Читать книгу Czas Gniewu - Robert Krasowski - Страница 6
ОглавлениеCzęść I.
Pełnia władzy. Odsłona pierwsza
WPROWADZENIE.
SZYBKI RZUT OKA NA SLD
Historii rządów Sojuszu nie da się zrozumieć bez uchwycenia osobliwości formacji, czyli rozziewu między tym, jak wyglądał Sojusz z zewnątrz, a tym, jak od środka. Oglądany z pierwszej perspektywy był kontynuacją PZPR, tak oczywistą, tak ostentacyjną, że wręcz bezczelną. Oglądany z drugiej był szczerą socjaldemokracją, która z entuzjazmem pionierów wdziera się na nowe obszary. Co ciekawe, obie perspektywy były prawdziwe. Nowa lewica była ciągłością, bo w całości wymyślona została przez starą. To Wojciech Jaruzelski i Mieczysław Rakowski zdecydowali o rozwiązaniu PZPR i stworzeniu w jej miejsce SdRP. To oni zdecydowali, że nowa partia schowa komunistyczne sztandary i wywiesi socjaldemokratyczne. Nie udawano, że nowa formacja powstaje spontanicznie, z buntu przeciw temu, co było, odwrotnie, starannie eksponowano pezetpeerowskie korzenie. Postanowiono, że stara partia przekaże nowej majątek, że zjazd rozwiązujący starą będzie zjazdem założycielskim nowej. A przecież wystarczył prosty ruch, zorganizowanie zjazdu powołującego SdRP kilka tygodni później, aby zbudować wrażenie czegoś nowego. Ale nie to było celem, nowa partia nie miała być nową, lecz transformacją starej. Nie tylko dlatego, aby nikt z szeregowych członków nie stracił orientacji, ale przede wszystkim, aby nikt nie przypisał zasługi młodzieży. Nowa partia nie miała być dowodem odwagi młodzieży, lecz liberalizmu starców. Dlatego partię socjaldemokratyczną powołali delegaci na zjazd partii komunistycznej. Operacja była tak silnie nadzorowana przez starych liderów, że przez długi czas do roli szefa SdRP przygotowywał się Rakowski, dopiero widząc skalę antykomunistycznych emocji, uświadomił sobie, że warunkiem sukcesu jest pokoleniowa zmiana. I na szefa SdRP wytypował Kwaśniewskiego. Młody lider nie był gestem zerwania z przeszłością, ale pomysłem na to, jak o przeszłości szybciej zapomnieć. Pomysłem wysuniętym przez Rakowskiego, zaakceptowanym przez Jaruzelskiego, a przeforsowanym przez delegatów na zjazd PZPR. Nic dziwnego, że zirytowany tym wszystkim Włodzimierz Cimoszewicz oświadczył, że to nie jest nowa lewica, ale ciągle stary PZPR. Wszystkie kluczowe decyzje podjął aparat PZPR – on starej partii zmienił nazwę, datę urodzenia, wybrał lidera, wyznaczył sztandary.
Wydawać się mogło, że w takiej operacji nie ma już miejsca na autentyczne zmiany. Jednak było, i to całkiem dużo. Bo starsi nową partię jedynie założyli, natomiast rządzili nią już młodzi, mający inne potrzeby oraz inne cele. Dla nich budowa socjaldemokracji nie była taktycznym manewrem. W latach 80. poznali Zachód, jego sprawną gospodarkę i elegancką politykę. Ten świat im się spodobał, jednak nie wierzyli, że kiedyś do Polski nadejdzie. Gdy nadszedł, postanowili w nim zrobić kariery. Wiedzieli, że ciągnie się za nimi przeszłość, ale wiedzieli również, że działalność w PZPR nie była zbrodnią, że wielu opozycjonistów było w PZPR w czasach, gdy partia robiła dużo gorsze rzeczy. Za młodu byli tu Bronisław Geremek, Jacek Kuroń czy Leszek Balcerowicz, choć potem przeszli na drugą stronę. Twórcy SdRP nie przeszli, jednak uważali, że oni również zachowali prawo do nowego rozdania. Nie czuli się obrońcami starego świata, walczyli tylko o siebie. Uważali, że mieli pecha, wsiedli do tramwaju „socjalizm”, bo nie wiedzieli, że to jego ostatni przystanek. Zaangażowali się w socjalistyczną politykę nie dlatego, że była socjalistyczna, ale dlatego, że była polityką. Spodobała im się, więc chcieli w niej zostać. Wiedzieli, że SdRP obciążać będzie hipoteka po PZPR, ale uważali, że na życiową wojnę lepiej wypłynąć dużym statkiem niż małą szalupą. Byli zimni i wyrachowani, bo ich droga życiowa tak się ułożyła, że nigdy nie dotknęli idealizmu, ani komunistycznego, ani antykomunistycznego. Nie załapali się na stalinowską fascynację, nie uskrzydliły ich odwilżowe marzenia, zaś opozycyjne przeżycia – z Sierpniem na czele – ominęli z pełną obojętnością. Stąd ich chłodny realizm, stąd ich brak skrupułów, idący dużo dalej, niż sądzili antykomuniści. Bo lewicowa młodzież z podobnym chłodem podchodziła do własnych korzeni. Korzystała z majątku po PZPR, kokietowała dawny komunistyczny elektorat, ale nie z lojalności, lecz z wyrachowania. Od pierwszego dnia działalności w SdRP młodzi realiści pracowali na siebie.
Kilka lat później odnieśli olbrzymi sukces. W opisywanej epoce, w latach 1995–2005, przez cały czas fotel prezydenta zajmował twórca Sojuszu, a przez sześć lat premierami byli jego liderzy. Jednak przeszłość się za nimi ciągnęła. Z pozoru polska demokracja stała się ich własnością, jednak liderzy Sojuszu ciągle byli oceniani nie za to, co robili teraz, ale za to, co zrobili kiedyś. Byle poseł uważał, że ma prawo patrzeć na nich z góry, byle dziennikarz zaczynał wywiad od biograficznej złośliwości. Udawali, że ich to nudzi i śmieszy, ale prawda była inna. To ich bolało. Dręczyło. Pomniejszało. Głośno szydzili z solidarnościowego kombatanctwa, z opowieści o strajkach, o spaniu na styropianie, jednak po cichu marzyli o takich biografiach. Dobrze wiedzieli, że ich sukces jest anomalią, że przyszło im rządzić ustrojem, z którym do niedawna walczyli. Bo wszystko stało się zbyt szybko, zaledwie sześć lat wcześniej Aleksander Kwaśniewski i Józef Oleksy byli ministrami rządu, który zwolenników demokracji zamykał do więzień, a teraz obaj stali na czele demokratycznego państwa. Jeden jako prezydent, drugi jako premier.
Obóz solidarnościowy nazywał ten problem „niezdolnością Sojuszu do rozliczenia się z przeszłością”, sugerując, że takie rozliczenie było możliwe, że problemem jest obecność kilku twarzy i nieobecność kilku gestów. Że problemem jest Miller, Oleksy, Szmajdziński oraz brak potępienia stanu wojennego. Jednak nie była to prawda, gdyby politycy SLD spełnili te warunki, w solidarnościowych oczach nadal pozostaliby postkomunistami. Usunięcie kilku postaci jedynie otworzyłoby dużo dłuższą listę następnych, a gesty potępienia generałów wywołałyby lawinę kolejnych żądań. Bez końca, bez szansy na kompromis, bo jedyną formą „rozliczenia się z przeszłością”, jaką od dysydenckich czasów uznawał obóz solidarnościowy, było porzucenie własnej formacji i akces do opozycji. Aby przestać być postkomunistą, trzeba było zostać antykomunistą. Politycy SLD to zrozumieli. O ile do połowy lat 90. Cimoszewicz, a nawet Kwaśniewski wierzyli, że pozbycie się Jerzego Szmajdzińskiego czy Jerzego Jaskierni rozwiąże historyczne problemy, z czasem pojęli, że rywali nie da się zaspokoić.
Ale rezygnując z posypywania głowy popiołem, Sojusz popadł w inną skrajność, w niemądrą ostentację. Najwyższe stanowiska w państwie obsadził ludźmi, którzy budzili największe emocje. Urzędy dostali Szmajdziński, Miller, Jaskiernia, Oleksy, Wiatr. Prominentne w PZPR postaci, ministrowie, ideolodzy, liderzy młodzieżówek, członkowie kierownictwa. Dla solidarnościowej wrażliwości oznaczało to ostentacyjną profanację, już nie tylko solidarnościowych symboli, ale demokracji. Sami zainteresowani udawali, że nie rozumieją pretensji, jednak dobrze je pojmowali. Akurat oni w pełni zasługiwali na miano postkomunistów, wszyscy poszli kiedyś o kilka kroków za daleko, weszli w skład rządu lub partyjnej elity. A nawet w Sojuszu wyraźnie odróżniano działalność w PZPR od kariery w PZPR – pierwsza była przyjęciem do wiadomości istniejących realiów, druga wzięciem za nie odpowiedzialności. Kierując się tą logiką, cały partyjny establishment po 1989 roku wycofał się z polityki, widząc w tym naturalną cenę za swoją porażkę. Z powszechnej abdykacji wyłamało się dosłownie kilku polityków, kilku ambitnych, utalentowanych i bezwstydnych śmiałków. Wiedzieli, że złamali obowiązujące reguły, jednak nie chcieli poskromić własnych ambicji. Gdy Sojusz zdobył władzę, nie schowali się w drugim szeregu, ale stanęli na czele państwa. Rzucili rękawicę całemu światu, zmusili wrogów, by patrzyli na ich triumf, by każdego dnia gniew w nich narastał. Szczególna ostrość walki z SLD była rachunkiem za tych kilka twarzy. Nie odmawiano im talentów, nie odmawiano sukcesów, ale w ich obecności na szczytach państwa widziano największą porażkę polskiej demokracji.
Politycy Sojuszu często się skarżyli, że padają ofiarą antykomunistycznej agresji. Ale nie była to prawda. W głównym nurcie solidarnościowy antykomunizm nie był ani radykalny, ani napastliwy, był co najwyżej krzykliwy. Jak czas pokazał, realne szykany ograniczyły się do kilku jajek ciśniętych w prezydencką parę, natomiast korzyści z antykomunizmu okazały się olbrzymie. Jego hałaśliwość, jego pozorny dynamizm dał Sojuszowi wielką polityczną siłę. Zmobilizował lewicową formację, zdyscyplinował, nadał spójność, wymusił lojalność. Gdyby nie antykomunizm, Sojusz zacząłby tak, jak skończył, od wewnętrznych podziałów, od wojny Millera z Kwaśniewskim. Podobnie by się stało, gdyby politycy lewicy poszli drogą Fiszbacha, gdyby u progu III RP wyprali swoje życiorysy, wtedy również by nie zbudowali silnej formacji. Bo ważniejsze od majątku po PZPR okazało się piętno po PZPR. Ten stygmat zbudował coś mocniejszego niż partię. Zbudował wspólnotę losu. Zwartą drużynę.
Opis wydarzeń w „Po południu” zakończył się wieczorem 19 listopada 1995 roku, w dniu, kiedy Aleksander Kwaśniewski wygrał wybory prezydenckie. Tego wieczoru po obu stronach emocje zastąpiły rozum. Jedni popadli w euforię, drudzy w depresję. W zwycięstwie Kwaśniewskiego nie dostrzeżono ruchu politycznego wahadła. Tego dnia Polacy mieli poczucie, że obserwują nie kolejny kaprys polityki, lecz wyrok historii. Nie rozumiano treści tego wyroku, ale panowało poczucie, że przed polską polityką otworzyła się nowa karta, że podobnie jak w 1989 roku wszystko się może wydarzyć. I to, co złe, i to, co dobre. Polacy nie wiedzieli jeszcze, że w polityce zmieniają się zwykle jedynie twarze.
FATALNY POCZĄTEK PREZYDENTURY
Wszystko zaczęło się od niewinnego kłamstewka, które nagle nabrało wielkich rozmiarów. Sprawa dotyczyła wykształcenia, Aleksander Kwaśniewski nie skończył studiów, pod sam ich koniec porzucił uczelnię, nie podszedł do dwóch ostatnich egzaminów, nie zdobył jednego zaliczenia. Władze Uniwersytetu Gdańskiego skreśliły go z listy studentów, ale Kwaśniewski się nie zmartwił, właśnie zaczął robić karierę w SZSP. W oficjalnych papierach podawał ukończone studia wyższe, także jako poseł w rubrykę wykształcenie wpisywał „magister ekonomii” i taką informację jego sztab podał Państwowej Komisji Wyborczej. Ale na kilka tygodni przed wyborami ukazała się biografia Kwaśniewskiego, która ujawniła, że lider SLD studiów nie skończył. Rezonans sprawy okazał się wielki, nie z powodu braku dyplomu, lecz ewidentnego kłamstwa. Sojusz był wściekły na swojego lidera, cała kampania mogła legnąć w gruzach. Emocje były wielkie. Marek Borowski wpadł do gabinetu Kwaśniewskiego, domagając się jego rezygnacji z wyborów. Krzyczał: „Ty nas wszystkich oszukałeś!”. Borowski żądał, aby lewica przerzuciła swoje poparcie na Jacka Kuronia. Kwaśniewski nic nie odpowiadał, siedział przybity, ze spuszczoną głową, nie mając odwagi, aby spojrzeć mu w oczy. Kwaśniewskiemu pomógł Miller, ostro zaatakował Borowskiego: „Co tu się panoszysz, co krzyczysz na naszego prezydenta, wynoś się!”. I Borowskiego z gabinetu wyprosił.
Kwaśniewski, zamiast sprawę szczerze wyjaśnić, zdecydował się kłamać. Oznajmił, że skończył studia oraz obronił pracę magisterską. Co ciekawe, jego kłamstwo nie miało politycznej natury, zadecydowały osobiste słabości. Kwaśniewski kłamał nie dlatego, że polityk czasem kłamać musi, ale dlatego, że Kwaśniewski powiedzieć prawdy czasem nie potrafił. Należał do tego gatunku co Bill Clinton. Co pewien czas ujawniała się w nim dramatyczna niedojrzałość, która najpierw go pchała do niemądrych zachowań, a potem nie pozwala się godnie wycofać. Wszystkie jego wpadki z alkoholem czy też zawadiackie przygody w stylu całowania ziemi kaliskiej cechować będzie podwójny infantylizm. Najpierw infantylizm popełnionego grzechu, potem infantylizm jego usprawiedliwień. I zawsze bardziej żenujący będzie ten drugi. Jego grzeszki były bowiem bardzo ludzkie, czasem zabawne i sympatyczne. Jednak późniejsza ucieczka od odpowiedzialności zawsze była żałosna.
Po wyborach na Kwaśniewskiego spadł niespodziewany cios. Uniwersytet Gdański w komunikacie potwierdził, że przez kilka tygodni prezydent kłamał. Sprawa znowu nabrała nośności. Kwaśniewski się bronił fatalnie, zamiast przeprosić, oświadczył, że „machnął ręką na dyplom”, ponieważ „przez całe życie odczuwał straszliwą potrzebę wolności”. Zamiast zamknąć sprawę, pozwalał jej żyć. Do Sądu Najwyższego spłynęło ponad pół miliona wniosków żądających unieważnienia wyborów. Argumentowano, że kwestia wykształcenia była głównym wątkiem kampanii, że Kwaśniewski stale odwoływał się do swojej przewagi nad robotnikiem Wałęsą. Autorzy protestów dowodzili, że gdyby Polacy znali prawdę, zagłosowaliby inaczej. CBOS zrobił sondaż, który diagnozę potwierdził. Sąd Najwyższy protesty potraktował poważnie. Naruszenie ordynacji było ewidentne, sędziowie po długich dyskusjach uznali jednak ważność wyborów. Ale aż pięciu sędziów – na siedemnastu – wobec wyroku zgłosiło votum separatum. Do unieważnienia wyborów nie było daleko.
Kwaśniewski nie cieszył się długo swoim sukcesem, dzień później spadł na niego kolejny cios. W siedzibie prezydenta elekta, w pałacyku przy Foksal, zjawili się dwaj związani z Wałęsą ministrowie: szef MSW Andrzej Milczanowski i szef MSZ Władysław Bartoszewski. Milczanowski wręczył prezydentowi kilkustronicową notę i poprosił o przeczytanie. Była w niej informacja, że urzędujący premier Józef Oleksy jest rosyjskim agentem. Zdumiony Kwaśniewski powoli czytał papiery, z coraz większym zdenerwowaniem. Dwa razy materiały wypadły mu z rąk. Po lekturze powiedział, że nie widzi dowodów, żadnych raportów, żadnych kwitów. Milczanowski odparł sucho, że Kwaśniewski się myli, że dowody są pewne. Tak pewne, że ich ujawnienie wywoła aferę, która „od Bałtyku po Karpaty będzie miała swoje polityczne efekty”. Słuchając Milczanowskiego, prezydent – jak opowiada Bartoszewski – był wyraźnie przybity. Po półtoragodzinnej rozmowie Milczanowski przedstawił swoją ofertę. Sprawa pozostaje w tajemnicy przed opinią publiczną, ale premier musi zrezygnować z funkcji szefa rządu oraz złożyć mandat poselski, aby prokuratura i służby mogły śledztwo doprowadzić do końca. Uczestnicy spotkania umówili się, że odpowiedzi prezydent udzieli następnego dnia.
Po wyjściu ministrów Kwaśniewski natychmiast spotkał się z liderami Sojuszu, którzy już siedzieli w pałacyku, czekając na koniec rozmowy. Marian Zacharski, oficer, który zebrał materiały przeciw Oleksemu, twierdzi, że blady Kwaśniewski podszedł do Oleksego z pytaniem: „Brałeś pieniądze czy nie?”. W odpowiedzi usłyszał soczyste: „Odpier... się!”. Oleksy, owszem, przyznał się do znajomości z Ałganowem, ale twardo zaprzeczył agenturalnym oskarżeniom. Kwaśniewski mu uwierzył, uznał, że oskarżenie jest prowokacją ze strony Wałęsy, który rzutem na taśmę próbuje zmienić układ sił. Dzień później Kwaśniewski spotkał się z Milczanowskim i jego ofertę odrzucił. Postanowił jednak osobiście spotkać się z Wałęsą, wysłał do niego emisariusza, ale Wałęsa, śmiertelnie pogniewany za debatę telewizyjną, spotkania z Kwaśniewskim odmówił.
Minęło kilka dni, ostatnich dni prezydentury Wałęsy. Tuż przed odejściem Wałęsa wezwał do siebie marszałków Sejmu i Senatu oraz prezesów Sądu Najwyższego, Trybunału Konstytucyjnego oraz NSA. Powitał ich krótkim stwierdzeniem, że bezpieczeństwo państwa jest zagrożone, a potem oddał głos Milczanowskiemu. Wysłuchawszy oskarżenia, goście osłupieli. Jak opowiadał Wałęsa: „Jedni byli biali, inni czerwoni”. Sam Wałęsa powiedział tylko kilka zadań: „Proszę panów, nie mogłem z tym pojechać do Gdańska. Macie teraz taką samą informację jak ja. Proszę, zgodnie z sumieniem i prawem róbcie, co chcecie”. Równocześnie sprawie został nadany oficjalny bieg, Milczanowski skierował ją do prokuratury.
Informacja natychmiast wyciekła, podekscytowani posłowie wezwali do Sejmu Milczanowskiego i zażądali wyjaśnień. 21 grudnia 1995 roku odbyło się jedno z najdziwniejszych posiedzeń Sejmu. Przy pełnej loży dziennikarskiej, w trakcie transmisji na żywo, w obecności premiera siedzącego w ławie rządowej, minister spraw wewnętrznych oskarżył szefa rządu o to, że od 1982 roku pracował na rzecz obcego wywiadu. Mówił zimno, bez pasji, bez niepotrzebnej retoryki, jak profesjonalny urzędnik państwowy. Tłumaczył, że służby specjalne nie prowadziły żadnych działań przeciw premierowi, że informacja o jego działalności wpadła im w ręce w związku z inną sprawą. Oleksy był już wtedy premierem, więc Milczanowski nie miał wyboru. Nie mógł informacji zignorować, nie mógł też poinformować głównego oskarżonego. Musiał prowadzić sprawę za plecami premiera. Po kilku miesiącach śledztwa zarzuty się potwierdziły, wynikało z nich, że premier w latach 1990–1995 nie tylko spotykał się z oficerami KGB, ale świadomie przekazywał im tajne informacje. Milczanowski wyjaśnił, dlaczego sprawę skierował do prokuratury dopiero 19 grudnia. Materiał skompletował dopiero jesienią, gdyby sprawę ujawnił od razu, uznano by to za element kampanii wyborczej Wałęsy. Gdyby ujawnił po wyborach, gdy czekano na werdykt Sądu Najwyższego, uznano by to za presję na sąd. Skierował więc sprawę do prokuratury w jedynym sensownym momencie – po orzeczeniu sądu i na kilka dni przed własną dymisją.
Potem głos zabrał Józef Oleksy. Był wyraźnie poruszony, ale nie było w nim śladu tremy czy paniki. Przemawiał jak człowiek śmiertelnie urażony. Materiały zebrane przez służby uznał za sfabrykowane, zaś oskarżenie Milczanowskiego nazwał polityczną prowokacją. Jego melodyjny, wysoki głos brzmiał szczerze i przekonująco. Opowiadał, że jako polityk spotykał wielu dyplomatów, także rosyjskich. W jednym przypadku został ostrzeżony przez służby, że dyplomata jest agentem KGB, więc zerwał z nim wszelkie kontakty. Miało to miejsce w 1994 roku. Jednak rok później premier zorientował się, że polskie służby zbierają na niego papiery. Zwrócił się o wyjaśnienie do szefa UOP, ten jednak odmówił informacji. Zwrócił się więc do Milczanowskiego. Ten również odmówił. Jak po latach opowie Oleksy, Milczanowski przyszedł na spotkanie z „rybią twarzą”, a na pytania odpowiadał krótko: „Nie potwierdzam, nie zaprzeczam i proszę nie wyciągać żadnych wniosków”. Przemówienie Oleksego z obrony coraz wyraźniej zmieniało się w atak. Dlaczego Milczanowski sprawę ujawnia teraz? – pytał premier. I odpowiadał: nie dlatego, że zebrał realne dowody, ale ponieważ wraz z odejściem Wałęsy skończyło się dla niego polskie państwo.
Za premierem stanął jedynie Sojusz, cała opozycja zażądała natychmiastowego urlopu. Dwa dni później, 23 grudnia, odbyło się zaprzysiężenie Aleksandra Kwaśniewskiego. W drodze do Sejmu witały go transparenty „Ave magister” oraz „SLD = KGB”. Limuzyna prezydenta, aby ominąć demonstracje, zajechała pod Sejm bocznym wjazdem. Ale w Sejmie nie było lepiej. Ceremonię zbojkotował nie tylko Wałęsa, lecz także prymas Glemp oraz prawicowi posłowie. Nawet przywiązani do konwenansów posłowie Unii Wolności zdecydowali się na protest, na sali pojawiła się jedynie skromna delegacja Unii: Mazowiecki, Geremek i Kuratowska. Kiedy sala wiwatowała na stojąco, oni ponuro siedzieli. To nie była wesoła uroczystość. Podobnie wyglądały kolejne dni prezydentury. Kiedy Kwaśniewski z żoną wchodzili do Pałacu Prezydenckiego, w pustym gmachu witały ich trzy osoby: kucharz, podkuchenna i szefowa administracji.
Po raz pierwszy w swojej politycznej karierze Kwaśniewski stanął w obliczu realnych problemów. Bo Kwaśniewski stanowił dziwny przypadek, jak dziewczyna z „Dziadów”, która nie dotknęła ziemi ni razu. Zawsze był pchany przez korzystne wiatry. Nawet klęski spadające na jego formację dla niego były szczęśliwym trafem. Włącznie z tą największą, czyli upadkiem komunizmu, który dał mu władzę nad partią. Nigdy o nic walczyć nie musiał, nawet buławę dostał na tacy. Potem było podobnie, logika wydarzeń ciągle pracowała na niego. Co sprawiło, że nauczył się chować w bezpiecznym kokonie. Gdy pojawiało się ryzyko, Kwaśniewski zawsze się cofał. Nie wychodził z kokonu, na front posyłał kogoś innego. Tak było w wyborach prezydenckich w 1990 roku, kiedy Kwaśniewski wystawił do walki Cimoszewicza. Sam szedł jedynie po pewne sukcesy. Nawet kampania z 1995 roku toczyła się w logice kokonu, bo ewentualna przegrana z Wałęsą nie ujmowała niczego. Zostawszy prezydentem, Kwaśniewski był zatem dziwem natury. Politykiem niekompletnym, mającym rześki rozum i cienką skórę. Politykiem, który ani razu nie wąchał prochu. Jednostronności jego doświadczenia nikt jednak nie widział. W oczach świata był wielkim zwycięzcą idącym od sukcesu do sukcesu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki