Читать книгу Uniwersum Metro 2033 - Robert J. Szmidt - Страница 4

Оглавление

1 | Otchłań

Miesiąc wcześniej

Remer raz jeszcze spojrzał w lustro. Lustro! Nie jakiś miniaturowy ułomek większej całości, nie wypolerowany na błysk kawał metalu, tylko prawdziwą taflę szkła pokrytego od spodniej strony aluminium. Stał przed tym zwierciadłem jak wmurowany, nie mogąc oderwać oczu. Od lat nie widział dobrze swojej twarzy, a od chwili, gdy został Nauczycielem, nie miał na sobie tak porządnych czystych łachów. Jakby tego było mało, pozwolono mu brać prysznice – bardzo długie i naprawdę gorące. Nic dziwnego, że czuł się teraz jak młody bóg.

– Długo jeszcze, poruczniku? – usłyszał dobiegający zza drzwi łazienki zniecierpliwiony głos Bondarczuk.

– Sekundkę. Już wychodzę – odpowiedział niezbyt składnie, strącony nagle na ziemię.

Po raz ostatni obrzucił się krytycznym wzrokiem. Odpiął jeden z guzików, potem poprawił kołnierzyk flanelowej koszuli. Przebywając w kanałach, nie zastanawiał się, jak widzą go ludzie – czy to z enklawy Innego, czy obcy. Tak samo nie dbał o to, że oni chodzą brudni i obdarci. Z czasem stało mu się to obojętne, jak zresztą wszystkim ocalonym. Enklawa Innego… Dla niego taką właśnie nazwę nosiła i będzie nosić. Ruszając w kierunku drzwi, przypomniał sobie wydarzenia ze Ślepego Toru. Ciekawe, kto przejął schedę po zabitym albinosie, zastanowił się. Pewnie sędzia, w końcu wydawał się naturalnym kandydatem.

Bondarczuk także przyjrzała mu się krytycznie, jakby opuścił przed momentem przymierzalnię w ekskluzywnym butiku. Z marsa na jej czole wywnioskował, że nie wygląda najlepiej. W odniesieniu do tutejszych standardów, rzecz jasna. Nie przeszkadzało mu to jednak. Buszując po przepastnym magazynie, wybrał rzeczy, w których czuł się komfortowo jak chyba nigdy dotąd. Reszta nie miała więc żadnego znaczenia – przynajmniej dla niego.

Katarzyna opuściła jego kwaterę bez słowa komentarza, za co był jej wdzięczny.

– Zanim dotrzemy do centrum dowodzenia, pokażę panu, dlaczego to miejsce nazwano Otchłanią – rzuciła, gdy ruszyli wąskim korytarzem w kierunku grodzi oddzielającej główny tunel od bunkra mieszczącego skromne identyczne sypialnie.

To musiała być najstarsza, jeszcze poniemiecka część kompleksu. Na poznaczonym szalunkami betonie wciąż dało się odczytać pisane gotykiem hasła.

– Myślałem, że to oczywiste – odpowiedział zaskoczony tą nagłą propozycją.

– Zdziwi się pan.

Usłyszał jej śmiech. Chichotała jak mała dziewczynka.

Główna arteria podziemnego miasta miała imponujące rozmiary. Nawet najszersze burzowce nie mogły się z nią równać. Tutaj także, jak w przypadku bocznych odnóg, ściany były proste, betonowe, poznaczone śladami po szalunkach. Praktyczni do bólu Niemcy nie zamierzali mnożyć kosztów tynkowaniem tysięcy metrów kwadratowych powierzchni. Nowi włodarze Otchłani również nie widzieli sensu w wydawaniu na to pieniędzy. Dzięki ich decyzji, a raczej jej braku, zbudowany przez nazistów kompleks zachował historyczny klimat… Można by nawet powiedzieć, że zyskał duszę.

Środkiem szerokiego na osiem metrów tunelu biegły dwa tory ułożone na dębowych podkładach, węższe jednak, i to znacznie, od znanych z powierzchni tramwajowych i kolejowych. Znajdujące się na nich trzecie szyny sugerowały czytelnie, jaki napęd mają jeżdżące tą trasą składy. W górze, pod tonącym w półmroku prostym sklepieniem, w regularnych odstępach wisiały wielkie cylindryczne klosze tłoczone z aluminium. Przed dziewięćdziesięciu laty kryły się pod nimi mocne lampy sodowe. Ten typ oświetlenia był jednak bardzo energochłonny, nic więc dziwnego, że ludzie Bondarczuk porzucili go na rzecz nowocześniejszych rozwiązań. Ledy dawały mniej naturalne, białe światło, były też bez porównania słabsze, ale pozwalały na zaoszczędzenie gigantycznych ilości prądu, co zwłaszcza ostatnimi czasy miało wielką wagę. Oczywiście nie należało też zapominać o ich legendarnej trwałości.

Paweł szedł, słuchając obszernych wyjaśnień do chwili, gdy Katarzyna stanęła przed wylotem bocznego korytarza, którego surowe ściany wyglądały tak, jakby zostały wykute w litym betonie. Wewnątrz było o wiele ciemniej i ciaśniej. Paweł musiał schylać głowę, by nie zawadzać co rusz o stalowe żebrowania podtrzymujące łukowate sklepienie. Przejście to, na jego szczęście, okazało się bardzo krótkie. Tak przynajmniej pomyślał, widząc, że kończy się kilkanaście kroków dalej nowocześnie wyglądającymi pancernymi drzwiami. Bondarczuk przyłożyła kartę chipową do umieszczonego na ścianie czytnika, a potem wpisała sześciocyfrowy kod, korzystając ze znajdującej się poniżej klawiatury.

Po dwudziestu kolejnych metrach, pokonanych jeszcze bardziej klaustrofobicznym korytarzem, trafili na drugą, identyczną gródź. Za nią dopiero znajdował się cel ich wyprawy: ogromna, sklepiona kopułowato pieczara, a raczej komora, która także musiała być dziełem rąk hitlerowców. Wskazywały na to choćby napisy pokrywające dolną część obłej ściany. Tutaj były o wiele wyraźniejsze niż w tunelach, całkiem jakby czas się ich nie imał. Paweł znał kiedyś niemiecki, może nie za dobrze, ale w sam raz, by podczas nielicznych wypadów za zachodnią granicę porozumieć się w sklepach, restauracjach i na ulicy. Teraz jednak, po dwudziestu latach, z trudem odszyfrowywał znaczenie pisanych gotykiem słów. Zrozumiał tylko tyle, że ma do czynienia z ostrzeżeniami. Przed czym, tego już niestety nie wiedział.

Rozejrzał się uważnie wokół, nie kryjąc zaciekawienia. Górna część łukowatego stropu niknęła w ciemnościach. Światło rozmieszczonych w równych odstępach lamp nie sięgało tak wysoko. Za to podłoże było doskonale widoczne. Na samym środku pustej hali tkwiła mocno pordzewiała konstrukcja – prosty stalowy trójnóg z podwieszonym bloczkiem, przez który biegła lina kończąca się z jednej strony przy stalowej płycie pokrywającej część podłoża, a z drugiej na bębnie stojącej opodal elektrycznej wyciągarki. W ścianie naprzeciw wejścia Remer dostrzegł też nieco większą przerwę pomiędzy lampami, a w niej ciemny krąg przypominający wylot tunelu.

– Co to za miejsce? – zapytał, odwracając się do Katarzyny.

– Nie wiemy – odparła, ruszając w kierunku szerokiego na prawie dziesięć metrów, okrągłego, stalowego podestu, na którym ustawiono konstrukcję.

Zdziwiła go tak szczerą, a zarazem nieoczekiwaną odpowiedzią.

– Jak możecie tego nie wiedzieć?

– Najnormalniej w świecie, poruczniku. – Podeszła do jednej z nóg, otworzyła drzwiczki umieszczonej na niej skrzynki rozdzielczej i nacisnęła największy klawisz. W oddali zaszumiał uruchamiany generator. Kolejny ruch ręki i stalowa płyta pod stopami Pawła zadrżała. – Spokojnie, poruczniku, to tylko Otchłań – dodała z rozbawieniem w głosie, widząc jego nerwową reakcję.

Nie usłuchał jej. Cofnął się o kilka kroków aż na kamienne podłoże, nie spuszczając oka z sunących wolno w górę skrzydeł włazu. Odczekał, aż silnik wyciągarki zamilknie, wrócił na środek komnaty i zajrzał ostrożnie w głąb odsłoniętego otworu. Z początku niewiele widział prócz ciemności, dlatego Bondarczuk włączyła reflektory umieszczone gdzieś pod krawędzią stalowej płyty, na której stał. W snopach silnego światła ujrzał szeroki na trzy metry skalny komin o wygładzonych, niemal lśniących ścianach biegnących pionowo w dół aż do miejsca, którego nawet tak silne szperacze nie były w stanie oświetlić.

– Niesamowite – mruknął, prostując w końcu plecy. – To dzieło człowieka czy natury?

– Kiedy zeszliśmy po raz pierwszy do Otchłani – Katarzyna zaczęła opowiadać beznamiętnym tonem przewodniczki muzealnej – nie mieliśmy pojęcia o istnieniu tej komnaty. Niemcy tuż przed opuszczeniem podziemi zalali prowadzący do niej korytarz betonem, i to na całej długości. Na szczęście… nasze rzecz jasna… Szwaby nie pomyślały o jednym drobnym szczególe. Kończąc robotę od strony głównego tunelu, położyli szalunek, ale nie zadbali o to, by spasować go dokładnie z istniejącymi odciskami. Niby duperela, lecz wystarczył rzut oka, by jeden z naszych techników zrozumiał, że coś tu jest nie tak. Zaczęliśmy więc kuć i szybko pojęliśmy, że mamy do czynienia z czymś, co poprzedni właściciele próbowali ukryć. Metr za metrem przebijaliśmy się nie przez skałę, tylko przez lity beton. W trzecim dniu prac trafiliśmy na pierwszą gródź, stalową, grubą na pół metra. Patrząc na nią, moi przełożeni byli przekonani, że za tą przeszkodą znajdą wszystkie zaginione skarby. Wie pan, zawartość Złotego Pociągu, Bursztynową Komnatę… Jednym słowem, święcie wierzyli, że kryje się tam naprawdę wielki majątek. Może pan sobie wyobrazić ich miny, gdy po rozpruciu drugiej przegrody zobaczyli to, co pan ogląda teraz. Pustą komnatę i… tę dziurę.

– Jak głęboki jest ten komin? – zapytał Remer, ponownie pochylając się nad otchłanią.

– Kilometr, dwa, pięć, dziesięć – odparła enigmatycznie Katarzyna.

Słysząc jej słowa, cofnął się odruchowo.

– Nie zmierzyliście go?

– Nie zdążyliśmy… – Westchnęła ciężko, jakby przypomniała sobie o czymś przykrym. – Trafiliśmy na to miejsce tydzień przed Atakiem – dodała tonem wyjaśnienia. – Jak pan rozumie, nie mieliśmy potem głowy do prowadzenia dokładniejszych badań. A później… Powiem tak: najdłuższa lina, jaką udało nam się powiązać, miała osiemset pięćdziesiąt metrów. Spuściliśmy na niej kamerę, ale pokazała to, co widzi pan tutaj. Pionowe ściany biegnące gdzieś w dół.

– Niesamowite.

– Jeszcze bardziej niesamowita jest historia tego miejsca – zapewniła go, włączając mechanizm zamykający właz. – To odkrycie kazało nam przyjrzeć się uważniej reszcie kompleksu. Po latach drobiazgowych analiz odkryliśmy jeszcze kilka zamurowanych pomieszczeń. W jednym znaleźliśmy prawdziwe skarby Trzeciej Rzeszy. Żadne tam złoto, tylko dokumenty. Całe skrzynie tajnych papierów. Plany, projekty, meldunki; te ostatnie oczywiście zaszyfrowane, ale dzięki komputerom zdołaliśmy złamać klucz i odczytać część zapisów. Stąd wiemy tak dużo o historii Otchłani. Podziemne miasto budowano cztery lata. W absolutnej tajemnicy. Nawet ówcześni włodarze miasta nie wiedzieli, że głęboko pod ich stopami powstaje rozległy kompleks bunkrów. W projekt zaangażowano tylko kilku wojskowych z tutejszego dowództwa i specjalnie ściągniętych do Wrocławia esesmanów z Czarnego Słońca. Kojarzy pan tę nazwę?

– Nie.

– To była jedna z najbardziej utajnionych grup wpływów w Trzeciej Rzeszy. Elita SS, wywodząca się z towarzystwa Thule.

– Przepraszam, ale te nazwy nic mi nie mówią.

– Nieważne – machnęła ręką. – Projekt był tak tajny, jak to tylko możliwe. Budowę zaczęto od wydrążenia kilkusetmetrowej sztolni, ale nie tutaj, tylko za Odrą, za Karłowicami, na terenach zamkniętej jednostki wojskowej, która dysponowała własną bocznicą. Tą drogą sprowadzano w sekrecie siłę roboczą i pozbywano się urobku, a także zwłok tych, którzy zginęli przy niewolniczej pracy. Gdy ryjący sztolnię sowieccy jeńcy dotarli na zakładaną głębokość, czyli około sześćdziesiąt metrów licząc w pionie, rozpoczęto drążenie właściwego tunelu. W szczytowym okresie, który przypadał na lata czterdzieści trzy i czterdzieści cztery, pod ziemią pracowało aż sześć tysięcy Rosjan.

– Sporo – przyznał Paweł.

– Gdyby znał się pan na tego typu robotach, wiedziałby pan, że nawet taka ogromna masa ludzi nie byłaby w stanie zbudować tego wszystkiego. – Zatoczyła ręką szeroki łuk. – Faszystom pomógł przypadek. Któregoś dnia, już po przekopaniu się na zachodni brzeg Odry, natrafili na istniejący tunel, taki jak ten, który widzi pan po tamtej stronie komory – wskazała ciemny wylot, zauważony wcześniej przez Remera. – I ten, który przed momentem panu pokazałam. – Jej wzrok powędrował na zamknięty właz. – W tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim po chwilowym wstrzymaniu prac Himmler, który osobiście zapoznał się z odkryciem, kazał podwładnym wykorzystać ten naturalny, jak podówczas sądzono, fenomen. Jedno trzeba Niemcom przyznać, myśleli szybko i praktycznie. Gdy zrozumieli, jak bardzo sprzyja im szczęście, nie zasypiali gruszek w popiele. Sprowadzili kolejne transporty jeńców i dokończyli inwestycję dwutorowo. Połowa Rosjan drążyła właściwy tunel prowadzący do Leśnicy, a reszta poszerzała odkryte korytarze. Dzięki temu w kwietniu czterdziestego piątego, na kilka tygodni przed kapitulacją Festung Breslau, Niemcy dotarli aż pod masyw Ślęży. Nie na wiele im się to zdało, jak pan wie, ale co ciekawe, dranie nie myśleli wtedy o przegranej jak o końcu swojego świata. Ten i inne podobne ośrodki miały czekać na powrót rasy panów, po tym, jak cywilizacja Zachodu zetrze się i wyniszczy wzajemnie z sowiecką zarazą. To słowa samego Reichsführera. Nie uwierzy pan, ale on i jego świta ukryli się tutaj po upadku miasta i przeczekali najgorsze.

– Przecież Himmler został złapany i popełnił samobójstwo, jeśli dobrze pamiętam – zdziwił się Paweł.

– Ja mówię o Hankem.

– Kto to był Hanke?

– Gauleiter Dolnego Śląska, a po dezercji Himmlera ostatni Reischführer SS – wyjaśniła zwięźle. – Ten, który niby uciekł z oblężonego Wrocławia awionetką.

– Coś chyba kojarzę…

– To wszystko bujdy. Hanke wysłał tym samolotem sobowtóra, aby zmylić sowiecką agenturę, a sam z resztą zwyrodnialców schronił się w tym kompleksie. Trzy lata tutaj siedzieli, czekając na cud. W jednym z zamurowanych pomieszczeń znaleźliśmy gabinet, jeśli można tak powiedzieć, a w nim osobisty dziennik ostatniego Reichsführera. Dzięki skrupulatności tego łotra dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład tego, że stoimy teraz w miejscu kaźni prawie piętnastu tysięcy jeńców.

– Mówiła pani, że pracowało ich tu tylko kilka tysięcy.

– Mówiłam, że tylu pracowało ich tutaj naraz. Tych, którzy umierali z wycieńczenia, zastępowano kolejnymi, a przy tej robocie ludzie padali jak muchy, może mi pan wierzyć. Po dokładniejszym zbadaniu komina Niemcy uznali, że będzie idealnym miejscem na pozbycie się zwłok. W tamtym okresie nie mogli ich już wywieźć przez sztolnię na przedmieściach, ponieważ zdążyli ją wysadzić, aby zbliżający się do miasta czerwonoarmiści nie odkryli przypadkiem głównego wejścia do kompleksu. Zaraz po przerwaniu prac pozbyli się masowo wszystkich świadków, żeby nikt nie zdradził tajemnicy Otchłani. Zaplanowali tę zbrodnię do ostatniego szczegółu, skubani pedanci. Hanke wszystko opisał, wychwalając pomysłowość podwładnych z Czarnego Słońca. – Policzki jej zapłonęły z emocji, gdy ciągnęła opowieść. Mimowolnie podniosła też głos. – Zamknięci w tych podziemiach hitlerowcy bali się, że jeńcy podniosą bunt, jeśli zauważą szykujące się masowe egzekucje. A proszę nie zapominać, poruczniku, że na jednego esesmana przypadało stu Rosjan. Taki zryw mógł się różnie skończyć, dlatego Niemcy postanowili uderzyć z zaskoczenia. Pewnego ranka jeńcom wydano narzędzia jak każdego dnia pracy, a potem zawieziono ich kolejką do odległej sekcji głównego tunelu. Tam wmaszerowali w zastawioną na nich pułapkę sami, można powiedzieć, że ze śpiewem na ustach. Gdy dotarli na miejsce kaźni, Niemcy po prostu zamknęli grodzie przeciwpożarowe i wyłączyli wentylatory. Kilka godzin później zrobiono to samo na innym odcinku tunelu z jeńcami pracującymi na drugą zmianę. Żaden z nich nie zorientował się, że idzie na śmierć… – Zamilkła na moment, jakby ktoś ścisnął ją za gardło. – Podobno… Podobno uwięzieni Rosjanie pozabijali się wzajemnie gołymi rękami, kilofami i młotami, licząc na to, że garstce ocalałych powietrza wystarczy na dłużej. Hitlerowcy przewidzieli jednak i to. Odczekali całe dwie doby, zanim ponownie otworzyli tunel. Ostatnich stu jeńców, wyselekcjonowanych wcześniej przez SS najgorszych kolaborantów i donosicieli, którymi od pewnego czasu wysługiwali się Niemcy, poprzewoziło zwłoki do tej komnaty i powrzucało je do szybu. Zdrajcy mieli nadzieję, że tym sposobem wykupią się od pewnej śmierci. To właśnie obiecano im tamtego ranka. Aryjczycy nie mieli jednak zamiaru dotrzymywać słowa danego podludziom. Wszyscy świadkowie musieli zamilknąć na wieki.

Remer słuchał tych słów ze spuszczoną głową, czując na plecach palący wzrok Katarzyny. Zerkał w jej kierunku od czasu do czasu, wiedział więc, że to nie przypadkowe wrażenie. Mówiąc o wydarzeniach sprzed niemal stu lat, obserwowała go bacznie, jakby to miał być jakiś test. Może na resztki człowieczeństwa?

Ta opowieść powinna podnieść mu ciśnienie, ścisnąć krtań. Bondarczuk liczyła zapewne, że tak właśnie będzie, i – sądząc z uśmieszku, jaki przemknął w pewnym momencie po jej twarzy – chyba była zadowolona z efektu. Problem jednak w tym, że Paweł stał nad masowym grobem cichy i ponury jak chmura gradowa wcale nie dlatego, że poruszył go los tysięcy zamordowanych jeńców. W ciągu ostatnich dwudziestu lat napatrzył się na taki ogrom śmierci, krzywd i cierpienia, że nie był już w stanie się wzruszyć okrutną egzekucją obcych mu ludzi. Nawet jeśli były ich tysiące. Nawet jeśli zginęli wszyscy jednego dnia, zdradzeni, doprowadzeni do ostateczności. Miasto znajdujące się gdzieś tam nad jego głową zapłaciło sto razy większą daninę krwi podczas Ataku, a potem… Potem było jeszcze gorzej i dlatego nie umiał wykrzesać z siebie ani jednej iskry współczucia.

Posmutniał wyłącznie dlatego, że stojąc tutaj, w miejscu kaźni, i spoglądając obojętnie na zamknięty właz, zrozumiał w końcu, że nie ma w nim już grama empatii. Dopiero teraz dotarło do niego z pełną mocą, jakim wrakiem emocjonalnym uczyniła go dwudziestoletnia egzystencja w kanałach.

– To… nieludzkie – rzucił w końcu, raczej by sprawić jej satysfakcję, niż z potrzeby serca.

– Owszem – przyznała. – Im więcej wiem o tym kompleksie, tym bardziej go nienawidzę.

Ciekawe, co byś powiedziała, gdybyś po Ataku musiała zamieszkać w którejś z enklaw Pasów albo Dresów, pomyślał Paweł, podchodząc bliżej wskazanego przez nią chwilę wcześniej mrocznego wylotu.

– Dokąd prowadzi ten tunel? – zapytał.

– Donikąd – odparła beznamiętnym tonem. – Niemcy wysadzili ponad stumetrowy odcinek, grzebiąc żywcem kolaborantów, którzy przenosili zwłoki. Jak wspomniałam, zaplanowali wszystko do ostatniego szczegółu.

– Nie próbowaliście się przekopać? – zapytał, stając przy przeciwległej ścianie.

Z tej odległości dostrzegł więcej szczegółów, w tym drzwi bardzo podobne do tych, które oddzielały komorę od głównego tunelu.

– Nie widzieliśmy sensu – odparła, podnosząc lekko głos, by dobrze ją słyszał. – Ponoć i tak kończył się kilka kilometrów dalej identycznym, bezdennym szybem. Tak przynajmniej wynikało z dziennika Hankego.

Uniwersum Metro 2033

Подняться наверх