Читать книгу Osiedle RZNiW - Remigiusz Mróz - Страница 7
ОглавлениеINTRO
1
Nigdy nie zapomnę tego momentu w przededniu lata, kiedy na osiedlu RZNiW kwitły wszystkie drzewa, żar zaczynał leniwie lać się z nieba, a ja niewiele wcześniej zajebałem człowieka.
A przynajmniej nigdy nie powinienem zapomnieć.
Prawda jest taka, że wyrzuty sumienia były jak dawne dziewczyny obiecujące, że wpadną na wesele – nigdy się nie zjawiły. Nie żałowałem tego, co zrobiłem. Nie poświęcałbym temu nawet krótkiej rozkminy, gdyby nie to, że organy ścigania nie pozostawiły mi wyboru. Psiarnia mnie zatrzymała, a niedługo potem postawiono mi zarzuty.
Ostatecznie trafiłem tu, gdzie teraz jestem – na ławę oskarżonych w sądzie okręgowym. Odpowiadam za zbrodnię z artykułu sto czterdziestego ósmego Kodeksu karnego. Paragraf drugi, punkt drugi – zabójstwo w związku z rozbojem. Niedawno stuknęło mi siedemnaście wiosen, ale to nie ma znaczenia, bo prawo karne traktuje mnie jak dorosłego. A więc za to, co zrobiłem, dowalą mi minimum dwanaście lat. Maksymalnie dożywocie.
Ile dostanę? Zero.
Odejdę wolny, mimo że jestem winny.
– Czy oskarżony przyznaje się do zarzucanych mu czynów? – pyta sędzia.
Wstaję, prostuję się i przyjmuję wyraz twarzy niewiniątka. Sprawiedliwość jest ślepa, ale węch ma doskonały i bez trudu wyczuwa strach. Ja nie okazuję żadnego.
– Nie, Wysoki Sądzie – odpowiadam ze spokojem.
– Czy oskarżony zamierza złożyć wyjaśnienia?
Wiadomo, że zamierzam. W dodatku zapodam im takie, które sprawią, że po zakończeniu rozprawy zbiję stąd jako wolny człowiek.
Nie kumasz, jak to zrobię? To posłuchaj, wszystko ci wyjaśnię.
2
U mojej matki zdiagnozowano przypadłość zwaną podwójną ciążą, kiedy była rok młodsza niż ja teraz. Przypuszczam, że myślała o usunięciu, bo nie zatrybiła nawet, kto ani kiedy zrobił jej dwa bachory. Gdyby miała hajs, zdecydowałaby się na skrobankę, ale nie stać jej było na to, żeby nas urodzić – co dopiero na to, żeby tego nie zrobić.
Infekcja zakończyła się po dziewięciu miesiącach, a matka pozbyła się dwóch ciał obcych – mnie i mojej siostry. Nie zajmowała się nami, robili to jej rodzice. Miałem cztery lata, kiedy dosłownie zalała się w trupa – do tego nafaszerowała się chyba wszystkim, co było w mieszkaniu, więc nie było opcji, by ją odratować. Jej nigdy nie było mi szkoda, sama podjęła decyzję. Kłopot w tym, że zrobiła to także w imieniu mojej siostry, zabierając ją ze sobą. Mnie zostawiła, może za karę, a może dlatego, że po prostu o mnie zapomniała.
Niecały rok później kopyta wyciągnął mój dziadek. Odwalił kitę z okazji wyjątkowo złośliwego nowotworu.
Niezbyt subtelnie? Daj spokój. Dziadek po pierwsze był całkiem spoko, a po drugie już nie żyje. Nie robi mu żadnej różnicy, jak to określę.
Od piątego roku życia wychowywała mnie więc tylko babcia. Nie miała ze mną zbyt lajtowo, w dodatku utrzymywała nas z lipnej pensji kasjerki w osiedlowym zieleniaku. Już w tamtym czasie urządzałem w jej życiu dokumentny rozpierdol, a ona zawsze znosiła to, jakby spływało na nią błogosławieństwo.
Ale tak to jest, jak od gówniarza wychowuje cię samotna babcia – musisz udowadniać sobie i wszystkim wokół, że nie jesteś cipą. Może dlatego zrobiłem kilka niekoniecznie mądrych rzeczy.
W przedszkolu zebździłem się jakiejś dziewczynce do łóżka na leżakowaniu.
W podstawówce publicznie zwyzywałem katechetę od „jebanych plebanów i pierdolonych koczkodanów”, mimo że nie miałem nic do gościa ani nawet do religii.
W gimnazjum kręciłem tyle afer, że przenieśli mnie do innej szkoły i chyba zaczęli się zastanawiać, czy reforma edukacji za Buzka była dobrym pomysłem.
W liceum przez długi czas był spokój i norma. Kilka bójek, jeden typ ze złamanym nosem i ułamanymi zębami, trochę przypałów z fajkami i browcami, nic ponadto.
Do czasu.
Kiedy tamtej pechowej nocy dostałem esemesa, nie wiedziałem jeszcze, że wszystkie wcześniejsze kłopoty okażą się niczym w porównaniu z tym, co mnie czekało.
3
Zanim przyszła wiadomość, kleiłem bity we Fruity Loopsie, wciąż nie mogąc zdecydować, czy do moich kawałków potrzebuję najpierw tekstu, czy może podkładu. Potrafiłem ślęczeć przy kompie do rana, a kiedy zamykałem oczy, widziałem tylko prostokąciki z piano rolla.
Miałem powoli kłaść się do wyra, kiedy przyszedł esemes. Nie sprawdziłem go od razu, bo miałem do skończenia sekwencję, a poza tym nie byłem tej nocy ustawiony z żadnymi ziomkami i nie bardzo mnie interesowało, kto męczy mi bułę tak późno.
Sprawdziłem telefon jakieś dwadzieścia minut po fakcie. Numer nieznany, treść prosto z psychiatryka.
„Boję się. Chyba ktoś za mną idzie”.
Podrapałem się po bańce i skrzywiłem. Nie kojarzyłem, żebym dawał numer komuś, kto później nie puściłby mi strzały i kogo nie dodałbym do kontaktów. Uznałem, że nadawca drze sobie łacha. Pewnie jakieś laski mają bezkutasową imprezę i któraś wymyśliła, żeby mnie sprowokować.
Odłożyłem komórkę, dopiłem browca i walnąłem się do łóżka. Chwilę się wierciłem, bo cały czas miałem przed oczami patterny i aranżacje na playliście. Kiedy wreszcie znikły, zacząłem wymyślać rymy do kawałka, od którego miał zacząć się mój nielegal.
Jeśli nad czymś naprawdę pracujesz, robisz to nawet wtedy, kiedy nie chcesz – a może szczególnie wówczas. Tamtej nocy wiedziałem, że nie zmrużę już oka. Zapaliłem lampkę przy odrapanym biurku, wyciągnąłem notes i zacząłem coś skrobać. Nie szło za dobrze, więc sięgnąłem po telefon.
Kolejnej wiadomości nie było, nikt też nie próbował się do mnie dodzwonić.
Ki chuj? Jeśli jakieś laski kręciły bekę, raczej nie zrezygnowałyby tak szybko. Tarabaniłyby, chcąc mnie obudzić, a potem pewnie po prostu parsknęłyby śmiechem i się rozłączyły.
Przeszło mi przez myśl, że może któraś z moich byłych ma jakąś jazdę. Trochę ich się uzbierało. I większość nie należała do specjalnie zrównoważonych.
Dobra, uznałem w duchu, trzeba sprawdzić.
Wybrałem nieznany numer i przyłożyłem telefon do ucha. Czekałem aż do momentu, kiedy automat przerwał połączenie, a potem spróbowałem ponownie. Tym razem po kilku sygnałach ktoś odebrał.
Nie miałem zamiaru odzywać się pierwszy. Jeśli ktoś chciał się zabawić moim kosztem, musiał wykazać przynajmniej trochę inicjatywy.
Nasłuchiwałem, ale wychwyciłem jedynie jakieś trzaski. Trudno było powiedzieć, czy komórka gdzieś spadła, czy jest po prostu w czyjejś kieszeni i materiał trze o głośnik. Tak czy inaczej, ktoś odebrał przez przypadek. Rozłączyłem się, dopisałem jeszcze dwa wersy do mojego kawałka, a potem w końcu kimnąłem.
Myślałem, że na tym cała sprawa z nocnym esemesem się skończy, ale kiedy rankiem przybiłem do szkoły, od razu zorientowałem się, że będzie inaczej.
Pod głównym wejściem, tam, gdzie normalnie na przypale jaraliśmy szlugi, stała psiarnia. Jeden radiowóz, a obok granatowy volkswagen, też policyjny. Skąd wiem? Znam na pamięć blachy wszystkich nieoznakowanych fur, które kręcą się w okolicy. To podstawa.
Zatrzymałem się obok mojego dobrego ziomka i wymieniliśmy się krótkimi uściskami dłoni. Szybkie klepnięcie, przytrzymanie palcami, potem obcinka na mundurowych.
– Elo – rzuciłem.
– Siema, Deso.
Z Grzesiem Pinkowskim znałem się od podstawówki – i już wtedy przylgnęła do niego ksywa Pinky. W sumie pasowała, bo był trochę nieporadny. Ale jak przyszło co do czego, nigdy nie speniał.
– Co jest? – zapytałem, wskazując wzrokiem wejście do szkoły.
– Podobno jakaś laska zaginęła w nocy.
Odpaliłem szluga i ściągnąłem pierwszego bucha.
– Obstaw – rzucił Pinky.
– Spierdalaj – odparłem pod nosem, nadal patrząc na wejście. – Jaka laska?
– Iza Mikulska. I zostaw chociaż pojarę.
Spojrzałem na dymiącego się papierosa i westchnąłem.
– Dam ci spo – postanowiłem. – I jak to: zaginęła? Co to za jedna?
Pinky był wyraźnie niezadowolony, że dostanie ode mnie najwyżej dwa machy, ale musiałem w końcu go nauczyć, że jak nie będzie kupował fajek, nie będzie palił. Miał więcej kwitu ode mnie, a i tak zawsze jarał czyjeś.
– Nie kojarzysz Izy Mikulskiej? – spytał Grzesiu.
– Nie.
Tak naprawdę kojarzyłem ją bardzo dobrze. Za dobrze.
– Ja jebię, Deso… Masz już totalnie przejaraną banię.
– Bo?
– Bo chodzi z nami do klasy, ziomuś – odparł pod nosem Pinky. – Buja się z samymi kujonicami, ale z twarzy nawet niezła dupa.
Wypuściłem dym w kierunku wejścia. Policjantów nie było widać, pewnie siedzieli u dyrekcji i próbowali ogarnąć, co się stało.
– Poszła fama, że Iza była na jakiejś imprezie – ciągnął Grzesiek.
– Jakiej?
– Chyba w Incydencie… albo w jakimś innym klubie.
Dobra uczennica w takim miejscu? Robiło się coraz ciekawiej, bo Incydent znany był głównie z tego, o czym świadczyła jego nazwa. Łatwo można było zarobić tam gonga w ryj, czasem wystarczyło wejść na parkiet. Tabsy krążyły z rąk do rąk, grano techniawkę i grzmocono się w kiblach. Standardowa wylęgarnia jebanych opryszczek.
– I co ona miałaby tam robić? – spytałem.
– Pewnie chciała, żeby ktoś nabił ją na pal.
W dodatku środek tygodnia. Dla takich dziewczyn pójście do łóżka godzinę później niż zwykle było już przewinieniem na miarę planowania kolejnego Holocaustu.
– Miałeś zostawić… – mruknął Pinky.
Zerknąłem na końcówkę papierosa.
– Dostaniesz spo spo – odparłem. – I co wiadomo w sprawie?
– A co ty, kurwa, jesteś, Rutkowski?
– Mów.
– To kopsnij szluga.
Syknąłem pod nosem i wyciągnąłem paczkę czerwonych viceroyów. Najpierw poczęstowałem Pinky’ego soczystym przekleństwem, dopiero potem papierosem. Kiedy zapalił, zaczął gadać, jakby sam był specjalistą od zaginięć. W rzeczywistości zjawił się w szkole może pół godziny przede mną, bo jego starsza zaczynała robotę o barbarzyńskiej porze i podwoziła go wcześniej. Oczywiście nikt o tym nie wiedział, byłaby siara na pół szkoły.
– Dobra, no to tak… – podjął Grzesiu. – Słyszałem, że kilka osób widziało ją w nocy na wixie. Wywijała trochę pokracznie, niektórzy mówią, że musiała coś zarzucić, ale nie byłbym taki pewny.
– Nie? – bąknąłem.
– Przecież pierwszy raz była w Incydencie, może w ogóle pierwszy raz na parkiecie. Nie musiała być naćpana.
– Tam każdy jest porobiony, Pinky. Przy Manieczkach nie jeździ się na sucho.
– No wiem – przyznał Grzesiu, zaciągnął się i splunął. – Tak czy inaczej, weszła w leasing z jakimś typem na parkiecie, a potem z innym poszła do kibla. Zrobiła mu gałę i…
– Skąd to wiadomo?
– Tak słyszałem.
– Aha – odparłem. – Od kogo?
– Od typa, co podobno…
– Co? Widział? Uczestniczył?
– No nie, ale… – zaczął Pinky, ale ostatecznie urwał i machnął ręką.
Zdawał sobie sprawę z tego, że zdrowo wkurwiają mnie takie famy. Nie miałem nic przeciwko robieniu komuś koło dupy, ale grunt, żeby było jakieś uzasadnienie. Plotki w sprawie tej laski pewnie zaczęły się rozchodzić, jak tylko się okazało, że dobra uczennica była nocą w klubie. Resztę sobie dorobiono.
– O której to było? – zapytałem.
– Niby koło pierwszej, drugiej.
Wyrzuciłem kiepa i mocno go zadeptałem.
– Coś nie tak? – odezwał się Pinky.
– Mniej więcej o tej porze dostałem esa.
– Jakiego? Od kogo?
Wyciągnąłem nokię i podałem ją Grzesiowi. Popatrzył na mnie z pewną podejrzliwością, ale wziął telefon.
– „Boję się” – odczytał wiadomość. – „Chyba ktoś za mną idzie”.
Szybko oddał mi telefon, jakby ten nagle zmienił się w rozżarzony węgiel.
– Co to ma być? – spytał.
– Nie wiem. Widzisz, że nie mam zapisanego numeru.
– To ta dziewczyna?
Nie chciałem się powtarzać, więc po prostu wzruszyłem ramionami. Kiedy tylko obczaiłem policję pod szkołą, mój umysł powiązał jedno z drugim, chociaż właściwie nie było powodu. Teraz jednak wydawało się to nieprzypadkowe.
– Kurwa, ziomuś… – jęknął Pinky.
– Wiem.
– To może być niezłe bagno.
Mieliśmy siedemnaście lat, ale życie zdążyło nauczyć nas pesymizmu i przekonać, że nie jest on na wyrost. Obaj wiedzieliśmy, jak niewiele potrzeba, żeby psy zajęły się takimi jak my. A jeśli ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, gdzie w hierarchii społecznej się znajdujemy, wystarczyło, by poszedł z puszką sprayu na pociągi i poczekał na SOK-istów. To, jak traktuje się drób hodowlany w brojlerniach, to nic.
– Gadałeś z nią w ogóle kiedyś? – zapytał Pinky. – Spotkałeś ją gdzieś?
– Nie.
– To skąd miała twój numer?
– Może jakaś kumpela jej zapodała.
Grzesiu posłał mi pełne powątpiewania spojrzenie.
– A któraś z nich go miała? – spytał.
Pokręciłem głową. Dziobaki z klasy nie znały numeru, bo takie dziewczyny po prostu się do mnie nie zbliżały. Szczególnie po tym, jak kiedyś na przerwie zrzygałem się jednej prosto do plecaka.
Nie z premedytacją. Po prostu byłem po dość mocnej libacji i nie chciałem zespawać się na korytarz. Kujony jednak uznały, że się nad nimi znęcam, był spory dym i ostatecznie po prostu trzymały się na bezpieczną odległość.
– I dlaczego w ogóle Iza miałaby pisać akurat do ciebie? – dodał Pinky.
Wyciągnąłem kolejnego papierosa, choć znacznie chętniej skręciłbym sobie jointa. Od jakiegoś czasu brakowało mi jednak siana na bakanie i musiałem zrobić sobie przymusowy odwyk. Może nie licząc kilku machów z gibona, którego użyczył mi jeden z ziomków.
– Deso…
– No?
– Nie miałeś z tym nic wspólnego, co?
– Pojebało cię? – odparowałem. – Nawet nie wiem, jak ona wygląda. Nigdy z nią nie gadałem, nie miałem z nią żadnych…
Urwałem, kiedy rozległ się dzwonek mojej komórki. Spojrzałem na wyświetlacz i kompletnie osłupiałem. Pinky nachylił się i zalukał na dzwoniący telefon.
– O kurwa… To ona?
Skinąłem głową, bo pamiętałem ostatnie cyfry numeru. Dzwoniła do mnie zaginiona dziewczyna.
– Co zrobisz? – spytał Grzesiu.
Dobre pytanie, uznałem w duchu. Jeśli chciałem uniknąć potencjalnego przypału, na który nie zasłużyłem, może najlepiej było olać sprawę i nie odbierać. Nie wiedziałem, co się dzieje, a w takiej sytuacji łatwo narobić sobie kłopotów.
Z drugiej strony Mikulskiej rzeczywiście coś mogło grozić.
Wiedziałem, że mam jeszcze tylko chwilę, nim przestanie dzwonić. Zakląłem pod nosem i wyrzuciłem papierosa. Przyłożyłem palec do zielonej słuchawki, ale się zawahałem.
– Może lepiej nie odbieraj – podsunął Pinky.
Zacisnąłem usta, spojrzałem na stojące przed szkołą samochody, a potem odebrałem. Dziewczyna mogła potrzebować pomocy.
– No? – rzuciłem.
Odpowiedziała mi cisza. Odczekałem chwilę, a potem zerknąłem na komórkę, by sprawdzić, czy zdążyłem w ogóle odebrać. Połączenie było nawiązane, tyle że nikt się nie odzywał.
– Halo, kurwa – mruknąłem.
– Z kim rozmawiam? – rozległ się spokojny, męski głos.
Spojrzałem na Pinky’ego, jakby mógł go usłyszeć. Ten tylko wzruszył nerwowo ramionami.
– To ty do mnie dzwonisz, gościu – powiedziałem. – Sam się przedstaw i mów, o chuj ci chodzi.
Znów chwila milczenia.
– Z tej strony podkomisarz Zaporowski, komenda rejonowa policji – przedstawił się facet.
Spanikowałem. Włączył się instynkt samozachowawczy z blokowiska, który kazał natychmiast się rozłączyć. Pinky spojrzał na mnie pytająco, a ja bezgłośnie powiedziałem mu, że to pały.
– Jesteś tam? – spytał Zaporowski.
– No, jestem – rzuciłem niepewnie. – O co tu chodzi?
– Najpierw muszę wiedzieć, z kim rozmawiam.
Wtedy po raz pierwszy poczułem, że wdepnąłem w naprawdę świeże, jeszcze ciepłe i śmierdzące, gówno.
– Deso – odparłem bez namysłu.
– Co proszę? – żachnął się podkomisarz. – Imię i nazwisko.
– Nie mam zamiaru…
– I tak sprawdzimy, do kogo należy ten numer, chłopcze. Możesz albo teraz ze mną pogadać, albo za jakiś czas się dowiedzieć, że dostałeś wezwanie na komendę.
Instynkt kazał uciekać, a nie brnąć dalej w to szaleństwo. Może gdybym miał moment na rozkminę, dotarłoby do mnie, że tak naprawdę nie musiałem niczego im zdradzać. Telefon miałem na kartę, nie znałem dobrze Izy, nie bujaliśmy się z tymi samymi ludźmi. Może psy by mnie nie namierzyły.
– Słuchaj – podjął Zaporowski. – Ostatnie połączenie na ten numer pochodzi od ciebie. Nie będziesz miał żadnych problemów, ale próbujemy się dowiedzieć, co się stało z dziewczyną, do której należał ten telefon.
Milczałem.
– Dlaczego dzwoniłeś do niej około drugiej w nocy?
Wyjąłem kolejnego viceroya, żałując, że wyrzuciłem poprzedniego. Czasem musiałem ciułać na paczkę przez kilka dni, a babcia, nawet gdyby miała, nie dałaby mi tyle, żebym mógł kupić fajki.
– Tylko oddzwaniałem – rzuciłem. – Znaczy wysłała mi esemesa, więc chciałem sprawdzić, o co chodzi.
– Rozumiem.
Tym razem on na moment umilkł, a mnie przeszło przez myśl, że niepotrzebnie z nim gadam.
– W niczym nie pomogę – dodałem szybko. – Nie znam tej laski, nigdy z nią nie gadałem i nie pamiętam nawet, jak wygląda.
– Mimo wszystko muszę poprosić cię o imię i nazwisko.
– Ale…
– Jest jakiś powód, dla którego nie chcesz ich podać?
Potarłem nerwowo kark, myśląc o tym, że faktycznie może się to wydać trochę podejrzane.
– Dariusz Sodkiewicz – odparłem.
– A Deso to twoja ksywa?
– Ehe – potwierdziłem. – Pierwsza litera imienia i dwie z nazwiska.
Dopiero teraz przemknęło mi przez głowę, że pałarz może kojarzyć tagi, które robiłem na pociągach i budynkach. Z początku podpisywałem się jako „D.So”, bo nieźle to wyglądało jako graf, ale potem używałem już normalnej, pełnej ksywy.
– W porządku – odparł Zaporowski. – Jesteś teraz w szkole?
– Pod szkołą.
– Możesz przyjść do gabinetu dyrektora?
– Eee…
– Nic ci nie grozi. Chcemy tylko pogadać.
Zawsze od tego się zaczynało, a ja nie byłem w ciemię bity. Ale dobra, uznałem, lepiej pójść i wybadać teren. Przecież nie muszę niczego im mówić.
– Spoko – rzuciłem. – Zaraz mogę tam być.
– Dzięki – odparł podkomisarz, jakby był moim dobrym kumplem. – Powiedz mi jeszcze jedną rzecz.
– Jaką?
– Dlaczego jesteś zapisany w telefonie zaginionej jako „Wiki mąż”?
Spodziewałem się wielu pytań, ale z pewnością nie tego. Jaki „Wiki mąż”, do chuja? To miało coś wspólnego z Wikipedią? Nie, to raczej bezsensowne. Musiało chodzić o jakąś Wiktorię. Tyle że ja żadnej nie kojarzyłem.
4
Siedziałam w gabinecie szkolnej psycholog od piętnastu minut, czekając na policjanta, który miał ze mną porozmawiać. Unikali słowa „przesłuchanie”, ale w gruncie rzeczy o to chodziło.
Planowali przesłuchać tego dnia wszystkich, którzy mieli jakikolwiek kontakt z Izą, a zacząć postanowili ode mnie. Nic dziwnego, na ich miejscu też najpierw chciałabym sprawdzić najlepszą przyjaciółkę, a dopiero potem resztę znajomych.
Jednych mieli przepytywać w gabinecie psycholog, innych w pokoju dyrektora, a oprócz tego przygotowywali także miejsce u pielęgniarki.
Spojrzałam na komórkę i mimowolnie pomyślałam o tym, że przegapię pierwszą matmę. Przyjdę na drugą, kompletnie nie wiedząc, co się dzieje, bo dzisiaj mieliśmy rozmawiać o równaniach logarytmicznych.
Odsunęłam od siebie tę myśl, bo otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł postawny policjant. A przynajmniej spodziewałam się, że nim jest, bo nie miał munduru. Zamknął drzwi, a potem usiadł za biurkiem normalnie zajmowanym przez psycholożkę.
– Podkomisarz Zaporowski – przedstawił się.
Skinęłam głową i przywitałam się, jak należało.
– A ty to…
– Wiktoria Zabska, proszę pana.
Nazwisko jak każde inne, ale za każdym razem, kiedy je wypowiadałam, czułam, że płoną mi policzki. Niezliczoną ilość razy doświadczałam sytuacji, w których ktoś nabijał się z tego, jak się nazywam – w gimnazjum przezwali mnie Żaba, a w III LO im. Jerzego Matusa tę tradycję kontynuowano, czasem wprowadzając pewne wariacje.
Niby nic, ale to sprawiało, że zawsze robiło mi się głupio, ilekroć się komuś przedstawiałam. Niektórzy wstydzą się pieprzyka, który nikomu innemu nie wydaje się niefajny. Inni mają kompleksy z powodu nosa, którego kształtu nikt oprócz nich nie zauważa. Dla mnie kłopotliwych było wiele rzeczy, ale nazwisko w jakiś sposób to wszystko symbolizowało.
Tak naprawdę jedyne, co w sobie lubiłam, to oczy. Podobno tylko dwa procent populacji ma zielone. Dzięki temu czułam się w jakiś sposób wyjątkowa, choć mało kto patrzył na mnie na tyle długo, żeby to dostrzec.
– W porządku… – zaczął podkomisarz, jakbyśmy mieli do omówienia tak wiele, że nie wiedział, od czego zacząć. – Jak dobrze znasz Izę?
– Bardzo dobrze. Od podstawówki.
– Chodziłyście do jednej klasy?
– Mhm. Tak samo jak teraz. Tylko w gimnazjum do innych.
– Bywałyście razem na imprezach?
Uniosłam brwi z niedowierzaniem, a potem poprawiłam sweterek.
– Pan ma jakąś wadę wzroku? – wypaliłam.
To, że nabijano się ze mnie, od kiedy pamiętam, sprawiło chyba, że w końcu zrezygnowałam z prób nawiązywania poprawnych relacji z innymi ludźmi. Zrobiłam się dość bezpośrednia, a niektórzy twierdzili, że nawet obcesowa.
Drwiny nie dotyczyły tylko mojego wyglądu, nazwiska, ksywy i jej odmian. Wyśmiewano się ze mnie głównie dlatego, że chciało mi się uczyć. Najczęściej wolałam robić to niż wychodzić i spotykać się ze znajomymi. Nie musiałam wtedy udawać osoby potrafiącej odnaleźć się w towarzystwie, a dodatkowo były z tego wymierne korzyści – dobre oceny. Tyle że napędzało to spiralę niechęci.
– Z moim wzrokiem wszystko jest w porządku – rzucił Zaporowski.
– Chyba nie do końca. Nie widzi pan, jak wyglądam?
– Nie bardzo wiem, co…
– To wyjaśnię. Tego grubego swetra nie wkładam dlatego, że tu nie grzeją. Ukrywam się pod nim, tak samo jak za okularami i pod zbyt dużymi dżinsami. Moja kurtka przywodzi na myśl ubiór starego wędkarza, bo…
– Czyli nie chodzisz na imprezy, tak? – uciął podkomisarz. – To chcesz powiedzieć?
– Chcę powiedzieć, że nikt nawet nie pomyśli o tym, żeby mnie na jakąkolwiek zaprosić.
Policjant zmarszczył brwi, jakby nie był pewien, czy mi wierzyć. Człowieku, spójrz na mnie, pomyślałam.
– Iza też nie lubiła imprezować? – spytał.
– Ani ona, ani nikt inny z Hordy.
– Hordy?
Spuściłam wzrok i westchnęłam.
– Tak na nas mówią – odparłam, a potem wyjaśniłam, że określenie ukuł jeden z chłopaków z osiedla. Szybko przylgnęło i wszyscy zaczęli określać tak naszą paczkę, nawet my same. Początkowo robiłyśmy to na przekór innym, potem jednak tak się oswoiłyśmy z Hordą, że dawała nam pewną kolektywną siłę.
Zamówiłyśmy sobie nawet brązowe, skórzane bransoletki z symbolem Złotej Ordy – półksiężycem z lewej strony i tamgą, czyli piętnem rodu i znakiem wspólnoty państwowej. Myślałyśmy, że dzięki temu będziemy fajne. Nie byłyśmy.
Zaporowski słuchał z uwagą, a kiedy skończyłam, pokiwał głową i przez moment milczał. Pomyślałam, że to dobry moment, bym przejęła inicjatywę.
– Wiadomo coś w sprawie Izy? – zapytałam.
– Przyglądamy się wszystkiemu.
Co to za odpowiedź?
– Ale jest jakiś trop czy…
– Zostaw to nam.
– Tylko że wy nie najlepiej sobie radzicie – odparłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. – Każdy chłopak z mojej klasy jest w stanie w ciągu piętnastu minut bez problemu znaleźć najbliższego dealera marihuany, a wam zajmuje to długie miesiące, jeśli nie lata.
Podkomisarz popatrzył na mnie jak na wariatkę. Może i słusznie.
– Przepraszam – dorzuciłam. – Jestem trochę zdenerwowana.
– Widzę.
– Izy nie powinno tam w ogóle być, ona nie chodziła w takie miejsca. I nie powinno jej się nic stać…
Zaporowski milczał.
– Znajdziecie ją? – dodałam.
– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
Miałam ochotę znów mu wygarnąć, co właściwie było dość miłą odmianą od tego, jak zazwyczaj podchodziłam do ludzi. Pozwalałam im na wiele swoim kosztem, bo wydawało mi się, że wszyscy są lepsi ode mnie. I z jakiegoś powodu mają prawo sobie używać.
– Ale myśli pan, że coś jej się stało?
– Nie wyciągajmy pochopnych wniosków.
– Została porwana?
– Posłuchaj, Wiktoria…
– Wika.
Nie lubiłam pełnego imienia tak samo jak mojego nazwiska. Wydawało mi się nadęte i trochę zarozumiałe, zupełnie do mnie nie pasowało. To zdrobnienie też nie. Wika brzmiała jak równa babka, z którą możesz poszaleć na parkiecie, wypić kilka piw i przypalić coś za szkołą.
– Musieliście tak założyć – kontynuowałam, coraz bardziej przejęta. – Inaczej nie zajęlibyście się tym z samego rana. Poczekalibyście przynajmniej czterdzieści osiem…
– Nie ma żadnej granicy, Wika – uciął. – Podejmujemy działania od razu, jeśli uznajemy, że zachodzi taka konieczność.
I właśnie to mnie dziwiło, bo właściwie jakie mieli informacje? Iza była na imprezie, po której nie wróciła do domu. Jeśli ktoś znał ją tak dobrze jak ja, wiedział, że to niepokojące – ale jeśli nie? Dla policji była zwykłą dziewczyną, która mogła zabalować za długo. Albo nawet uciec z domu.
– Powiedz mi jeszcze, czy znasz Darka Sodkiewicza.
O Boże, nie. O Jezu, proszę, tylko nie to.
Znów poczułam, jak oblewam się rumieńcem. Chciałam uciec albo choćby się odwrócić, ale cokolwiek bym zrobiła, nie było już wyjścia. Zaporowski sprawiał wrażenie, jakby zupełnie nie odnotował mojej reakcji.
– Desa? – jęknęłam.
– Tak na niego mówią.
Z trudem przełknęłam ślinę. Nie, nie, nie.
– Nie za bardzo… – odparłam niepewnie.
Zabrzmiało to jak pytanie, a nie jak odpowiedź.
– Pytam tylko dlatego, że Iza wysłała mu esemesa po wyjściu z klubu Incydent. A on dwadzieścia minut później do niej zadzwonił.
Zrobiłam wielkie oczy, nie dowierzając. Było absolutnie niemożliwe, żeby Iza skontaktowała się z Desem. Nie bez mojej wiedzy.
– Jak to? – palnęłam. – Znaczy… znaleźliście jej komórkę?
Skinął lekko głową i wyglądał na zadowolonego, że usłyszał całkiem rzeczowe pytanie. Chciałam się tego uczepić, ale natychmiast wrócił do tematu, który go interesował.
– Więc mówisz, że nie za bardzo znasz Desa?
– Mhm.
– A Iza go znała?
– Nie.
Nie wahałam się ani przez sekundę. Deso należał do zupełnie innego świata, takie dziewczyny jak my nie miały z nim żadnej styczności, chyba że akurat wziął na celownik jedną z nas, by się nabijać. Ja doświadczyłam tego najdotkliwiej, bo zwymiotował kiedyś do mojego plecaka.
– A mimo to miała jego numer zapisany w komórce – odparł policjant.
Znów spuściłam wzrok, orientując się, co mogła odstawić Iza.
– Nie wprowadziła go jednak jako „Deso” – ciągnął Zaporowski. – Ale jako „Wiki mąż”.
– Co takiego?
To potwierdzało moje przypuszczenia.
– Jezu… – jęknęłam.
Podkomisarz przysunął się do biurka i spojrzał na mnie wzrokiem dobrego wujka.
– Możesz mi to wyjaśnić?
Oczywiście, że mogłam. Potrzebowałam tylko chwili, żeby uspokoić bicie serca i zebrać myśli. Ilekroć ktoś wspominał o Desie, natychmiast traciłam równowagę umysłową i czułam się jak intelektualna i emocjonalna pokraka.
– Iza założyła się ze mną… to znaczy właściwie sama wpadła na… W sumie ja powiedziałam jej najpierw o…
Zaporowski odchrząknął cicho, a ja w końcu się opanowałam.
– Podkochiwałam się w nim – przyznałam. – Iza od dawna o tym wiedziała i postanowiła zdobyć jego numer, co w sumie nie było takie łatwe, bo w zasadzie nie mamy wspólnych znajomych i…
– I co?
– Nie wiem. Może po to poszła do tego klubu?
Nie było takiej możliwości, ale co miałam powiedzieć?
– Deso raczej tam nie bywa – zauważył policjant. – Sprawdziliśmy to.
– Może i nie, ale chodzą tam…
Ludzie, od których Deso bierze trawkę i potem handluje nią w szkole. Ludzie, z którymi od czasu do czasu wikła się w jakieś afery. I oczywiście dziewczyny, które potem lądują z nim w łóżku.
– …osoby, które go znają – dokończyłam.
Zaporowski pokiwał głową, a potem wyciągnął notes i zaczął coś zapisywać. Rozmawialiśmy jeszcze przez kilkanaście minut, a on wypytywał mnie głównie o charakter Izy, jej relacje z rodzicami i plany na przyszłość.
Wyszłam z gabinetu na trzęsących się nogach, a podkomisarz poklepał mnie po plecach i poszedł w kierunku biura dyrekcji. Zaraz potem podeszły do mnie inne dziewczyny zrzeszone w naszej Hordzie.
– Czego chciał? – spytała Anita.
– Ona naprawdę zaginęła? – dodała Ula.
– Ja słyszałam, że rano znaleźli zwłoki na wyrobisku – rzuciła Olga.
Za dużo ludzi, za dużo głosów naraz. Rozejrzałam się nerwowo w poszukiwaniu ratunku, ale zamiast tego zobaczyłam jedynie, że ściany korytarza się do siebie przysuwają. Zaczęło brakować mi tchu.
– Wika? – rozległ się głos zza moich pleców.
Odwróciłam się i zobaczyłam chłopaka w szerokich spodniach i czarnej bluzie z kapturem. Grzesiek Pinkowski, jeden z kumpli Desa.
– To ty, nie? – rzucił, patrząc na mnie.
Horda od razu się odsunęła, a Pinky zrobił krok naprzód.
– Deso chce z tobą pogadać – dodał.
– Co?
– Czeka teraz u Himmlera na przesłuchanie, ale na długiej przerwie…
– Deso chce ze mną rozmawiać?
Pinky skinął głową.
– Tak. Na długiej przerwie w Hangarze. Czaisz bazę czy nie?
Dopiero teraz zorientowałam się, że Himmler to dyrektor. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak na niego mówił, ale może coś w tym było. Nie żeby wydawał rozkazy zburzenia całych miast i był zbrodniarzem wojennym, ale fakt faktem, miał małe, okrągłe okulary i trochę za krótko przycięty wąs.
Starałam się chwilowo skupić na trafności tej ksywy i nie myśleć o tym, że Deso chce się ze mną spotkać.
– Ale… – wydukałam.
– Chce pogadać o tym, dlaczego Iza do niego napisała – wyjaśnił Pinky, a potem powiódł wzrokiem po moich koleżankach, wyraźnie niezadowolony z ich obecności. Skinął głową w głąb korytarza i ruszył przed siebie.
Odeszłam razem z nim, choć wiedziałam, że to zły pomysł.
Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie nikt nie mógł nas usłyszeć. Byliśmy jednak na widoku, a ja nie miałam ochoty, by inni zobaczyli mnie rozmawiającą z Pinkym.
– Czego chciała ta menda? – spytał.
Mogło chodzić tylko o Zaporowskiego.
– Zadać mi kilka pytań – odparłam. – Ale…
– Powiedziałaś mu coś?
– Zwariowałeś?
Pinkowski rozejrzał się ukradkiem i pociągnął nosem.
– To dobrze – powiedział. – Podejrzewa coś?
– Nie – zapewniłam bez wahania. – O niczym nie ma pojęcia.
Pinky odetchnął z ulgą.
– Czyli jesteśmy bezpieczni.
– Tak – potwierdziłam z pewnym wahaniem.
5
Himmler zapewniał, że ktoś z psiarni zaraz się zjawi, ale mijały kolejne minuty, a nikt nie przychodził. Nie żebym specjalnie rozpaczał – w porównaniu z siedzeniem na dwóch matmach z rzędu tkwienie w gabinecie dyrektora nie było tragedią.
Policjant jednak w końcu przyszedł. Nie przeprosił za spóźnienie, nawet na mnie nie spojrzał. Zamiast tego zapytał Himmlera, czy mógłby zostawić nas samych lub znaleźć nam jakieś pomieszczenie, w którym moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy.
Wiedziałem, że mam zwyczajnie przepierdolone.
Dyro odstawił swój klasyczny taniec wobec wszelkich służb – był uległy jak słodka krzyżówka labradora z golden retrieverem. Po chwili zostałem sam na sam z pałarzem.
– Podkomisarz Adam Zaporowski – przedstawił się.
– Deso.
Wstał zza biurka, ja też wykonałem lekką lewitację tyłka nad siedziskiem. Uścisnęliśmy sobie ręce.
Przez chwilę lampiliśmy się na siebie w milczeniu. Znałem dobrze ten wzrok. Oceniający, stanowczy i chorobliwie podejrzliwy. Zaporowski starał się ustalić dwie rzeczy: jak mnie podejść i ile problemów mu narobię, zanim dojdzie prawdy.
– To jak? – rzuciłem, żeby przerwać milczenie. – Wiecie już, co się stało?
– Jeszcze to ustalamy.
Uniosłem bezradnie wzrok.
– Aha. Czyli będziemy jak dwa gołębie gadające o fizyce kwantowej.
Policjant zmarszczył czoło, a ja poprawiłem się na krześle. Było cholernie niewygodne, a przynajmniej takie odnosiłem wrażenie – może dlatego, że ilekroć tu siedziałem, dostawałem od Himmlera solidny opierdol.
Podkomisarz przysunął się do biurka i skrzyżował dłonie na blacie. Spojrzał na mnie, jakbym rozbudził w nim jakiś chory apetyt.
– Ciekawe określenie – przyznał. – Ale wydaje mi się, że ty wiesz więcej, niż mówisz.
Pięknie. Zaczyna się, pomyślałem.
– Niby skąd? Mówiłem już przez telefon, że prawie nie znam tej dziewczyny.
Nie wspomniałem oczywiście o tym, że kiedyś mi się podobała. Była trochę inna niż te, z którymi normalnie się bujałem. Często odzywała się na lekcjach i mówiła, jakby miała przynajmniej dziesięć lat więcej. Była ładna, ale nie dbała o wygląd, jakby celowo chciała ukryć swoją urodę.
– Tak, mówiłeś… – odparł pałarz. – Ale ja nie powiedziałem, że ci wierzę.
– Nie no, kurwa… – Rozłożyłem ręce i obróciłem się w kierunku wyjścia. – Co to ma być, człowieku?
Spodziewałem się, że w końcu dostanę zjebkę za mówienie mu na ty, ale Zaporowski milczał.
– Jak chcesz mnie o coś oskarżać, to musi tu być chyba…
– Nie mam zamiaru tego robić – uciął podkomisarz, przysuwając się jeszcze bliżej. – O ile powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć.
– Czyli?
Podniósł się powoli i podszedł do okna. Wyjrzał na betonowe boisko, na którym za dnia graliśmy w nogę albo w kosza, a nocą spotykaliśmy się na browca lub skręta. Wbiłem wzrok w jego plecy i czekałem. Powoli zaczynało mi się robić trochę za ciepło.
– Nie uważamy, że zaginęła – odezwał się.
– Co? – wypaliłem. – W takim razie…
Ktoś ją zabił? Znaleźli zwłoki? O kurwa, a ja byłem ostatnią osobą, z którą miała kontakt. Niedobrze.
Policjant obejrzał się przez ramię i zmrużył oczy.
– Widzę, że jesteś zaskoczony – rzucił.
– Dziwisz się? – odparłem ostro. – Ściągasz mnie tu tylko dlatego, że laska do mnie dzwoniła, zarzucasz mi, że walę ściemę, każesz mi się tłumaczyć z nie wiadomo czego…
Odsunąłem krzesło i się podniosłem.
– Pierdolę to – dodałem. – Nie władujesz mnie w żadne kafkowskie gówno.
Chciałem natychmiast stąd zbijać, ale ostrzegawczy wzrok policjanta kazał mi zostać na miejscu.
– Czytasz Kafkę? – spytał.
– Potrzebuję czasem sięgnąć.
– W jakim celu?
– Żeby sklecić dobre wersy.
Oprócz tego była to jedna z lektur, ale nie chciałem robić z niego debila, skoro tak dobrze sam sobie z tym radził.
– Jakie wersy? – zagaił, przysiadając na parapecie.
Mogłem powiedzieć, że nie będę gadał bez prawnika, i wyjść. Zamiast tego klapnąłem na skraju biurka i poprawiłem kaptur bluzy. Było coś satysfakcjonującego w tym, że moja dupa wylądowała tam, gdzie normalnie znajdowały się ręce Himmlera.
– Nagrywam nielegala z kilkoma ziomkami – powiedziałem.
– Nieźle. Jak się nazywa zespół?
– Stalagbity – odparłem z zadowoleniem, bo głowiliśmy się nad nazwą dla naszej ekipy przez kilka tygodni. W końcu wpadłem na tę i wydawała się wprost zajebista. Zaraz potem zacząłem pisać pierwsze kawałki: W jaskiniach rapu, Lej basowy i Elo speleo. Wszystko spinało się niezłą, zgrabną klamrą.
Ale Zaporowskiemu latało to koło chuja. Interesowało go tylko to, żebym zaczął gadać. Podjąłem rękawicę, bo nie miałem nic przeciwko. Wyszedłem z założenia, że im bardziej rozmowny się wydam, tym łatwiej będzie mi przekonać go, że naprawdę nic nie wiem.
– Poza tym Proces to książka konkret – dodałem.
– Mhm.
– Wszyscy jesteśmy Józefem K., czai pan? Cały czas ktoś nas za coś sądzi, a my nie wiemy nawet za co ani jakie są zasady. Nie możemy się bronić. I nikomu nie chodzi o żadną sprawiedliwość, tylko o to, żeby system miał jakiś cel, rację bytu. Bo on istnieje dla samego istnienia, sam się napędza.
Zaporowski patrzył na mnie jak na kompletnego decybela. I chyba nawet nie zajarzył, że zacząłem mówić do niego per pan, żeby ugrać parę punktów.
– To właśnie pan teraz robi – dodałem. – Stara się zrobić ze mnie trybik tej machiny. A ja nie mam zamiaru…
– Uważamy, że pomogłeś jej zniknąć, Darek.
– Że co?
Skrzyżował ręce na piersi, wbijając we mnie wzrok.
– Nie prowadzimy postępowania w sprawie zaginięcia, ponieważ Iza w naszym przekonaniu nie zaginęła, ale uciekła z domu.
Dobra, to nie było takie złe. Spodziewałem się, że będzie trup, a razem z nim pojawią się problemy. Jeśli jednak rzecz dotyczyła zwykłego spierdolenia z chaty, byłem bezpieczny.
Tylko o co w takim razie chodziło z tym telefonem? Raczej nie brzmiało to, jakby była na gigancie.
– Skąd wiecie, że zwinęła trampki? – zapytałem.
– Bo spakowała część ubrań i zabrała z domu wszystkie oszczędności.
Proszę, proszę. A więc pały od początku prowadziły własną grę.
– Wieczorem wyszła z domu pod pretekstem przygotowywania z kolegą wspólnego projektu do szkoły, a potem znikła.
– Słabo.
Zaporowski wstał z parapetu i podszedł do mnie. Stanął tak blisko, że poczułem się nieswojo.
– Tym kolegą podobno byłeś ty, Deso – rzucił. – Wiadomo ci coś o tym?
Ja? To bez sensu. Czego ona ode mnie chciała? Nie dość, że do mnie dzwoniła, to jeszcze powiedziała starym, że spędzi ze mną wieczór?
– Już mówiłem, że nic nie wiem. Ta klientka jest jakaś nienormalna.
Nagle wyraz twarzy Zaporowskiego całkowicie się zmienił. Nie było już szans gadać o Stalagbitach i Kafce. Teraz interesowało go tylko jedno.
– Gdzie byłeś wczoraj wieczorem?
– Na chawirze.
– W domu, tak?
Skinąłem głową.
– Mieszkasz niedaleko szkoły, prawda?
– Kilkaset metrów stąd.
– Przy ulicy Steina, na osiedlu RZNiW?
– Na Żniwach. Tak się tu mówi – poprawiłem go. – Klatka numer cztery, piętro numer osiem, lokal numer czterdzieści dwa.
– Wychodziłeś gdzieś między osiemnastą a czwartą nad ranem?
– Nie.
– Ktoś może potwierdzić, że tam byłeś?
– Moja babcia.
– Ktoś jeszcze?
Podrapałem się po głowie. Może rzeczywiście był ktoś, kto mógł dać mi alibi.
– Sojóz – odparłem. – Przez „ó” zamknięte.
– Kto taki?
– Józef Sokulski, mój najlepszy ziomek, mieszka centralnie nade mną. W sumie wychowaliśmy się razem, wpada do mnie praktycznie dzień w dzień. Zaraz obczaję, o której był wczoraj.
Chwilę zajęło mi wymienienie paru esemesów z Sojózem. Chodził do innej szkoły, z klasami dla wyjątkowo uzdolnionych miździuchów. Oprócz niego nikogo stamtąd nie znałem.
Szybko się okazało, że Sojóz wbił do mnie na chatę koło piętnastej, wszamał babciny obiad, a dwie godziny później zwinął się do siebie. Nie mógł dać mi alibi.
– Nic z tego – powiedziałem. – Mój ziomek wyszedł przed osiemnastą.
– A ktoś inny może potwierdzić, że po tej godzinie nie wychodziłeś? Poza twoją babcią?
– Nie – odparłem cicho. – Mieszkamy sami.
Podkomisarz przez chwilę po prostu stał w bezruchu i mi się przyglądał. Odnosiłem wrażenie, że jedyne, w co uwierzył, to adres zamieszkania. Spodziewał się pewnie, że babcia przysnęła wczesnym wieczorem, a ja potem niezauważenie wymknąłem się z chaty.
Nie miał pojęcia, jak czujną, uważną i ostrożną kobietą jest Celina Sodkiewicz. Pały mogłyby uczyć się od niej technik obserwacji z ukrycia.
– Nie pomogłem uciec tej Izie – powiedziałem. – I w ogóle nie sądzę, żeby uciekła.
Zaporowski uniósł brwi. Może nie powinienem tego mówić i lepiej byłoby zostawić ten temat, ale jeśli dziewczynie coś się stało, nie mogłem tak po prostu tego olać.
– Przecież napisała mi w esemesie, że się boi i że ktoś za nią idzie – wyjaśniłem. – A jak potem zadzwoniłem, ktoś odebrał i się nie odzywał. Nie brzmi to, jakby…
– Brzmi za to, jakbyś pomagał jej w ucieczce.
– Chyba pan pompuje.
Podkomisarz westchnął, a potem w końcu się ode mnie odsunął. Wrócił za biurko, pewnie licząc na to, że jak siądzie na miejscu dyra, będzie budził postrach.
– Powiem ci, jak to widzę.
– Okej… – odparłem niechętnie.
– Dziewczyna ucieka z domu z twoją pomocą, a potem umawiacie się, że wyśle ci tego esemesa, żebyś po pierwsze miał podkładkę, że nie było cię z nią tej nocy, a po drugie, by wyglądało na to, że wcale nie zbiegła, tylko została porwana.
Co za klient.
– Pogięło pana?
– Wprost przeciwnie.
– Po co mielibyśmy to robić?
– Właśnie ci wyjaśniłem po co.
– Ale…
– Chcieliście, żebyśmy skupiali się na wątku porwania, w związku z jej wizytą w klubie, a w tym czasie Iza spokojnie oddaliłaby się od miasta i gdzieś zaszyła, zapewne czekając tam na ciebie.
Milczałem, bo zaczęło mi się wydawać, że cokolwiek powiem, zostanie wykorzystane przeciwko mnie.
– Inaczej to widzisz? – rzucił wyzywająco Zaporowski.
Znów zalukałem w kierunku drzwi.
– Nie wyjdziesz stąd, dopóki nie usłyszę, co się stało.
– Dziewczyna zaginęła – odpowiedziałem, z trudem powstrzymując się od rzucania mięchem. – Lepiej, żebyście jej szukali, zamiast tracić czas na…
– Zapewniam cię, że szukamy.
– No chyba nie do końca, skoro tu jesteśmy – odparłem i powiodłem wzrokiem po gabinecie Himmlera.
Wiedziałem, że czeka mnie długa przepychanka. Ja będę przekonywał go, że nie u mnie powinien szukać odpowiedzi, on będzie dalej zadawał swoje pytania. Ja powtórzę, że nic nie wiem, on będzie domagał się informacji.
Nie pomyliłem się. Trwało to jeszcze kilkanaście minut, zanim w końcu pozwolił mi odejść. Zapewnił, że pogadamy niebawem na komendzie.
Wychodziłem z gabinetu Himmlera z duszą na ramieniu. Nie dość, że ktoś władował mnie w niezły gnój, to jeszcze dziewczyna najwyraźniej nie miała na kogo liczyć. Policja nie będzie zajmować się zaginięciem, ale ucieczką.
Nie będą jej szukać z założeniem, że coś jej grozi. Zamiast tego będą przepytywać kolejnych znajomych, sprawdzać typowe miejsca, w których mogła być, podążać jej utartymi ścieżkami i tak dalej.
Tego dnia nie miałem już zamiaru wracać na lekcje. W drodze na osiedle RZNiW zrozumiałem, że jestem dla tej dziewczyny jedynym ratunkiem.
6
Na długiej przerwie po raz pierwszy w życiu poszłam na palarnię. Przeszłam przez boisko szkolne, pobliskie podwórko i zatrzymałam się w oparach dymu za kilkoma garażami, które sprawiały, że nikt z kadry nauczycielskiej nie wiedział, co się tu wyprawiało.
A wyprawiało się dosyć sporo. Palono wszystko, co dało się upchać do bibułek, pito wszystko, co miało procenty – podobno łącznie z płynem do chłodnic – a oprócz tego obmacywano się i lizano, jakby nikt nie patrzył.
Krótko mówiąc, nie czułam się tu na miejscu. Rozglądałam się za Desem, przypuszczając, że kręci się gdzieś na samym końcu krótkiej uliczki, przy ostatnim z garaży, zwanym Hangarem. Właściciel porzucił go lata temu, a niedługo potem ktoś rozwalił kłódkę i zamontował swoją. Klucz przechodził z pokolenia na pokolenie – zawsze dostawali go ci, którzy cieszyli się największą estymą… albo raczej szacunem na dzielni. W naszym roczniku był to Deso.
Bałam się, że wszyscy będą się na mnie gapić, kiedy przejdę między garażami, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Byłam dla tych ludzi całkowicie niewidzialna. Nie stanowiłam nawet ciekawego zjawiska.
Podeszłam do ostatniego garażu przed murem odgradzającym podwórko od kolejnego i zajrzałam do środka. Na starych, rozpadających się krzesłach siedzieli Pinky, Myszon, Kunglao i kilku innych chłopaków, których ksyw nie pamiętałam. Wszyscy spojrzeli na mnie, jakbym nagle zmaterializowała się z czystego powietrza.
Pinkowski dobrze grał swoją rolę, udając, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. Zaskoczyło mnie, że ja też nie najgorzej się z tego wywiązywałam. Pewnie górę wzięło przerażenie, bo gdyby nie to, dawno bym się zdradziła.
– Co jest, Żaba? – rzucił Kunglao. – Zabłądziłaś?
O swój nick wzbogacił się z powodu jakiejś gry, ale nie znałam szczegółów. Zresztą niespecjalnie mnie to interesowało, bo chłopak zawsze działał mi na nerwy.
– Szukam Desa – powiedziałam.
– To szukaj dalej.
– Ale… – zaczęłam, nie bardzo wiedząc, jak powinnam skończyć to zdanie.
– Co?
W poszukiwaniu ratunku chciałam zerknąć na Pinky’ego, który przecież wiedział o umówionym spotkaniu, ale się powstrzymałam.
– Chciał ze mną pogadać – wydusiłam w końcu. – Tutaj, na długiej przerwie.
Spojrzeli po sobie, jakbym oznajmiła, że polski prezydent właśnie podpisał rozporządzenie o wysłaniu pierwszego obywatela na Marsa.
Pinky milczał, a Myszon i Kunglao wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami.
– Znaczy o czym chciał z tobą pogadać? – spytał Myszon.
– O tym, z jakiej odległości łykasz? – podsunął Kunglao.
Obaj się zaśmiali, a ja pożałowałam, że w ogóle tutaj przyszłam.
– Żaby mają podobno lepkie i elastyczne języki – ciągnął drugi z kumpli Desa. – Są jak taśma klejąca.
Myszon zamknął oczy, a Pinky leniwie się zaśmiał.
– O kurwa… Wyobraź to sobie, sobie.
– Poza tym niektóre żaby mają tak mocny język, że potrafią przyciągnąć ofiarę trzy razy cięższą od siebie.
– Ło Jezu…
– W dodatku jest dziesięć razy bardziej miękki od ludzkiego.
Tym razem wszyscy trzej się zaśmiali.
– I już wiadomo, po kiego Deso ją tutaj ściągnął – rzucił Myszon. – Chce, żeby opierdoliła mu kopyto.
Stałam przed nimi całkowicie bezbronna, czerwona jak burak i cała spocona. Powtarzałam sobie, że nic mi nie grozi i tak naprawdę tylko to się liczy. Ci trzej po prostu tacy byli.
Zresztą nie tylko oni. Wszystkie dzieciaki były okrutne, przez co doszłam do wniosku, że przychodzimy na świat z gruntu źli. Dopóki nie nauczymy się empatii i współczucia, pastwienie się nad innymi wydaje nam się czymś przyjemnym. Nasza natura nie ma więc nic wspólnego z dobrem – uczymy się go dopiero dzięki normom społecznym.
Kunglao podniósł się i przeciągnął.
– Desa nie ma, ale ja też się zgodzę na szybkie obciąganko – rzucił.
Wiedziałam, że powinnam rzucić jakąś ciętą ripostę, a potem sobie pójść. W głowie miałam jednak pustkę. Dobre odpowiedzi przyjdą, ale dopiero wtedy, kiedy wieczorem położę się w łóżku. Zawsze tak było.
– Co ty na to, Żaba? – dodał Kunglao.
– Może pojedziemy na trzy baty? – podsunął Myszon.
Pinky tylko westchnął. Nie liczyłam na to, że mi pomoże – w końcu prawie się nie znaliśmy, a on był takim samym gnojkiem jak jego kumple. Więcej za to spodziewałam się po Desie. Najwyraźniej jednak mnie olał, uznając, że ma lepsze rzeczy do roboty niż wypytywanie mnie o tego nocnego esemesa od Izy.
– To co? – rzucił Kunglao. – Pomymlasz mi komandosa?
– Człowieniu, przecież ona nawet nie ogarnia, jak się robi laskę – zauważył pod nosem Pinky.
– To jej wszystko wytłumaczę. I pokażę.
Kiedy zaczął udawać, że się dusi i krztusi, natychmiast się obróciłam, chcąc uciec. Wpadłam jednak wprost na chłopaka, który wyszedł zza otwartych drzwi garażu. Złapał mnie za ramiona, jakby się bał, że potrącił mnie na tyle mocno, że upadnę.
Patrzył mi w oczy tylko przez ułamek sekundy, ale tyle wystarczyło, żebym zupełnie znieruchomiała.
Deso cofnął ręce i przeniósł wzrok na swoich kumpli. W prawym uchu miał słuchawkę od playera mp3, a ja słyszałam dochodzące z niej ciche hip-hopowe dźwięki.
– Co wy odpierdalacie?
Spojrzeli po sobie, nie odzywając się słowem. Liczyłam na to, że okażą choćby małe zakłopotanie, zrozumiawszy, że Deso naprawdę się tu ze mną umówił, ale głupawe uśmiechy nie schodziły im z ust.
– Weź wylajtuj – rzucił Myszon.
Deso zrobił krok w jego kierunku.
– A ty weź się, kurwa, ogarnij – rzucił.
Miny szybko im zrzedły. Miałam nadzieję, że doda coś jeszcze, ale najwyraźniej tyle w zupełności wystarczyło. Darek skinął na mnie, a potem ruszył za garaż. Zawahałam się, mimo to w końcu poszłam za nim.
Obeszliśmy Hangar, a po drugiej stronie zobaczyłam wąską, trochę chybotliwą drabinę, którą można było dostać się na dach garażu.
– Chodź.
Deso wszedł pierwszy, a potem ja zaczęłam się gramolić. Schodków było tylko kilka, ale i tak miałam wrażenie, że spadnę i narobię sobie wstydu. Zanim dotarłam na górę, Deso podał mi rękę, a następnie mnie podciągnął.
Dach garażu był pokryty czarną papą, pośrodku stała stara, porozrywana kanapa z czterema podnóżkami. Tuż obok niej był niewielki stolik i popielniczka. Deso zapalił viceroya, po czym opadł ciężko na siedzisko i uniósł do mnie paczkę.
– Zajarasz?
– Nie, dzięki.
Usiadłam obok niego i dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że złączając kolana, muszę wyglądać dla niego komicznie. Rozsunęłam nogi, ale tylko lekko. Potem znów je złączyłam.
– Może jednak? – spytał. – Jesteś spięta jak plandeka na żuku.
– Poradzę sobie.
Deso skinął głową i zaciągnął się, mrużąc oczy. Nadal słyszałam śmiechy dochodzące z dołu, ale starałam się nimi nie przejmować. Skupiałam się na ledwo słyszalnej muzyce dochodzącej z jednej ze słuchawek.
– Olej ich – powiedział. – Są zakręceni jak słoiki na zimę.
– Wiem.
Darek strzepnął popiół, ale nie tak, jak robili to inni palacze, których znałam. On trzymał papierosa między kciukiem i palcem wskazującym, jakby osłaniał go dłonią przed deszczem, a trącał go lekko środkowym. Była w tym oczywista nonszalancja, ale też pewna gracja.
Boże, zwariowałam. Zachwycałam się tym, jak ktoś pali.
– Słuchaj… – zaczął Deso, obracając się do mnie. – Pały mówią, że Iza nie zaginęła, tylko spierdoliła z chaty.
– Tak?
– Moim zdaniem to farmazony – ciągnął, a ja zobaczyłam w jego oczach błysk. – Wysłała mi tego esa nie bez powodu, a jak potem zadzwoniłem, nikt się nie odzywał. Oprócz tego podobno znaleźli jej tel gdzieś pod Incydentem. Po jaką pytę miałaby go tam zostawiać?
– Może nie chciała, żeby ktoś go namierzył.
Deso popatrzył na mnie jak na wariatkę, w której skórę weszłam, kiedy tylko znaleźliśmy się na dachu. Odwróciłam wzrok. Bałam się jego oczu, bo wiedziałam, jak kiepską jestem aktorką. Jeśli zacznie wypytywać mnie o szczegóły, nie dam rady ściemniać, a moje policzki będą jak wykrywacz kłamstw.
Musiałam jak najszybciej stąd uciec. Co mi w ogóle przyszło do głowy, żeby zgodzić się na to spotkanie?
– Coś tu jest nie tak, mówię ci – dodał Deso. – I dziewczyna ma przejebane, bo wszyscy myślą, że uciekła.
Nie odzywałam się.
– Chcę jej pomóc, czaisz?
– Czaję, ale… chyba nie rozumiem, dlaczego akurat ty.
– Bo byłem ostatnią osobą, z którą próbowała się skontaktować. Musi być jakiś powód.
Był upalony ziołem? Chyba tak, bo wyglądał, jakby ktoś rzeczywiście powierzył mu jakąś wiekopomną misję.
Boże, przecież to będzie tragedia.
– To chyba zły pomysł… – powiedziałam.
– Hę? – rzucił, a ja uświadomiłam sobie, że szepczę.
Często to robiłam podczas rozmów, jakbym bała się zostać naprawdę usłyszana. Nie potrafię zliczyć, ile razy uprzejmi i wspaniałomyślni wujkowie dobra rada sugerowali, żebym mówiła głośniej. Zupełnie jakby to zależało ode mnie.
– Mówiłam, że to niedobry pomysł – powtórzyłam.
– Dlaczego?
– Niech policja się tym zajmie, przecież oni najlepiej…
– Oni gówno zrobią.
Wiedziałam, co zaraz usłyszę. Że potrafią tylko wyganiać z placów chłopaków z deskami. Że szczyt ich umiejętności śledczych to wykrycie, kto pił piwo stojące obok ławki. Że pałują bez powodu i ścigają nie tych, co trzeba.
Deso jednak nie zająknął się słowem o tych rzeczach.
– Siedziałem naprzeciw tego podkomisarza, patrzyłem mu w oczy – odezwał się. – Wiesz, co zobaczyłem?
– Nie.
– Typa, któremu się wydaje, że już wszystko ogarnął. Zagadka rozwiązana, wystarczy poczekać, a potem odhaczyć to w aktach i iść dalej. Oni jej nie znajdą, Żaba. Mówię ci.
Po raz pierwszy zrobiło mi się miło, kiedy ktoś użył mojego przezwiska. Uczucie jednak szybko minęło. Zrozumiałam, że Deso może władować się w gigantyczne kłopoty.
A przy okazji także mnie.
– To jak? – spytał. – Piszesz się na to?
– Ja?
– A kto inny? – odparł, nadal uważnie mi się przypatrując. – Jesteś jej najlepszą kumpelą, nie?
Byłam przede wszystkim jedną z niewielu osób, które wiedziały, co naprawdę się stało. Deso zaś nie miał o tym bladego pojęcia i musiałam zadbać, by tak pozostało.
Jedynym rozsądnym sposobem wydawało mi się pilnowanie go i trzymanie ręki na pulsie. Nie mogłam dopuścić, by wpadł na jakikolwiek trop.
Inaczej wszyscy będziemy mieć poważne problemy.
– Naprawdę nie powinniśmy się…
– Nie chcesz pomóc, to luz. Ogarnę to sam.
W jego tonie nie było nuty przekonania, że jestem gotowa odpuścić. Wiedział doskonale, że mu pomogę, choć trudno było mi stwierdzić, skąd brała się jego pewność. Może był przyzwyczajony, że nikt mu nie odmawia.
Wskazałam jedną ze słuchawek, która zwisała na kablu na jego piersi.
– Czego słuchasz?
Uśmiechnął się lekko.
– Pezet/Noon, Szósty zmysł. Wykurwista nuta.
Myślałam, że poda mi słuchawkę, ale się rozczarowałam. Zanim zdążyłam się zastanowić, czy to efekt niechęci do mnie, czy może odpowiedź na brak gotowości do szukania Izy, rozległ się dźwięk przychodzącego esemesa.
Wyjęłam mojego rozsuwanego samsunga SGH i wstrzymałam oddech.
– Co jest? – spytał Deso, odpalając kolejnego papierosa.
– Nic.
– To kto ci męczy bułę?
– Tata – odparłam.
Pokazałam mu esemesa, jakbym broniła się przed niewypowiedzianym zarzutem. Deso zobaczył, że nadawcą jest „Ojciec”, a tekst wiadomości brzmi: „O której będziesz w domu?”.
Nie miał pojęcia, że wcześniej tak zapisałam Izę. Ani że pytanie miało zupełnie inne znaczenie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej