Читать книгу Modyfikowany węgiel - Richard Morgan - Страница 5
Prolog
ОглавлениеDwie godziny przed świtem siedziałem w obskurnej kuchni, paląc podebranego Sarze papierosa. Czekałem, wsłuchując się w wycie sztormu. Millsport od dawna już spało, ale prądy morskie nawet w nocy szarpały przybrzeżne płycizny. Szum oceanu wypełniał opustoszałe ulice, a delikatne jak muślin opary unoszące się znad wiru opadały na miasto, zasnuwając mgłą kuchenne okno.
Pobudzony chemikaliami, po raz piętnasty tej nocy przeliczyłem sprzęt leżący na pooranym bliznami drewnianym stole. Należący do Sary igłowiec połyskiwał mrocznie w słabym świetle, otwór w rękojeści był gotowy na przyjęcie magazynka. Doskonała broń zabójcy, mała i bezgłośna. Magazynki leżały tuż obok. Każdy oklejony taśmą izolacyjną, żeby móc odróżnić rodzaj pocisków – zielone: nasenne, czarne: z pajęczym jadem. Większość magazynków była owinięta na czarno. Sara zużyła dużo zielonych poprzedniej nocy, na strażników w Gemini Biosys.
Mój sprzęt był mniej subtelny. Duży srebrny smith&wesson i ostatnie cztery granaty halucynogenne. Cienkie karmazynowe linie wokół każdego z cylindrów zdawały się iskrzyć, jakby miały oderwać się od metalu i unieść w powietrze, dołączając do smużek dymu snujących się z papierosa. Przesunięcie i rozmycie rzeczywistości, efekt uboczny tetrametu, zaliczonego dzisiaj po południu na nabrzeżu. Normalnie, gdy jestem na prochach, nie palę, ale z jakichś przyczyn tet zawsze wyzwala głód.
Usłyszałem to na tle odległego ryku sztormu. Drapieżny szum wirników rozcinających tkaninę nocy.
Lekko zdegustowany sobą zdusiłem papierosa i przeszedłem do sypialni. Sara spała – zbiór okrytych prześcieradłem sinusoidalnych krzywych o niskiej częstotliwości. Jej twarz zakrywały kruczoczarne włosy, a jedna z rąk o długich palcach wystawała nad krawędź łóżka. Kiedy stałem, przyglądając się jej, noc na zewnątrz pękła. Jeden z orbitalnych strażników Świata Harlana oddał strzał testowy w morze. Grzmot zranionego nieba przetoczył się, uderzając w okna. Kobieta w łóżku poruszyła się i odgarnęła włosy z twarzy. Spojrzenie ciekłych kryształów znalazło mnie i natychmiast się skupiło.
– Co się tak gapisz? – Głos miała ochrypły od snu.
Uśmiechnąłem się.
– Nie wciskaj mi kitu. Powiedz, na co się gapisz.
– Tylko patrzę. Czas ruszać.
Uniosła głowę i wyłowiła dźwięk helikoptera. Z jej twarzy zniknęły ostatnie oznaki snu. Usiadła wyprostowana.
– Gdzie towar?
Dowcip korpusu. Uśmiechnąłem się jak przy spotkaniu starego przyjaciela i skinąłem w stronę walizki w kącie pokoju.
– Podaj mi gnata.
– Tak, proszę pani. Czarne czy zielone?
– Czarne. Ufam tym wszarzom mniej więcej tak, jak kondomowi z folii.
W kuchni załadowałem pistolet igłowy, zerknąłem na własną broń i zostawiłem ją na miejscu. Zamiast niej zgarnąłem drugą ręką jeden z granatów H. Zatrzymałem się w przejściu do sypialni i zważyłem sprzęt w dłoniach, jakbym próbował zdecydować, który jest cięższy.
– Namiastka penisa? – zakpiłem.
Sara spojrzała na mnie spod grzywy opadających na czoło czarnych włosów. Wciągała właśnie na nogi długie, wełniane skarpety.
– To twój ma długą lufę, Takeshi.
– Rozmiar nie...
Oboje usłyszeliśmy to równocześnie. Podwójne, metaliczne klak dobiegające z zewnętrznego korytarza. Nasze spojrzenia się spotkały i przez ułamek sekundy widziałem odbite w jej oczach własne zdziwienie. Rzuciłem w jej stronę nabity pistolet. Wyciągnęła rękę i złapała go w powietrzu dokładnie w chwili, gdy cała ściana sypialni zawaliła się z hukiem. Wybuch rzucił mnie w kąt i powalił na podłogę.
Musieli zlokalizować nas w mieszkaniu kamerami termowizyjnymi, a potem zaminować całą ścianę rzepami. Tym razem nie ryzykowali. Komandos, który przeszedł przez zdemolowaną ścianę, był krępy i błyszczał owadzimi oczami bojowej maski gazowej. W osłoniętych rękawicami dłoniach dźwigał krótkolufowy karabinek Kałasznikowa.
Ogłuszony brzmiącymi w uszach dzwonkami, wciąż na podłodze, rzuciłem w niego granatem. Był nieodbezpieczony, zresztą i tak bezużyteczny w konfrontacji z maską gazową, ale tamten nie miał czasu tego zauważyć. Odbił granat korpusem kałasznikowa i zatoczył się do tyłu, szeroko otwierając osłonięte maską oczy.
– Granat, padnij!
Sara leżała na podłodze za łóżkiem, chroniąc głowę ramionami, osłonięta przed podmuchem wcześniejszej eksplozji. Usłyszała krzyk i w ciągu kilku sekund, które kupił nam blef, podniosła się, unosząc igłowiec. Za ścianą dostrzegłem postacie kulące się w oczekiwaniu na spodziewany wybuch granatu. Usłyszałem przypominający bzyczenie komara świst monomolekularnych igieł z trzech wystrzałów wycelowanych w pierwszego komandosa. Niewidoczne, przebiły się przez kombinezon bojowy i zatopiły w ciele pod spodem. Gdy trucizna wbiła swoje szpony w system nerwowy, komandos stęknął jak ktoś usiłujący dźwignąć wielki ciężar. Wyszczerzyłem zęby i zacząłem się podnosić.
Sara kierowała właśnie celownik na postacie za ścianą, kiedy w drzwiach kuchennych pojawił się drugi komandos i rozwalił ją z karabinka szturmowego.
Wciąż na kolanach, z percepcją wyostrzoną działaniem narkotyku, przyglądałem się, jak ginie. Wszystko działo się jak na filmie w zwolnionym tempie. Komandos celował nisko, blokując kałasznikowa przed odrzutem superszybkiego ognia, z którego słynął ten model. Najpierw poszło po łóżku, wzbijając w powietrze tuman pierza i strzępów materiału, potem przez Sarę, złapaną w półobrocie. Gdy przelatywała przez ścianę ognia zobaczyłem, jak jedn z jej nóg zmienia się w miazgę tuż pod kolanem, a potem zobaczyłem tors, z którego pociski wyrwały krwawe strzępy tkanki wielkości pięści.
Poderwałem się na równe nogi, gdy tylko zamilkł automat. Sara padła na twarz, jakby próbując ukryć rany od pocisków, ale i tak widziałem wszystko przez krwawą zasłonę. Bez chwili namysłu wypadłem zza rogu, komandos nie zdążył jeszcze obrócić kałasznikowa. Uderzyłem w niego na wysokości talii, zablokowałem karabin i wypchnąłem z powrotem do kuchni. Lufa automatu zaczepiła o framugę, więc broń wypadła mu z ręki. Usłyszałem, jak metalicznie wali o posadzkę tuż za mną. Z siłą i szybkością tetrametu usiadłem okrakiem na przeciwniku, zablokowałem cios ręką i chwyciłem dłońmi jego głowę. Rozbiłem ją o podłogę jak łupinę kokosa.
Oczy pod maską nagle straciły ostrość. Ponownie uniosłem jego głowę i jeszcze raz trzasnąłem nią o podłogę, czując, jak od uderzenia pęka czaszka. Pomimo chrupnięcia, dźwignąłem ją znowu i trzasnąłem po raz kolejny. Uszy wypełniał mi grzmot jak w środku burzy, a gdzieś na obrzeżach świadomości słyszałem własny głos wrzeszczący przekleństwa. Uderzałem czwarty czy piąty raz, gdy poczułem kopnięcie między łopatkami, a z nogi stołowej przede mną jakimś magicznym sposobem wyskoczyły drzazgi. Poczułem ukłucie, gdy dwie z nich wbiły mi się w twarz.
Nagle wyparowała ze mnie cała wściekłość. Niemal łagodnie opuściłem głowę komandosa i sięgnąłem w zdumieniu dłonią do skaleczonego drzazgami policzka, gdy uświadomiłem sobie, że strzelono do mnie i że pocisk musiał przebić się przez moją klatkę piersiową, wbijając się w nogę stołu. Oszołomiony spojrzałem w dół i dostrzegłem rozlewającą się po koszuli ciemnoczerwoną plamę. Żadnych wątpliwości. Dziura wylotowa wielkości piłki golfowej.
Wraz ze świadomością nadszedł ból. Czułem się tak, jakby ktoś szybko przeciągnął mi przez pierś stalową szczotkę do czyszczenia rur. Powoli podniosłem rękę do klatki piersiowej, odnalazłem otwór po kuli i wsadziłem w niego dwa palce. Ich czubki przesunęły się po nierównościach rozerwanych kości i poczułem, jak o jeden z nich uderza coś elastycznego. Pocisk ominął serce. Stęknąłem i spróbowałem się podnieść, ale odgłos przeszedł w kaszel i poczułem na języku krew.
– Nie ruszaj się, skurwielu!
Krzyk wydobył się z młodego, zaciśniętego w szoku gardła. Pochyliłem się nad swoją raną i obejrzałem przez ramię. Za mną, w drzwiach, stał młody mężczyzna w policyjnym mundurze, kurczowo zaciskając dłonie na pistolecie, z którego przed chwilą strzelił. Trząsł się. Znów kaszlnąłem i obróciłem się w stronę stołu.
Błyszczący, srebrny smith&wesson leżał na wysokości moich oczu, dokładnie tam, gdzie zostawiłem go przed dwiema minutami. Możliwe, że pokierowało mną właśnie to, co planowałem, gdy Sara jeszcze żyła i gdy wszystko było dobrze. Niecałe dwie minuty temu mogłem podnieść pistolet, nawet o tym myślałem, więc czemu nie teraz. Zacisnąłem zęby, mocniej przycisnąłem palce do rany w piersiach i wyprostowałem się. O podniebienie uderzyła ciepła struga krwi. Wolną ręką oparłem się o krawędź stołu i obejrzałem się na gliniarza. Czułem, jak moje wargi odsuwają się od zaciśniętych zębów w upiornym uśmiechu.
– Nie zmuszaj mnie do tego, Kovacs.
Z oddechem świszczącym przez zęby i bulgoczącym w gardle przysunąłem się o krok do stołu i oparłem o niego biodrami. Na pooranym rysami i pokrytym pyłem blacie smith&wesson błyszczał jak skarb. Z orbity trysnął strumień energii, sięgając gdzieś w otchłań, rozjaśniając kuchnię na niebiesko. Słyszałem zew sztormu.
– Powiedziałem nie...
Zamknąłem oczy i sięgnąłem po pistolet.