Читать книгу Uniwersum Metro 2033 - Robert J. Szmidt - Страница 5

Оглавление

1

Biały minął stertę gruzu przy narożniku i znów przyśpieszył. Zobaczył w oddali Zwinkę; przycupnęła na pryzmie cegieł w połowie drogi między skrzyżowaniem a bramą, pierwszym z trzech wejść do niezawalonej jeszcze części kamienicy. Pięćdziesiąt kroków, może czterdzieści pięć od niego. Piętnaście sekund. Jeśli nie zwolni tempa.

Zaciskając zęby, skupiał się tylko na jednym: żeby jak najszybciej przebierać nogami. Ignorował coraz krótszy oddech, zagłuszający wszystko łomot krwi w skroniach, ciężar skórzanego płaszcza, którego nie powinien się pozbywać, dopóki przebywał na powierzchni.

Nie ważył się obejrzeć, choć wiedział, że szariki muszą być już blisko. Skupił całą uwagę na dziewczynie, która czekała na niego w głębi ulicy, czujna niczym polujący skrzydłocz. To ona była teraz jego oczami i uszami. To ona da mu znak. Kluczowy moment nastąpi, gdy Zwinka odwróci się i też zacznie uciekać. Jeśli zrobi to, zanim Biały minie charakterystyczną złamaną latarnię, będzie krucho. Szariki są szybsze od człowieka, silniejsze, sprawniejsze – dopadną go, zanim zdąży dotrzeć do mrocznego prostokąta bramy.

Na razie wszystko było w porządku. Biały poruszał się wielkimi susami, pokonując kolejne metry wąskiego, krętego kanionu ulicy. Po obu stronach piętrzyły się strome osypiska gruzu, zwieńczone wypalonymi fragmentami ocalałych ścian. Czarne jamy okien wydawały się śledzić każdy ruch biegnącego w dole człowieka, a ten nie zwalniał nawet na moment, nie poddawał się, wiedząc, że każda sekunda wahania może go kosztować życie.

Zwinka odbiła się od resztki muru, ruszając w kierunku bramy, gdy od oplecionej sinymi pnączami latarni dzieliły go tylko dwa kroki. Już?! Biały z największym trudem zwalczył chęć zerknięcia przez ramię. Jak każdy mężczyzna w enklawie był doświadczonym wabikiem, a mimo to naprawdę niewiele brakowało, by strach pokonał wyrabiane latami nawyki. Zmusił się do jeszcze większego wysiłku, choć pot zalewał mu oczy, a porysowany wizjer maski gazowej zaczynał zachodzić mgłą. Jeszcze tego brakowało! Nie bał się wdepnięcia w którąś z siedemnastu macek sarlaka – ich rozmieszczenie i wygląd znał na pamięć, jak każdy mieszkaniec enklawy. Zaparowany pleksiglas zawężał pole widzenia, a to groziło potknięciem, utratą tempa i nieuchronnym w takim wypadku końcem.

Pochylił bardziej głowę, by lepiej widzieć wąski, wijący się między gruzowiskami pas bruku – jedyną drogę, którą mógł w miarę bezpiecznie i szybko dotrzeć do bramy. Szariki nie miały takich dylematów. Gnały przed siebie na oślep po zdradliwych osypiskach, byle prędzej dopaść ofiarę. Wystarczająco często widział je w akcji, gdy ubezpieczał innych wabików, tak jak jego ubezpieczała dzisiaj Zwinka. Przy odrobinie szczęścia – a tego potrzebował w tej chwili jak radek izotopów – zew krwi okaże się zgubny dla któregoś z prześladowców.

Czy Biały się o tym dowie, to zupełnie inna sprawa. Z maską na twarzy i naciągniętym kapturem nie słyszał nawet echa własnych kroków, choć podkute wojskowe buty musiały zdrowo łomotać o bruk. Łup-cup, łup-cup, krew pulsowała coraz szybciej, serce waliło jak oszalałe, jeszcze chwila i wyłamie pręty żeber i wyrwie się z kościanej klatki.

Nerwy i strach zaczynały brać górę, adrenalina wyostrzała zmysły, upływ czasu zaczął dziwnie zwalniać. Zwinka odbijała się właśnie od wielkiego betonowego bloku, wyglądała w tym momencie jak astronauta kroczący po powierzchni Księżyca – przynajmniej jeśli wierzyć opowieściom Nauczyciela. Biały nawet w takiej chwili dostrzegał w jej ruchach ogromną grację. Była bardzo szczupła, gibka i… cholernie zwinna. Nie na darmo nadano jej w enklawie taki właśnie przydomek. Bez trudu przeskoczyła szeroką na ponad dwa metry mackę…

Sarlak! Kurwa mać! Biały skręcił w ostatniej chwili, bluzgając na siebie w myślach. Wszystko przez te nerwy. Rozkojarzył się, zamyślił, zamiast pamiętać o pułapkach. Pokryta warstewką gruzu siatka macki gigantycznej mięsożernej rośliny była ledwie widoczna. Gdyby nie znał jej położenia, tkwiłby teraz w miażdżącym uścisku, sparaliżowany jadem, skazany na bolesną i powolną – naprawdę powolną – śmierć. Sarlak trawił schwytane ofiary całymi dniami, a jego jad był tak toksyczny, że nawet natychmiastowa akcja ratunkowa okazywała się daremna. Gdy wystrzelone igły przebijały skórę, zapadał nieodwołalny wyrok. Paraliż nie ustępował. Nigdy. Sprawdzono to dziesiątki razy. Uwolnionego z takiej pułapki człowieka można było tylko dobić.

Ominięcie ponadtrzymetrowej macki wymagało od uciekającego wabika niemałej ekwilibrystyki. Zwłaszcza że nie mógł nawet na moment zwolnić kroku. Na szczęście ćwiczył ten manewr na sucho. Ze sto razy, a może i więcej. Musiał trafić w leżące na osypisku ochlapane poczerniałą krwią ułomki betonu. Tylko one były wystarczająco stabilne, by mógł się od nich odbić i ominąć górą pułapkę. Pierwszy… Drugi… Poszło bezbłędnie, z trzecim już nie ryzykował. Pomknął w powietrzu nad macką, modląc się o jedno: żeby przy lądowaniu się nie potknąć.

Sarlak miał tego dnia więcej szczęścia niż Biały. Macka zwinęła się w okamgnieniu, unosząc maskujący ją gruz, i zamknęła w morderczym uścisku nieostrożną ofiarę.

Szariki są już tak blisko?

Biały nie wytrzymał; zaraz po tym jak jego buty zetknęły się z ziemią, zerknął szybko przez ramię. Siatkowata pułapka zacisnęła się już na ciele bestii, ale nadal mocno drżała, jakby ktoś nią potrząsał. Grube na palec włókna popękały w kilku miejscach, na kamienie polały się strumyki zielonkawej opalizującej cieczy. Schwytany drapieżnik walczył o życie. Był znacznie silniejszy od człowieka, ale jego los został już przesądzony. Jeszcze moment i macka uniesie go wysoko, a potem rozewrze się, wrzucając wciąż świadomą, ale już unieruchomioną ofiarę do wielkiej jamy trawiącej.

Pozostałe bestie, czarnosine, liszajowate, pokryte tu i ówdzie kępkami sztywnej szczeciny, zatrzymały się, słysząc przeraźliwe skomlenie słabnącego towarzysza. Łypały wielkimi przekrwionymi ślepiami na podrygującą wciąż mackę, warcząc i pochylając łby. Było ich w sumie osiem. Siedem młodych – teraz już tylko sześć – i niewiarygodnie masywna samica, pewnie ich matka albo przewodniczka stada. Młode szariki… O połowę mniejsze od dorosłych osobników, za to smuklejsze i szybsze. To by tłumaczyło, dlaczego prawie mnie dopadły…

Biały nie zatrzymał się jak jego prześladowcy. Rzuciwszy okiem przez ramię, gnał dalej w kierunku czekającej na niego w bramie wylęknionej dziewczyny. Zaskoczone nagłą śmiercią towarzysza szariki za chwilę podejmą pościg. To było jasne jak milion słońc. Pytanie tylko, na jak długo przystaną. Zyskał dodatkowe trzy sekundy czy pięć? Suka raczej nie będzie rozpaczać po stracie jednego członka stada, minie w pełnym pędzie sarlaka, pociągnie za sobą resztę sfory, a wtedy…

Biały skupił uwagę na czarnym prostokącie bramy i wyglądającej z niej Zwince. Piętnaście kroków, dziesięć, pięć. Kurwa, tylko nie teraz, nie tak blisko wybawienia, błagał w myślach, wykrzesując z palących niemiłosiernie nóg ostatnie siły.

Wpadając w mroczną klatkę schodową, odbił się od materaca stojącego przy ścianie. Czekająca na niego dziewczyna natychmiast zatrzasnęła masywne drzwi. Huk skrzydła uderzającego we framugę zlał się z innym, jeszcze głośniejszym dźwiękiem. Coś walnęło w grube drewno od przeciwnej strony, aż posypał się tynk i rdza.

Ta przeszkoda nie zatrzyma rozszalałych bestii na długo. Oboje o tym wiedzieli, pognali więc w kierunku schodów, ona przodem, on tuż za nią, jak na ćwiczeniach. Nie mogli się zderzyć, wytrącić wzajemnie z rytmu, zaburzyć równowagi. Każda sekunda spóźnienia wciąż mogła doprowadzić do ich śmierci. Trzy piętra, sześć krótkich ciągów stopni i znajdziemy się u celu. Z dołu dobiegł głośniejszy trzask. Wzmocnione tego ranka zamki puściły pod naporem wściekłych bestii. Dziki skowyt, odbijający się wielokrotnym echem od obłażących z farby ścian, mroził krew w żyłach. Przedostatni podest. Pył wzbijany ciężkimi butami znaczył drogę uciekinierów, gdy skręcali ostro, chwytając się rozchwianej poręczy.

Drzwi po lewej, otwarte prawie na oścież. Ona minie je, nie zwalniając, on musi trafić dłonią w gałkę i szarpnąć skrzydłem na tyle mocno, by zatrzasnąć wszystkie zamki. Jeśli się pomyli albo coś pójdzie nie tak, już po nich. Zmutowane psy rozedrą grube skórzane osłony i dobiorą im się do… Skup się, chłopie. Biały wbił wzrok w okrągłą mosiężną gałkę. Była taka mała, taka śliska. Pokonując ostatnie dwa stopnie, wyciągnął przed siebie rękę. Trzy czwarte wizjera maski pokrywała para. Musi to zrobić choćby na oślep. Pędzący na czele sfory szarik odbijał się właśnie od osmalonej ściany, pokonując zwinnie ostatnie półpiętro.

Palce ukryte w grubej rękawicy nie są tak chwytne, jak by się tego chciało, mimo to zacisnęły się na gładkim metalu z wyćwiczoną precyzją. Szarpnięte z całych sił drzwi ruszyły ku futrynie ze skrzypieniem tak głośnym, że przebiło się przez łomot pulsującej w uszach krwi. Czy zdążą się zatrzasnąć, zanim ścigająca ludzi bestia minie próg? Biały przekona się o tym za ułamki sekund. Jeśli się spóźnił, zostanie powalony i rozszarpany, nie postawiwszy nawet stopy na nadpalonym dywanie…

Przebiegł przez krótki zagracony korytarzyk i wpadł do znajdującego się za nim pokoju. Wyhamował z trudem przed ziejącą w podłodze dziurą. Cała zewnętrzna ściana kamienicy runęła na studniowe podwórze. Przed sobą miał kilkupiętrową przepaść, za plecami wątłe drzwi, a po prawej i lewej spękane mury. Z tego pomieszczenia na zewnątrz prowadziła tylko jedna droga. Spojrzał na Zwinkę. Była blada, trzęsła się, jakby dostała dreszczy. Nic dziwnego, pomyślał, dzisiaj już trzy razy uniknąłem niemal pewnej śmierci. Zerkając w kierunku kryjącego się w mroku przedpokoju, wyciągnął do niej ręce. Objęła go mocno, poczuł jej dłonie na plecach.

– Kocham cię, wariatko – wysapał, gdy zrobili, co trzeba, i wypuściła go w końcu z ramion. Pokręciła głową, pokazując, że nie rozumie, wydarł się więc tak głośno, jak mógł: – Kocham cię, Zwinka!

Teraz go usłyszała. Stanęła plecami do otchłani i podała mu drżącą wciąż rękę. Ujął jej dłoń, zacisnął mocno w swojej. Spoglądali oboje na drgające rytmicznie drzwi. Szariki uderzały o nie bez przerwy, z całych sił, opętane głodem i zewem krwi.

Biały zerknął ukradkiem na dziewczynę, która już wkrótce miała zostać jego oficjalną partnerką. Wyszczerzył zęby, żeby dodać jej otuchy. Nie mogła tego widzieć, tak samo jak on nie mógł dostrzec przez maskę jej ust, ale wystarczyło spojrzeć w te błyszczące niebieskie oczy, by wiedzieć, że ona także uśmiecha się do niego przez łzy.

Zamki puściły z głośnym trzaskiem. Oboje drgnęli mimowolnie. W wąskim korytarzyku zakłębiło się od czarnosinych, liszajowatych, pokrytych sączącą się ropą sylwetek. Skowyczące dziko szariki ruszyły prosto na skamieniałych ludzi.

Biały poczuł zaskakująco mocny uścisk Zwinki. Ich wypad na powierzchnię kończył się tu i teraz. Mogli już zrobić tylko jedno. Nie odwracając się, szarpnął dziewczynę za rękę i… skoczył, pociągając ją za sobą.

Krzyczała, gdy lecieli w dół. Wciąż darła się jak opętana, gdy naprężone linki wyhamowały gwałtownie ich pęd i zawiśli wysoko nad pokrytym gruzem podwórkiem. Mechanizm zadziałał prawidłowo. Zjechali oboje pod ścianę przeciwległej kamienicy i zatrzymali się piętro niżej, obserwując rozwój wydarzeń. Cztery młode szariki, które rzuciły się za nimi, leżały już na rozłożonych w dole kawałkach zbrojonego betonu, przebite na wylot grubymi na palec, pordzewiałymi prętami zbrojeniowymi. Piąty wisiał wciąż na krawędzi, rozpaczliwie próbując wdrapać się na połamane deski. Nie miał jednak na to szans. Na oczach ludzi poleciał w dół, piszcząc żałośnie.

– Pięć! – zawołał Biały, pokazując jej rozczapierzone palce prawej dłoni. – Załatwiliśmy pięć!

Zwinka spojrzała na niego, kręcąc głową, a potem wskazała w górę, na kręcącą się po krawędzi zapadliska bestię.

– Dwa zostały! – przypomniała mu, zanim w polu widzenia pojawiła się ogromna samica.

– Daj spokój, dziewczyno! To i tak więcej, niż chcieliśmy!

Ona go jednak nie słuchała. Zaczęła machać rękami jak szalona, by zwrócić na siebie uwagę mutantów. Samica miała swój rozum, zlekceważyła ją całkowicie, ale ostatni z młodych, głupi jak każde szczenię, zaczął wyć, a potem ganiać tam i z powrotem przy samej krawędzi zarwanej podłogi. To zachęciło Zwinkę do jeszcze energiczniejszych wygibasów. Ściągnęła nawet rękawicę i cisnęła nią w kierunku szalejącej bestii. Durny szarik skoczył, by chwycić zębami kawał nasiąkniętej potem skóry. Nie rozwarł szczęk do momentu, w którym roztrzaskał się o rumowisko.

Samica zawyła przeraźliwie, gdy ostatnie z młodych zginęło. Warcząc i tocząc pianę z pyska, spoglądała czworgiem kaprawych oczu na wiszących kilkanaście metrów od niej ludzi. Biały nie wierzył, że te bestie są inteligentne. To były przecież tylko zwierzęta. Zwykłe zmutowane psy. Mogły co najwyżej działać instynktownie, choć – to przyznawał bez bicia – czasami polowały na ludzi stadnie, dzieląc się rolami jak najprawdziwsi myśliwi.

Teraz, spoglądając na wyszczerzone żółtawe kły, wijący się pomiędzy nimi jęzor, a nade wszystko czerwone i wcale nie tak bezmyślne ślepia, które zdawały się mierzyć odległość dzielącą bestię od niedoszłych ofiar, zaczął się zastanawiać, czy jego przekonania są prawdziwe. Suka nie zareagowała na drugą rękawiczkę, która wylądowała na podłodze tuż obok jej łapy. Nie obwąchała jej nawet. Mimo to zachęcona poprzednim sukcesem dziewczyna nie przestawała machać rękami. To było jej pierwsze polowanie na powierzchni. I do tego tak udane. Miała prawo się cieszyć i czuć dumę. Nie powinna jednak przeginać. Biały chwycił ją za ramię, gdy sięgnęła do zrobionego z przerzutki rowerowej mechanizmu, dzięki któremu mogli poruszać się w obie strony po pochyłej linie.

– Co ty wyprawiasz? – zapytał.

Posłała mu zdumione spojrzenie.

– Wabię ścierwo – odparła butnie.

– Zostań, gdzie jesteś. Załatwiliśmy ich wystarczająco dużo…

– Pękasz? – zapytała na poły kpiąco, strząsając jego rękę z ramienia. – Ona nie ma szans nas dopaść.

Fakt. Szariki były potężnie zbudowane, szybkie, silne, ale i ciężkie. Nie należały więc do najlepszych skoczków, a Nauczyciel wybrał to miejsce po całej serii testów. Dopóki stosowali się do jego zaleceń, nie powinno być problemu. Z drugiej jednak strony było jasne, że sukces uderzył Zwince do głowy. Biały zaklął pod nosem. Nie chciał, by ryzykowała niepotrzebnie, ponieważ miała być matką jego dzieci, ale… Zerknął w dół, na podwórko, po którym kręciło się już kilku ubranych w skórzane płaszcze mężczyzn. Nożowi ćwiartowali sprawnie martwe bestie, ładując mięso, kości i wnętrzności do wiader. Ich pomocnicy przenosili je szybko do otwartej studzienki. Część pracujących na gruzowisku ludzi, słysząc wrzaski dziewczyny, zerkała z zaciekawieniem w górę. Niech mają widowisko, niech zobaczą, jak odważna jest ich przyszła przywódczyni, zdecydował w końcu, gotów w każdej chwili zareagować, jeśli Zwinka zrobi coś naprawdę głupiego.

Dziewczyna przesunęła się o metr, zablokowała przerzutkę i znów zaczęła lżyć wpatrującą się w nią samicę. Bestia nie reagowała, jej ślepia, utkwione nieruchomo w oprawcach całego miotu, błyszczały jednak złowieszczo. Zwinka to zauważyła i nie zważając na ostrzeżenie partnera, przesunęła się o kolejny metr. Nawet to nie sprowokowało żadnej reakcji. Wielki szarik tkwił nieruchomo na skraju przepaści, jakby zapadł w odrętwienie.

Biały spojrzał w dół. Jego ludzie kończyli już robotę. Na rumowisku w dole zostały tylko plamy krwi.

– Zwijamy się! – zawołał, wiedząc, że czas im się kończy.

Hałasy zwróciły już z pewnością uwagę wszystkich drapieżców w okolicy, a zapach świeżo utoczonej krwi zwabi tutaj zaraz każdego głodnego skrzydlatego zabójcę.

Dziewczyna parsknęła gniewnie, ale po chwili chwyciła niechętnie karabińczyk i odwróciwszy się plecami do samicy, sięgnęła ręką, by złapać popchniętą w jej kierunku linkę wyciągu. Biały znał Zwinkę wystarczająco dobrze, by wiedzieć, jak się wściekła. Tak bardzo pragnęła spektakularnego sukcesu, którym udowodniłaby pozostałym kandydatkom, że ona i tylko ona ma prawo urodzić synów przywódcy enklawy. Jego zdaniem dopięła swego, ale jej wciąż było mało. To dobrze, że jest taka ambitna, myślał, patrząc, jak Zwinka zaczyna się opuszczać.

Skupiając się na swojej kobiecie, zapomniał na moment o ostatnim szariku. I to był błąd. Choć właściwie i tak nie mógłby nic zrobić. Wcześniej zdążył zauważyć, że samica cofnęła się wolno w głąb pokoju, uznał więc, że poddała się w końcu. Ona jednak nie zamierzała odejść, a przynajmniej nie w takim stylu, jaki odpowiadałby ludziom. Zniknęła z pola widzenia Białego tylko na kilka sekund. Tyle potrzebowała, by wziąć jak najdłuższy rozbieg i wybiwszy się z samej krawędzi podłogi, poszybować w przepaść, prosto na plecy Zwinki.

Szariki nie należały do najlepszych skoczków. Nauczyciel dobrze wyliczył bezpieczną odległość, lecz nie wziął pod uwagę jednego naprawdę istotnego szczegółu. Żadna bestia nie była w stanie doskoczyć do miejsca, w którym zawisał wabik, ale… Ciężkie zwierzę nie spadało przecież jak kamień, tylko leciało w dół po ostrym łuku, zbliżając się z każdym przebytym metrem do przeciwległej ściany, o którą roztrzaskałoby się w końcu, gdzieś między parterem a pierwszym piętrem, gdyby nie znajdująca się na jego drodze niczego nieświadoma Zwinka.

Tyle dobrego, że dziewczyna w przeciwieństwie do Białego nie miała pojęcia, co zaraz się stanie. Do ostatniej chwili skupiała się na kontrolowaniu ślizgu. Być może zginęła, nie poczuwszy nawet bólu. Ważąca ponad sto kilogramów samica wpiła się w jej smukłe ciało, wbijając pazury i kły na wysokości talii. Zawisły razem, na mgnienie, które obserwującemu tę scenę z góry naszpikowanemu adrenaliną mężczyźnie wydawało się wiecznością. Szarpnięcie po zderzeniu było tak mocne, że bestia dosłownie rozerwała zaatakowaną na pół, zanim poleciała dalej, już pod zupełnie innym kątem, spadając między spanikowanych nożowych.

Szczęściem dla ludzi, szarik trafił w jedną z pułapek najeżonych prętami zbrojeniowymi. Gdyby nie to, przeżyłby upadek i kto wie, czy ofiar nie byłoby więcej. Zaostrzone, długie na metr i grube na palec żelazne kolce przeszyły jednak mięśnie i kości mutanta w kilku miejscach, przyszpilając go do pokruszonego betonu. Wszędzie wokół dogorywającej, ale nadal warczącej groźnie samicy lała się krew i spadały poszarpane wnętrzności.

Biały zamarł, nie mogąc wykrztusić słowa. Spoglądał tępo na obracający się bezwładnie korpus dziewczyny, która już za kilka dni zostałaby jego pierwszą partnerką.

Uniwersum Metro 2033

Подняться наверх