Читать книгу Przygoda ma kolor niebieski - Renata Piątkowska - Страница 5

Оглавление

W mieszkaniu panowała cisza. Mąciło ją tylko trzeszczenie łóżka, na którym Tibor wiercił się od dłuższej chwili, próbując zasnąć. W otwartym na oścież oknie ciepły wiatr bawił się firanką. Światło ulicznej latarni na tyle rozpraszało mrok, że w pokoju dały się zauważyć zarzucone książkami biurko i niedbale przewieszony przez krzesło plecak. Sen nie nadchodził, jakby ktoś wywlókł go za włosy gdzieś daleko od łóżka Tibora. W tej sytuacji chłopcu pozostawało tylko leżeć i cieszyć się myślą, że od jutra zaczynają się wakacje. W przeciwieństwie do kolegów, którzy wyjeżdżali na obozy i kolonie, Tibor miał spędzić lato w mieście, ale wcale go to nie martwiło. Należał do ginącego gatunku dzieci, które nigdy się nie nudzą, bo odkąd nauczył się czytać, odkrył, że istnieją cudowne sklepy, w których można kupić przyjaciół. Te sklepy nazywano księgarniami. Wkrótce jego pokój wypełnił się książkami, a Tibor najchętniej sięgał po te o zwierzętach. Gdy czytał i oglądał pełne kolorowych zdjęć albumy, miał wrażenie, jakby z kart książek przybywali do niego w odwiedziny wyjątkowi goście. W ich towarzystwie czuł się lepiej niż wśród rówieśników, którzy z czasem bardziej do Tibora przywykli, niż go polubili. Choć unikał bójek i pięści trzymał raczej w kieszeniach, mieli się przed nim na baczności. Sprawiał wrażenie, że jest od nich starszy, a na pewno bardziej małomówny i zamknięty w sobie.

Miał po temu powody, bo jego ciut ciemniejsza, jakby wiecznie opalona skóra, intensywnie czarne oczy i takie same włosy już nieraz przysporzyły mu kłopotów. Trzeba przyznać, że jeśli ktoś nosi takie dziwne imię, jest sierotą i ponad wszelką wątpliwość Cyganem, to ma powody podejrzewać, że nie jest ulubieńcem losu. Był jednak ktoś, kto nic sobie z tego nie robił, bo wiedział, że los chowa w zanadrzu dla Tibora wiele niespodzianek. Ktoś, kto kochał tego chłopca miłością tak bezgraniczną, jaką tylko babcia może kochać wnuka. Babcia Tibora, która w niepojęty sposób potrafiła czytać w jego myślach, była jedyną bliską mu osobą na świecie. Czasami w nocy Tiborowi śnili się rodzice. Widział tatę, jak rozpala ognisko, dmucha w palenisko, podsycając ogień, a snopy iskier z trzaskiem strzelają w niebo. Wtedy światło płomieni wyłaniało z mroku twarz mamy, która uśmiechała się do Tibora łagodnie. W końcu dym z ogniska jak gęsta mgła zasnuwał wszystko.

Tibor znowu był sam. Budził się ogarnięty strachem, ale tęsknota za rodzicami, których tak wcześnie stracił, była silniejsza niż lęk. Chłopak wierzył, że dusze bliskich zostają z nami na ziemi. Oczywiście nie można tego udowodnić. Duszy nie da się dotknąć ani zmierzyć, ale to jeszcze nie znaczy, że jej nie ma.

Babcia twierdziła, że życie na ziemi to taki futerał na skrzypce. Futerał, który z biegiem czasu ulega zniszczeniu, ale z nim czy bez niego skrzypce i tak będą grać. I choć z futerałami rodziców los obszedł się okrutnie, Tibor ciągle słyszał wokół siebie muzykę ich skrzypiec.

Jednak to nie ta muzyka nie pozwalała mu zasnąć. Po raz kolejny poprawił poduszkę i spojrzał na zegar. Dochodziła jedenasta. Nagle uświadomił sobie, że coś jest nie tak. Zaniepokoiła go cisza panująca w mieszkaniu. O tej porze zawsze słychać było krzątaninę babci. W kuchni przynajmniej do północy grało cicho radio. W niezbyt sprawnych już rękach staruszki pobrzękiwały naczynia. Szuranie kapci o podłogę, stukot energicznie zamykanej szuflady, rozpryskująca się w zlewie woda – to były dźwięki, przy których zawsze usypiał. Taka kołysanka znana w każdym domu. Tego właśnie mu brakowało; to ta niespodziewana cisza nie pozwalała zasnąć, niepokoiła. Tibor wstał i ruszył do kuchni. Gdy stanął w progu, oślepiło go światło. Wokół panował idealny porządek, babcia siedziała na wygodnym wiklinowym krześle z głową opartą o blat stołu. Ale w tej pozycji było coś nienaturalnego, jakaś dziwna ociężałość. Tibor jednym susem dopadł do niej. Patrzyła na niego, jakby go nie poznawała, ciężko oddychała przez uchylone usta, a na jej czole błyszczały kropelki potu.

Tibor nie umiałby wytłumaczyć, w jaki sposób telefon znalazł się w jego rękach, i jak roztrzęsionymi palcami udało mu się wybrać numer pogotowia. Potem wypadki potoczyły się już błyskawicznie. Biała karetka, mrugająca rytmicznie niebieskim światłem, stanęła przed bramą kamienicy, wzbudzając sensację wśród przechodniów. Młody, brodaty lekarz badał babcię przez chwilę, a potem wyraźnie zaniepokojony rzucił w stronę sanitariuszy:

– Przynieście szybko nosze, zabieramy staruszkę do szpitala.

Tibor poczuł, że wpada w niewidzialne sidła strachu i bezradności. Stał obok babci, trzymając ją za suchą, ciepłą dłoń i patrzył, jak sanitariusze przepychają się przez tłumek podekscytowanych sąsiadów, którzy w szlafrokach lub kurtkach narzuconych na piżamy bez żenady próbowali zajrzeć w głąb mieszkania. Rozmawiali cicho, a ich głosy zlewały się w monotonny szum. Tylko od czasu do czasu do Tibora docierały wypowiedziane głośniej zdania:

– Patrzcie, jaki młody lekarz! Co tam taki może wiedzieć?

– Ja tam bez lekarza widzę, że to serce. Wiem, co mówię, znam się na tym.

– Oj, to prędko ta biedna kobieta ze szpitala nie wyjdzie, wspomnicie moje słowa.

– A chłopca to pewnie do domu dziecka wezmą, sam przecież dzieciak zostać nie może.

– Co też pani mówi?

– A widzi pan inne wyjście? Zresztą na wszystko są jakieś przepisy. Wspomnicie moje słowa.

– Wezmą jak nic.

Coś z tych prowadzonych półgłosem rozmów musiało dotrzeć do uszu lekarza, bo nagle podszedł do Tibora i zapytał:

– Mieszkacie tu z babcią tylko we dwoje? Kto się tobą zajmie, gdy ją zabierzemy?

Chłopak oddałby wiele, żeby jego usta przestały drżeć, a głos zabrzmiał pewnie i stanowczo.

Wiedział, że jeśli chce ratować własną skórę, musi teraz skłamać. Nie było czasu na układanie misternego planu, musiał działać szybko. Jego myśli odpalały się od siebie jak zapałka od zapałki. W końcu spojrzał na lekarza i wyrzucił jednym tchem:


– Piętro wyżej mieszka moja ciocia. Teraz pewnie śpi i nie wie, co się tutaj stało. Przenocuję u niej, a jutro razem odwiedzimy babcię w szpitalu.

Lekarz nie wyglądał na przekonanego, ale zbyt się spieszył, by zadawać kolejne pytania.

– Zabieramy ją do szpitala na Miodowej, a ty się nie martw, będzie pod dobrą opieką. Świetnie się spisałeś, wzywając tak szybko pogotowie – pochwalił Tibora i poklepał go przyjaźnie po plecach.

Był już w przedpokoju i nie sądził chyba, że Tibor go słyszy, gdy zwrócił się do sanitariuszy:

– Sprawdźcie jutro, chłopaki, w opiece społecznej, kto może zająć się tym małym. Coś trzeba będzie z nim zrobić.

Tibor jednak go usłyszał i jego serce poderwało się do nerwowego łopotu. Przestraszył się nie tego, co lekarz powiedział, ale tego, co przemilczał. Mieszkanie dawno już opustoszało, a on wciąż stał nieruchomo na środku kuchni i słuchał, jak w oddali cichnie sygnał karetki.

Przez otwarte okno wpadały ciepłe podmuchy, a firanka wydymała się na wietrze, jakby ktoś uwięził w niej ducha.

– Biedna babcia – szepnął Tibor i usiadł ciężko na wiklinowym krześle. – Ale oni ją wyleczą – powiedział, jakby chciał dodać sobie otuchy. – Będzie dobrze, na pewno będzie dobrze – dodał znacznie głośniej, patrząc w stronę stojących na półce porcelanowych kubków. Nie wypadło to jednak zbyt przekonująco i kubki chyba mu nie uwierzyły. A potem przypomniał sobie słowa sąsiadów i lekarza:

Nie może zostać sam. Dom dziecka. Są na to jakieś przepisy. Coś trzeba z nim zrobić.

Niestety piętro wyżej nie mieszkała żadna ciotka Tibora, tylko równie tęga co wścibska pani Celina. To ona właśnie mówiła coś o tym, że Tibor trafi pewnie do domu dziecka.

Cokolwiek by się działo, nie pójdę tam. Ja mam już dom. Gdy babcia wróci ze szpitala, wszystko będzie jak dawniej, a na razie stąd zniknę. Do domu dziecka niech sobie wezmą panią Celinę. Tibor uśmiechnął się złośliwie i z przyjemnością wyobraził sobie, jak pracownicy opieki społecznej wloką po schodach opierającą się rozpaczliwie sąsiadkę. Postanowił, że trochę się prześpi, a rano opuści mieszkanie. Zabierze tylko najpotrzebniejsze rzeczy, zamknie drzwi na cztery spusty i niech go szukają.

Na szczęście od jutra zaczynają się wakacje, więc chociaż szkołę mam z głowy, pomyślał i powlókł się do sypialni. Tym razem zasnął bez trudu. Sen przyszedł szybko, lecz nie dał mu wytchnienia. Pod powiekami kłębiły się bezładnie niepokojące obrazy. Widział babcię stojącą w otwartym oknie. Była bardzo blada i patrzyła na niego tak dziwnie, jakby chciała mu tym spojrzeniem coś powiedzieć. Trwało to wieki, bo we śnie wskazówki przyrosły do tarczy zegara. W końcu wokół staruszki zawirowała firanka, przytuliła się do niej i przybrała postać mamy.

– Tibor, zagraj jej coś – wyszeptała i po chwili znowu była białą muślinową firanką.

* * *

Przygoda ma kolor niebieski

Подняться наверх