Читать книгу Diablo. Wojna grzechu - Richard A. Knaak - Страница 6

JEDEN

Оглавление

Toradża płonęła…

Choć to miasto nigdy nie dorównywało ogromem ani sławą wielkiemu Kedżanowi na wschodzie, to niejedno w nim wciąż godne było obejrzenia i cieszyło się uznaniem zarówno wśród pielgrzymów, jak i mieszkańców. Tuż przy północno-zachodniej bramie znajdował się rozległy targ, gdzie można było nabyć albo i sprzedać wszystko, co tylko znajdowało się na ziemiach znanych ludziom. Bliżej centrum miasta kwitły ogrody liczące sobie setki lat, uprawiane starannie, tworzące skomplikowane mozaiki z kwiatów i innych roślin. Rosły tu nawet spiralne drzewa i słynne Kwiecie z Falo, mające więcej niż tuzin intensywnych barw na każdym z płatków i pachnące tak, że nie dorównywały im nawet najbardziej wyrafinowane z perfum. Za ogrodami wznosiła się Arena Klytos, gdzie odbywały się Igrzyska Niroliańskie, przyciągające widzów nawet z wielkiego Kedżanu.

Ale te wszystkie słynne i legendarne miejsca, zazwyczaj pełne ludzi, tego straszliwego wieczoru świeciły pustkami. Tylko w jednej jedynej części miasta coś się działo – coś, co można było dostrzec z daleka, aż z samych gęstwin dżungli otaczających Toradżę.

Miasto płonęło… a w samym centrum płomieni stała Świątynia Trójcy.

Krwawa łuna oświetlała niebo wysoko nad trzema wieżami trójkątnego budynku, największego, jeśli nie liczyć tego pod Kedżanem, przybytku Świątyni Trójcy. Czarne kłęby dymu spowijały wieżę poświęconą Mefisowi, jednemu z trzech duchów przewodnich. Ogromny czerwony krąg, symbol obrządku, a zarazem miłości będącej sferą podległą Mefisowi, zwisał teraz krzywo i niepewnie, bowiem płomienie pochłonęły część mocowania. Budowniczowie Świątyni nie przypuszczali, że może ją spotkać tak straszliwy los, i nie przewidzieli dodatkowego mocowania dla odlanego z żeliwa kręgu.

Katastrofa, która zagrażała wieży Mefisa, wcześniej pochłonęła już wieżę poświęconą Dialonowi. Wprawdzie pełen dumy łeb barana, symbolizujący determinację, wciąż jeszcze wisiał wysoko, ale nad nim wznosiły się już jedynie zwęglone szczątki wieży. Przy czym niewielka część budulca, tworzącego wcześniej wyższe kondygnacje, spadła na ziemię; połamane belki i kamienie zwaliły się do wnętrza wieży jakby w skutek implozji.

U podnóża schodów tłoczyły się setki ludzi. Ci zgromadzeni bliżej wejścia do Świątyni odziani byli w lazurowe, złote i czarne szaty trzech obrządków. Towarzyszyli im liczni Strażnicy Pokoju, jak zawsze zakapturzeni i chronieni przez metalowe napierśniki, uzbrojeni w miecze i włócznie. Wierni Świątyni starali się odeprzeć tłum, którego pierwsze szeregi złożone były z ludzi w prostych strojach wieśniaków i farmerów, typowych dla mieszkańców wyżyn położonych daleko na północny zachód od wielkiej dżungli. Mieli przy tym jasną skórę, w przeciwieństwie do przeważnie smagłych sług Świątyni. Różnili się też karnacją od tych, którzy postępowali za nimi. Nacierający w stronę Świątyni Trójcy tłum składał się bowiem w większości z mieszkańców Toradży, których nietrudno było zidentyfikować po luźnych, powiewających szatach, przeważnie czerwonych i fioletowych, i długich włosach związanych na karku.

I choć to w rękach atakujących znajdowała się większość pochodni, płomienie, które trawiły tę część miasta, nie były ich dziełem. Po prawdzie nie było nikogo, kto zdołałby określić, jak zaczął się pożar. Początkowo płomienie zdawały się sprzyjać kapłanom… i to wystarczyło, by sympatię dla Świątyni zmienić w gniew.

I gniew ten stał się wystarczającym impulsem dla Uldyzjana, by ruszyć na Świątynię bez dalszej zwłoki. Kiedy przybył do Toradży i kiedy już uporał się ze zdumieniem, że taka liczba ludzi może się zmieścić w tym jednym miejscu, postanowił stopniowo wpływać na mieszkańców miasta, by pozbyli się kapłanów i ich sług. Ale czyn tak straszliwy, w skutek którego potraciły życie dziesiątki mieszkańców, a nawet kilku z tych, co przybyli do Toradży z Uldyzjanem, sprawił, że były farmer stracił resztki sympatii i żalu, które jeszcze się w nim kołatały.

„Przybyłem tu w nadziei, że będę nauczał, że nawrócę ludzi – myślał, spiesząc w stronę świątynnych schodów. – Jednak sami to na siebie sprowadzili”.

Zgromadzeni przed budynkiem ludzie rozstąpili się przed Uldyzjanem, zanim jeszcze go zobaczyli. Dotknięci jego mocą – mocą nefalema – wyczuwali jego bliskość. Znieruchomieli, gdy tylko dotarło do nich, że Uldyzjan ma coś na myśli.

To nie on zapoczątkował dzieło zniszczenia Świątyni. Nie, był to skutek daleko prymitywniejszych wysiłków uczniów Uldyzjana. Takich jak Romus, jeden z najzdolniejszych akolitów Uldyzjana. Wywodził się z Party, miasta, które jako drugie po Seram miało okazję doświadczyć niezwykłej mocy nefalema. Jednakże gdy w Seram ogłoszono Uldyzjana potworem i mordercą, w Parcie został prorokiem, a lud bez wahania przyjął proste, ale i uczciwe prawdy, które głosił.

Uldyzjan nie był prorokiem, jaki w baśniach i legendach wyrusza na krucjatę w imię wiary. Nie był młodzikiem o anielskiej urodzie, który przewodził wiernym Katedry Światłości, ani dobrotliwym, srebrnowłosym mędrcem, jakim był Pierwszy, stojący na czele Świątyni rywalizującej z Katedrą – ten sam, którego słudzy mieli teraz zmierzyć się z gniewem Uldyzjana. Uldyzjan ul-Diomed urodził się w chłopskiej chacie. Rysy miał twarde, częściowo ukryte za krótką brodą, szczękę kwadratową, a budowę ciała mocną wskutek zmagania się z przeciwnościami losu. Ale w żaden sposób nie wyróżniał się z tłumu. Jasne włosy spadały mu na kark w nieładzie. Odziany był w prostą brązową koszulę i spodnie oraz zniszczone buty. Poza nożem myśliwskim za pasem nie nosił broni, ale i żadnej nie potrzebował, bo sam stanowił broń o wiele groźniejszą niż najbieglejsza klinga albo najszybsza strzała.

Czy też, dajmy na to, oddział Strażników Pokoju, którzy pędzili na niego po świątynnych schodach. Biegnący za nimi kapłan Dialona wyszczekiwał rozkazy. Uldyzjan widział w nim kolejnego głupca, wiedział bowiem, że klecha przekazuje jedynie polecenia zwierzchnika ukrytego gdzieś w głębi zabudowań Świątyni. Jednak zarówno kapłan, jak i wojownicy będą cierpieć za swą zagorzałą lojalność względem przeklętej sekty, której byli częścią.

Uldyzjan pozwolił strażnikom podejść blisko, tak blisko, że znalazł się w zasięgu ich broni, a potem w mgnieniu oka wyrzucił cały oddział w powietrze. Polecieli we wszystkich kierunkach. Niektórzy uderzyli w kolumny na szczycie schodów. Dobiegł go trzask łamanych kości. Inni pofrunęli aż pod ogromne odrzwia z brązu i tam pospadali bezwładnie, splątani jedni z drugimi. Kilku potoczyło się na boki, pod stopy zgromadzonych ludzi, którzy okrzykami radości powitali demonstrację mocy swego przywódcy.

Stojący obok kapłana łucznik wypuścił strzałę. Nie mógł podjąć gorszej decyzji. Uldyzjan zmarszczył brwi, bowiem nagle odżyło w nim wspomnienie śmierci przyjaciela, który poległ, gdy stanął przeciwko demonowi Lucionowi. Lucion, przybrawszy postać Pierwszego, założył Świątynię Trójcy, by zdeprawować Ludzkość i uzyskać nad nią niepodzielną władzę. Wypuszczona teraz w kierunku Uldyzjana strzała przypomniała mu inną – wypuszczoną przez Achiliosa, która, kierowana wolą demona, zawróciła i przebiła gardło łucznika.

Teraz Uldyzjan tak samo pokierował wycelowaną weń strzałą. Pocisk zawrócił i popędził w przeciwnym kierunku. Łucznik patrzył na nią osłupiały… Ale to nie on był celem.

Strzała przebiła na wylot pierś kapłana, jakby go tam w ogóle nie było, i mknęła dalej, przyspieszając jeszcze, póki nie dotarła do drzwi z czerwonym symbolem Mefisa. Tam, posłuszna woli Uldyzjana, wbiła się głęboko w sam środek metalowego kręgu.

Wszystko działo się tak szybko, że dopiero gdy strzała znieruchomiała, trafiony kapłan się zachwiał. Zacharczał, krew trysnęła mu nie tylko z rany, ale i z ust. Twarz straciła jakikolwiek wyraz, policzki zwiotczały, a sam kapłan runął w dół schodów niczym upiorna lalka.

Łucznik cisnął broń na ziemię i padł na kolana w głębokim szoku. Wpatrywał się w Uldyzjana wytrzeszczonymi oczami, oczekując śmierci z rąk proroka.

Śmiertelna cisza spowiła okolicę. Uldyzjan podszedł do strażników. Poza jednym klęczącym wojownikiem, reszta próbowała zewrzeć szeregi. Krew tych co bardziej porywczych uczniów Uldyzjana barwiła posadzkę, będąc widomym dowodem na determinację Strażników Pokoju, by nie przepuścić żadnego żywego.

Uldyzjan zacisnął zęby i położył dłoń na ramieniu klęczącego strażnika.

– Niech ten zostanie żywy… dla przykładu. – Spojrzeniem pełnym gniewu obrzucił pozostałych. – Reszta może dołączyć do swojego Pierwszego w piekle.

Słowa te wywołały niewielkie poruszenie wśród tych, którzy nie wiedzieli o śmierci Luciona z ręki Uldyzjana.

Nie po raz pierwszy zresztą Uldyzjan widział taką reakcję, zakładał więc, że ta wieść nie dotarła jeszcze do wszystkich zakątków. Najwyraźniej najwyżsi kapłani postarali się, by słuchy o tym nieszczęściu nie niepokoiły ich trzódki, ale Uldyzjan miał zamiar dopilnować, by cały świat dowiedział się prawdy.

Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie dla Toradży. Nim wstanie świt, niejeden z mieszkańców będzie przeklinał Trójcę. I najpewniej też Uldyzjana.

Ale teraz on powiódł spojrzeniem po strażnikach i kapłanach.

– Dość już przelaliście krwi niewinnych ludzi. Teraz nadszedł czas, byście zapłacili za to swoją.

Jeden ze Strażników Pokoju gwałtownie nabrał powietrza. Na jego gardle pojawiła się rysa… i wojownik zaczął broczyć posoką. Przerażony próbował zatamować krwotok dłońmi, ale i one obficie krwawiły. Kolejne miejsca na jego ciele poczęły spływać szkarłatem, zupełnie jakby ze wszystkich stron cięły go niewidzialne miecze.

Obrońcy Świątyni już chcieli się wycofać, lecz najpierw jeden, potem drugi, a naraz kolejni zalali się krwią z licznych ran i cięć. Sączyła się nawet spod ich napierśników i kapturów.

Strażnik, który zaczął krwawić pierwszy, upadł w kałużę własnej krwi, plamiącej nieskazitelny marmur posadzki. Niedługo później kolejny osunął się na kamień… Po chwili strażnicy i kapłani przewracali się jeden za drugim. Doznali niezliczonych, straszliwych ran, identycznych z tymi, które w ostatnich latach zadali nie tylko ludziom Uldyzjana, ale i innym ofiarom. Nikt, na kim spoczęło pełne nienawiści spojrzenie Uldyzjana, nie został oszczędzony.

I nagle dalsze szeregi obrońców straciły zapał do walki. Porzucali swe pozycje, a kapłani nie robili niczego, by ich zatrzymać, bo i oni przerażeni byli mocą, jaką władał ten jeden niewyróżniający się niczym człowiek.

Tłum zaryczał w przeczuciu rychłego zwycięstwa i znów ruszył do ataku. Teraz Strażnicy Pokoju byli w mniejszości i zgodnie z tym, co powiedział Uldyzjan, nie mogli liczyć na litość. Sam Uldyzjan nie brał udziału w krwawych zmaganiach, szedł dalej, w głąb świątyni. Strażnicy Pokoju i pomniejsi klerycy nie mieli dlań żadnego znaczenia. Prawdziwe zagrożenie czekało w samym sercu kompleksu w sanktuarium najwyższego kapłana, który odpowiadał bezpośrednio przed Pierwszym, a zatem był doskonale świadomy odrażającej prawdy dotyczącej pochodzenia Trójcy i jej celów.

Uldyzjan przystanął, mając przed sobą troje drzwi. Każde oznaczone były innym symbolem – łbem barana dla obrządku Dialona, kołem Mefisa i liściem Bali. Strzała, którą posłał wcześniej, nadal tkwiła w środkowych drzwiach i właśnie w ich stronę Uldyzjan skierował swe kroki, choć wyczuwał, że zostały zabarykadowane od przeciwnej strony.

Drzwi jęknęły rozdzierająco, zadygotały, jakby miały wybuchnąć, i wreszcie rozwarły się z taką siłą, że para zawiasów została wyrwana z kamienia. Jedno skrzydło zawisło krzywo.

Uldyzjan czuł, że podąża za nim kilku z jego uczniów. Nawet gdyby chciał, nie zdołałby ich powstrzymać – zbyt gorąco płonęła w nich żądza zemsty.

Ta świadomość nagle zaniepokoiła Uldyzjana. Wiedział przy tym doskonale, co rozpaliło ich gniew. Kiedy zaledwie przed dwoma tygodniami wraz z bratem Mendelnem, ich przyjaciółką Serentią i grupą partan wkroczyli do Toradży, patrzyli zdumieni na cuda miasta. Wtedy też Uldyzjan zdecydował, że swój dar zademonstruje tutejszym ludziom w sposób całkowicie pokojowy i zaoferuje go tylko tym, którzy chętni będą go przyjąć. Niestety, dla Świątyni Trójcy równie dobrze w mieście mogłoby się pojawić gniazdo żmij.

Wystarczyło, by przez dwa dni toradżanie zbierali się wokół Uldyzjana na targu i słuchali jego historii, a już straż siłą przegnała jego uczniów z miasta. Uldyzjana zawleczono do jakiejś celi – sam nie wiedział, gdzie umiejscowionej. Nikt mu niczego nie wyjaśniał, ale szybko stało się jasne, że takie rozkazy strażnicy otrzymali z samej Świątyni.

Do tej chwili Uldyzjan wierzył, że Toradża okaże się podobna do Party. Z drugiej strony jednak może i była nad wyraz podobna, bo przecież i w Parcie zaatakowali go wysłannicy Trójcy! Pod wodzą okrutnego Malika, arcykapłana Mefisa, Strażnicy Pokoju wymordowali przyjaciół Uldyzjana, a on sam ledwo im umknął.

Krzyk rozbrzmiał za jego plecami i urwał się nagle na przejmująco wysokiej nucie. Uldyzjan odwrócił się błyskawicznie.

Dwóch ludzi leżało rozciągniętych na marmurowej posadzce, u trzech innych dostrzegł poważne rany. Z ich gardeł, piersi i kończyn sterczały niewielkie metalowe gwiazdki. Obaj polegli byli partanami i strata tych kolejnych z grupy, którzy za niechętnym wówczas Uldyzjanem podążyli w głąb toradżańskich dżungli, wstrząsnęła nim wyjątkowo mocno.

Gniewnym gestem posłał falę powietrza ku przeciwległej ścianie komnaty. Zrobił to w najlepszym możliwym momencie. Zawiesił w bezruchu kolejną chmurę metalowych gwiazdek, wypuszczonych najwyraźniej przez jakiś mechanizm umieszczony w ścianach. Uldyzjan pozwolił, by większość tych niepozornych narzędzi zbrodni opadła z grzechotem na posadzkę, ale kilka posłał z powrotem do niewidocznej wyrzutni, żeby ją unieruchomić, i nie zwlekając, ruszył ku rannym.

Na marmurze konali toradżanie. Jednego z nich Uldyzjan znał doskonale, był to Jezran Rhasheen – pierwszy z mieszkańców, który podszedł do bladolicego przybysza, przemawiającego na placu targowym. Ciemnoskóry młodzieniec był jedynym synem liczącego się w mieście kupca. Nie miał właściwie żadnego powodu, by tak chętnie słuchać nauk obcego, a co dopiero je akceptować – Jezran miał w życiu wszystko, czego mógł zapragnąć. A jednak słuchał, i to nad wyraz uważnie. Kiedy Uldyzjan zaoferował podzielić się swym darem z każdym z toradżan, to właśnie Jezran pierwszy wystąpił z tłumu.

Jezran spojrzał na pochylającego się nad nim Uldyzjana, któremu białka oczu chłopaka, tak jak i innych mieszkańców miasta, wydawały się wyjątkowo jasne, wręcz śnieżnobiałe. Wiedział, że to tylko złudzenie spowodowane kontrastem z ciemną skórą tubylców, ale i tak nieustannie go to zadziwiało.

Jezran zdołał jeszcze uśmiechnąć się blado. Rozchylił wargi… i skonał. Uldyzjan zaklął – nawet przy użyciu całej swojej mocy nie zdołałby przywrócić chłopcu życia.

Ale pozostałym mógł jeszcze pomóc. Gdy tylko to sobie uświadomił, złożył delikatnie głowę Jezrana na podłodze i odwrócił się do kolejnej z ofiar. Położył rannemu dłoń na czole. Mężczyzna gwałtownie nabrał powietrza. Mordercze gwiazdki wysunęły się z ciała z niepokojącym dźwiękiem… a rany natychmiast się zamknęły. Toradżanin uśmiechnął się z wdzięcznością.

Uldyzjan uleczył jeszcze i trzecią ofiarę, kobietę, a potem z goryczą popatrzył na ciało Jezrana. „Dwóch przeżyło, ale jeden zginął. I to by było tyle, jeśli chodzi o cały ten mój dar” – pomyślał.

– On nie żywi do ciebie żalu – odezwał się Mendeln z tyłu. Brat Uldyzjana przemawiał tonem nieskończenie spokojnym nawet w obliczu katastrofy. – A teraz lepiej poznał prawdę o naturze wszystkich rzeczy niż którykolwiek z nas.

Mendeln był drobniejszej budowy niż starszy brat. Od zawsze miał zadatki na uczonego. Choć Uldyzjan dotknął go swą mocą, jak i każdego innego ze swych uczniów, Mendeln zmienił się inaczej niż pozostali. Uldyzjan czuł, że jego jedyny pozostały przy życiu brat stał się naczyniem dla mocy całkowicie odmiennej od tej, która przepełniała jego samego. Zupełnie jakby Mendelna wypełniał powoli cień. Aczkolwiek Uldyzjan nie mógł powiedzieć, że ów cień pochodził od czegoś złego.

Jednak nie mógł też powiedzieć, że pochodził od czegoś dobrego.

– Rozumiem tylko tyle, że on i wielu innych stracili życie – prychnął, patrząc prosto w przenikliwe, czarne oczy brata. – Ale czy to wina Trójcy, czy moja, chyba nigdy nie będę umiał ocenić.

– Nie o tym mówiłem… – i Mendeln zamilkł.

Uldyzjan minął brata odzianego w ciemną szatę i znów skierował się w głąb świątyni. Jego akolici podążyli za nim, trzymając się w pewnej odległości zarówno od swego przywódcy, jak i jego brata. Choć w wypadku Mendelna nie tyle z szacunku, co bardziej dlatego, że nikt nie kwapił się, by przebywać blisko niego. Nawet ci niedotknięci mocą nefalema wyczuwali coś dziwnego w młodszym z synów Diomedesa.

– Dałem wam dar – Uldyzjan zwrócił się do ludzi idących za nim, w tym samym czasie umysłem szukając niebezpieczeństw, jakie mogły czaić się na ich drodze. – Pamiętajcie, by go używać. To wasze życie. To wy sami.

Naraz poczuł, że oni nadchodzą. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Uldyzjan modlił się, by ludzie go posłuchali, w przeciwnym razie niejeden z nich zginie dziś straszną śmiercią.

Stali w przestronnej komnacie, w której wierni trzech obrządków zbierali się przed modlitwami. Trzy wysokie posągi, przedstawiające duchy przewodnie, stały przy kolejnych wejściach prowadzących do miejsc, gdzie odbywały się ceremonie poszczególnych obrządków. Każda z nieśmiertelnych istot ubrana była w powłóczyste szaty, a kontury ich twarzy były zaledwie zarysowane. Po lewej Bala z młotkiem i torbą, zawierającą nasiona wszelkiego życia. Po prawej Dialon, trzymający przy piersi Tablice.

Pośrodku Mefis… zawsze Mefis… niczego nie niósł, tylko składał ręce, jakby w jego ramionach miało spocząć niewinne dziecię.

Dziecię przeznaczone na rzeź, jak zawsze myślał Uldyzjan.

I z tym obrazem płonącym w myślach podniósł rękę w geście ostrzeżenia, bowiem w każdych drzwiach stanęły groteskowe, potworne postaci zakute w czarne zbroje. Z okrzykiem, w którym pobrzmiewała żądza krwi, makabryczni wojownicy unieśli broń i ruszyli do ataku. Było ich stosunkowo niewielu, a jednak robili przerażające wrażenie, zwłaszcza na Uldyzjanie, który spotkał ich już wcześniej. Niewiele zostało w nich ze śmiertelników, przywodzili na myśl istoty, które od dawna powinny spoczywać w grobie. Uldyzjan wyczuł przerażenie towarzyszących mu ludzi i zrozumiał, że musi pokazać swym akolitom, że morlu, choć potworni, nie są niezniszczalni.

Zanim jednak zdążył uderzyć, oślepiająco jasne światło rozbłysło mu przed oczyma. Z krzykiem zatoczył się na tych, którzy szli za nim. Po raz kolejny tak bardzo skupił się na chronieniu innych, że przecenił swoje możliwości. Powinien był przewidzieć, że kapłani przygotują jakiś podstęp, by zapewnić przewagę morlu.

Czyjeś dłonie odciągnęły Uldyzjana i w tym samym momencie coś uderzyło go w prawy bok. Mężczyzna okręcił się wokół własnej osi i zwalił na podłogę.

Walczył ze ślepotą, słysząc rozlegające się wokół przerażające wrzaski. Ohydny odgłos pękających kości przejął go dreszczem. Dobiegł go ochrypły śmiech – natychmiast rozpoznał demoniczny głos morlu, uradowanego rozlewem krwi.

Uldyzjan nie spodziewał się w Toradży tych straszliwych sług Trójcy. Był przekonany, że makabryczni wojownicy rezydują zwykle w ogromnej świątyni blisko wielkiego miasta, a oddział, który towarzyszył Malikowi, został wysłany przez Pierwszego specjalnie po to, by pojmać synów Diomedesa. Teraz Uldyzjan zaczął podejrzewać, że każda świątynia posiadała własne oddziały złożone z morlu, a to nie wróżyło najlepiej. Oznaczało bowiem, że istnieje więcej morlu, niż Uldyzjan mógłby… chciałby sobie wyobrażać.

Zaczął odzyskiwać wzrok. To, że nie mógł w żaden sposób przyspieszyć tego procesu, doprowadzało go do pasji. Powoli z jednolitej mgły wyłaniały się kształty.

A jednym z nich okazał się morlu sięgający ku Uldyzjanowi. Jak na tak potężnie zbudowaną istotę był zaskakująco szybki. Pochwycił Uldyzjana za kołnierz i podniósł na wysokość swoich oczu.

Uldyzjan spojrzał w dwie czarne dziury, które morlu miał zamiast ślepi. Wiedział, że odrażający stwór widzi go lepiej, niż gdyby spoglądał ludzkimi oczami, i zdążył się już przekonać, jak straszliwe i potężne siły powoływały do życia tych wojowników w czarnych hełmach. Wciąż czuł gorycz na wspomnienie starcia z nimi w domu mistrza Etona.

– Ty jesteś nim… – Chrapliwy głos nie mógł należeć do żadnej żywej istoty. – Nim…

Uldyzjan zebrał się w sobie, ale znów błysk białego światła pozbawił go wzroku. Morlu roześmiał się głośniej… i nagle stęknął ciężko. Puścił oślepionego Uldyzjana, który niemal rozbił sobie głowę, spadając na marmurowe płyty.

Mężczyzna potrząsnął głową, koncentrując się z całych sił na odzyskaniu wzroku. Świat po raz kolejny nabrał ostrości… i Uldyzjan zobaczył Serentię, która włócznią przyszpiliła makabrycznego wojownika, jakby ten nie miał na sobie ciężkiej zbroi i ważył tyle co nic. Włócznia lśniła srebrem, długie czarne włosy Serentii powiewały, jakby żyły własnym życiem. Niebieskie oczy dziewczyny, zawsze pełne blasku, teraz płonęły determinacją. Mlecznobiała skóra zaróżowiła się rumieńcem gniewu, a na usta dziewczyny wypłynął grymas ponurej satysfakcji. Uldyzjan był pewien, że wbijając grot włóczni głębiej w ciało, Serentia myślała o tym, jak zginął Achilios. Pokochała Achiliosa na krótko przed jego śmiercią, wcześniej przez lata próbowała zwrócić na siebie uwagę Uldyzjana, o czym ten do dzisiaj myślał ze wstydem.

Serentia jako pierwsza otrzymała dar i teraz należała do tych, którzy rozwinęli moc w sobie najlepiej i najsilniej. Uldyzjan nie wątpił, że jej umiejętności w znacznej mierze wzmagało poczucie straty, ale i tak był zdumiony, widząc jej poczynania.

Morlu próbował sięgnąć dziewczyny szponiastymi łapami. Wygłodniały uśmiech zniknął z jego paskudnej twarzy, zastąpiony przez coś, co mogło uchodzić za strach. Włócznia pozwalała Serentii utrzymać potwora w stosownej odległości.

W żadnym razie nie wyglądała teraz na córkę prostego kupca. Zamieniła bluzkę i spódnicę na udrapowaną, barwną suknię toradżanki o szerokim powiewnym dole, a wysokie buty – na sandałki ze skórzanych pasków, jakie nosili tutejsi. I rzeczywiście, ze swoimi kruczoczarnymi, jedwabistymi włosami mogła uchodzić za kogoś, kto ma w żyłach nieco toradżańskiej krwi.

Morlu wstrząsnął się gwałtownie, jego masywna sylwetka zaczęła się kurczyć. Morlu coraz bardziej wyglądał jak coś, co wynurzyło się ze starego grobu – jego kości okrywała już tylko pomarszczona skóra. Jednak Serentia nie przestawała wbijać weń włóczni. Na jej twarzy malował się niepokojący zapał…

– Serri! – Uldyzjan użył dziecięcego przezwiska Serentii. Dopiero niedawno przestał ją tak nazywać. Nie mógł patrzeć bez lęku, gdy gniew do tego stopnia zawładnął dziewczyną.

Jego głos przebił się przez hałas… i przez jej furię. Serentia popatrzyła najpierw na Uldyzjana, potem ze wzdrygnięciem na morlu. Po policzku spłynęła jej łza. Bez trudu wyciągnęła grot włóczni z ciała przeciwnika. Wojownik padł na posadzkę jak marionetka, której ktoś poprzecinał sznurki. Kości i części zbroi potoczyły się po marmurze. Dziewczyna popatrzyła na Uldyzjana z ulgą i wdzięcznością. Skinął jej milcząco głową w odpowiedzi na znak, że rozumie doskonale, po czym poszukał spojrzeniem pozostałych uczniów.

Tak jak się obawiał, pułapka kapłanów pochłonęła niejedno życie. Wielu poległo, i choć wśród nich dostrzegł i morlu, to nie brakowało też toradżan i partan. Uldyzjan zobaczył szczupłą twarz partanki, którą ujrzał pierwszy raz, gdy uleczył chłopca ze zdeformowaną ręką. Uldyzjan przełknął gorycz, jaką niosło ze sobą wspomnienie Barty i jej synka – oboje zginęli w starciu z Lucionem. Chłopiec był jedną z tych ofiar, które demon wybrał przypadkowo, demonstrując swą potęgę. A Barta, niezłomna Barta, zmarła niedługo po nim. Złamane serce odmówiło jej posłuszeństwa.

„Tyle krwi… – pomyślał Uldyzjan z bólem. – Tyle krwi rozlanej przeze mnie… i ich wiary w moje słowa…”

Ale gdy wokół nastała cisza, zrozumiał, że przynajmniej na tę chwilę walka dobiegła końca. Morlu zostali pokonani przez zdobywców świątyni. Potwory Luciona zostały wybite. I choć zwycięstwo kosztowało niemało, bo niejedno życie, to akolici Uldyzjana przetrwali ten atak.

Zakrawało to na cud – ale jeszcze ważniejsze było to, że ludzie wzięli przykład ze swego przywódcy oraz Serentii i morlu nie zostali pokonani samą tylko bronią, ale i mocą, tą samą, którą władał Uldyzjan, choć nie tak porażającą. Jeden z wojowników został przecięty równiutko na pół – wyglądał, jakby wystarczyło go tylko złożyć w całość, by ożył ponownie. Drugi zwisał bezwładnie ze złożonych ramion Mefisa. Inni leżeli na posadzce połamani i poskręcani w makabrycznych pozycjach. Uldyzjan ufał, że widok ten napełni serca jego towarzyszy odwagą i nadzieją, mimo strat, jakie ponieśli w ataku.

Patrząc na ciała, Uldyzjan poczuł, jak coś go dusi w gardle. Trójkątne płyty marmuru pokrywały teraz rozbryzgi czarnej mazi, która wypłynęła z żył morlu. Ale z czarną juchą zmieszany był bezcenny szkarłat płynący z ran tych, którzy albo działali zbyt wolno, albo nie dość wiary pokładali w swej mocy. Uldyzjan opłakiwał w duchu każdego ze swych poległych towarzyszy i nieskończenie ubolewał nad tym, że cała jego moc nie była w stanie przywrócić im wszystkim życia.

I z powodu, którego sam nie potrafił wyjaśnić, ta myśl kazała mu rozejrzeć się za Mendelnem.

Zobaczył brata pochylonego nie nad martwymi towarzyszami, ale nad dwoma morlu, którzy splątani leżeli bez życia. Uldyzjan uniósł brwi, zdumiony, zastanawiając się, który z jego akolitów był w stanie tego dokonać.

Mendeln oderwał się od tego, co akurat robił. Jego twarz, zazwyczaj nieprzenikniona, teraz stała się znacznie mroczniejsza.

– To jeszcze nie koniec – powiedział to, co wszyscy wiedzieli, jednak jego kolejne słowa zaalarmowały starszego z synów Diomedesa. – Uldyzjanie, tu są demony!

I w tej samej chwili Uldyzjan też poczuł ich obecność. To przez morlu… skażonych demoniczną mocą nie poczuł tego od razu.

Wyczuwał je teraz… czekały na niego.

Stawał już twarzą w twarz z demonami, nie tylko z Lucionem – choć żaden nie był równie groźny co Pierwszy. A jednak te tutaj czekały tak cierpliwie… a cierpliwość nie była ich mocną stroną i tylko najmądrzejsze były zdolne do takiego oczekiwania… To jeszcze wzmogło jego złe przeczucia. Znały go, wiedziały, kim się stał…

Nie miał wyboru.

– Mendelnie, Serentio, pilnujcie reszty! Niech nikt za mną nie idzie.

Jego brat skinął głową, ale dziewczyna zmarszczyła gniewnie brwi.

– Nie puszczę cię samego…

Uldyzjan zamknął jej usta nieznoszącym sprzeciwu spojrzeniem.

– Nie pozwolę, by kogokolwiek spotkał los Achiliosa… szczególnie żadnego z was!

– Uldyzjanie…

Mendeln ujął ją pod ramię.

– Nie kłóć się z nim, Serentio. Tak musi być.

Powiedział to w taki sposób, że nawet starszy brat zatrzymał się, by na niego spojrzeć. Mendeln jednak milczał, co ostatnio stało się jego zwyczajem. Lecz bez względu na to, jak enigmatyczne były z rzadka rzucane przez niego zdania, Uldyzjan nauczył się już brać je pod uwagę.

– Nikt za mną nie idzie – powtórzył, patrząc groźnie po towarzyszach. – Albo to nie z gniewem przyjdzie wam się mierzyć.

Miał nadzieję, że go posłuchają, aczkolwiek nadal obawiał się, że niektórzy, szczególnie Serentia, mogą za nim podążyć. Z tą obawą wszedł w korytarz za drzwiami przy posągu Dialona. Gdy tylko przekroczył próg, drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. I wiedział, że tak samo zatrzasnęły się i pozostałe. Przynajmniej na razie. Nawet Mendelnowi i Serentii nie przyjdzie łatwo mu przeszkodzić. Tak długo jak będzie w stanie, nie pozwoli, by ktokolwiek ruszył ku podziemnym komnatom, tam, gdzie czczono prawdziwych panów Świątyni. Zbyt wielu już poległo w tych zmaganiach.

Wyczuł bliskość demonów, choć nie wiedział, gdzie dokładnie się kryją. Prawdę powiedziawszy, ich obecność była tylko jednym z powodów, dla których nie chciał narażać na ryzyko nikogo prócz siebie.

„Być może o to właśnie chodziło Mendelnowi” – uświadomił sobie nagle. Być może zdolności młodszego brata pozwoliły mu wyczuć subtelną, ale wyraźną obecność, czekającą na Uldyzjana… obecność o wiele potężniejszą niż jakikolwiek arcykapłan i doskonale znaną im obu.

Lilith.

Diablo. Wojna grzechu

Подняться наверх