Читать книгу Wileński poker - Ricardas Gavelis - Страница 6

ONI

Оглавление

Vytautas Vargalys

8 października 197… roku

Wąska szczelina między dwoma piętrowcami, wyrwa w ścianie inkrustowanej ślepymi oknami: dziwne wejście do innego świata – po tamtej stronie ganiają dzieci i psy, a po tej znajdują się jedynie pusta ulica i kłęby kurzu ścigane przez wiatr. Podłużna twarz zwrócona w moją stronę: wąskie usta, nieco zapadłe policzki i ciche oczy (zapewne brązowe) – twarz kobiety, mleko i krew, pytanie i udręka, boskość i rozpusta, pieśń i niemota. W głębi ogrodu stary dom opleciony pędami dzikiej winorośli, trochę na prawo podeschnięte jabłonie, a po lewej – żółte niezgrabione liście powiewają w powietrzu, choć najcieńsze gałązki krzewów ani drgną…

Tak obudziłem się tego ranka (pewnego ranka). Każdy mój dzień rozpoczyna winieta boleśnie wyraźnych obrazów, nie możesz jej wymyślić albo wybrać samemu. Wybiera ją ktoś inny – rozbrzmiewa w ciszy, przeszywa jeszcze nierozbudzony mózg, a następnie znika. Jednak nie wymażesz jej z pamięci, to nieme preludium zabarwia cały dzień. Nie możesz jej umknąć – chyba żebyś w ogóle nie otwarł oczu i nie podniósł głowy z poduszki. Jednak zawsze jesteś posłuszny: rozwierasz oczy i znowu widzisz swój pokój, książki na półkach, ubrania rzucone na fotel. Mimowolnie pytasz, kto wybrał harmonię, dlaczego będziesz mógł zagrać swój dzień tylko w ten, a nie inny sposób? Kim jest ten tajemniczy demiurg zagłady? Czy sam wybierasz przynajmniej melodię, czy może twoje myśli już spętali Oni?

Bardzo ważne jest to, czy poranne wyobrażenia są plątaniną wspomnień, wyblakłymi obrazami widzianych niegdyś miejsc, twarzy i wydarzeń, czy może pojawiają się we mnie po raz pierwszy. Wspomnienia nadają życiu mniej więcej zwyczajne barwy, natomiast dzień rozpoczynający się od wizji nieistniejących zjawisk jest niebezpieczny. W takie dni otwierają się otchłanie, a bestie uciekają z klatek. W takie dni najlżejsze przedmioty ważą więcej niż najcięższe, a kompasy wskazują kierunki, dla których nie ma nazw. Takie dni za każdym razem są nieoczekiwane – tak jak dziś… (jeśli to było dziś). Stary dom w głębi ogrodu, podłużna twarz kobiety, wyrwa w jednolitej ścianie ślepych okien. Od razu rozpoznałem stłoczone domy dzielnicy Karolinki i pustą ulicę, rozpoznałem podwórze, gdzie nawet dzieci chodzą pojedynczo, bawią się pojedynczo. Nie dziwiła mnie również twarz, jej twarz – podłużna twarz przestraszonej madonny i oczy, spoglądające nie na mnie, ale do wewnątrz niej samej. Niepokoiły mnie tylko stary drewniany dom ze ścianami poczerniałymi od deszczu i żółte liście, rzucane przez żółty wiatr. Dom jak przestroga, ostrzeżenie wyszeptane przez ukryte usta. Niepokoił także sen wypełniony ptakami, które chłostały skrzydłami śnieżnobiałe zaspy i wzniecały błyszczący pył mrozu, pył księżycowy.

Ile ptaków może zmieścić się w jednym śnie?

Były wszędzie, świat wypełniały bezgłośny trzepot wątłych skrzydeł, duszny żółty wiatr i zdania szeptane przez twarz pozbawioną ust. Sen łopotał we mnie i poza mną, nie ustał, nawet gdy wyszedłem na zewnątrz. Podwórze było stratowane i puste, a zeschnięte błoto pokrywało ziemię twardą skorupą. Wydawało się, że nocą tarzała się tu wielka, brudna bestia. Łuskowaty, śmierdzący smok, który zionąc ogniem, uprażył ziemię i asfalt. Tylko on mógł połknąć ptaki: zniknęły całkowicie. Na podwórzach nie było ani jednego ptaka. Brudne wileńskie gołębie nie tłoczyły się w miejscach karmienia przy oknach ogłupiałych staruszek. Nastroszone wróble nie latały wokół balkonów. Nigdzie nie było ani jednego ptaka. Zdawało się, że ktoś je wszystkie wymazał ze świata wielką szarą gumką.

Ludzie szli własnymi drogami, nikt nie rozglądał się z osłupiałą twarzą, jak ja. Niczego nie widzieli. Ja jeden dostrzegłem nieobecność ptaków. Może nie powinno ich nawet być, może w ogóle nie ma ich na świecie i nigdy nie było? Może tylko śniłem niezdrowy sen, widziałem w nim coś niedobrego i nazwałem to „ptakami”? A wszystko, co pamiętam i wiem o ptakach, jest patologiczną fantazją, ptasią paranoją?

Te myśli widocznie przytępiły moją uwagę. Inaczej od razu zauważyłbym tę kobietę o pomarszczonej twarzy i poczułbym jej przygniatające spojrzenie. Myślałem, że jestem wystarczająco doświadczony. Niestety… Przeszedłem wydeptaną w trawniku ścieżką, rzuciłem okiem na zielone światło sygnalizacji i pewnie zacząłem kroczyć do przodu.

Uratowały mnie instynkt i szybka reakcja. Bok czarnej limuzyny przeciął powietrze o piędź od mojego ciała. Dopiero wtedy zrozumiałem, że nogami nie dotykam ziemi, wiszę w powietrzu, rozkładając ręce niczym ptak skrzydła.

Uratowało mnie moje ciało. Odskoczyłem nieświadomie, zwyciężyłem z błotnikiem samochodu o ułamek sekundy. Gwałtownie ukłuło mnie w sercu, rozejrzałem się szybko i dostrzegłem tę kobietę. Jej pomarszczona twarz na tle zdeptanego błonia zionęła niczym dziura. Spojrzenie było żądlące i dławiło. Sama się zdradziła: żaden z ludzi na przystanku trolejbusowym nie zastygł w miejscu, wszyscy rozglądali się na boki i spoglądali na zegarki. Ona jedna sterczała w bezruchu niczym posąg, poruszały się tylko jej policzki i usta – tego ruchu podobnego do ssania nie pomylisz z niczym innym. Zdążyłem jeszcze zobaczyć, że jej szary płaszcz jest postrzępiony (mocno postrzępiony). Bez wątpienia była Ich zwyczajnym popychadłem, jedną z bezimiennych dis. Nagle otrzęsła się, jakby wyrywała się z pęt, i żwawo wskoczyła do trolejbusu, który zaraz odjechał. Nie było sensu jej ścigać (sensu nigdy nie ma).

Patrzyłem na nią może sekundę – czarna limuzyna była jeszcze całkiem blisko. Cicho warcząc, szybowała nad ziemią jak gdyby nigdy nic. Tylną szybę zasłonięto bladozieloną zasłonką. Zakrywali się całkowicie bez potrzeby. Dobrze wiedziałem, co bym zobaczył, gdyby zasłonki nie było: dwie lub trzy zwrócone ku mnie okrągłe twarze z wyłupiastymi oczami bez żadnego wyrazu.

Ptaki pojawiły się dopiero, gdy dojechałem do biblioteki. Przy słupie ogłoszeniowym siedziały dwa nieprzytomne gołębie. Niemal lekceważyły przechodniów, z rzadka tylko, nie ruszając głowami, przewracały obłąkanymi oczami. Nie mogły się wzbić ani zrobić kroku. Sterczały na szarym cemencie, nasadzone na swoje trójpalczaste nogi, obojętne, jakby zahipnotyzowane. Staruszka pani ptaków opuściła je.

Staruszko pani pierzastych, pasterko tysięcznych trzód, daj mi je wszystkie ukrywające się w gąszczu, rzuć kądziel wełnianą przed męża szukającego, idącego za tropem, wiedź naprzód w oku dnia i w świetle księżyca, wskaż drogę, jakiej nie zna żaden człowiek!

*

Czekała na mnie w korytarzu biblioteki. Mówię „na mnie”, ponieważ czasem się zdaje, że wszystko na świecie przydarza się mnie. Na mnie padają mętne deszcze, do mnie mrugają wieczorami żółte światła okien, nade mną toczą się chmury z ołowiu. Jakbym stąpał po miękkiej błonie, która zapada się pod stopami i zamienia się w lej o stromych zboczach; stoję na jego dnie, spadają na mnie wszystkie wydarzenia, obrazy i słowa. Kleją się do mnie, każde wciska swoją szczególną doniosłość. Być może tylko pozorną doniosłość. Choć, z drugiej strony, wszystko może być nieskończenie ważne. Już wielokrotnie znajdowałem ją sterczącą w oknie. Zapewne nie na mnie czeka, może na swojego Godota, małe zgrabne Nic. Potrafię rozpoznać czekających. Gdy czeka, zawsze stoi przy oknie i pali, ściskając papierosa w smukłych, nerwowych palcach. Być może jej Godot to świecące za oknem sino-szare jak papierosowy dym słońce. A może jej Godotem mimo wszystko jestem ja, pogrążony na dnie leja o śliskich zboczach, obstąpiony wyśnionymi, znikającymi i pojawiającymi się ponownie ptakami, które skrzydłami chłoszczą zakurzony półmrok bibliotecznego korytarza?

Ledwo dostrzegalnie kołysze się w tę i we w tę, wystawiając do przodu nieco zgiętą nogę. Wydaje się, że świadomie odurza ukrytą krągłością długiego uda. Nieszczególnie ukrytą: żadne ciuchy nie mogą zasłonić jej ciała. Nie pojmuję jej, a może chcę, aby jak najdłużej pozostała tajemnicza. Nie odwracam od niej oczu: nawet gdybym chciał się ukryć, to i tak dobrałaby się do mnie poprzez słuch i dotyk, przez szósty albo siódmy zmysł. Czym jest – losem czy podstępnymi sidłami? Nikomu się nie narzuca, zwyczajnie istnieje, ale wciąż ześlizguje się po zboczach leja wydarzeń, obrazów i słów coraz bliżej mnie. Trochę jej unikam, może nawet się boję. Nienawidzę, gdy jakiś człowiek znajduje się nazbyt blisko.

Przepracowała obok mnie dwa lub trzy lata i nic dla mnie nie znaczyła. Niemal jej nie zauważałem. I nagle, w jednej cudownej chwili, otworzyły mi się oczy. Od tej chwili widzę jedynie ją.

Jest nieosiągalna, nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Dlaczego miałaby to robić? Jestem stary, a ona młoda. Straszny, a ona piękna. Mogłaby chociaż mnie nie drażnić, nie jątrzyć samym swoim istnieniem. Znam swój los, nie chcę gwiazdki z nieba.

Kiedy to było, kiedy tak myślałem – przecież nie dzisiaj?

A ona mnie poczuła, odwróciła się i pokazała mi swoje oczy (zapewne brązowe), przybłąkane z porannej wizji. Nie patrzy na mnie, to brązowe spojrzenie jest zawsze skierowane do jej własnego wnętrza, tam, dokąd nie docierają szare promienie słoneczne. Wewnątrz jest wypełniona ukrytymi oczami, a dwoje oczu widocznych dla wszystkich – to tylko dwie latarnie, dwie wyrwy, wyłamane przez świat wpychający się do jej nieprzystępnej duszy. Duszy, ducha, ego, id…

Ale kiedy, kiedy to było, kiedy tak myślałem?

Czmychnąłem do pokoju i szybko zamknąłem drzwi. Zamknąłem drzwi, zasłoniłem okna, wyłączyłem telefon. Dobrze wiem, przed czym się ukrywam. Zwłaszcza dziś… Chociaż co znaczy „dziś”, co znaczy „wczoraj”, „tydzień temu”, „za miesiąc”? Co znaczy „było”, „będzie” albo „mogłoby być”? Pojmuję świat o wiele lepiej, bez tego fałszywego usidlenia przez czas. Tajnej sztuki rozumienia nauczono mnie przede wszystkim w snach i wizjach, potem tutaj, na świecie, który można dotknąć palcami. Coraz częściej nie pojmuję banalnego czasu ludzi, jest zbyt złudny, odwodzi od istoty, która tkwi w jednym wielkim WSZYSTKO. Nie wolno mi oszukiwać się myślą, że coś „już przeszło”, a co inne dopiero „nadejdzie”. Takie myślenie burzy jedność wielkiego WSZYSTKO. Teraz siedzę przy swoim biurku w gabinecie biblioteki i starannie układam sztywne karteczki papieru. Teraz całkiem nagi stoję przed lustrem. Teraz grzęznę w upajającym ciele czarnookiej Kirke. Teraz lękliwie wkraczam do starego domu w głębi ogrodu… Wszedłem, wejdę, mógłbym wejść. To jednocześnie dzieje się w wielkim WSZYSTKO, te pozorne różnice nie mają znaczenia, nie są istotne. Co jest istotne? To, że zawsze, w każdej chwili cicho i powoli konam w jednym wielkim WSZYSTKO.

– Ile masz lat, smarkaczu? – pyta ten unozdrzony.

– Sto!

– Widzisz?! Jeszcze pyskuje, skurwysyn.

Uderza na odlew, mózg się roztrzaskuje, ze ściany obsraj-bóg wszystkich psów, wąsaty bóg-pies węszy po gruzińsku i się uśmiecha.

– No to ile masz lat?

– Sześćset dwadzieścia trzy!

Poranne wydarzenia nie były oczywiście przypadkowe. Chciałbym nie zwracać na nic uwagi, mówić sobie, że to był przypadek, że w ogóle niczego nie było. Chciałbym zapomnieć przygniatające spojrzenie pomarszczonej kobiety, gołębie przy słupie ogłoszeniowym i zabójczy błotnik czarnej limuzyny. Ale nie wierzę w przypadki. Nie ma ich. Sam przesądzasz o wszystkim, co przydarza ci się w życiu. Wszystkie „przypadkowe” niepowodzenia, wszystkie nieszczęścia, wszystkie radości i katastrofy powodujemy my sami. Każde fiasko jest spełnieniem się naszego nieuświadomionego pragnienia, tajnym zwycięstwem. Każda śmierć jest samobójstwem. Dopóki jeszcze trwasz na świecie, dopóki się nie poddajesz, żadna siła nie może cię zwyciężyć. Wszystko, zupełnie wszystko zależy od ciebie, nawet Ich macki nie sięgają tak głęboko, jak by tego chcieli.

Znowu Ich przywołałem, znowu się zdradziłem i zwróciłem na siebie uwagę. Nie ma wątpliwości: spojrzenie obszarpanej disy i nie do pomylenia z niczym innym ruchy jej ust i policzków były zbyt oczywiste… Wiedza o tym, że to nieuniknione jak zazielenienie się trawy na wiosnę, jak ogniste splunięcie smoka, jest straszna. Oni przestali się na chwilę ukrywać i znowu wzięli mnie na celownik. Moje życie to życie człowieka na muszce. Byłoby zbyt prosto, gdyby ta wycelowana we mnie strzelba tylko mnie zabiła. Niestety. Kto może zrozumieć ten straszny, a dla mnie już zwyczajny stan? Kto może zmierzyć głębokość szarej otchłani? Najgorsze, że spust tej niewidzianej strzelby połączony jest z tobą samym. Tylko ty możesz go nacisnąć, dlatego musisz pilnować się w każdej chwili, nawet gdy jesteś sam. Być może najbardziej się pilnować, gdy jesteś sam ze sobą. Zdradzić mogą cię nawet myśli i pragnienia, nawet sny. Obserwują cię, obserwują cały czas i czekają, aż się pomylisz. Drugim, prawdziwym wzrokiem widzę krzywy grymas na Ich okrągłych twarzach, grymas wiary we własną nieograniczoną moc. Zaledwie jednak próbuję zbadać mechanikę Ich działań, odbijam się od ślepej ściany. Łatwo wejść do świata Buddy, trudno do świata szatana.

Świat boga, świat szatana, światy ducha, bólu, strachu… Ale jest też zwyczajny świat, po prostu świat, do którego zawsze wracasz, od którego – tak jak od Nich – nie uciekniesz. Odmierza on swój absurdalny czas, sekunda za sekundą. Teraz jego zegar wybija dwunastą. Dwie godziny przepadły, jakby połknięte przez niemą paszczę. Mój czas często w ten sposób znika. Jakbyś zapadł się w głęboką jamę, z której widać jedynie lichą łatkę błękitnego czasu, zawsze tę samą. A bezrozumne zegary świata empirycznego idą bezustannie naprzód, w ich tykaniu czai się śmierć. Dzięki Bogu, zapadam się w jamę i tam się uspokajam. Czasem sam sobie zazdroszczę tej umiejętności. To jakby sen bez marzeń. W łagrze całymi dniami chodziłem i mówiłem (teraz chodzę i mówię), a tak naprawdę byłem poza ogrodzeniem z drutu kolczastego, poza wszystkimi ogrodzeniami, poza sobą samym. Potem nie pamiętałem swoich słów i czynów, może jedynie dlatego przeżyłem wszystkie potworności. Niestety, każdy sen kończy się pobudką. Trzeba wrócić tutaj.

To dziwne – pasuję tu, jestem dozwolony, możliwy. To niemal cud. Już dawno powinienem odlecieć z tego świata, znaleźć się we wszechświecie Boga, szatana albo strachu. Jednak na razie ciągle jeszcze jestem tutaj. Nawet niemal mam przyjaciół.

Zapewne można już odsłonić zasłonki i uchylić okienko – i od razu bez pukania przez drzwi wsuwa głowę Stefa. Zaprasza wszystkich na kawę: wdzięczna główka z jasnymi włosami i żywymi oczami, spieszącymi się zobaczyć wszystko, czego nie powinna widzieć.

– Przypal mu kutasa – mówi niuchaniuchacz.

Portret na ścianie tnie wąsem jak szalony.

Podążam za nią prostym korytarzem o niskim suficie. Powoli staję się zwyczajnym zewnętrznym „ja”, które wkrótce będzie cicho siorbało kawę. Na końcu korytarza wisi portret Breżniewa, przed oczami kołyszą się drapieżnie szerokie biodra Stefy. To niemal obrazek z czasów dzieciństwa: mały Robertas siedzi pod portretem Witolda Wielkiego, a pani Giedraitienė nawet naprzeciw mnie, podrostka, kręci erotycznie biodrami.

Niestety, portrety nazbyt się różnią. Leozgnid Breżniew jest napęczniały, ma obwisłą sztuczną szczękę. Nawet jego mózg jest sztuczny. Coraz bardziej przypomina przedśmiertny wizerunek Mao. Wszyscy oni z czasem stają się podobni do siebie jak bliźniacy – kryje się w tym jakaś tajemnica. Sztuczni, złożeni z zepsutych części, gdy mówią, memłając słowa, wydaje się, że za moment się rozpadną. A jednak się nie rozpadają. Żywa apoteoza kanukizmu, Oni się demaskują utrzymywaniem takich figurantów.

Nie, nie, lepiej już Robertas pod portretem Witolda. Potem siada, żeby zagrać menueta, a ja gapię się na ponętne biodra pani Giedraitienė, biodra Stefy, biodra wszystkich kobiet świata, które zanurzają się w otwór drzwi i wergiliańsko wiodą do piekielnego kręgu ciasta jabłkowego i okrągłych kobiecych twarzy.

Ponieważ nad stołem, sraj na bób, wisi portret wąsacza, prawy dolny róg jest pęknięty, wąsacz obity. Stalin Sralin dzieciożerca. Lecz my przed nim nie stchórzymy, pogrzebacz w dupę mu wsadzimy.

Sraj na groch, na bób uryna,

Sraj na ibeków* Stalina.

Jeden siedzi naprzeciw mnie, drugi chodzi pod ścianą, ma cienką szyję, gwałtownie jabłkoadamowatą. Nozdrza cieniutkie, drżą raz po raz, czegoś chce. Chmurnie łypie na ciebie rybimi oczami: może nie podoba mu się, że leżysz nagi i rozciągnięty w ten sposób. Sami cię położyli, sami związali. Na ścianie pokazują się plecionki, drżą i się zmieniają. Leżysz rozciągnięty na dnie kamiennej jamy, widzisz jedynie kawałeczek wąsatych, sralinowskich spękaniebios. Plecionki wspinają się do nieba, do wąsacza, migoczą, rozgwieżdżają się, mrugają niczym oczka. On patrzy z ram spokojnie jak Bóg. Ta kamienna jama to jego ołtarz. Jednak wszystko jest tu na odwrót – ty jesteś ukrzyżowany, a on modli się do ciebie. Na odwrót: pierwszy mówi amen. Tobie amen. Święty duchosralin uśmiecha się po gruzińsku, spod wąsów wystają mu obgryzione kosteczki dzieci. Dlaczego cię tu położyli? Przecież niczego nie zdążyłeś zrobić. Nie dali ci nawet pistoletu pistonowego, zachowywali cię do innej roboty.

– Zdziel go jeszcze trochę – mówi drganiuchacz – Jestem już mokry.

Podnosi się stołowy-lampowy, macha gumowym wężem, do którego wlano ołów, żeby czule głaskać.

– Ach ty, partyzanckie nasienie, jobtwojumać.

Już wiesz, co to znaczy: jebał twoją matkę. Oni mogą, wszystko mogą, boskowąsy Sralin jebie wszystkie wasze matki. Wali w głowę, a bolą nerki i pachwina, i podeszwy stóp. Potem wali w pustkę – boli potylica. Kręgi jak pajęczyny albo kraty rozchodzą się po kamiennej jamie i po portrecie. Również na oknie są pajęczyny jak kraty, albo odwrotnie – niczego już nie wiesz, walą w głowę, a ty jesteś związany i nic nie możesz. Zupełnie całkowicie absolutnie nic nie możesz. Nigdy nie mogłeś. Nie zdążyłeś nic zrobić, nawet pistoletu pistonowego ci nie dali.

– Ręka mi się zmęczyła. Żywotna swołocz.

Ból jest biały i oślepiający jak lampa. Lampudręka stoi na stole i błyskami kłuje mnie w oczy.

– Ale smród – mówi niewidoczny – Całe podeszwy ma przypalone.

– Przypal mu kutasa – mówią drżące nozdrza. – Może tego się wystraszy. Tylko przelej wodą, bo już niewiele łapie.

Unozdrzona twarz lata nad tobą. Z ram dochodzą szyderstwa i westchnienia. Nazywa się Stadniuk, zasrany ruski enkawudzista.

– Idź ty, sam przypal – mówi biały oślepiający ból. – Nawet diabła się nie boi. Choć słowo by powiedział, skurwysyn.

I znów Litwa będzie wolna

Gdy wyrzucimy ostatniego Ruska

Cekaemy zaraz zawyją kulami…

Trzaskają drzwi – czyżby to już wszystko? Nie, jeszcze woda, lodowata, i niuchatrząs, czegoś jeszcze chce, trzyma ognik i się uśmiecha. Co zrobi?

– Oczy należałoby ci wypalić – mówią plecionki i kręgi na ścianach.

Woda wchłonęła się w ciebie, ty wchłaniasz wodę jak sucha ziemia. Jest teraz wiosna, wyrośnie z ciebie trawa. Wąskaszyja stoi nad tobą, uśmiecha się i pociąga nozdrzami, nagle rozpina rozporek i wyciąga wiotką kiełbasę męskości. Co zrobi, miał przypalać twojego. Jego jest obślizgły niczym jakiś niebywały mięczak, na końcu ma otworek jak oko, patrzy na ciebie. Jest jak żywy. I Stalin ze ściany. Obydwaj żywi i patrzą na ciebie. Co teraz zrobi, co zrobi? Ognik opuszcza się do twojego krocza, ból jest pełny i błyszczący jak drut. Potem się zakrzywia, dotyka serca, nerek i wątroby, ale jeszcze widzisz, wszystko widzisz. Obślizgły mięczak gramoli się pomału, podnosi głowę, spogląda na ciebie jedynym wykrzywionym okiem. Patrzy na ciebie i się rozkoszuje, ognik w kroczu staje się płomieniem piekielnym. Jesteś starym zamkiem, palą cię Krzyżacy. Boli cię, Boże, jak cię boli. A mięczak zżera twój ból, drży z rozkoszy, gdy podnosi tępą głowę. Czy może boleć jeszcze bardziej, czy może? Gdzie koniec, pytasz oka obślizgłego, zgniłosmrodliwego mięczaka, a on nagle pluje ci w twarz kleistą białą śliną. Ognik powoli podnosi się z twojego krocza, nic więcej nie widzisz, kleista ślina mięczaka zalepiła ci oczy. Słyszysz, jak drganiuchacz dyszy gwałtownie, twoje krocze na pewno jest całe spalone, drganiuchacz zapina rozporek, chowa swojego mięczaka, on żywi się bólem innych, a ciebie już zapewne nie ma. Nazywa się Stadniuk, zapamiętaj to sobie, Stadniuk.

Zebrała się piękna menażeria. Najbliżej złotozęba Gražina, bohaterka legend, nawet na krześle zwija się jak kot, jakby wołała o miękką kanapę, biały plusz i olbrzymiego, spasłego psa – zwiotczałe luksusy międzywojennych filistrów. Obok Martynas o zapadłych piersiach i pożółkłych zębach. Stefa – jasnowłosy aniołek o oczach szpiega. A dalej – cały sznur szerokoszczękich kobiet, jednakowo znających się na wszystkim na świecie. Seria znaczków pocztowych, odbita przy pomocy jednej kliszy. Wszędzie klisze: klisza sufitu i ścian, klisza widoku za oknem, klisze plakatów i sloganów. Książka – najlepszy przyjaciel. Welcome to Vilnius. Pozdrawiamy nasze dzielne kobiety. Towarzystwo rzadkiej harmonii z wilgotnymi oczami. Do nawet najbardziej skromnych badań nadają się tylko Martynas i Stefa. Inni mnie nie interesują, słyszałem ich przemowy wczoraj, rok temu, przed pięcioma laty – tu czas również się zatrzymał.

– Wczoraj, rozumiesz, dwie godziny szukałam mięsa, już stoję w kolejce i przed samym nosem…

– Zrozum, wszystko wywożą. W Kownie ludzie wagon z mięsem do Moskwy przyspawali do torów…

– Byłaś w Rosji? Widziałaś jak tam jest? W ogóle…

– W Rosji zawsze tak było, dlatego jest Rosją. Co nam do tego…

– Spokojnie, sama Moskwa krztusi się litewską kiełbasą…

– Jakby najważniejsze było się napchać…

– Litwin zawsze jada suto…

– Jakby pozostawało coś innego. Przecież niczego nie ma…

– Kobiety, poczekajcie na osiemdziesiąty czwarty. – To już Martynas. – Objawi się duch Orwella, system rozpadnie się jak domek z kart.

– Towarzyszu Poška, myślcie, co gadacie! – To hipopotamiczny alt Eleny.

Od tych rozmów rozbolały mnie oczy. Z „igrzysk i chleba” pozostało dziś tylko „chleba”. Spojrzałem ukradkiem na tamtą. Nie siedziała ze wszystkimi, stała oparta o regały i jako jedyna milczała. Sukienka delikatnie leżała na udach: zaledwie zaznaczała, zaledwie pozwalała zrozumieć, jakie są doskonałe. Buty z długimi cholewami osłaniały łydki, ale dobrze je zarejestrowałem, przed oczami miałem długie, smukłe uda lata ze skórą miękką jak pąki wierzby. Przez jej nogi przepływają dziwne prądy, groźne fluidy piękna. Wznoszą się do tułowia, głaszczą płaski brzuch i krągłe biodra, skręcają w dół, zataczają kręgi wokół kolan, ślizgają się po łydkach i przez smukłe kostki wlewają się na kruche stopy po same koniuszki palców. Jej nogi to dzieło sztuki. Wydaje mi się, że nocami powinny promieniować, otoczone delikatną aureolą fluidów. Niebezpiecznie dla mnie jest patrzeć na nią, musiałbym spuścić wzrok, zasłonić rękami twarz, ukryć się przed samym sobą – ale chciwie zerkałem, niemal tracąc rozum.

Czuła moje spojrzenie, ona wszystko czuje. Od czasu do czasu powoli podnosiła kubek do ust i zastygała. Ani razu na mnie nie zerknęła, nie rzucała złych spojrzeń. Nie kryła się przede mną, pozwolono mi zachwycać się ledwo dostrzegalnymi fałdkami cienkiego materiału w tym miejscu, gdzie nogi potajemnie przechodzą w płaski, równy brzuch. Jej piękno jest pełne, dyszy prawdziwym życiem. Jest niebezpieczne. Ona jest niczym żywa róża na tym śmietniku zdeformowanych ciał. Dlatego w serce powoli i bezwiednie wsącza się groźna wątpliwość. Czy to możliwe? Czy to w ogóle jest możliwe? Piękno powinno być ograniczone, inaczej nieuchronnie staje się złem. Zostało to wyryte w moim umyśle przez dawne wydarzenie, pierwszy dzwonek, który zaprosił mnie na wielki spektakl. Nieszczęsny spektakl, w którym wszystkie postaci są tragiczne i krwawe, skomplikowane i okrutne widowisko, którego reguły prędzej czy później doprowadzą mnie do szaleństwa.

Wówczas Gediminas był jeszcze żywy, a ja nadal miałem czterdzieści lat. Był, jest, mógłby być… Nie wiem, czy Gediminas mógłby być żywy. Nie wiem, czy chciałbym, aby był bardziej żywy niż teraz. Niebyt człowieka nie jest zupełny: nić losu zostaje przerwana, ale przecież się nie spala, nie rozpływa się w powietrzu, pozostaje między nami, żywymi. Każdy może posadzić przy kominku swoich zmarłych: swojego Gediminasa, swojego dziadka bezustannie i ponuro pyskującego na Boga i cały jego świat. Nie powinno być na ziemi takiego uczucia – „stracony na wieki”. Stracić na wieki można tylko samego siebie. Utrata jedynie zamraża byt człowieka jak w przezroczystym kawale lodu. Gediminas już nigdy nie będzie siwy czy chory, nie może już taki być. Już nigdy nie wespnie się na wymarzony szczyt Tybetu, zawsze tylko będzie chciał się tam wspiąć. Może właśnie najlepiej, że już nie może zrobić, czego nie zrobił, powiedzieć, czego nie powiedział, stać się tym, kim nie był (teraz nie jest). Nie muszę się obawiać, że za dużo pije – zawsze będzie pił i się rozkoszował, pił i się rozkoszował, na pewno nie zostanie trzęsącym się zdechlakiem niepotrafiącym utrzymać kieliszka. Nie zdradzi mnie i nie zostawi w nieszczęściu. Jest taki, już nigdy się nie zmieni. Może to i lepiej: byłoby lepiej, może być lepiej, będzie lepiej… Gediminas nigdzie nie przepadł i stoi teraz na rogu chodnika (tamtego wieczoru stał). Wokół unosi się obojętna wileńska jesień, powietrze pachnie wilgotnym kurzem – niczym olbrzymi wieloryb wyciągnięty z morza kurzu. Wieczór spowija się w ledwo widoczną mgiełkę i mokre błyski latarń. Nikt nie przejeżdża, wszyscy o nas zapomnieli, Wilno nas opuściło. Mgiełkę zabiera poryw wiatru, w kałużach długo cichną fale, na wodzie znów unoszą się białawe odbicia latarń. Ta cicho parująca jesienna zupa powoli upaja. W takie wieczory Wilno bezzębnymi ustami wieloryba szepcze ochrypłe tajemnicze słowa, wabi i nęci, połyka cię i wypluwa mocno nadszarpniętego, trącącego wnętrznościami wieloryba: oparami wina, wódki i rumu.

Wypluty całkiem inaczej postrzegasz mokre, otulone półmrokiem domy Wilna, czające się w ciemnych zakamarkach ulic (tamtego wieczoru widziałem w ten sposób). Wydawało się, jakby przygotowały się do ataku z zasadzki. Wydawało się, jakby Wilno w ogóle nie oddychało, przykucnęło i ucichło, jakby ponuro na coś czekało. Czekały i szare pomniki, i ubłocone, nadtrawione dymem lipy Wilna. Coś musiało się wydarzyć, szczególnie dobrze rozumieliśmy to my, zabłąkani w głębiach starego miasta, przemoczeni drobnym, miejskim deszczem. Staliśmy (teraz stoimy) w oczekiwaniu, aż coś się wydarzy. Aż przypęta się do nas wyleniały, mokry pies (wszystkie bezdomne psy kochają Gediminasa, wszystkie uważają go za jedynego władcę i gospodarza). Aż wiatr nagle zaśwista jak ptak, a w prześwicie chmur pojawi się mściwy księżyc cętkowany tajemniczymi krzywymi znakami. Ale nic się nie wydarzyło, bezzębny wieloryb wypluł nas i zapomniał.

Gedis pierwszy zobaczył tę kobietę. Wynurzyła się jakby spod ziemi, a może zrodziła się z jesiennej wilgoci – nie zdążyła nawet wytrzeć zroszonych policzków. Zdawało się, że wir wiatru przyniósł ją z ponurego zaułka. Obracała się na boki, jakby pierwszy raz znalazła się na tym świecie. Takie rzeczy mogą zdarzyć się jedynie w snach i w wileńskiej nocy: dopiero co ulica była pusta jak okiem sięgnąć, ale oto obok stoi już czarnowłosa kobieta w drogim, eleganckim płaszczu, a ty w ogóle się nie dziwisz, jest już swoja, musiała się tu znaleźć zgodnie z nieznanymi zasadami wileńskiego snu. Podmuch wiatru odgarnął jej z twarzy bujne, czarne włosy, ale oczy zasłaniał cień. Najlepiej widziałem ubrania – takie szyją tylko najdrożsi krawcy. Nie miałem wątpliwości, że jest tym czymś, na co czekaliśmy. Danajski dar Wilna, natychmiast przyciągający wzrok (i nie tylko wzrok). Od razu zauważyłbyś taką kobietę w najgęstszym lesie albo w zgiełku ludzi, zobaczyłbyś ją – niezależnie od tego, w co byłaby ubrana, czy z twarzą ukrytą pod ślepą woalką, czy może odsłoniętą i oszpeconą.

Niby niczego szczególnego nie było ani w jej owalnej twarzy, ani w drapieżnych udach zarysowujących się pod płótnem płaszcza, ani w leniwych piersiach. Nie było w niej też tej tajemniczej harmonii, łączącej czasem niedołężne detale w cudowną całość. Pociągała mnie jednak (pociąga mnie) niczym wielki, ciepły magnes. Koniecznie chciało się jej dotknąć. Chciało się tylko o niej myśleć. Dopiero co zamierzaliśmy z Gedisem gdzieś jechać, coś robić, a teraz staliśmy, zapomniawszy o wszystkich planach, całkiem osłupiali. Kobieta się uśmiechała i czekała, aż się ockniemy. Piękna, może dwudziestopięcioletnia, długonoga, z urzekającymi piersiami i włosami targanymi przez wiatr. Biło od niej dziwne, wilgotne ciepło jak od sterty gnijących liści.

Naprawdę chciało się ją dotykać. Sama tego pragnęła, oplotła nas długimi niewidzialnymi rękami, chciałeś być jej posłuszny, ale od tego słodkiego posłuszeństwa zapalała się smutna bojaźń – wydawało się, że ta Kirke wileńskich zaułków może w jednej chwili zamienić cię w miękkie, bezmózgie stworzenie.

Stanął przy nas przez nią widocznie przywabiony samochód. Samoistnie i nieuchronnie wsiadła z nami do środka, samoistnie i nieuchronnie wysiadła przy domu Gediminasa i weszła na czwarte piętro. Cały czas się uśmiechała. Spocząłem na krześle, spoglądając na nią ukradkiem, a ona wciąż się uśmiechała, nie wypowiedziała ani jednego słowa. Nie do pogaduszek była stworzona.

W pokoju wreszcie dostrzegłem jej oczy. Jeszcze takich nie widziałem: dużych, wielkich, aksamitnych, zapraszających bliżej. Jeszcze nie widziałem takich włosów: puszyste, czarne pasma ślizgały się po szarej sukience do samej talii. Później, kiedy ich dotknąłem, pojąłem, że nie zaciśniesz ich w dłoni – zwijają się, wymykają się niczym zwinny, czarniawy wąż. Takich włosów nie ma na świecie. Zapewne nie ma też takiego ciała: królewskie ubrania, rzekomo przeznaczone do jego okrycia, zaprzeczały swojemu celowi, jej nagość wyrywała się na zewnątrz. Nie mogła (może i nie chciała) ukryć swoich długich nóg i owalnych piersi domagających się pieszczot. Nie mogła ukryć najmniejszych nawet szczegółów swojego urzekającego ciała. Była bardziej niż naga.

Całkiem zapomniałem o Gediminasie, a on zapomniał o mnie, obaj widzieliśmy tylko ją. On siedział bliżej, ale nie odważył się jej dotknąć, nie odważył się nawet odezwać. Ja również: wydawało się, że słowa w okamgnieniu przełamią czar. Nigdy bym się nie odważył, a Gedis jednak ostrożnie pogłaskał ją drżącymi palcami, potem jeszcze raz i jeszcze raz, jeszcze i jeszcze – gdyż poczuł, że ona sama tego pożąda, pożąda jedynie tego. Siedziałem oparty po drugiej stronie stołu, ale wiedziałem, czułem, że ona jest ze mną – nieważne, kto i jak ją głaszcze. Tego wieczoru była moją kobietą – od początku do końca. Gedis, w całkowitym zapomnieniu, głaskał ją moimi rękami. Moje ręce powoli gładziły jej szyję i kołyszące się na boki piersi, czuły, jak stają się ciężkie i dojrzałe, błagają, żeby się nie odrywać. O to samo prosiły jej olbrzymie aksamitne oczy. Nie mogłem wytrzymać ich spojrzenia, spuściłem wzrok. Pomyślała, że już ich nie widziałem. Niestety, zawsze wszystko widzę. Widzę w ciemności, gdy inni bezsilnie ślepną. Patrząc wprost przed siebie, dostrzegam wszystko wokół, nawet to, co dzieje się za moimi plecami. Widziałem wszystko również wtedy: ociężałe ręce Gediminasa dobrały się już do nagiego ciała; drżący podwójny cień w rogu pokoju; popiół z papierosów pędzony przez gorący oddech po blacie stołu. Widziałem też jej twarz. Skrycie wbiła we mnie spojrzenie, drugie spojrzenie, oczy szarawej pustyni, które tak dobrze teraz znam. Wówczas wydawało mi się, że to halucynacja, krótki koszmar, który nie przyszedł z zewnątrz – wyłonił się z mojego własnego wnętrza. To spojrzenie unicestwiło przestrzeń, wciągnęło w siebie wszystko (wydawało się, że swoim ogromnym oczodołem wchłonie i mnie, i krzesło, cały pokój). Zdawało się, że z jej oczu wylazły wąskie stożki bladego światła, dwie szare igły. Drgnąłem, jakbym obudził się w nocy i poczuł, że po twarzy pełzają mi karaluchy. Podniosłem oczy i, na Boga, uwierzyłem, że majaczę. Głaskały mnie oczy piękności patrzące czarnym aksamitem, błagające, bym podszedł. I piersi. Gedis zdjął jej z ramion błękitną koronkę i patrzył osłupiały na dwie urzekające półkule ze stromymi, ciemnobrązowymi sutkami. „O Boże, Vytas, czy ty to widzisz?” Widziałem, wpatrywałem się tam jak zaczarowany. Piersi, gwałtownie rozchylone na boki, kołysały się każda całkiem osobno, mogłeś włożyć między nie dłoń. Widziałem już te piersi, białe jak figurki z kości słoniowej w gabinecie ojca.

Tylko sutki są ciemnobrązowe. A ty czerwony, krew pulsuje w całej twarzy. On też jest czerwony, sterczy na dole i jeszcze bardziej ci wstyd, ponieważ ona też tam patrzy.

– Chodź, chodź, nie bój się – mówią jej lubieżne, nabrzmiałe usta – Zaraz będzie ci dobrze, bardzo dobrze.

Jane siedzi na tapczanie oparta o ścianę, nieco rozchylając zgięte nogi, i delikatnie się uśmiecha. W szopie narzucano skrzyń i kawałków desek, z żerdzi pod sufitem zwisają pstrokate szmaty. Tapczan pod oknem jest twardy, nawet zabolały cię kolana, ale ciągle klęczysz. Jane uśmiecha się zachęcająco, ma bieluteńkie zęby. Cała jest biała, tylko sutki ma ciemnobrązowe i włosy na podbrzuszu. Patrzysz tam i jest ci słabo. Ile razy starałeś się wwiercić tam spojrzeniem przez ubrania i umierałeś, umierałeś, umierałeś. Teraz widzisz i w oczach ci ciemnieje, jest strasznie. Rozebrana wygląda na szczuplejszą, jej nogi nawet się wydłużyły. I ciągle patrzy na niego.

– Niezwykłą bestyjkę hodujesz. Ile masz lat, czternaście? Ot, jakim młodym paniczykiem jesteśmy…

Drgasz, gdy go dotyka, zdaje się, że spali sobie rękę – tak tam gorąco. Jej piersi są gwałtownie rozchylone na boki, mógłbyś włożyć między nie dłoń. Jane leży na boku, przewraca też ciebie, nie wypuszczając go z ręki. Pachnie cierpkimi ziołami i oparami kuchni. Zadzierasz głowę, żeby złapać oddech i nagle twoje serce się zatrzymuje. Za oknem szopy unosi się głowa mężczyzny. Patrzy na ciebie. Patrzy prosto w oczy i żuje żółtawą łodygę trawy. Chcesz uciec, wyrwać się, ale ona trzyma w pewnym uścisku, nie wypuszcza.

– Nie bój się – szepcze. – Nie bój się, paniczyku.

Zamknęła oczy, nic nie widzi. A mężczyzna wypluł trawę i ciągle patrzy. Chcesz jej powiedzieć, ale odjęło ci mowę. Chcesz zapaść się pod ziemię, ale jesteś przywiązany: on jest przywiązany, zniknął w jej środku. Chcesz umrzeć, chcesz, aby się oderwał, żebyś mógł uciec. A mężczyzna patrzy wielkimi oczami. Ona delikatnie leży na tobie, wierci się na wierzchu, ciężko oddychając. On też coś robi w jej środku, mlaska i drga, wyrosły, wybujały jak nigdy. Teraz staje się jej częścią. Jane w całości stała się nim, skręca się, wije się bez twojej woli. Głowa mężczyzny oblizuje usta, przełyka ślinę. Patrzy ci prosto w oczy, jakby chciał wyssać całe wnętrze, całą krew, cały twój rozum i pozostawić jedynie pustą skórę…

Całkowicie odurzony Gediminas wyniósł ją na rękach. Bezgłośnie mnie zapraszała, błagała, żebym szedł z nimi. Jednak zostałem w pokoju, zostałem sam z rozchylonymi na boki piersiami, tamtymi i tymi. I z drugim jej spojrzeniem. Nie, ono mi się nie przywidziało, już raczej uroiły mi się te urzekające piersi, czarne włosy, długie nogi, wykrzywiony uśmiech. Być może wszystko w niej było wymyślone, jednak kłujące spojrzenie było prawdziwe. Przypomniałem je sobie – nie, nie to, coś bez nazwy, może nawet bez znaczenia: szarą pustkę czeluści, zamglony obraz, niewidzialne światło. Ludzie przyzwyczajeni są lekceważyć takie niewyraźne kłęby pamięci. Strasznie się mylą.

Najważniejszych wydarzeń w życiu nie rozświetlają promienie słońca, los wykonuje swoją ponurą pracę w zabijającym jasność półmroku, w pylistej szarówce – wylatują z niej nietoperze, w niej czają się oczy pozbawionego znaczenia niebytu. Nasz los mierzony jest tam, gdzie niesamowicie pohukują sowy, skąd na światło dnia wyrywają się tylko szare, brudne gołębie Wilna.

Czułem, jak drugie spojrzenie czarnowłosej kobiety szybuje po pokoju niczym niewidzialny błędny ognik. Na próżno starałem się przed nim ukryć. Piłem pozostawiony na stole koniak i wciąż podejrzliwie się rozglądałem. Wprowadzono mnie w niewidzialny labirynt, błędne oczy śledziły mnie po jego jednakowych korytarzach. Jej drugie spojrzenie przypomniało mi głaszczące mnie po głowie spojrzenie matki, spojrzenie ponuro wybitego okna baraku w łagrze, bezbarwne spojrzenie topieli rzeki – mnóstwo przeszywających na wylot kolców, ale najważniejsze – przypomniało mi oczy, których nigdy nie widziałem. Przypomniało wąskie pyszczki szczurów i rozszerzone źrenice. Przypomniało różowe piany na boleśnie zaciśniętych ustach, żółtawe oczy oplecionego powojem starego domu. Nie starałem się niczego zrozumieć, inaczej wybiegłbym z pokoju Gedisa dokąd oczy poniosą. Człowiek, który zaczyna przypominać sobie przyszłość, nie powinien spodziewać się niczego dobrego. Ale jeszcze nie znałem swojej „przyszłości”, nie pojmowałem, że istnieje jedno wielkie WSZYSTKO. Byłem ślepy, byłem bezgłową kukłą, lalką drzemiącą na posłaniu urzekających piersi, nie mogły mnie obudzić żadne znaki. Siorbałem koniak i tępo patrzyłem na okno. Nie, nie za okno – tam nie było domów ani świateł, okna mieszkania Gedisa otwierały widok wprost na pustkę, może dlatego powoli ogarnęły mnie lękliwe wspomnienia. Dziwne poczucie porywami napływało i znów opadało, jak czasem na chwilę przychodzi i znów opada ból głowy. Rozglądałem się po pedantycznie uporządkowanym salonie Gedisa, policzyłem nawet rozłożyste liście bezkwietnej rośliny. Wydaje mi się, że to liczenie o wszystkim rozstrzygnęło.

Wspomnienia stały przed oczami jak wielki stary obraz. Należało jedynie zetrzeć z niego kurz. Tkwił między realnymi przedmiotami, w nich samych, w upiornych formach salonu Gedisa, i grał cicho słyszaną niegdyś melodię, melodię innego pokoju, innej przestrzeni.

Po prawej mahoniowa komoda zanurzona w niewyraźnym cieniu, jeszcze jakieś ponure, niskie meble. Po lewej lustro i ściana z rozdartymi tapetami. Chodnik o wyblakłym kolorze na podłodze i okno, najważniejsze ze wszystkiego – okno, za którym zionęła szara pustka. W pokoju panuje półmrok, ale i tak jest tu jaśniej, niż po drugiej stronie mętnych szyb, przez nie do wnętrza wpada rozświetlający mrok, blade promienie szarego słońca. Właśnie tak: mrok rozświetla półmrok, czarniawe promyki wysysają z pokoju ostatnie pozostałości dnia. Ten obraz nawet nie oddychał, kulił się w bezgranicznej ciszy, w ponurym oczekiwaniu, aż odgadnę jego tajemnicę. Po prawej stara komoda i jeszcze jakieś niskie meble… Po lewej lustro, lustro z rzeźbionymi ramami wysokości człowieka, pozostawiony przez ojca kieliszek… I wszystko to patrzy na ciebie. Wszystko to patrzy na ciebie. Patrzy bez oczu, na obrazie nie ma oczu, nie ma niczego, co przypominałoby oczy, co pozwalałoby choć pomyśleć o oczach. Tu nie ma niczego, a jednak obraz uporczywie, przenikliwie patrzy na ciebie żądlącym spojrzeniem bezdusznej pustki. Spojrzenie gardła oplecionego żółtawym powojem. Nie pamiętam, kto niegdyś mnie przed nim ocalił.

Tego wieczoru ocalił mnie Gediminas. Wśliznął się do pokoju jak złodziej, a może jak okradziony – nieustannie zerkał za siebie, jakby śledziły go duchy. Nie poznałem go. Nie mogłem uwierzyć, że ta niewyraźnie mamrocząca kreatura z zapadniętymi oczami to Gedis Wielki. To był inny człowiek, wystraszony i zmizerniały. O takiego nie otarłby się żaden bezdomny pies. Nie poznałem Gediminasa. Ktoś inny spojrzał na mnie wzrokiem pełnym przerażenia: „Idź, idź sam, zrozumiesz”. Mnie, zabłąkanemu między urzekającymi piersiami i kłującymi oczami, wszystko wydawało się jasne i nieuniknione. Musiałem podnieść się i pójść do sypialni. Tam zmuszony byłem powoli się rozebrać. Poczułem, że z łóżka bije dziwne, wilgotne ciepło. Jak od sterty gnijących liści. Tylko zapach był inny, całkiem inny, słodkawy i lubieżny. Wszystko było zwyczajne i nieuniknione, jak zielenienie się trawy na wiosnę, jak ogniste splunięcie smoka. Obraz był szatańsko prawdziwy, ale całkowicie nierealny – przymglony kadr filmu Buñuela. Na pasie bladego światła wylegiwało się zapraszające mnie, czekające na mnie, upojne ciało kobiety. Leżała naga i nie naga (podwójnie, potrójnie naga), otulona pasmami czarnych włosów, w ramach błyszczących, czarniawych węży. Nogi były przyciemnione długimi, szarawobrązowymi pończochami (te pończochy skrywały oszustwo, teraz to wiem). Piersi całkowicie rozeszły się na boki, patrzyły na mnie wielkimi oczami ciemnobrązowych sutków. Ale jeszcze większe były jej oczy, pełne lubieżnego upojenia i niemego zaproszenia. Spojrzenie kusząco i rozpaczliwie szeptało, że czeka wyłącznie na mnie, wyłącznie dla mnie żyje, oddaje całe swoje jestestwo, do samego końca i jeszcze dalej. Wyłącznie dla mnie. Nieco ugięte kolana rozchyliły się niczym pąk kwiatu, wabiły i nakazywały bezzwłoczność: tak długo na mnie czekała. Uklęknąłem między jej nogami, położyłem ręce na piersi (były nieco wiotkie, jak tamte). Wydawało mi się, że palce lada moment stopnieją, znikną w jej środku, zleją się z jej piersiami, ramionami, bujnymi czarnymi włosami. Gdy jej upojnie pachnące ciało spotkało mnie, uniosło się nawet w powietrzu, przylepiło się do mnie, jedwab pończoch delikatnie gładził moje boki i plecy. Zanurzyłem się w niej ze zdumieniem, on natychmiast zanurzył się w wilgotnym, słodkawym niebie, od razu wiele małych rączek i ustek zaczęło go pieścić, muskać i obejmować. Jej piersi zadrżały i kąsały mnie, węże włosów wiły się wokół łokci, a on cały czas rozkoszował się słodkawym niebem, wciąż się wspinając, wspinając się do bezgranicznej wysokości. W jej ciele splotły się ciała wszystkich kobiet, ciała kobiet, które mogłyby i nie mogłyby istnieć, wszystko, co mogło być w nich najlepsze. Wyłącznie do tego była stworzona.

Oprzytomniałem całkowicie wyssany, chciałem jak najszybciej uciec, ale mnie nie puściła, wiotkie piersi podniosły się nawet w pogoni za moim oddalającym się ciałem, czarniawe węże włosów pętały mi łokcie, ciągnęły z powrotem. W głowie pulsowała pojedyncza myśl: „Nie może być tak dobrze, na tym świecie nie bywa tak dobrze”. Podniosłem się, choć trzymały mnie tysiące delikatnych rączek. Nie patrzyłem na nią, wiedziałem, że gdy tylko się odwrócę, natychmiast znowu znajdę się przy niej, w niej, w wilgo-tnym słodkawym niebie. Nagi wróciłem do salonu i usiadłem naprzeciw Gedisa, zapewne głośno powtarzając: „Nie może być tak dobrze, to kłamstwo, na tym świecie nie bywa tak dobrze”.

Gediminas patrzył na mnie smutnymi oczami bezdomnego psa, wydawało się, że zaraz poliże mi rękę. Wiedziałem, że doświadczył tego samego.

– Vytas, co zrobimy? – wymamrotał cicho. – Jeśli tu zostanie, niczego więcej nie będziemy mogli robić. Będziemy mogli robić tylko to.

– Tak – odpowiedziałem. – Na świecie nie może być tak dobrze.

– Jest jak kosmiczna czarna dziura, połknie nas, Vytas.

– Tak, nie warto gadać na próżno. Idę do niej.

– Kto ją wysłał, kto ją wysłał, Vytas?

– Jeszcze jeden raz, jeden jedyny, ostatniutki…

– Ocknij się, ocknij się Vytas. Zginiemy!

– Tak. Idę już… Nie śnimy?

– Byłem ślepy, miałem wpaść w potrzask, jednak Gedis ocalił nas obu. Sądzę, że już wtedy pojmował. Rzucił mnie w kąt i zagrodził mi drogę. Rzadko kto może mi siłą zagrodzić drogę. Gedis mógł. Całkiem nagi pozostałem skulony w rogu i płakałem. Płakałem, że może być tak dobrze i że już nie będzie mogło być tak dobrze. Jej całkiem realne piersi, nogi, brzuch, wilgotna ciepła wagina, (zwłaszcza ona, zwłaszcza ona) na pewno przyszły z Drugiej Strony, z potrójnego kosmosu nirwany, gdzie nie trzeba myśli, żeby zrozumieć świat. To nie był jedynie doskonały akt miłosny, to było…

Było, jest, mogłoby być… Gdyby Gedis był żywy, mógłbym zapytać, gdzie podział tę kobietę – tak czy inaczej nie była duchem, pulsowała w niej krew. Może teraz by powiedział. Wówczas milczał. Siłą wywalił ją za drzwi, wyszła zmieszana i smutna, czysto, nieskazitelnie zasmucona. Kopciuszek w sukni księżniczki, przegoniony z pałaców królewskich. Gediminas, ten czarnoskrzydły anioł, rozdzielił nas surowo. Przecież ona była moja. Siedziałem, ciśnięty w kąt, zupełnie złamany. A ona posłusznie wyszła za drzwi, rzucając mi tęskne spojrzenie. W ten sposób nie wypowiedziała ani słowa. Tylko popatrzyła na mnie: nie samymi oczami – ramionami i piersiami, i kolanami, i swoją niezrównaną waginą, czarną dziurą, która przeświecała przez wszystkie ubrania, wsysała mnie do środka, może by mnie zgubić. Niczego więcej nie pragnąłem – tylko w niej zginąć. Pragnąłem tej słodkawej, wilgotnej zatraty. Ale Gedis był silniejszy, zamknął mnie, a wrócił już sam.

Szukałem tej czarnowłosej kobiety, kierując się niejasnymi przeczuciami. Uznałem, że pojawi się w półmroku, w taki sam wilgotny, mętny wieczór, w takim samym labiryncie uliczek starego miasta. Przeszukiwałem walące się bramy, wąskie podwórka pachnące moczem. Bywało, że obchodzę nory pijaków, gdzie zarośnięte lumpy chleją tanie wino, potem przypominam sobie jej luksusowe ubrania, wpadam do którejkolwiek z drogich knajpek i ku zgrozie kierownika sali przeszukuję prywatne loże. Początkowo zapewne chciałem jedynie jeszcze raz doświadczyć słodkawego cudu rozkoszy, a później… moje życie rozpromieniło inne światło, zacząłem szukać Kirke starówki, bo chciałem czegoś innego. Niestety, przepadła jak kamień w wodę. Nie było jej na mokrych ulicach Wilna, w zaśmieconych barach starego miasta, w samochodach przelatujących obok. Pozostał tylko Gediminas z wykrzywioną w grymasie twarzą mordercy. Na pewno zakopał ją pod ziemią, zatopił pod wodą, rozpuścił w powietrzu. A może ona, wyłoniwszy się znikąd, w nigdzie też przepadła; narodziwszy się z wiatru, w wietrze zniknęła – ale oto znalazła się inna, stoi naprzeciw mnie i znowu chce się jej dotknąć.

Lolita jest, oczywiście, całkiem inna: inne oczy, inne ciało – nie otwarte, lecz tajemnicze i ciche niczym opuszczony staw. Ona nadal stoi, a inne kończą pałaszować, rozchodzą się, Martynas coś do mnie mówi.

W głowie mgła – można wybaczyć to człowiekowi, którego od samego rana pochwycił wir, który znów rozchylił kurtynę sekretnego spektaklu, który znów przypominał sobie nieunikniony tekst swojej roli. Czasem myślę, że najlepiej byłoby mi zwariować. Zbyt trudno pojąć wszystko trzeźwym umysłem. Są rzeczy, których żaden człowiek nie zmoże. Niemal nie może znieść, choćby był silny i potężnego umysłu. Owo „niemal” jest właśnie moją głupią nadzieją, moją rozsądną nadzieją. Owo „niemal” to właśnie jestem cały ja. Póki co jeszcze jestem. Na tym świecie najłatwiej stracić samego siebie. Najczęściej nawet nie rozumiesz, że ciebie już nie ma, że pozostała tylko wypchana naczyniami krwionośnymi i nerwami kukła, która naprawdę nie jest twoim „ja”. Nie czujesz, że połknęli cię już Oni. Niczego już nie czujesz. Nawet nie pamiętasz, że kiedyś byłeś.

Niełatwo było to zrozumieć, uchylić drzwi do zamglonego świata szarej pustki. Za takie wyprawy Ich kabalistyczny system mści się okrutnie. Jestem już niemal trupem. Drogo zapłaciłem za każde źdźbło zrozumienia. Co warty jest świat, jeśli wyznacza człowiekowi tyle prób i cierpienia, niczego nie obiecując – ani raju, ani rozkoszy na tej ziemi? Nie oczekiwałem rekompensaty, a jednak walczyłem. I nadal walczę. Za co?

Do diabła – za ciebie, i ciebie, za was wszystkich!

Wiem, że nikt nie postawi mi pomników, jestem żołnierzem nieznanym. Ale walczę w każdej chwili, nawet teraz, gdy siedzę w gabinecie, powtarzając jak modlitwę: trzeźwy umysł, chłodna logika i ostrożność. To trzy wieloryby, na których opiera się mój świat. Za oknem znów leniwie latają brudne gołębie Wilna, czas znów pulsuje w skroniach. Po drugiej stronie szyby widać krzaki pobielone cementowym pyłem i rusztowania budynków. Powoli człapią dwie kreatury, jedna wchodzi między zarośla, rozpina rozporek. Między jej rozstawionymi nogami widzę polewający ziemię strumyk.

Niczego nie widzisz, ciemno, niczego nie ma, choć patrzysz wyprężony, nawet brzuch cię rozbolał. Po prawej stara komoda, po lewej lustro, pomagają ci widzieć. Są! Naprawdę, rzeczywiście są, blade twarzyczki tuż przy oknie.

– Mamuś, one patrzą! Okrągłe twarzyczki! Kim one są? Czego chcą?

– Zmory – mówi mama. – Żyją w lasku za domem Giedraitisów, a wieczorami szukają psotnych dzieci. Patrzą i szukają, patrzą i szukają.

– A gdzie się chowają w dzień? Dlaczego nikt ich nie znajduje?

– W dzień zamieniają się w szczury. Szare szczury. Gdy złowią jakiegoś psotnika, wysysają krew, i chodzi taki pobladły.

– Jak mały Giedraitis?

– Jeszcze bardziej, w ogóle bez kropelki krwi. Niczego nie chce, niczego nie pamięta… Ale ty jesteś dobrym dzieckiem, ciebie nie tkną.

Szybciutko podnosisz głowę – rzeczywiście zniknęły, nie ciebie szukały.

– Już wiem. To kanuki.

– Jak, jak? – uśmiechają się czerwone usta mamy.

– To nie zmory – mówisz dumnie, bo wymyśliłeś nowe słowo. – To kanuki. Gdy dorosnę, to ja je złowię.

Pomyślmy logicznie. Czarna limuzyna nastraszyła mnie o wiele mniej niż niegdyś. Zbyt dużo doświadczyłem, żeby wystraszył mnie chłodny powiew szat kostuchy. Już od dawna kolegujemy się z tą bezoką, a gdy się widzimy, uśmiechamy się do siebie jak dobrzy znajomi. Kostucha to kobieta, którą kiedyś miałem, ale ją rzuciłem. Po rzuconej kobiecie zawsze spodziewasz się zemsty i podstępu, nie pozwolisz sobie na to, by napadnięto cię z zaskoczenia. Oni dobrze to wiedzą.

Pomyślmy logicznie. Nie mogli nastawać na moje ciało. Im potrzeba więcej, o wiele więcej. Wprawdzie Ich plan mógł być taki: połamany kręgosłup, sparaliżowane kończyny, poobijany mózg. Trudno w to uwierzyć: Oni wiedzą, że tak mnie nie złamią. I ja to wiem, ale mimo wszystko chętniej myślę o realnych, zrozumiałych dla zdrowego rozsądku karach. A przecież wszystko – nawet moja wątroba, nerki, płuca – wrzeszczy, że znowu rozpoczęła się wielka gra, a jej ceną jest – moje „ja”.

Poza tym – gdzie jednak przepadły ptaki?

Należy tu szukać innej, istotniejszej logiki. Obrazy i nastroje mówią sugestywniej i mądrzej niż słowa, należy tylko uważnie słuchać. Należy słuchać w szczególny sposób, przecież uczyłem się tej sztuki w nocnych koszmarach i na jawie, w snach i za drutami łagru. Trzeba koniecznie usłyszeć, co szepcze do mnie jednolite WSZYSTKO. Teraz wchodzę do starego domu w głębi ogrodu. Teraz powoli wlokę się między regałami, śledzę krótko ostrzyżoną główkę kobiety. Teraz powoli odsłaniam zasłonkę, ukrywającą dwa ponure obrazki. Teraz ściskam wiotką rękę Susłowa. Wydarzenia układają się w zawikłany splot, szarym pismem ogłaszają największe tajemnice.

Trzeźwy umysł, chłodna logika i ostrożność! Zegar pokazuje drugą po południu, wypełnia mnie bezgraniczna chęć, aby powoli umrzeć. Gdyby tylko ktoś wiedział, jaki jestem samotny!

Czarniawe kostki brukowe prospektu odbijają kobietę ugiętą pod ciężarem torby, pustkę zapchanych rupieciami witryn i ornamenty dachowych gzymsów. Wilno dyszy konwulsyjnie, jak konające zwierzę. Dochodzi trzecia, sam środek godzin pracy, nikt zatem nie pracuje: obok wciąż wleką się pozbawione twarzy postacie – nie chcę nazywać twarzami tych obciągniętych skórą czerepów. Kroczą, nie podejrzewając nawet, że ich już nie ma. A przecież kiedyś byli i jeszcze mogliby być. Choć nie, już by nie mogli, za późno. Wszyscy oni już zginęli. Pozostało mi obcować z samym Wilnem – ono mnie rozumie, a ja mu współczuję. Wilno się zadręcza, przygniecione bezczynnością i ospałością, jak sen wspominając Żelaznego Wilka. Ten zaś powinien wyć przez wieki, ale dawno zniedołężniał, zachorował na raka krtani, jego przerzuty żrą także mózg miasta. Być może tylko ja i Wilno pozostaliśmy żywi. Nurt nieżywych wciąż płynie prospektem niczym mętna rzeka. Posłańcy szarego niebytu pełzają po ciele miasta niczym niezwyciężona armia karaluchów. Historia świata to kronika beznadziejnych walk ludzi z karaluchami. Niestety, karaluchy zawsze zwyciężają. Wilno leży bezsilne, niemal sparaliżowane, ze skrępowanymi rękami i zakneblowanymi ustami. Jednak nadal może myśleć. Ja i Wilno nadal pozostajemy żywi, póki co jeszcze żywi.

Przed przechodniami najlepiej schronić się przy prawdziwej rzece Wilna. Neris to rzeka wileńskiego czasu, rzeka pamięci. Sama niczego sobie nie przypomina, spławia jedynie cudze wspomnienia. To nieprawda, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki. Heraklit się pomylił, a mówiąc ściślej, miał na myśli jakąś inną, na pewno nie tę rzekę. Woda Neris raz po raz zatacza koła, możesz wielokrotnie wejść do tego samego nurtu. Możesz zaczerpnąć garść wody, która widziała powstanie Wilna, wypić łyk, który kiedyś wypił już Żelazny Wilk. Rzucasz do mętnego potoku otoczak, wpada do wody, a echem odpowiada jakiś stary głos, wypowiedziane kiedyś słowa – może nawet twoje własne. Neris wszystko pamięta, to cudowna rzeka, należy tylko słyszeć jej mowę. Czasem ją słyszę.

Oto podnoszę kamyczek i rzucam w potok. Zapewne rzeka coś powiedziała, ale nie dosłyszałem: przeszkodziły mi samochody. Mowy Wilii należy słuchać w cichą noc albo przynajmniej nie tutaj, gdzie ryczą auta.

Odchodzę od rzeki, pociąga mnie bezcelowe błądzenie, choć wszystkie ścieżki Wilna są mi od dawna znane. Kościół św. Jakuba tuli się za placem, na którym panuje Lenin. Drzwi kościoła są solidnie zamknięte, a schody na dzwonnicę przegrodzone najgrubszą płytą metalu: żeby nieistniejący litewscy terroryści w czasie jakiejś parady nie wspięli się tu i nie wycelowali karabinów ponad brązową potylicą Lenina – wprost w trybunę władz. Rzeczywiście wygodnie byłoby stąd strzelać, ale kto będzie nastawał na marionetki? Może tylko duch Bitinasa, dowódcy naszego oddziału.

Lenin odwrócił się do mnie plecami, jego ręka wskazuje w kierunku budynku bezpieki. Jestem posłuszny, podchodzę wprost do niego i staję, choć inni mimo woli przyspieszają tu kroku: budynek ich odpycha, działa niczym jakiś antymagnes. Nikt nie chce być zabezpieczony, jeszcze bezpieczniejszy niż jest. Tylko ja nie oddalam się pospiesznie, od dawna nie przeraża mnie ten budynek, bywałem tam, gdzie tortury tej ziemi wydają się błahymi igraszkami. Tylko ktoś, kto zniósł prawdziwe tortury, może stać tu spokojnie i myśleć o legendzie najnowszych czasów: ludzie gadają, że pod placem Lenina urządzono kazamaty bezpieki, tunelem połączone z budynkiem. Zmieniają się czasy, zmieniają legendy – dawniej w Wilnie mówiono o zjawach i o zakopanym w nawach kościołów zaklętym złocie. I o wileńskim bazyliszku.

Zapewne nie ma tu ani tunelów, ani kazamatów, ale są inne, niewidzialne tunele i cele, wiem o nich niemało. Na tym świecie najważniejsze jest nie to, co możesz zobaczyć zwykłym spojrzeniem. Tylko drugie spojrzenie widzi istotę. Patrząc po prostu, widzisz tu tylko jedną ciekawą rzecz: na środku chodnika wykopano głęboką jamę – zupełnie nie wiadomo po co. Przechyliwszy się, zerkam w dół: żadnych kazamatów nie widać.

Za długo się gapiłem, figura o zapuchniętych oczach w brezentowym ubraniu głośno pociąga nosem tuż przy moich uszach i ze złością przemawia po polsku:

– Czego pan tu sterczy? Tu ludzie robią, gapiów nie trzeba!

Polak. Jedna z głów wielojęzycznego wileńskiego smoka. Smoka mówiącego dziesiątkiem języków, ale niepotrafiącego przemówić poprawnie w ani jednym. Warszawianin czy krakowianin nie zrozumiałby jego mowy. Świadomie odezwał się po polsku, choć widzi, że jestem Litwinem. Wielu Polaków nadal nie odpuszcza, naiwnie pamięta międzywojnie, gdy zagrabili Wilno. Żartownisie – nawet zagrabili nie wiadomo po co, miasto przez cały czas ekonomicznie marniało. Wilno, miasto polskich poetów: i Mickiewicza, i Miłosza. Widocznie również miasto tego piewcy brezentowych ubrań i taniego wina. Poeci pisali wiersze, marniejsi Polacy szarpali się o Wilno. Nie tylko oni, wszystkie głowy smoka gryzą się nawzajem – i litewska, i polska, i rosyjska, i… Nie, Żydzi żyli tu spokojnie. Mądrość narodów rodzi mity, nie ma jednak mitologii, która odzwierciedlałaby Wilno. Gdzie indziej znajdziesz takiego smoka, którego głowy walczyłyby między sobą, przeklinając w różnych językach.

– Do ciebie mówię. Nie słyszysz?

Zapuchnięte oczka spoglądają wściekle i zuchwale. Święty gniew lumpa zmuszonego do pracy na kacu na elegancko ubranego próżniaka. Potwornie smutne i nieciekawe, wokół aż gęsto od śmierdzących wileńskich gołębi, a tu jeszcze ten niewytrzeźwiały Polak.

Oto twój dziadek, ma sto lat. Jego szczęka drży nieustannie, ale oczy miotają błyskawice. W kącie szpitalnej sali rozczochrane chuchro kręci zabandażowaną ręką jak dziecko i pojękuje.

– Dziadku, pomóc?

– Jeszcze ujdę – mówią jego złe, wąskie usta. – Patrz na siebie.

Chwiejąc się, przechodzi salę, odprowadza go może dziesięć par starych, ogłupiałych oczu. Nad podłogą unosi się duszny zapach potu i kwasu karbolowego. A stary już wlecze się wąskim korytarzem, ciągle opierając się o ścianę.

– Urodziłeś się, gdy miałem pięćdziesiąt lat – mówią jego zgarbione plecy. – Teraz sam masz pięćdziesiąt, a kto urodził się twojemu synowi? Gdzie twój syn? Gdzie twoje wnuki?

Od ustawionych w korytarzu łóżek dobiega ohydny zapach trupiarni, spod ścian śledzą nas oczy żywych trupów. Korytarz jest zarzucony chorymi, jęczą i wiją się jak robaki.

– Daj cygaro – mówi drżąca broda dziadka.

Mężczyzna mruga gwałtownie od dymu, ale nie kaszle. Uważnie rozgląda się na boki, przechyla się nad poręczami schodów, wreszcie podnosi słabnącą głowę do twoich uszu:

– Na sali leży jedenaście padlin. Co najmniej siedem to Polacy.

Łypie na ciebie, nie mrugając, bada, czy można powierzyć ci największy sekret.

– Trzech z nich udaje Litwinów – wyjaśnia dalej. – Wymyślili sobie litewskie nazwiska. Po polsku nie gadają. Ale ich przejrzałem: to ukryci Polacy. Ukryci Polacy są jeszcze straszniejsi.

Skrobie nogę kościstą ręką, podkasuje nogawkę piżamy. Łydka starego jest poprzebijana głębokimi ranami niczym spróchniały pień drzewa.

– Wiesz… – mówi, spuściwszy głowę. – Zapewne przeniknęli też pomiędzy lekarzy. Umyślnie dają mi złe leki! Nie zamierzają mnie zabić… Chcą mnie zgnoić żywego… Mszczą się: sporo krwi tym Polaczkom napsułem… Widzieli Wilno jak ucho od śledzia…

Stary chichocze głupio, puszcza ci oko, kiwa głową, abyś zszedł na dół. Nie potrafi mrugnąć jednym okiem, musi obydwiema powiekami naraz. Przechodzicie placyk na dole i nurkujecie w drzwi pod schodami. Zanim przyzwyczaisz się do półmroku, obrzydliwy kłąb podchodzi ci do gardła. To fantastyczny wychodek szpitala, zajeżdżający skwaśniałymi ekskrementami. Płytki ze ścian są wytłuczone, na podłodze napaskudzone, wszędzie nalane kałuże. Dziadek, chichocząc, przykuca przy strasznej stercie kału, całej wieży. Widnieje tam jak symbol ludzkości, to Absolut, Gówno Wszystkich Gówien o napęczniałym, rozmiękłym ciele. Języki świeżych odchodów osłaniają go jak mantyla – we wszystkich kolorach, od żółtawego po czarny. Niedobrze ci, chcesz ryczeć, a stary wciąż bezrozumnie chichocze.

– Poznasz człowieka po jego gównie, Vytelis! – Jego ręce grzebią w stercie odchodów, sortują kolory. – Policzę się z Polakami! Niech każdy żre swoje gówna… O, te blade są Wacka. Słyszysz, Vytuk, wszyscy oni napychają się bez mrugnięcia okiem, tylko dziwią się: czemu ten sos tak dziwnie pachnie…? Pachnie, słyszysz, pachnie im! I żrą. Im więcej srają, tym więcej żrą, a?

Czarniawe kostki prospektu, układane zresztą za Polaka, pozostają za plecami, wchodzę po schodach na Czartową Górę. Za Polaka, za Niemca, przed nimi i po nich – władza rosyjska. Litewskiego czasu Wilna nawet sobie nie przypomnisz, płynie jedynie w Neris, z jej wodami wciąż i wciąż zatacza koła. Wchodzę bodaj jedyny, wszyscy schodzą. Dlaczego są tacy brzydcy? Czy w innych pięknych miastach chodzą tacy ludzie? Czy ulice Bolonii również depczą kreatury bez twarzy? A Lizbony? Czy wszędzie wnętrze ludzi tak wyraźnie wylewa się na zewnątrz, czy wszędzie byt tak wyraźnie jest określany przez świadomość? Wciąż się o to pytam, choć dobrze wiem, że pejzaż i portugalskich, i włoskich twarzy malują Oni. Ich system nie pojawił się wczoraj i nie przed stuleciem. I bynajmniej nie na Litwie. Gdzie i kiedy? Nie wiadomo. Krąg ziemski, prędko toczący się ku zagładzie, nie przejmuje się takimi problemami metafizycznymi, jest zbyt zajęty toczeniem się ku zagładzie.

Już podniosłem nogę do kroku, ale nagle zastygłem. Spodziewałem się, czekałem na to, ale obraz mimo wszystko zaskoczył mnie znienacka: za rogiem cichuteńko brzęczy czarna limuzyna, z jej środka wielkimi, pozbawionymi sensu oczami patrzą dwie (albo trzy?) okrągłe twarze. Twarze księży, którzy nie dostali święceń.

– Nie zwhracaj uwagi – mówi nagle charkoczący głos.

Drgnąłem nawet, a mówca odszedł już na bok. Stary, stareńki Żyd – takich już dzisiaj, na Boga, nie ma. Rzekłbyś, że wylazł z obrazu Chagalla albo książki Szołema Alejchema. Dopiero co chodził po dachach, a może nawet latał, zaledwie przed chwilą odłożył na bok oblezione pchłami, brudne skrzydła. Twarz to same zmarszczki, na nosie okrągłe okulary o pękniętych szkłach, ubranie przynajmniej z zeszłego wieku. Prawdziwy Żyd, wieczny tułacz. Może naprawdę Ahaswer. Już go gdzieś widziałem. Podszedł i okropnie mamrocząc, powiedział:

– Nie zwhracaj uwagi!

Samochód nagle warknął i zgrzytnąwszy, czmychnął ulicą. Dopiero teraz zrozumiałem, że to to samo miejsce, może nawet ten sam czas, ten sam strach, ta sama rozpacz. Rosyjska cerkiew ponuro oczekuje nie wiadomo na co, po lewej przemyka dziewczyna w kakaowym deszczowcu. Poranny obraz nigdy niewidzianego starego domu otworzył kutą skrzynkę fatalnego dnia. Dziś siedziały w niej ptaki, dziadek przyciskający do policzków ubrudzone ręce, boskie nogi Lolity, wieczny Ahaswer w środku konającego Wilna i okrągłe twarze niewyświęconych księży. Teraz pudełko pozostało puste, ponieważ ja sam jestem pusty niczym wyschnięta studnia. Doszedłem do punktu zwrotnego, za nim pozostaje jedynie ostatnia prosta. Rozpoczynam nieunikniony bieg do zagłady. Wyścigi z samym sobą, im szybciej w nich pędzisz, tym bardziej starasz się zatrzymać. Daj mi Boże tajne moce, daj siłę i rozum. Siłę i chłodny rozum.

Nie wstąpiłem na Drogę z własnej woli. Już się uspokoiłem, zapomniałem o wszystkich poszukiwaniach sensu. Nie wzruszały mnie już ukłucia serca – przecież przerażają tylko te pierwsze. Już nie gryzłem się, gdy nie czułem najmniejszego pożądania, zobaczywszy idealnie seksowną kobietę. Miałem czterdzieści trzy lata.

Dobrze pamiętam ten dzień i to miejsce. To samo miejsce: obok rosyjskiej cerkwi na ulicy Basanavičiaus. Dzień był słoneczny i przejrzysty – nie tylko na zewnątrz, ale i w środku. W mojej duszy również panowała przejrzysta pogoda. W takie dni umysł działa płynnie i składnie, nagle pojmujesz mnóstwo rzeczy, których nawet nie próbowałeś zrozumieć przez wiele miesięcy. Być może tylko w takie dni czujesz, że naprawdę masz duszę, a nie po prostu nabity neuronami komputer mózgu.

Dobrze zapamiętałem sobie datę: był ósmy października, środek babiego lata. Czułem, że wydarzy się coś szczególnie ważnego. Moja wewnętrzna pogoda pozwoliła na krótką chwilę rzucić okiem w przyszłość, dostrzec to, co dopiero będzie. Zapewne wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że nie ma przeszłości ani przyszłości, istnieje tylko jedno wielkie WSZYSTKO. Po lewej ciągle przemykała dziewczyna w kakaowym płaszczu przeciwdeszczowym. Ospałe nici pajęczyn – włosy wróżek – unosiły się w spokojnym morzu nieba. Wszystko było niezmiernie znaczące. Wszystko przybliżało katastrofę, była nieunikniona. Wszystko było przesądzone, zanim się jeszcze urodziłem.

Nagle poczułem dziwne pchnięcie, które zraniło najdelikatniejsze, najwątlejsze miejsce mojej istoty. Z najgłębszych zakamarków mojego jestestwa wzleciał ostry sygnał zagrożenia. Szybko się rozejrzałem, jednak zobaczyłem tylko brudnego kota, skrytobójczo przyczajonego przy schodach cerkwi. A rozdzierający sygnał zagrożenia zagrzmiał jeszcze gwałtowniej. Poczułem zuchwałe macki, wdzierające się do samego rdzenia mojego jestestwa – tam, gdzie nie ma żadnej zbroi. Nieświadomie szukałem oczami kobiety zmierzchu o wiotkich piersiach, Kirke starówki: wówczas jeszcze naiwnie wierzyłem, że tylko ona może mieć takie macki.

A zobaczyłem tego mężczyznę. To zmieniło wszystko, chociaż nie mogę powiedzieć o nim nic szczególnego. Włosy mężczyzny były w kolorze słomy, a źrenice zaczerwienionych oczu bezbarwne. Niepewnie trzymał się na nogach, lewą ręką wciąż poprawiał spadające spodnie. Prawą przyciskał do piersi lękliwie mrugającego, kilkutygodniowego szczeniaka. Pijak jak tysiące innych pijaków, sprzedających skradzione rasowe pieski albo wypielęgnowane przez ludzi kwiaty. Jednak od razu pojąłem, że to kamuflaż. Nagle się odwróciłem i zdążyłem pochwycić spojrzenie jego białawych oczu. Zawierała się w nim moja przeszłość i przyszłość. Tkwiła w nim ostatnia kropla, decydujące ogniwo, które połączyło wszystkie więzi. Wreszcie przejrzałem. Długie, wąskie stożki bladego światła, wyłoniły się z bezbarwnych oczu mężczyzny i natychmiast zniknęły, ale było już za późno. Rozgryzłem go. Patrzyłem na niego nieskończenie długą chwilę, taką chwilę, która wymyka się z czasu realnego świata. A gdzie indziej, w innym czasie, trwa setki stuleci. Przez te stulecia boskiej jasności mój umysł przerósł sam siebie, na krótko stał się nie tylko umysłem. Nawet najdoskonalsza logika nie odsłania takich związków, jakie otwarły się przede mną. Nagle pojąłem, co usłyszał Szaweł na drodze do Damaszku. Co zobaczył Mahomet przez krótką chwilę, zanim woda wylała się z przewróconego dzbana. Sam tego doświadczyłem.

Tymczasem mężczyzna o włosach w kolorze słomy lękliwie się rozejrzał. Niczym ważny dowód zaczął od niego bić zapach zgnilizny – jak od wilgotnej sterty starych liści. Raptem rzucił szczenię na bok i pognał do bramy, w ogóle się nie zataczając.

Wydaje mi się, że tego razu widziałem też Ahaswera. Mogę przysiąc, że w tym czasie włóczył się po najbliższych dachach. Na pewno pamiętam, był jeszcze rozzuty, buty niósł w ręku. Chodził po dachach boso, ale wyniośle i zarazem z szacunkiem, jakby kroczył przez królewską komnatę. Chyba upatrzył mnie z góry.

W tej chwili nie on mnie obchodził. Rozumiałem, że muszę natychmiast znaleźć Gedisa, nie wahając się ani sekundy. Kurtyna fatalnego widowiska otwarła się szeroko, ujrzałem wszystko drugim spojrzeniem, źrenicami, które zwężają się od niewidzialnego światła. Fakty, wydarzenia i sny układały się w harmonijny system (zbyt harmonijny system), każda myśl, każdy szczegół wzmacniał moje przekonanie. Spieszyłem się, strasznie spieszyłem się do Gediminasa. Nie wiedziałem jeszcze, że było już za późno.

Gdy zostają wytropieni, Oni od razu zmieniają taktykę. W Ich mocy jest wiele sposobów szkodzenia, mnóstwo metod gnębienia ludzi. Nie można Ich otoczyć, zagonić do rogu, przycisnąć do ściany – to Oni cię otaczają, oblegają jak żywą twierdzę, której ściany są, niestety, żałośnie słabe. Człowiek nie wytrzymuje oblężenia. Może wytrzymać miesiąc, rok, dekadę, ale prędzej czy późnej choć na krótko się łamie. Nawet nie czuje, jak i kiedy Oni wdzierają się do jego wnętrza, rozpełzają się niczym wszechmocne karaluchy.

Wytropiłem Ich widmową organizację. Na pewno nie jestem jedynym takim badaczem. Na świecie nie ma jedynych rzeczy, nie ma też jedynych ludzi. Niektóre książki dowodzą, że nie jestem całkowicie samotny. Jedynie to podtrzymuje mnie w chwilach absolutnej rozpaczy.

Broniąc się przed Nimi, nawet myśląc o Nich, nie można poddawać się uczuciom – zwłaszcza strachowi. Najważniejsze nie pozwalać sobie na uśpienie czy nastraszenie, zachować chłodny rozum. Przed Nimi chroni jedynie nieustanna czujność umysłu. Oni zachowują się w pewnym sensie logicznie, wprawdzie według swojej szczególnej logiki, która dla człowieka jest niemal nieznana, jednak mimo wszystko logicznie. To być może Ich jedyny słaby punkt (jeśli w ogóle mają słabe punkty). Uwagę należy zwracać jedynie na fakty, nie wolno zdawać się na przeczucia czy domniemania. Trzeźwy umysł, chłodna logika i ostrożność. Trzeźwy umysł, chłodna logika i potrójna ostrożność. Dzięki temu jestem żywy.

Przynajmniej teraz żyję, do czasu swojego wielkiego zrozumienia tylko wegetowałem, pchałem dni, jak wszyscy, wiedziałem to, co wiedzą wszyscy, byłem skazany, jak wszyscy. Choć nie, mimo wszystko nie byłem skazany, inne było moje litewskie szczęście. Nic na tym świecie nie dzieje się przypadkowo. Tylko całkowity wariat, całkowity ślepiec może pomyśleć, że przypadkowo zobaczyłem tego mężczyznę o włosach w kolorze słomy, przypadkowo zestawiłem spojrzenia jego i czarnowłosej Kirke, że to mogło się nie wydarzyć, gdybym tego dnia nie stanął przy rosyjskiej cerkwi na ulicy Basanavičiaus i nie zagapił się na skrytobójczego kota. Nie! Wszystko to musiało się wydarzyć, w Ich harmonijnym systemie pojawiła się szczelina, a wedrzeć się do środka było sądzone właśnie mnie. Lata, całe dekady upłynęły mi na nieświadomym przygotowywaniu się do tej chwili. Tylko wielkie olśnienia nadają znaczenie istnieniu człowieka. Już usprawiedliwiłem swoją egzystencję: odkryłem Ich system. Kiedy zająłem się tajnymi badaniami, moje życie wreszcie zyskało sens. Niech zginę choćby i dziś – mimo wszystko w księdze losu zostanie zapisane: „Zdołał zrozumieć, walczył do końca. Starał się”.

Dla dobra tajnych badań zatrudniłem się w bibliotece. Wygodnie jest mieć pod ręką potrzebne książki. Mówię „potrzebne”, choć sam nie wiem (nikt nie wie), o jakie książki chodzi. Nie istnieje i nie może istnieć specjalna dziedzina wiedzy o Nich. Informacje należy zbierać po okruszynce. Mało tego, miłość własna i próżność wciąż podszeptuje, że jesteś pierwszym, który odsłonił budowę świata, strukturę Dobra i Zła. To najniebezpieczniejszy błąd człowieka kroczącego Drogą. Nie może być tak, że przez tysiąclecia nikt nie odkrył Drogi. Wspomina się o niej w wielu książkach – może nazbyt mgliście, czasem niemal niezrozumiale, jednak te ciche ostrzeżenia i pouczenia są niezbędne dla człowieka rozpoczynającego tajne badania. Mnóstwo nazwisk przepadło na wieki, ale niektóre się zachowały. Święty Paweł, Bosch czy Blake próbowali ostrzec o Nich ludzkość – każdy inaczej; de Sade, Nietzsche i Sokrates zapłacili za swoją odwagę każdy na swój sposób. Jestem przekonany, że istniały też bezpośrednie studia nad Ich organizacją. Pożary w wielkich bibliotekach, wszystkie znane nam autodafe książek, pergaminów czy papirusów nie były przypadkowe. Prawdziwej roli Herostratesa w historii świata można się tylko domyślać. Oni za każdym razem dobrze wiedzieli, co palą, który z tysiąca płonących traktatów odsłonił Ich tajemnice. Ich logika jest naprawdę upiorna: Oni nie niszczą jednej czy kilku książek, dobrze rozumieją, że w ten sposób by się zdradzili, zwróciliby na siebie uwagę. Poczuwszy zagrożenie, Oni niszczą wszystko hurtem, mogą zdewastować milionowe miasto z powodu jednego jedynego człowieka, który zrozumiał Esencję. Zagłada Atlantydy, tragedia Sodomy i Gomory niesie ze sobą zapach Ich roboty aż do dziś.

A jak masz wytrzymać sam jeden, gdy widzisz ginącą w płomieniach tysiącletnią mądrość i słyszysz płacz milionów niewinnych ludzi?

Gdy znalazłem się w bibliotece, od razu natknął się na mnie Martynas. Pojawia się nieodzownie, gdy tylko zechcę być sam. Karłowaty myśliciel Wilna: włosy obcięte na jeża, żywe oczy i białawy język chorego człowieka. Stanął mi na drodze, wyłoniwszy się, jak się zdawało, z szarawej ściany korytarza. Obok kuliła się jasnoniebieska, obstrzępiona sofa i przekrzywiony stolik, na nim kurzyła się pełna niedopałków, wygięta z blachy popielniczka. Na podłodze z linoleum szarzały kłęby kurzu i włosów, przez brudną szybę do środka wpadały ponure, krzywe promyki. Na świecie za oknem panowały porozrzucane kawałki desek i kupki cegieł. Uwagę przyciągał tylko samotny, zmizerniały pies, okropny mieszaniec: z wielką kanciastą głową, długim ciałem szczura i tęgim, wlekącym się po ziemi ogonem. Węszył po ziemi, robił to tak gorliwie, z takim oddaniem, że mimowolnie wydało mi się, że udaje. Czuł, że na niego patrzę, więc udawał, że niczemu nie jest winny, że włóczy się tu bez żadnego celu. Przypomniał mi coś mgliście – nie innego psa, ale rzecz lub wydarzenie, a nawet człowieka.

W mojej absurdalnej grupie programistów (w bibliotece nie mieliśmy komputera) Martynas był jedynym mężczyzną. I jedynym humanistą. Według jakichś planów autorstwa kogoś tam mieliśmy kiedyś skomputeryzować katalog biblioteki. Martynasowi przypadłoby przygotować skorowidz, indeks osobowy i klasyfikację literatury pięknej. Ze względu na to biegał po domach pisarzy niby to aby się naradzić, a tak naprawdę – aby ich poznać i z nimi poplotkować. Tak jak my wszyscy w istocie nie robił nic. Według mnie, nie wiedział niczego na pewno, ale pragnął wszystkim wszystko wyjaśnić. Samo jego życie to próba wyjaśnienia czegoś. Jego mieszkanie, ciasny pokoik, był napchany najdziwniejszymi rzeczami. Nazywał to swoją kolekcją. W tym pokoiku mogłeś siedzieć całymi godzinami, jedynie gapić się na te rzeczy: wazoniki, ubrania, popielniczki, lampki, laski, pudełka. Wydawało się, że one nawet o coś cię pytają, coś chcą wyjaśnić. Ale Martynasowi to nie wystarczało – sam zadawał pytania.

– Niech pan posłucha, Vytautas, czy nigdy nie pomyślał pan w ten sposób: nie mamy przeszłości?

Opanowałem się już, odzyskałem oddech, mogłem odpowiedzieć:

– Zależy, co nazwiemy przeszłością. Zależy, kim są owi „my”.

– Ja, pan, ta krzywonoga dziewczyna za oknem. I ten robotnik na rusztowaniu… Nie mamy przeszłości, nigdy nas nie było. My tylko JESTEŚMY, rozumie pan? Odrzuciliśmy swoją przeszłość i już jej nie znajdziemy. Jesteśmy jak marchew na grządce. Wszak nie powie pan, że marchew ma przeszłość?

Podbródek Martynasa ledwie zauważalnie drżał z przejęcia. Zawsze poruszają go jego własne światowe odkrycia. Mnie bardziej interesował pies: nagle zaczął zataczać krąg na podwórzu; ogonem w kurzu rysował krzywe koło. Jakby próbował napisać wielką literę.

– No i co z tego? – odburknąłem. – Nie mamy to nie mamy.

Oczka Martynasa wyszły z orbit, łapał powietrze rozdziawionymi ustami. Nie rozumiałem, czemu się tak emocjonuje.

– Kto nie ma przeszłości, nie ma też przyszłości. Nie było nas i nie będzie, rozumie pan? Nic nie możemy zmienić, ponieważ nie mamy przeszłości, rozumie pan…? Jesteśmy pozbawioną twarzy kaszą, jesteśmy nikim, pustką… Nie ma nas, rozumie pan? W ogóle nas nie ma. Absolutnie! Ktoś ukradł naszą przeszłość. Ale kto?

Martynas nawet oblał się potem. Wymacał narzutę okrywającą tajemnicę, lękliwie miętosił ją w rękach. Czyżby wyczuł Ich zapach?

– Ciągle myślę: kto? – mruknął, dusząc się powietrzem. – I nie tylko ludzie… Miałem taką białą popielniczkę… Pozbawiony oblicza produkt masowy. Nie miała przeszłości tak jak my, rozumie pan…? I pewnego dnia nagle się rozprysła, rozsypała się na biały proch. I po wszystkim… Również nie miała przeszłości. To działa nawet na rzeczy, rozumie pan?

Spoglądałem na kłąb kurzu i włosów, który zwinął się w rogu. Drgnął nagle, choć na korytarzu nie było najmniejszego przeciągu. Powoli podniósł się z podłogi, jakby podniesiony przez człowieka, zawisł w powietrzu i ponownie opadł do rogu. Ktoś niewidzialny przewrócił ten kłąb w rękach i odłożył znów na miejsce. Szybko spojrzałem za okno: pies łypnął na mnie i pokuśtykał na bok. Ścieżką wzdłuż leniwie rosnącego muru kroczył Karaś. Skrada się pod naszym oknem kilka razy dziennie, ale denerwuję się za każdym razem, gdy go widzę. Jest moim talizmanem. Nie pamiętam jego prawdziwego nazwiska, w łagrze wszyscy nazywali go Karasiem. Straszna rzecz: nie witamy się na ulicy. Wielu nieszczęśników z łagru, gdy się zobaczy, udaje, że się nie zna. Może naprawdę nie mamy przeszłości?

Kosmatokudłe psy syberyjskie nie przegryzły kręgosłupa jego ducha. Oto on, zezowaty Stiepan, przezwisko Karaś. Znowu przyczepił się do ruskich komunistów:

– Jesteście jak te karasie! Karasie! Smażą was na patelni, a wy zwijacie się i śpiewacie pieśni kucharzowi. Stalin was piecze, Stalin, czy nie rozumiecie? Czy macie mózgi jak u karasi?

Podnosi ręce do góry, rzuca gromy jak na scenie:

– Wstyd mi, że jestem Rosjaninem! Nigdy nie będę karasiem!

Patrzysz na niego – i łatwiej ci oddychać, łatwiej cierpieć, łatwiej czekać na zgubę. Żadne kłosieczne psy syberyjskie nie przegryzą mu duchowego kręgosłupa. Karaś wydaje ci się piękny, nawet zez nie szpeci mu twarzy. Jeśli masz duszę, jesteś piękny.

Być może Martynas ma rację: nie mam przeszłości. Jest ona niczym nieobjęty kraj, do którego niesądzone mi się dostać. W długie zimowe wieczory bezowocnie staram się przypomnieć sobie swoją przeszłość. Pamięć chętnie odtwarza obrazy i głosy, jednak te mówiące obrazy nie są moją przeszłością. Co z tego, że te wydarzenia kiedyś miały miejsce. Ta gmatwanina ludzi i rzeczy niczego nie zmienia w moim życiu, niczego nie wyjaśnia. Nie może stać się moją przeszłością. Wszystko to zapewne przydarzyło się komuś innemu, bynajmniej nie mnie. Nie taka była moja wileńska noc, nie taki był drut kolczasty mojego łagru, nie tak pachniał mój pot. Prawdziwa przeszłość nie mogłaby pozostawać tak obojętna, musi być swoja: znajoma i oswojona. Jest niczym gwoździe, którymi pozbijana jest twoja teraźniejszość. Mojej nie trzymają żadne gwoździe. Nie mam przeszłości, choć w moim życiu wiele rzeczy było. Widocznie mam tylko nieprzeszłość. W wielkim WSZYSTKO nie ma wydarzeń byłych i przeszłych, w nim wszystko dzieje się nadal.

Dlatego zapamiętałem sobie nieoczekiwane otwarcie się Martynasa, jego myśli wielokrotnie słyszane z innych ust. Dlatego wrył się ten obraz, jeszcze jedna wizja mojej nieprzeszłości: chuderlawy bożek wszystkich obciętych na jeża Martynas stoi smutno oparty o ścianę, pod jego nogami obojętnie przewala się popiół z papierosów, a za oknem tupie zezowaty Karaś, kłując moje zmęczone nieserce.

Tego wszystkiego było mi już za wiele: ogłupiałych gołębi o poranku, rosyjskich cerkwi, dziewczyn w kakaowych płaszczach, bezdomnych wileńskich psów, płaskich, kanuckich twarzy. Ten dzień (jeśli to był jeden dzień) śmiertelnie mnie wykończył. Ogarnęła mnie dusząca, oszałamiająco wyraźna beznadzieja. Chciałem jedynie natychmiast umrzeć. Żadne niebiańskie czy ziemskie rzeczy nie zdołały zagłuszyć tej chęci.

W takich chwilach pozostaje czekać. Czekać nie wiadomo na co, ponieważ nie ma już żadnej nadziei. Jakbyś leżał sam jeden w rozbitym czółenku ze sparaliżowanymi rękami i nogami, a górski potok niósł cię wartko w stronę wodospadu; wokół żywej duszy – jedynie ostre, skaliste brzegi i zupełnie bliski huk wody wpadającej w otchłań. Nad spienionymi porywami unoszą się rozpryski wodospadu, koniec już niedaleko, a ty nie możesz nawet wytoczyć się z łódki, zapaść się jak kamień na dno, skończyć wszystko w mgnieniu oka. Musisz się męczyć, dopóki twojego ciała nie połknie bezdeń: prąd wodospadu rozbije je o ostre odpryski skał, potem jeszcze żywe wrzuci do kipiącego kotła szarej kipieli. Już zginąłeś, jednak możesz myśleć, to najstraszniejsze: wszystko pojmujesz.

Zagrożenie czaiło się wszędzie, wszystko mogło zadecydować o zakończeniu: ponury, zgarbiony robotnik na rusztowaniach, książki na półce, zapach linoleum. Oni cały czas mnie obserwowali, sami niewidziani, niesłyszani, nieprzeczuwalni. Byłem zupełnie samotny, ale nawet na chwilę nie mogłem zostać sam ani uniknąć Ich piekielnego dozoru.

Wydawało mi się, że gabinet powoli się rozszerza, ściany oddalają się ode mnie – a może ja sam się kurczę i zbiegam, stając się coraz mniejszym. Wiedziałem, że siedzę w swoim gabinecie, że za plecami zionie szerokie, brudne okno, ale wizja wewnętrzna była silniejsza: pokój powoli stawał się pustynią, wypaloną, żółtawą równiną, gdzie nie rosną żadne rośliny, nie ganiają żadne stworzenia. Ten posępny pejzaż wydawał mi się bliższy prawdzie niż realny wygląd gabinetu. W moim środku było pusto, zatem dookoła również zrobiło się pusto. Dusiłem się, byłem tak samotny i nieszczęśliwy, że pozostało mi natychmiast umrzeć. Konałem już. Mogło mnie uratować jakieś stworzenie czy nawet najmniejszy piaskowy badyl – cokolwiek. Jednak na pustyni było zupełnie pusto – tylko daleki grom przypomniał mi, że gromowładny również zawsze jest sam.

Nie od razu zrozumiałem, że to nie grom, ale tylko stukanie do drzwi. Czyjeś knykcie nakazały mi się opamiętać, stukały w swingującym rytmie, w jednym z wielu swingujących rytmów Gediminasa. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, na progu stała Lolita.

– Można? – Ostrożnie zamknęła drzwi, niezręcznie poprawiła włosy i zimno się uśmiechnęła. – Gdyby pan wiedział, jak one mi obrzydły… Jeśli można, posiedzę u pana?

Nieco speszona ulokowała się na sofie, wyciągnęła swoje długie nogi i oparła się, spuszczając oczy. Zapewne oczekiwała, że jej poza, smukła talia, rozpuszczone włosy same wszystko wyjaśnią. Nigdy w ten sposób do mnie nie zachodziła, w ogóle rzadko wymienialiśmy choć słowo. Ale oto, spuściwszy oczy, siedziała na sofie i palcem wskazującym delikatnie głaskała grzbiet drugiej dłoni. Ta bezsilna pieszczota całkowicie mnie dobiła. Lolita, zdawało się, błagała, abym się do niej przysiadł, abym pomógł, żeby nie musiała dłużej głaskać się sama. Pojawiła się w samą porę, spełniła się, jak spełnia się odurzający sen. Przed minutą naprawdę mogłem umrzeć. Ocaliła mi życie. Mój sen mnie odwiedził, choć nigdy nie ważyłem się go wzywać.

A ja stałem jak głupek i jeszcze gwałtowniej się dusiłem. W głowie kręciła się najgłupsza z wszystkich możliwych myśli: zwierzchnik nie powinien czerwienić się przed podwładnym jak gimnazjalista. Tyle we mnie pozostało rozumu. Zapewne bredziłem. Jej pojawienie się było zbyt niewiarygodne, w ogóle niemożliwe. To był cud, choć kobieta siedziała wyjątkowo ziemska i zwyczajna: nieco niedokładny owal twarzy, nieszczególnie poprawne rysy, przybłąkane z mojego snu nogi, sporawe, strome piersi. Tylko brązowe oczy zawsze zwrócone do siebie, do własnego wnętrza, nagle spojrzały na mnie. Mówiły mi jasne i zwyczajne rzeczy, tak jasne i zwyczajne, że nie mogłem w nie uwierzyć. Powinienem rzucić się i wycałować ręce tej niemal nieznanej (tak znanej, wymarzonej i wyśnionej!) kobiety, wyznać jej wszystko – nie durne słowa miłości, nie – wykrzyknąć, że jest dla mnie wszystkim, że ocaliła mnie od śmierci… że ją wymyśliłem w bezsenne noce… Że bez niej świat by nie istniał, gwiazdy przestałyby się poruszać… Powinienem lizać jej stopy, czołgać się przed nią… Należało choć na chwilę stracić rozum i odważyć się to zrobić, ale sterczałem jak posąg i czułem, że sam zabiję ten cud. Nie uwierzyłem w znaki jej oczu. Ja w nic nie wierzę.

Zapewne spojrzałem na nią strasznie – przygryzła wargę i znów chłodno się uśmiechnęła. Niestety, moje oczy nie oddają żadnych uczuć, po prostu patrzą. Najczęściej przerażają i ranią. Poruszyła się, jakby siedziała na rozgrzanym żelazie, nagle całym ciałem pochyliła się do przodu, przymknęła oczy i z bólem rozpaczliwie wymamrotała:

– Vytautas…! Vytautas, po… pogłaskaj mnie…

Jakaś olbrzymia bańka pękła nagle i opryskała mnie gorącymi bryzgami. Gigantyczna bańka mojego strachu i absurdalnych wątpliwości. W tej sekundzie zrozumiałem wszystko, co już kto wie kiedy powinienem zrozumieć. Oddech zdławiła mi ciężka, histeryczna radość. Przecież ona od dawna mnie szukała, sama mnie szukała! Oczekiwała na korytarzu, aż przejdę, starała się stanąć jak najbliżej, całym ciałem łowiła moje spojrzenie. Przecież sama mnie szukała: nagle całkiem innym okiem zobaczyłem i jej lękliwie poruszającą się pierś, i pragnące pieszczot dłonie. Ta boska kobieta beznadziejnie mnie szukała! Krwawe kręgi zamigotały mi w oczach, a kiedy się rozpierzchły, zobaczyłem jej uśmiech, znany i miły uśmiech Lolity. Wszystko było tak jasne i zwyczajne, że poczułem urazę i jeszcze jakieś bezimienne uczucie – może wstyd. Przecież ona chodziła obok mnie przez rok, i dwa, i trzy, zobaczyłem ją już dawno, ale byłem ślepcem i idiotą, i tchórzem, i…

– Mój Boże – wydusiłem z siebie na siłę. – Mój Boże… Setki razy, tysiące razy… Co za idiotyzm…

– Jezu… Nareszcie… – powiedziała, wciąż się uśmiechając, a ten uśmiech ciął mnie jak bicz, karał za stracony czas, za ślepotę i nieszczęsny strach.

Wciąż jeszcze nie wierzyłem, że jej ręce, usta, piersi wreszcie należą do mnie, że ona cieszy się może nawet bardziej niż ja… że jest tu… Że Lolita jest tu… że ja, nieszczęsny dureń, nawet dziś mogłem wszystko zaprzepaścić…

Nie słyszałem, co mówiła potem. Patrzyła zalotnie brązowymi oczami i mówiła tak, jakbyśmy byli starymi kochankami, jakbyśmy mieli nieskończenie wiele wspólnych wspomnień, jakby żadnych ścian między nami już od dawna nie było. A ja wciąż się obawiałem, że wszystko tylko sobie wyobrażam, że wymyśliłem ten cud, ukrywając się w pustym, żółtawym gabinecie, próbując ocalić się przed śmiercią, że uwierzyłem w halucynację i wkrótce boleśnie za to zapłacę.

Ale Lolita była realna jak mój ból, jak mój brak nadziei, roześmiała się bezgłośnie, odrzucając długie, kasztanowe włosy.

– Jezu, Jezu – powtarzała wciąż. – Tyle czasu…! A gdybym jeszcze tak ni z tego, ni z owego nie…

Znów śmiała się bezgłośnie, jakby spadł jej z serca najcięższy kamień, a ja ze zgrozą poczułem, że powoli oddala się i znika żółtawa pustynia, brudne gołębie miasta, płaskie twarze kanuków, Ahaswer i rosyjska cerkiew – że wszystko oddala się i znika. Że odradza się we mnie pusta nadzieja, wielokrotnie utracona nadzieja, że dławi mnie pragnienie, aby jedynie pieścić i całować Lolitę – tylko serce ostrzegawczo postukuje w niespokojnym, ulubionym przez Gediminasa, swingującym rytmie.

Teraz stoję całkiem nagi przed lustrem – moje ciało jest zziębnięte, ale uparcie patrzę na siebie – już godzinę albo dzień, albo tydzień. Moja mocno opalona skóra wyróżnia się na tle ściany obitej czerwonym materiałem, w lustrze zastygł zbyt dokładnie namalowany portret, trącący oślizgłym duchem kiczu: przesadnie pretensjonalny odcień czerwonego tła, afektowanie gładkie linie. Jest w tym coś nieprawdziwego, niewiarygodnego, jakby artysta chciał osiągnąć jedynie tani efekt. A może chciał osiągnąć prawdziwy efekt, ale mimo woli przesadził: wyjątkowo fatalne spojrzenie portretu… kurczowo zaciśnięte pięści… wulgarnie uwydatniona płeć… teatralna poza…

W ramach lustra jestem ja, ale zarazem nie ja, a jakiś on, patrzący na mnie złymi oczami. Czasem pociera palcem skroń albo przeciąga dłonią po piersiach. Rzekłbyś, że wstydzi się swojej nagości. Co pociągającego Lolita mogła dojrzeć w tym człowieku z lustra? Czym ją skusił ten niedowiarek ze zszarganymi nerwami i zagadkowym uśmiechem męczennika?

Wciąż jeszcze nie potrafię uwierzyć, że ona naprawdę mnie szukała. Przejrzałem jej akta w pracy: jest równo dwukrotnie ode mnie młodsza. Zrozumiałbym coś z tego, gdybym był bogaczem albo przynajmniej ministrem. Zrozumiałbym coś z tego, gdyby ona była jakąś okropną starą panną. Ale jej ciało, jej oczy, jej tajemnica uwiodłaby każdego mężczyznę. A ona wybiera sobie ramola. Widziałem go całego, niczego przede mną nie ukryje. Ten mężczyzna w istocie jest duży i potężny, wysoki i barczysty: człowiek przyzwyczajony siłą odpychać innych na bok. Naprawdę nie wygląda na nawet trochę podstarzałego i równo dwukrotnie od kogoś starszego. Jego gładka skóra jest pięknie opalona, muskulatura nie sflaczała, na torsie ani grama tłuszczu. Jego ciało nadal jest bardzo twarde (na zewnątrz twarde) – zaiste rzadka twardość w dzisiejszych czasach zwiotczałych brzuchów. Na razie on nawet nie siwieje: srebrnym pyłem posypane są tylko jego skronie i włosy na klatce piersiowej. Swoiście pociągający starczo młodzieńczy Apollo, dobrze znający, jak się zdaje, swoją wartość. Samiec, o którym nie można powiedzieć, że jest skrępowany niemocą, łapczywy drapieżnik wyszczerzający zdrowiuteńkie, białe zęby. Zęby Vargalysów nie gniją. Ten bezczelny mężczyzna z lustra niemal uwierzył, że może wpaść w oko dwukrotnie od niego młodszej ślicznotce. Ale dlaczego się niepokoi, dlaczego wciąż nie odchodzi od lustra?

Jedynie dlatego, że się boi. Boi się przegrać, boi się rozczarować. Boi się wpaść w potrzask, a najbardziej obawia się, że cała jego wiara w siebie to żałosne oszustwo.

Nie kocham tego człowieka. Nie jest odpychający czy nieprzyjemny, ale nie widzę w jego oczach płomyków wskazujących na zdrową duszę. Nie czuję w nim siły, żeby dać coś innym, nawet Lolicie. Jego spojrzenie to pełne gniewu spojrzenie skazanego na śmierć. Czyżby Lolita nie widziała jego oczu, nie pojmowała beznadziei w tych poczerniałych tęczówkach?

Wprawdzie Lolita jest co najwyżej kobietą. Kobiety nie cierpią abstrakcji, bardziej cenią rzeczy, których można dotknąć rękami. Jestem wystarczająco cyniczny, mogę splunąć mu w twarz potworną prawdę, wyjaśnić, co najbardziej pociąga i oszołamia Lolitę. On sam również to przeczuwa: to ta rzecz, groźnie wisząca na podbrzuszu, nienormalnie wielki organ miłości, pełny kuszącej, zwierzęcej siły. Jego męskość różni się od innych – kurczowo przekrzywiona, z zawsze do końca odsłoniętą skórką, i z główką, którą szpecą (czy zdobią?) głębokie blizny – okrutne znaki pojedynku na miękkim, jednookim obliczu. Człowiek o nazwisku Stadniuk wypalił te blizny na zawsze. Chciał okaleczyć, a w dziwny sposób pomógł: to pokryte bliznami zwierzę zamiast straszyć, budzi w kobietach potrójne pożądanie.

W ten sposób cynicznie wyjaśniłbym mu, co najbardziej pociąga i oszołamia Lolitę.

I to byłoby brzydkim oszustwem. Z jakiegoś powodu pragnę bagatelizować nie tylko jego, ale też ją. Przecież ona nigdy tej rzeczy nie widziała ani jej nie doświadczyła. Nie widziała, kiedy zaczęła mnie szukać, nie widziała nawet teraz, gdy stoję przed lustrem i bezsensownie się zadręczam.

Ale co, co ona we mnie znalazła?

Dziadek siedzi zgarbiony w głębokim fotelu na środku pokoju, jak zawsze zły i zgorzkniały, bezgłośnie mamrocze przekleństwa na cały świat. Przez otwarte na oścież okno napadało do środka żółtych i czerwonych liści, poruszają się jak żywe, wyrywają się z powrotem na wolność. Boją się dziadka.

– Znaczy się, masz czternaście lat – mówi dziadek. – Dwa razy po siedem.

Kiwa palcem, musisz podejść bliżej. Suche liście ze złością szeleszczą ci pod nogami, nie wiadomo dlaczego jest niespokojnie, niemal przerażająco. Dziadka wszyscy unikają. Gdy wlecze się uliczką wioski Užubaliai, ludzie szybko zamykają okna. Nawet liście się go boją.

– Znaczy się, masz czternaście lat…

Znów słyszysz szelest suchych liści: wielki pies dziadka, czarny jak węgiel, przysiada obok fotela i wlepia w ciebie nieodgadnione spojrzenie. A dziadek prostuje zwiędłą rękę i zaczyna cię macać. Palcami gniecie ci ramiona, łokcie, mocniej ściska ramię, a ty mimo woli napinasz mięśnie.

– Dobrze… – mamrocze dziadek. – Kamień i ziemia… Miedź i krzemień… Wszystko w porządku…

Jego słowa są dziwne, a ręka zaczepnie bada twoje ciało. Wreszcie obszukuje cię całego, już myślisz, że możesz iść, ale nagle oblewa cię fala gorąca. Dziadek skrupulatnie gniecie wszystko również tam, ze złością mruczy:

– Rozpinaj… Dawaj go tu!

Niedobrze ci, nie chcesz usłuchać, ale pies groźnie warczy, poddajesz się od razu, struchlały wywalasz tę rzecz, pulsującą i wzdrygającą się przy każdym dotknięciu. Może dziadkowi całkiem się pomieszało – ale nie, jest poważny i skupiony jak do modlitwy. Patrzysz na liście na podłodze, na ogień w kominku, nagle zaczyna ci się wydawać, że wszystko to już było, stałeś już niegdyś przed siwym starcem z włosami długimi do ramion i z czarną jak noc, dziką bestią, już raz czekałeś, aż obejrzą cię całego i pobłogosławią.

Dziadek ostrożnie obraca twoją męskość w ręce, waży w dłoni, gniecie jego główkę.

– Dobry kutas! – mówi wreszcie. – Prawdziwy kutas Vargalysów. Z miedzianym końcem.

Sam go chowa i zapina rozporek, rozumie zapewne, że jeszcze stoisz, całkiem osłupiały. Pies wstaje i szeleści czerwonymi i żółtymi liśćmi, a tobie w oczach zbierają się łzy: dziadek to dziadek, ale dlaczego trzeba było pokazać wszystko tej czarnej, złej bestii?

– Wiesz, dziecko, już możesz mieć kobietę, każdą kobietę – mówi dziadek. – Każdy Vargalys może wziąć każdą kobietę. Nawet twój zasrany ojciec.

Znowu dębiejesz, bo dziadek się uśmiecha. To niemożliwe, dziadek nie umie się uśmiechać, nie ma w mózgu tej części, która tworzy uśmiech. Nawet teraz zamiera mu na twarzy, zaledwie się narodził.

– Idź sobie! – mówi dziadek zwykłym opryskliwym głosem. – I zapamiętaj: jesteś już Vargalysem. Strzeż się, dziecko, bycie Vargalysem to żadne szczęście. I nie staraj się siebie zrozumieć. Jeszcze żaden Vargalys nie zrozumiał sam siebie.

Wychodzisz jak we śnie, jeszcze się odwracasz i widzisz dziadka między rozrzuconymi na podłodze czerwonymi i żółtymi liśćmi, już półgłosem mamroczącego przekleństwa. Przeklina wszystko po kolei: przede wszystkim Żeligowskiego i wileńskich Polaków, potem Polaków całego świata, Rosjan i Niemców, życie, Boga, słońce i księżyc, ojca i matkę, Drogę Mleczną i wszystkie galaktyki.

Niestety, ona w ogóle mnie nie widziała ani nie doświadczyła, zna tylko tego Vytautasa Vargalysa, który chodzi po korytarzach biblioteki albo po ulicach Wilna. Co zatem wybrała, kim takim jest ten dwukrotnie od niej starszy człowiek? To ja czy nie ja? To ten człowiek z lustra czy może fantom z jej marzeń, z którym nawet prawdziwy ja nie mógłby się równać?

Jeśli ona naprawdę wybrała tego pozbawionego nadziei człowieka z lustra, powinienem ją ostrzec, powstrzymać, dopóki nie jest za późno. Nawet nie wiem, co jest dla mnie ważniejsze – czy pomóc jej, czy zaszkodzić, zemścić się (za co się zemścić?) na tym mężczyźnie o złych oczach, wyniośle badającym moją nagość. Czyżby nie widziała, czyżby nie rozumiała, że pod tą z pozoru twardą powłoką kryje się ciało niesłuchające swojego właściciela, żyjące samodzielnym życiem? To niebezpieczne ciało, wylinka nienazwanego tworu, do której siłą wepchnięto moje wnętrze. Można patrzeć na tę wylinkę całymi godzinami, ale niczego prawdziwego nie zobaczysz. Mnie tu nie ma, jest tylko ten smutny człowiek z lustra. Nawet ja nie zdołam wedrzeć się w jego głębię. I dzięki Bogu!

Domyślałem się, co by się stało, gdybyś wniknął choć trochę głębiej, gdyby zewnętrzna zbroja otwarła się i odsłoniła wewnętrzne gąszcze chwastów i kąty oblepione pajęczynami. Co by się działo, gdyby na świecie była taka pochodnia, którą można by rozświetlić wszystkie zakamarki duszy, a jeszcze lepiej – przypalić wewnętrzne bestiarium, żeby wszystkie wewnętrzne stworzenia, wszystkie te plugastwa zaczęły wystraszone wyłazić na zewnątrz. Ludzi należałoby dzielić tylko według paskudztw tkwiących w ich środku, według ich obfitości, rodzaju i zróżnicowania. Należałoby jedynie wynaleźć tę pochodnię i skromnie spuszczające oczy zakonnice natychmiast oblepiłyby się brodawkowatymi ropuchami, a świętych męczenników otoczyłyby roje trujących komarów. Co tu mówić o innych!

Dobrze znam tego nagiego człowieka z lustra, wiem, jaki pochód piekielnych monstrów wysypałby się z niego. Twory z ciałami ropuch i oczami ptaków, chwiejące się na krótkich nóżkach; skręcone długonose głowy z obłędem w oczach, staruchy z napęczniałymi, pokrytymi brodawkami brzuchami i pozieleniałymi, oślizgłymi twarzami, ludzie-ryby, słudzy szatana z mysimi ryjami, ptaki z włochatymi dziobami i przeźroczystymi wnętrznościami, w których trawione są kawałki ludzkiego mięsa, okrągłe szklane oczy bez źrenic, nadgniłe ciała obrosłe korą drzew, olbrzymie piersi z krostami krwawiących sutków, przy każdym ruchu wydzielające straszny smród, niezdarne karzełki rzygające odchodami, niewinne dziewice przepuszczone przez maszynkę do mięsa, ale znów łączące się w jedną rzecz, poprzebijane igłami uśmiechające się ludziki, a potem kobiety, kobiety, kobiety, które tuli próchno pni drzew, których krocza łapczywie obejmują ustami ospowate żaby, a brzuchy oblepiają nietoperze krwiopijcy, kobiety z rozkoszy wykrzywiające twarze, w koronkowych posłaniach oddające się długoszczeciniastym knurom… I to tylko obrzeża szarego piekła, peryferia o łagodnym charakterze. Najważniejsze to zobaczyć, jak wygląda on sam, dowódca tej pstrokatej kompanii, co on sam wyczynia…

Stoję całkiem nagi przed lustrem i niemal się nim zachwycam. Jego ciało całkowicie zdrętwiało, ale cierpliwie (i zapewne bezczelnie) sterczy nadal na krwawym tle, rzucając mi wyzwanie. Nagle pojmuję, że on również widzi mnie na wylot. Przyznam, że podobają mi się tacy ludzie.

Tylko ci, którzy stracili duszę, boją się wewnętrznych potworów. Tylko ci, którzy stracili równowagę, udają, że ich środek jest czysty i piękny. Naprawdę wielkim możesz stać się, połączywszy swoje niebo ze swoim piekłem. Wszelkie dobro w ludziach jest takie samo, a królestwo zła w każdym inne. Ja naprawdę myślę w ten sposób, ale czy mógłbym przyznać to przed Lolitą? Czy ona choć domyśla się, co dzieje się w moim wnętrzu, w jakie bagno chce wejść? Czy nie przestraszy się, gdy zobaczy choć jeden z miliarda moich wewnętrznych pejzaży à la Bosch? A jak mógłbym je pokazać?

Może i przed nią powinienem stać całkiem nagi na krwawym tle, stać całymi godzinami, aby przyjrzała się siwiejącym skroniom, oczom o poczerniałych tęczówkach niemal bez źrenic, mojej pokrytej bliznami męskości – żeby patrzyła, aż zobaczy bezgłowego potwora w moim środku (albo mnie samego jako bezgłowego potwora), aż usłyszy moją wewnętrzną muzykę, aż poczuje mój prawdziwy zapach…

Nie, mimo wszystko nie rozumiem, dlaczego mnie wybrała. Nie istnieje żadne wyjaśnienie, a ściślej, jest jedno jedyne wyjaśnienie (na razie jedyne), o którym nie chcę nawet myśleć.

Teraz stoję na ulicy przy przystanku autobusowym obok rosyjskiej cerkwi i rozglądam się roztargniony (kto wie kiedy stałem i się rozglądałem). Niedaleko przemyka dziewczyna w kakaowym płaszczu przeciwdeszczowym, na schodach cerkwi zwinął się skrytobójczy kot, nie to jednak jest najważniejsze. Najbardziej dręczy mnie wspomnienie Kirke starówki o wiotkich piersiach, jej unoszący się dookoła duch. Nawet drzewa milczą tak, jak niegdyś milczała ona.

Teraz widzę niepewnie trzymającego się na nogach mężczyznę o włosach w kolorze słomy, teraz czuję wlepione we mnie spojrzenie jego białawych oczu, wyczuwam zapach gnijących liści. W tym spojrzeniu, w tym zapachu właśnie tkwi odpowiedź, łącząca nieskładne detale w zbyt składną całość.

Obserwują cię wszystkie Ich odmiany, śledzą w tajemnicy – nawet jeśli nie mają oczu, oczy bynajmniej nie są tu najważniejsze. Mógłbym nazywać Ich „patrzącymi”, „obserwującymi”, „śledzącymi”, jednak takie nazwy mimo woli zwiodłyby mnie z Drogi. Nasz język pozostaje zbiorem etykiet, do całkiem różnych rzeczy przyklejamy te same, ponieważ tych etykiet wciąż brakuje, jest ich za mało. (To Oni postarali się, żeby tak brakowało słów, żeby były takie nietrafne i zwodnicze). A przecież to nie Ich przytłaczający nadzór wszystko determinuje. Przygniatające wpatrywanie się i nieustanne śledzenie to zapewne najbardziej wyraziste, ale bynajmniej nie najgroźniejsze rzeczy.

Wileński poker

Подняться наверх