jak chciał poeta Lezama Lima), wzięciem części za całość, to ascetyzm rysunku jest próbą okupienia tego grzechu. Może dlatego Niemiec Andreas Nottebohm (zaproszony przez NASA z grupą kilkudziesięciu artystów na przylądek Kennedy’ego, aby być świadkiem trzeciego lotu Columbii) namalował potem linię, która gubi się w nieskończoności...
Wiosna 1983
– Do Dawskich wprowadza żołnierz z pepeszą – ostrzega Franek Maśluszczak. – Tylko za przepustką, rzecz jasna, bo to dom wojskowy.
Dawski śmieje się, mówi, że dobrze zna alfabet sztuki i wie, jaki jest stan umysłu różnych malarzy. Jest trochę taki jak ich obrazy. Sam Dawski, mimo wieku, prawie osiemdziesiąt lat, bezpośredni, otwarty i ma własne zdanie o wszystkim.
Po trochu o różnościach. O Garcíi Márquezie i jego pełni: – Jak Gertruda Stein, choć nie jest krytykiem, mogła napisać jedną dużą książkę o jednym obrazie, tak i on potrafiłby!
O Dwurniku: – Bronię go, ale tu nie ma argumentów, mówię, że jest intrygujący – na co pani Dawska wybucha śmiechem: – Wystąpienie Barcikowskiego z KC na spotkaniu z partyjnymi pisarzami też było intrygujące!
I najmniej o Gielniaku, którego wspierał i który stał się chyba jego najlepszym dziełem: – On mówił bardzo cicho, to już nawet nie był szept....
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.