Читать книгу W domu innego - Rhidian Brook - Страница 6

Оглавление

ROZDZIAŁ 1

– Ta Bestia tu jest. Widziałem ją. Berti ją widział. I Dietmar. Ma czarne futro jak jakaś elegancka dama i kły jak klawisze fortepianu. Musimy ją zabić, bo jeśli nie my, to kto? Angole? Jankesi? Ruscy? Francuzi? Oni mają inne rzeczy na głowie. Żrą się między sobą jak psy o kość. Musimy to zrobić sami. Dopaść Bestię, nim ona dopadnie nas. Wszyscy dobrze na tym wyjdziemy.

Mały Ozi poprawił hełm i poprowadził pozostałych przez zbombardowane przez Anglików miasto. Hełm był angielski; Ozi zwinął go z ciężarówki w pobliżu jeziora Alster. Choć nie tak stylowy jak amerykański czy nawet rosyjskie, jakie miał w swojej kolekcji, najlepiej mu pasował i Ozi mógł w nim przeklinać jak ów angielski sierżant, którego widział na hamburskim dworcu Dammtor, gdy tamten wrzeszczał do jeńców: „Ej! Łapy do góry! Do góry, kurwa! Żebym je widział, durne, pierdolone Huny!”. Na chwilę opuścili ręce – nie żeby nie wiedzieli, o co mu chodzi, ale po prostu nie mieli sił, bo byli głodni. Durne, pierdolone Huny! Strój Oziego był popisem pomysłowości, mieszanką łachmanów i skarbów. Szlafrok dandysa, sweter starej panny, koszula ze stójką dziadka, żołnierskie spodnie z podwiniętymi nogawkami, ściśnięte krawatem jakiegoś urzędnika zamiast paskiem, i buty ze zdartymi czubami, po zawiadowcy stacji, który dawno gdzieś przepadł.

Zdziczałe maluchy – z odcinającymi się od usmolonych twarzy białkami oczu rozszerzonych z przerażenia – podążyły za przywódcą przez rumowisko. Obszedłszy moreny zawalonych ceglanych murów, dzieci dotarły w miejsce, gdzie leżała na boku stożkowata niczym pocisk iglica wieży kościoła. Ozi uniósł rękę, żeby się zatrzymali, sięgnął do kieszeni szlafroka po swojego lugera i wciągnął nosem powietrze.

– Jest w środku. Czuję ją. A wy?

Dzikusy zaczęły węszyć, marszcząc nosy jak króliki. Ozi przywarł plecami do iglicy i powolutku ruszył w stronę jej otwartej podstawy, z bronią w wyciągniętej ręce, jakby to była czarodziejska różdżka. Przystanął i postukał nią w bok iglicy, dając reszcie do zrozumienia, że Bestia pewnie czai się w środku. Nagle jakiś czarny cień wypadł na zewnątrz. Dzikusy pierzchły w popłochu, ale Ozi się nie uląkł, rozkraczył nogi, zamknął jedno oko, wycelował i strzelił.

– Giń, Bestio!

Nisko wisząca mgła stłumiła odgłos wystrzału. Metaliczny dźwięk odbitej rykoszetem kuli mógł oznaczać jedno – że Ozi spudłował.

– Trafiłeś?

Ozi opuścił lugera i wsunął go za pasek.

– Dopadniemy ją kiedy indziej. Rozejrzyjmy się za jedzeniem.

– Znaleźliśmy dla pana dom.

Kapitan Wilkins zgasił papierosa i skierował pożółkły palec na plan Hamburga, przyczepiony pinezkami do ściany za biurkiem. Powiódł palcem od chorągiewki wbitej w miejscu, gdzie mieściła się tymczasowa siedziba sztabu, na zachód, przez zniszczone bombami dzielnice Hammerbrook oraz St Georg, i dalej, przez St Pauli i Altonę, w stronę dawnej wioski rybackiej Blankenese na przedmieściach, tam gdzie Łaba wpada do Morza Północnego. Plan – wyrwany z przedwojennego niemieckiego przewodnika – nie uwzględniał faktu, że owe sąsiadujące ze sobą dzielnice przypominały teraz miasto duchów, pełne popiołów i ruin.

– To cholernie duży pałac nad rzeką. Tutaj. – Palec Wilkinsa zatoczył kółko na końcu Elbchaussee, drogi biegnącej wzdłuż Łaby. – Myślę, że przypadnie panu do gustu.

Było to słowo z innego świata, dostatniego i wygodnego. W ciągu kilku ostatnich miesięcy Lewis nie myślał o gustach, ograniczając się do zaspokajania podstawowych potrzeb – dwa i pół tysiąca kalorii dziennie, tytoń, ciepło. „Cholernie duży pałac nad rzeką” zdał mu się nagle niczym zachcianka rozkapryszonego monarchy.

– Sir?

Lewis znów „odleciał”, pogrążając się w chaotycznych myślach, które przemykały mu przez głowę. Coraz częściej ostro spierał się w nich ze swoimi kolegami.

– Czy aby nikt tam nie mieszka?

Wilkins nie wiedział, jak na to odpowiedzieć. Jego przełożony cieszył się, jako oficer, nieskazitelną reputacją, ale miewał też swoje dziwactwa, często prezentując odmienny punkt widzenia. Młody kapitan odwołał się do tego, co wyczytał w podręczniku.

– Ci ludzie zatracili busolę moralną, sir. Stanowią zagrożenie dla nas i dla siebie. Muszą wiedzieć, kto tu rządzi. Potrzebują przywództwa, silnej, acz sprawiedliwej ręki.

Lewis w milczeniu kiwnął tylko głową i skinął na kapitana, by ten kontynuował. Chłód i ograniczona liczba kalorii sprawiły, że nauczył się oszczędzać słowa.

– Należy do niejakiego Luberta. Jego żona zginęła podczas nalotu. Pochodziła z rodziny potentatów na rynku żywności. Łączyły ich koneksje z właścicielami stoczni Blohm i Voss. Mieli także kilka młynów. Jego jeszcze nie prześwietliliśmy, ale sądzimy, że jest czysty, no, może tylko lekko przybrudzony, do zaakceptowania. Nie stwierdziliśmy jawnych powiązań z nazistami.

– Chleb?

– Słucham?

Lewis nie jadł przez cały dzień i mimowolnie skojarzył słowo „młyny” z chlebem. Bochenek, który ujrzał oczyma wyobraźni, stał się nagle bardziej realny niż kapitan stojący przy mapie po drugiej stronie biurka.

– Opowiedz mi jeszcze o tej rodzinie – zachęcił kapitana Lewis, z udawanym zainteresowaniem przygryzając wargę i kiwając głową.

– Żona Luberta zginęła w czterdziestym trzecim. Jest córka, jedynaczka, piętnastoletnia Frieda. Poza tym w willi mieszka jeszcze służba: pokojówka, kucharka i ogrodnik złota rączka, który służył w Wehrmachcie. Lubertowie mają krewnych, do których mogą się przenieść. Służbę można przekwaterować, może też zostać. Wszyscy są czyści.

Przesiewcy dusz z Komisji Kontroli Wywiadu oceniali ową czystość na podstawie Fragebogen, kwestionariusza zawierającego sto trzydzieści trzy pytania, które służyły do ustalenia stopnia kolaboracji obywateli Niemiec z hitlerowskimi władzami. Kwalifikowano ich do trzech oznaczonych kolorami kategorii – czarnej, szarej lub białej – w których były jeszcze różne odcienie, po czym umieszczano ich w odpowiednim lokum.

– Lubertowie spodziewają się, że willa zostanie przejęta. Musi pan ją tylko obejrzeć, a później ich wykopiemy. Myślę, że nie będzie pan rozczarowany.

– A oni?

– Oni?

– Lubertowie, kiedy ich wykopię.

– Nie stać ich na luksus rozczarowań. To Niemcy.

– Jasne, co ja plotę? – rzucił Lewis i zamilkł.

Jeszcze kilka takich pytań i ten kompetentny młody oficer ze lśniącym pasem z koalicyjką i idealnie zaplecionymi owijaczami doniesie na niego wojskowemu psychiatrze.

Lewis wyszedł z dusznej kwatery głównej na niespodziewanie chłodną jak na koniec września ulicę. Z ust buchała mu para. Włożył cienkie skórzane rękawiczki, które podarował mu kapitan McLeod z amerykańskiej kawalerii w budynku magistratu w Bremie tego dnia, gdy alianci ogłosili podział Niemiec na strefy okupacyjne. „No, to się wam dostało – powiedział Amerykanin, wczytując się w treść obwieszczenia. – Francuzi wzięli winnice, my ładne widoki, a wy ruiny”.

Lewis mieszkał wśród ruin już tak długo, że przestał je dostrzegać. Jego cywilne kosmopolityczne ubranie pasowało idealnie do funkcji przedstawiciela władz w podzielonych na cztery części Niemczech i nie wzbudzało komentarzy w zdezorientowanym i tworzonym na nowo kraju.

Cenił sobie te amerykańskie rękawiczki, jednak największą przyjemność czerpał z owczego kożucha z frontu wschodniego, który również dostał od McLeoda. Przedtem nosił go porucznik Luftwaffe, który zarekwirował go jeńcowi, pułkownikowi Armii Czerwonej. Jeśli taka pogoda się utrzyma, Lewis wkrótce go włoży.

Z ulgą uwolnił się od towarzystwa Wilkinsa. Młody kapitan należał do rzeszy urzędników tworzących personel Sojuszniczej Rady Kontroli Niemiec, rozdętej instytucji pełnej ludzi z podkładkami do pisania, uznających się za architektów odbudowy tego kraju. Niewielu z nich widziało okopy – czy choćby Niemca – co pozwalało im z dużą pewnością siebie snuć teorie i wydawać opinie w różnych sprawach. Wilkins na pewno wkrótce awansuje na majora.

Lewis wyjął z kieszeni płaszcza srebrną papierośnicę. Od jej błyszczącej powierzchni odbiły się promienie słońca. Polerował ją regularnie. Była jego jedynym materialnym skarbem, prezentem, który trzy lata wcześniej dała mu w Amersham na pożegnanie Rachael, przy bramie ostatniego porządnego domu, w jakim mieszkał. „Myśl o mnie, kiedy będziesz palił”, przykazała mu. Starał się spełniać to polecenie, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt razy dziennie, od trzech lat. Mały rytuał podtrzymujący płomień miłości. Zapalił papierosa i skupił na niej swoje myśli. Z upływem czasu, z oddali, ich miłość zdawała mu się jeszcze gorętsza. Wspomnienie tego, jak się kochali, gładkiego, oliwkowego, krągłego ciała żony (im dłużej trwała ta wojna, tym gładszego i krąglejszego) pozwalało mu przetrwać chłód i samotność. Tak bardzo przywykł do tej zastępczej, wyimaginowanej wersji Rachael, że bliska perspektywa tego, iż wkrótce będzie mógł jej dotknąć i poczuć jej zapach, wywołała w nim niepokój.

Zgrabny czarny mercedes 540K z brytyjskim proporczykiem na masce zatrzymał się na wprost schodów kwatery głównej. Flaga, którą Lewis widział w bocznym lusterku, była jedyną rzeczą, jaka wydawała się tu nie na miejscu. Mimo skojarzeń pułkownik lubił ten samochód – jego smukłą sylwetkę i płynny pomruk silnika. Był wykończony niczym transatlantyk, a wyjątkowo ostrożny sposób jazdy szofera – Herr Schroedera – wzmagał jeszcze poczucie, że auto przypomina statek. Żadne brytyjskie insygnia nie były w stanie go odniemczyć. Brytyjski personel wojskowy pasował do pierdzącego i niezgrabnego austina 16, a nie do tej brutalnie pięknej, zdolnej podbijać świat maszyny.

Lewis zszedł po schodach i gestem pozdrowił szofera.

Schroeder, piskliwy nieogolony mężczyzna w czarnej czapce i pelerynie, wyskoczył z samochodu i podszedł do drzwi od strony fotela pasażera. Ukłonił się Lewisowi i zamiatając peleryną, otworzył mu tylne drzwi.

– Mogę siedzieć z przodu, Herr Schroeder.

Skromność Lewisa zbiła szofera z tropu.

– Nein, Herr Kommandant – odpowiedział.

– Naprawdę. Sehr gut – rzekł Lewis.

– Bitte, Herr Oberst.

Schroeder zatrzasnął tylne drzwi i wyciągnął rękę do przednich. Najwyraźniej nie chciał narażać Lewisa na jakikolwiek wysiłek. Lewis cofnął się o krok, godząc się na tę grę, choć usłużność Niemca wprawiła go w przygnębienie. Schroeder wykonywał gesty człowieka pokonanego, lgnącego do zwycięzcy. Lewis wręczył mu karteczkę z zapisanym przez Wilkinsa adresem willi, która w najbliższej przyszłości stanie się zapewne jego nowym domem. Szofer zerknął na adres i z aprobatą pokiwał głową.

Schroeder musiał kluczyć między rozsianymi na brukowanych ulicach lejami po bombach i sznurami zagubionych, ospałych ludzi, którzy nie bardzo wiedzieli, dokąd zmierzają, taszcząc pozostałości po dawnym życiu, zapakowane w paczki, torby, skrzynki i pudła. Mieli w sobie jakiś niemal namacalny niepokój. Sprawiali wrażenie, jakby cofnęli się w czasie do epoki nomadycznych zbieraczy.

Nad tym wszystkim unosiło się wspomnienie piekielnego jazgotu, jak gdyby jakiś nieziemski żywioł wprowadził tu chaos, pozostawiając po sobie fragmenty niemożliwej do ułożenia, starej układanki. Dawnego obrazka nie dało się już odtworzyć. Wybiła Stunde Null, Godzina Zero. Ludzie ci zaczynali wszystko od nowa i próbowali przeżyć, nie mając nic. Dwie kobiety ciągnęły furmankę wyładowaną meblami. Obok przeszedł mężczyzna z teczką, jakby szukał biura, w którym kiedyś pracował. Nawet nie spojrzał na to dzieło zniszczenia, najwyraźniej uznając ów apokaliptyczny krajobraz za coś naturalnego.

Ruiny ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Rumowiska wznosiły się na wysokość pierwszego piętra budynków, które jakimś cudem zdołały się uchować. Trudno było uwierzyć, że ludzie czytali tu kiedyś gazety, piekli ciasta i zastanawiali się, jakie obrazy powiesić na ścianach w salonie. Samochód minął fasadę kościoła. Tam, gdzie były kiedyś witraże, przebijało niebo, a gdzie gromadzili się wierni, hulał teraz wiatr. Po drugiej stronie ulicy stał rząd kamienic o zawalonych frontach niczym olbrzymie domki dla lalek, w których widać pokoje i meble. W jednej z nich jakaś kobieta, obojętna na kaprysy pogody i ciekawskie spojrzenia przechodniów, z czułością rozczesywała włosy młodej dziewczynie siedzącej przy toaletce.

Nieco dalej przy rumowiskach kręciły się kobiety i dzieci, usiłując znaleźć coś do jedzenia lub ocalić fragmenty przeszłości. Czarnymi krzyżami oznaczono miejsca, w których składano oczekujące na pochówek zwłoki. Wszędzie wyrastały dziwaczne rury-kominy podziemnego miasta, z których sączył się ku niebu czarny dym.

– Króliki? – spytał Lewis na widok stworzeń wyskakujących z niewidzialnych dziur w ziemi.

– Trümmerkinder! – odrzekł z nagłą złością Schroeder. Do Lewisa dotarło, że to „dzieci rumowisk”, wypłoszone ze swoich jam przez samochód. – Ungeziefer! – dorzucił z niepotrzebną zawziętością szofer, gdy trójka dzieci – trudno było stwierdzić, chłopcy czy dziewczynki – wyskoczyła im wprost przed maskę. Zatrąbił ostrzegawczo, lecz nie ulękły się czarnego mercedesa, zmuszając kierowcę, by zatrzymał samochód. – Weg! Schnell! – wrzasnął Schroeder z wściekłością, aż żyły na szyi mu nabrzmiały.

Znów zatrąbił, jednak chłopak w szlafroku i kozackiej czapie podszedł niezrażony do drzwi od strony Lewisa, wskoczył na listwę i zaczął stukać w szybę.

– Co masz, Angolku? Kanapkę, kurwa? Czekoladę?

– Steig aus! Sofort! – Na twarz Lewisa opadły drobinki śliny Schroedera, który przechylił się w stronę pułkownika, wygrażając dzieciakowi pięścią.

Tymczasem pozostała dwójka wspięła się na maskę i próbowała wyrwać chromowany znaczek mercedesa.

Schroeder wyskoczył z samochodu i rzucił się na malców. Ci usiłowali ześliznąć się z maski, ale szofer chwycił koniuszek koszuli nocnej i przyciągnął jedno z dzieci do siebie. Trzymając chłopaka jedną ręką, drugą zaczął go okładać.

– Schroeder! – Lewis podniósł głos pierwszy raz od miesięcy i najwyraźniej sam był tym zaskoczony. Schroeder wydawał się jednak głuchy i dalej z zacietrzewieniem bił malca. – Halt! – wrzasnął Lewis i wysiadł z samochodu.

Pozostali malcy odsunęli się, w obawie że oni też oberwą. Szofer wreszcie usłyszał krzyk pułkownika i znieruchomiał z dziwnym wyrazem twarzy, na której malowały się wstyd i oburzenie. Puścił dziecko i wrócił do samochodu, mamrocząc coś i dysząc z wysiłku.

– Hier bleiben! – zawołał Lewis do malców.

Najstarszy z chłopców podszedł do samochodu. Jego dwaj towarzysze ruszyli za nim niepewnie. Z ruin wyłoniły się sylwetki innych małych dzikusów, których kamuflażem był brud. Bił od nich smród ludzi, którzy przymierają głodem. Wszyscy wyciągnęli błagalnie ręce w stronę dobrego angielskiego boga, który przybył do nich swym czarnym rydwanem. Lewis wyjął z samochodu chlebak. Były tam tabliczka czekolady i pomarańcza. Wręczył czekoladę najstarszemu chłopcu.

– Verteil! – poinstruował go.

Później dał pomarańczę najmniejszemu z dzieci, najwyżej sześcioletniej dziewczynce – mogła przyjść na świat na początku wojny. Jej również przykazał, żeby się nią podzieliła, lecz dziewczynka natychmiast wbiła zęby w owoc, jakby to było jabłko, i zaczęła pochłaniać go w całości. Lewis próbował jej podpowiedzieć, że pomarańczę należy obrać, ale ta osłoniła ją ręką, bojąc się, że będzie musiała ją oddać.

Wokół tłoczyła się już chmara dzieci z wyciągniętymi rękami, w tym podpierający się kijem golfowym chłopiec bez nogi. „Czekolada! Czekolada!”, wołały.

Lewis nie miał już więcej jedzenia, ale pozostało mu coś jeszcze cenniejszego. Wyjął papierośnicę i wyciągnął z niej dziesięć playersów. Podał papierosy najstarszemu chłopcu, który wybałuszył oczy na ich widok. Lewis miał świadomość, że popełnia przestępstwo – bratał się z Niemcami i wspomagał tym gestem czarny rynek – ale było mu wszystko jedno. Malcy kupią za te dziesięć papierosów jedzenie od jakiegoś rolnika. Zarządzenia i przepisy wprowadzone przez nowe władze były tworzone w atmosferze lęku i zemsty przez ludzi siedzących za biurkami. Tu i teraz to Lewis stanowił prawo i pewnie będzie tak jeszcze przez jakiś czas.

Stefan Lubert stał przed niedobitkami służby – utykającym ogrodnikiem Richardem, z trudem łapiącą dech pokojówką Heike i niewzruszoną kucharką Gretą, która gotowała dla niego od trzydziestu lat – i wydawał im ostatnie polecenia. Heike już płakała.

– Okazujcie mu szacunek i służcie tak, jakbyście służyli mnie. Jeśli zaproponuje, żebyście zostali, nie wahajcie się przyjąć tej propozycji. Nie poczuję się urażony. Ucieszę się, że zostaniecie i będziecie mieli wszystko na oku.

Lubert pochylił się i otarł łzę z krągłego policzka Heike.

– Wystarczy tych łez. Dziękuj Bogu, że to nie Rosjanie. Anglikom może i brakuje ogłady, ale nie są okrutnikami.

– Mam podać coś do picia, Herr Lubert? – wydusiła z siebie wreszcie Heike.

– Naturalnie. Zachowujmy się w sposób cywilizowany.

– Nie mamy ciasteczek, tylko ciasto – poinformowała Greta.

– To zaparz herbatę zamiast kawy. Zresztą, kawy i tak nie mamy. Podaj w bibliotece, tu jest zbyt jasno.

Lubert liczył, że brytyjski oficer przyjedzie w szary, pochmurny dzień, tymczasem promienie wczesnojesiennego słońca przeświecały z wigorem przez witraż zdobiący wielkie okno naprzeciwko galerii dla orkiestry i padały na podłogę w holu, czyniąc go jeszcze bardziej gościnnym.

– Gdzie jest Frieda?

– W swoim pokoju – odpowiedziała Heike.

Lubert zebrał się w sobie. Od zakończenia wojny minął już ponad rok, lecz jego córka wciąż nie skapitulowała. Musiał się rozprawiać z tym nastoletnim puczem. Ruszył ociężale po schodach. Stanąwszy przy drzwiach sypialni Friedy, zapukał i zawołał ją po imieniu. Odczekał chwilę, choć wiedział, że córka nie odpowie, po czym wszedł do pokoju. Leżała na łóżku z nogami uniesionymi kilkanaście centymetrów nad materacem. Między jej stopami tkwiła Czarodziejska góra Tomasza Manna z dedykacją autora, książka, którą żona Stefana Luberta, Claudia, podarowała mu na trzydzieste urodziny. Frieda nie zareagowała na pojawienie się ojca, skupiając cały wysiłek na utrzymaniu nóg w górze. Zaczynały już drżeć. Jak długo pozostawała w tej pozycji – minutę, dwie, pięć? Oddychała gwałtownie przez nos, starając się nie okazać słabości. Była imponująco silna, lecz ćwiczenie to nie sprawiało jej radości – ot, kolejny panieński rytuał, którego nabożnie przestrzegała od czasu wybuchu wojny.

Przemożna siła, żadnej radości.

Jej twarz pokryła się rumieńcem, a na czoło wystąpiły kropelki potu. Gdy jej nogi zaczęły kiwać się na boki, Frieda nie pozwoliła, by opadły na łóżko, tylko nieco je opuściła, kontrolując ten ruch siłą woli.

– Spróbuj z Szekspirem albo atlasem. Wyzwanie byłoby większe – rzucił Lubert.

Mimo że takie dowcipy zwykle trafiały rykoszetem w niego, wciąż wierzył, że jej zajadłość i posępny nastrój zdoła przezwyciężyć jedynie humorem.

– Książki są tu nieważne – odparła.

– Zaraz przyjedzie ten angielski oficer.

Natychmiast przysiadła, nie podpierając się rękami. Zgrabnie przerzuciła stopy na podłogę i otarła pot w zaplecione w warkocze włosy. Stefan odczuł przykrość, widząc brzydkie, wyzywające spojrzenie, które nie opuszczało jej od kilku ostatnich lat. Frieda wlepiła wzrok w ojca.

– Chciałbym, żebyś go powitała.

– Dlaczego?

– Bo...

– Bo zamierzasz oddać dom matki bez walki.

– Freedie, nie mów tak. Proszę cię, chodź. Zrób to dla Mutti.

– Ona by się stąd nie wyniosła. Nigdy by do tego nie dopuściła.

– Chodź.

– Nie. Błagaj.

– Proszę, żebyś zeszła na dół.

– Żebrak!

Nie mogąc wytrzymać jej spojrzenia, Lubert odwrócił się i wyszedł. Serce waliło mu jak młotem. Dostrzegł swoje odbicie w lustrze na podeście schodów. Jego twarz była wymizerowana i ziemista, nos też jakby stał się mniej wyrazisty. W tej sytuacji poczytywał to sobie za atut. Ubrał się w najbardziej przeżarty przez mole garnitur. Wiedział, że będzie musiał się wyrzec swojego domu, jednego z najpiękniejszych przy Elbchaussee. Nie oprze mu się żaden żądny luksusów angielski oficer – jednak należało właściwie się zaprezentować. Lubert słyszał opowieści o aliantach, którzy po kapitulacji Niemiec rozkradają wszelkie tutejsze skarby, a przecież wiadomo, że filisterscy Anglicy z tym swoim imperium zawsze niszczyli obce kultury. Stefana niepokoił zwłaszcza los płócien Légera i drzeworytów Emila Noldego, wiszących w najbardziej reprezentacyjnych pokojach, ale pomyślał sobie, że jeśli da się wyeksmitować w odpowiedni sposób, być może angielski oficer nabierze do niego sympatii i będzie mniej skłonny do odzierania go z tego, co mu jeszcze zostało. Pomieszał pogrzebaczem w kominku, by popiół z poprzedniego wieczoru wskazywał na to, że palą w nim meblami. Później zdjął marynarkę, poluzował krawat i przybrał pozę człowieka dystyngowanego, a jednocześnie zacnego – ręce wzdłuż tułowia, jedna noga lekko odstawiona. Uznał jednak, że wygląda zbyt swobodnie, jest zbyt pewny siebie, że za bardzo przypomina osobę, którą jest w istocie. Włożył marynarkę, poprawił krawat, przygładził włosy i nieco się wyprostował, potulnie zaplatając dłonie na wysokości paska. Tak lepiej – oto mężczyzna gotów bez urazy oddać swój dom.

Lewis i Schroeder nie odzywali się do siebie przez dalszą część podróży. Lewis widział, jak szofer porusza ustami, odgrywając w myślach spotkanie z bezdomnymi dziećmi, dostrzegał jego nieme obrzydzenie i oburzenie, jednak postanowił nie komentować tego incydentu. Wkrótce samochód dotarł na skraj miasta, tak metodycznie niszczonego trzy lata wcześniej przez brytyjskie i amerykańskie bomby. Nawierzchnia wysadzanej platanami drogi zrobiła się gładka. Za wysokimi żywopłotami i bramami stały domy nietknięte przez naloty. Jechali ulicą Elbchaussee, mijając wille bankierów i kupców, którym Hamburg zawdzięczał swój dostatek. Nic dziwnego, że tutejszy port i zakłady przemysłowe stały się celem bombowców. Domy te były okazalsze i nowocześniejsze niż rezydencje, jakie Lewis widywał pod Londynem. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek zamieszka w czymś takim.

Willa Lubertów stała tuż przed zakrętem Elbchaussee, która w tym miejscu odbijała od Łaby. Kiedy Lewis ją zobaczył, zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem kapitan Wilkins nie pomylił adresu. Do domu prowadził długi, wysadzany topolami podjazd. Była to okazała, przypominająca tort ślubny, biała budowla z portykami i dużym, półkolistym, podpartym kolumnami tarasem. Parter wznosił się metr nad ziemią. Wiodły nań imponujące schody, które prowadziły także na taras znajdujący się na wysokości pierwszej kondygnacji. Porośnięte glicyniami filary podtrzymywały balkon na piętrze, skąd można było podziwiać płynącą około stu metrów dalej rzekę. Elegancja i rozmiary willi zaskoczyły Lewisa. Może nie był to pałac, lecz rezydencja ta bardziej pasowała do generała lub kanclerza niż do pułkownika, który nigdy nie miał własnego domu.

Kiedy mercedes wjechał na okrągły podjazd, Lewis dostrzegł trzy postacie – dwie kobiety i mężczyznę, z wyglądu ogrodnika – tworzące gwardię honorową. Czwarta, wysoki mężczyzna w luźnym garniturze, ruszyła ku nim po schodach. Schroeder zatrzymał samochód przed komitetem powitalnym. Lewis nie czekał, aż szofer otworzy mu drzwi. Wysiadł i podszedł do mężczyzny, który – jak się domyślił – był Herr Lubertem. Już chciał mu zasalutować, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar i tylko podał gospodarzowi dłoń.

– Guten Abend. Pułkownik Lewis Morgan.

– Witam, Herr Oberst. Możemy rozmawiać po angielsku.

Stefan Lubert przyjaźnie odwzajemnił uścisk dłoni pułkownika. Lewis wyczuł nawet przez rękawiczkę, że ręka gospodarza jest cieplejsza niż jego własna. Skinął głową w stronę kobiet i ogrodnika. Służące ukłoniły się, a najmłodsza rzuciła mu zaciekawione spojrzenie, jakby był przedstawicielem jakiegoś wymarłego plemienia. Najwyraźniej bawił ją jego akcent, a może strój. Lewis uśmiechnął się do niej.

– A to Richard.

Ogrodnik stuknął obcasami i wyciągnął rękę. Lewis ujął jego pokrytą odciskami dłoń i nie protestował, gdy ten zaczął szarpać jego prawicą w górę i w dół niczym tłokiem.

– Zapraszam – powiedział Lubert.

Schroeder, który został w samochodzie, wsparł nogi na desce rozdzielczej. Wciąż był naburmuszony po reprymendzie, jaką dostał od szefa. Tymczasem Lewis ruszył po schodach za Lubertem.

Wewnątrz willa objawiła swój prawdziwy charakter. Lewisowi niezbyt przypadł do gustu jej wystrój – kanciaste, futurystyczne meble i trudne w odbiorze, zbyt śmiałe i nowoczesne jak dla niego dzieła sztuki – jednak jakość wykończenia i projekt przewyższały wszystko, co pułkownik widział w angielskich domach, nawet w rezydencji Bayliss-Hillierów w Amersham, która była szczytem marzeń Rachael. Gdy Lubert oprowadzał go po domu, z wdziękiem objaśniając funkcje poszczególnych pomieszczeń oraz opowiadając o jego historii, Lewis zaczął myśleć o chwili, kiedy zjawi się tu jego żona. Widział oczyma wyobraźni, jak Rachael chłonie wzrokiem światło oraz lekkość linii i zachwyca się wspaniałością tej rodowej siedziby – marmurowymi parapetami, fortepianem, windą do transportu dań z kuchni do jadalni, służbówkami, biblioteką, palarnią, obrazami. Całkiem nagle i niespodziewanie zaświtała w nim nadzieja, że może ten dom zrekompensuje im chude i samotne lata wojny.

– Ma pan dzieci? – spytał Lubert, gdy ruszyli po schodach, by obejrzeć sypialnie.

– Syna, Edmunda. – Lewis wypowiedział to imię, jakby próbował je sobie przypomnieć.

– Może Edmundowi spodobałby się ten?

Lubert wprowadził Lewisa do pokoju pełnego dziecięcych – głównie dziewczęcych – zabawek. W głębi stał koń na biegunach z wyłupiastymi czarnymi oczami, którego dosiadała w pozie amazonki porcelanowa lalka. Domek dla lalek wielkości psiej budy, imitujący budynki z czasów króla Jerzego V, umieszczono u stóp niewielkiego łóżka z baldachimem. Na dachu siedziały lalki, majtając nogami przed oknami sypialń niczym porcelanowe olbrzymy korzystające z cudzego lokum.

– Nie będą mu przeszkadzać dziewczęce zabawki? – spytał Lubert.

Lewis nie był pewien upodobań Edmunda, w końcu widział go ostatni raz, gdy ten miał dziesięć lat, lecz niewiele dzieci zdołałoby się oprzeć takim skarbom.

– Oczywiście, że nie – odpowiedział.

Z każdym pięknym pokojem i nostalgicznym wyznaniem Luberta – „Stąd oglądaliśmy łódki na rzece”, „Tu grywaliśmy w karty” – Lewis czuł się coraz bardziej nieswojo, jakby Lubert przypalał go rozżarzonym żelazem. Wolałby widzieć jego wrogość albo przynajmniej szorstki, milczący opór, cokolwiek, co ułatwiłoby mu zadanie, tymczasem ten miły, wręcz uroczy obchód tylko pogarszał sprawę. Kiedy dotarli do głównej sypialni – ósmej na piętrze, z wysokim wąskim łóżkiem w stylu francuskim i zawieszonym tuż nad wezgłowiem olejnym płótnem przedstawiającym zielone iglice średniowiecznego miasta – Lewis poczuł się paskudnie.

– Moje ulubione miasto w Niemczech – wyjaśnił Lubert, dostrzegłszy, że Lewis z uwagą przypatruje się iglicom. – Lubeka. Powinien się pan tam wybrać.

Lewis odwrócił wzrok od obrazu, podszedł do okna balkonowego i wyjrzał na ogród i płynącą tuż za nim Łabę.

– Moja żona, Claudia, lubiła przesiadywać tu latem. – Lubert otworzył drzwi prowadzące na taras. – Łaba – rzucił, wskazując ręką roztaczający się za oknem widok.

Oczom Lewisa ukazała się wielka rzeka, szersza i powolniejsza od tych, które płyną w Anglii. Tu, na zakolu, rozlewała się jeszcze szerzej – może nawet na siedemset metrów. Dzięki tej rzece i towarom, które nią przewożono, powstał ten dom i większość innych wzniesionych w okolicy.

– Uchodzi do Nordsee. Po waszemu to North Sea?

– To jedno i to samo morze – odparł Lewis.

Lubertowi najwyraźniej spodobała się ta odpowiedź.

– To samo morze, rzeczywiście – przytaknął.

Inni doszukaliby się w jego grze próby wzbudzenia w Lewisie poczucia winy lub dojrzeliby w wyprostowanej sylwetce mężczyzny wyniosłość i butę narodu, który pragnął zawładnąć światem, a teraz przyszło mu za to zapłacić, jednak Lewis nie patrzył na to w ten sposób. Dostrzegł w nim kulturalnego, uprzywilejowanego człowieka, który się korzy i lgnie do resztek cywilizowanej przeszłości, aby ocalić cokolwiek z życia, które legło w gruzach. Lewis miał świadomość, że Lubert próbuje zyskać jego sympatię, osłabić siłę spodziewanego ciosu, może nawet skłonić go, aby się rozmyślił, lecz nie mógł go za to winić. Nie potrafił także wywołać w sobie gniewu, by odgrywać rolę człowieka obojętnego, stanowczego i pozbawionego skrupułów.

– To wspaniały dom, Herr Lubert.

Niemiec skłonił się z wdzięcznością.

– To dla mnie zbyt wiele... zbyt wiele dla mojej rodziny. Z pewnością także więcej niż to, do czego przywykliśmy – dodał Lewis.

Wzrok Luberta nagle pojaśniał. Mężczyzna ze zdziwieniem wyczuł, że pułkownik jest w odwrocie. Lewis spojrzał na wielką rzekę toczącą wody do ich wspólnego morza, którym przypłynie jego dawno niewidziana rodzina.

– Proponuję panu inne rozwiązanie – rzucił.

W domu innego

Подняться наверх