Читать книгу Opowieści z meekhańskiego pogranicza. - Robert M. Wegner - Страница 6

Honor górala

Оглавление

Sha­do­ree nade­szli dokład­nie z tej strony, z któ­rej się ich spo­dzie­wano. Dwu­na­stu obju­czo­nych jak muły męż­czyzn wyło­niło się z lasu na wschod­nim krańcu hali. Zatrzy­mali się na skraju drzew. Wyglą­dali, jakby szli bez prze­rwy przez ostat­nie kilka dni, brudni, zaro­śnięci, zdy­szani. Zbli­żał się wie­czór i słońce świe­ciło im pro­sto w oczy, a roz­le­gła połać hali, lekko pofał­do­wana i skrząca świe­żym śnie­giem, wyglą­dała czy­sto i spo­koj­nie. Wabiła, obie­cu­jąc łatwiej­szą drogę i brak nie­bez­pie­czeń­stwa zasadzki.

Oczy­wi­ście kła­mała.

Pierw­szy z męż­czyzn postą­pił kilka kro­ków naprzód, zapa­da­jąc się po kolana w miękki puch. Widać śnieg spadł nie wcze­śniej niż zeszłej nocy. Przy­bysz popra­wił wielki wór na ramio­nach, wark­nął coś do reszty i ruszył przed sie­bie, naj­wy­raź­niej zamie­rza­jąc prze­ciąć halę wpół, naj­krót­szą drogą. Inni ruszyli za nim w kil­ku­sto­po­wych odstę­pach. Po jakichś stu kro­kach prze­wod­nik zatrzy­mał się, ciężko dysząc, i dał znać dru­giemu w kolej­no­ści, żeby go zastą­pił. Sam pocze­kał, aż reszta grupy go minie, i zajął miej­sce na końcu. Po następ­nych stu kro­kach nastą­piła kolejna zmiana, potem jesz­cze jedna. Jak na ludzi, któ­rzy naj­pew­niej mieli za sobą cało­nocną wędrówkę, utrzy­my­wali nie­złe tempo. W kwa­drans prze­byli połowę drogi.

I wtedy hala ich zdra­dziła.

Śnieg po obu stro­nach wycią­gnię­tej w długi wąż grupy eks­plo­do­wał w kil­ku­na­stu miej­scach. Z tuma­nów lodo­wego puchu wysko­czyły owi­nięte w futra, wyma­chu­jące bro­nią posta­cie. Powie­trze prze­szył krzyk:

— Gór­ska Straż! Rzu­cić broń!

Sha­do­ree ani myśleli słu­chać.

* * *

Chwilę póź­niej było po wszyst­kim. Porucz­nik Ken­neth-lyw-Dara­wyt patrzył obo­jęt­nie, jak jego ludzie nożami spraw­dzają, czy któ­ryś z ban­dzio­rów nie udaje trupa. Dwóch, wzię­tych żyw­cem, wią­zano wła­śnie na ubo­czu. Hala nie wyglą­dała już jak oaza spo­koju – na zdep­ta­nym śniegu, mię­dzy tru­pami i porzu­co­nymi tobo­łami, wykwi­tały plamy jaskra­wej czer­wieni. Gdzie­nie­gdzie prze­świ­ty­wała póź­no­je­sienna trawa.

— Szlag tra­fił malow­ni­czy wido­czek — mruk­nął w prze­strzeń.

— Słu­cham, panie porucz­niku? — Sto­jący opo­dal dzie­sięt­nik spoj­rzał pyta­jąco.

— Nic, nic, Var­henn. Po nocy w norze zawsze gadam do sie­bie. Jakie straty?

Wyta­tu­owana twarz pod­ofi­cera roz­ja­śniła się.

— Trzech ran­nych. W tym tylko jeden poważ­nie, dostał w kolano i nie będzie mógł cho­dzić.

— W porządku, i tak mia­łem wysłać gońca do Belen­den. Gdy dołą­czy reszta, przy­go­tu­je­cie sanie i psy.

— Tak jest.

Porucz­nik spoj­rzał na jeń­ców.

— A ci?

— Jeden mło­dzik i jeden idiota. Nie będzie z nich pożytku.

— Jesz­cze zoba­czymy. — Ofi­cer odwró­cił się do grupy żoł­nie­rzy. — Andan! Zaszczyć uwagą swo­jego dowódcę.

Andan-keyr-Tref­fer, naj­młod­szy z jego dzie­sięt­ni­ków, przy­truch­tał posłusz­nie i ani ciężki, łuskowy pan­cerz, ani pas obcią­żony sza­blą i topo­rem na krót­kim sty­li­sku naj­wy­raź­niej mu nie prze­szka­dzały. Ken­neth wie­dział, że to nie nad­gor­li­wość czy słu­żal­czość. Po nocy spę­dzo­nej w wygrze­ba­nych w śniegu norach każda odro­bina ruchu była bło­go­sła­wień­stwem. Pod­ofi­cer był niski i krępy, na doda­tek zaro­śnięty jak niedź­wiedź; w ciem­nej uliczce mógłby prze­stra­szyć każ­dego prze­chod­nia. Porucz­nik wes­tchnął w myślach i prze­niósł wzrok na dru­giego dzie­sięt­nika.

Var­henn Veler­gorf, siwo­włosy i wąsaty, w krót­kiej kol­czu­dze, skó­rza­nych por­t­kach i kosma­tej bara­nicy narzu­co­nej na grzbiet, wyglą­dał jak zbir. Na policz­kach, czole i grzbie­tach dłoni miał nie­bie­skie, siwe i czarne ple­mienne tatu­aże. Przy­po­mi­na­jący katow­skie narzę­dzie topór, z długą na dzie­sięć cali brodą, trzy­mał prze­rzu­cony nie­dbale przez ramię. Żeleźce cią­gle lepiło się od krwi. Wyglą­damy, psia­krew, gorzej niż banda zbój­ców, pomy­ślał Ken­neth. Nic dziw­nego, że każą nam się okrzy­ki­wać przy każ­dym spo­tka­niu.

— Andan — zwró­cił się naj­pierw do młod­szego dzie­sięt­nika. — Zro­bisz zbiórkę. Chcę powie­dzieć parę słów. Potem prze­szu­kasz rze­czy Sha­do­ree. Może dowiemy się, gdzie szli.

Dzie­sięt­nik wyko­nał coś, co od biedy mogło ucho­dzić za salut.

— Taaa jest. A cza­row­nik?

Ofi­cer skrzy­wił się.

— Nie będę na niego cze­kał. Wie nie wię­cej niż my i spra­wia same kło­poty. Nie po to kaza­łem Ber­ghowi trzy­mać go z daleka, żeby teraz cze­kać na jaśnie wiel­moż­nego mistrza — stwier­dził z prze­ką­sem. — Aha, Andan, żad­nego obci­na­nia uszu, nie tym skur­wy­sy­nom.

— Jasne.

— Bie­giem!

Krępy pod­ofi­cer potruch­tał do żoł­nie­rzy. Ken­neth odwró­cił się do Veler­gorfa.

— Gdy Andan skoń­czy, wyślesz kilku ludzi, żeby przy­go­to­wali na skraju lasu duży stos.

— Tak jest.

— Potem prze­słu­chamy tych dwóch. A co do zbiórki… Pamię­tasz o mojej proś­bie?

Siwo­włosy dzie­sięt­nik uśmiech­nął się lekko.

— Pamię­tam, panie porucz­niku.

— No to nad­sta­wiaj uszu.

Ken­neth odwró­cił się, spo­glą­da­jąc w kie­runku zacho­dzą­cego słońca. Z tej strony hala cią­gle wyglą­dała czy­sto i spo­koj­nie. W ależ straszne gówno wdep­nę­li­śmy, pomy­ślał. Zanim sprawa się skoń­czy, uba­brzemy się po same uszy.

Kil­ka­na­ście kro­ków za nim Andan skoń­czył usta­wiać oddział w sze­regu. Sie­dem­na­stu żoł­nie­rzy – malow­ni­cza zbie­ra­nina, wypo­sa­żona w impo­nu­jącą kolek­cję pan­ce­rzy, heł­mów, tarcz i naj­róż­niej­szego uzbro­je­nia zaczep­nego. Tylko trzech zadało sobie trud zało­że­nia płasz­czy ze zna­kami Gór­skiej Straży. Porucz­nik ruszył w ich stronę.

Wie­dział, że sam nie wygląda lepiej. Nosił futrzany kubrak narzu­cony na koszulę z suro­wego sukna, solidne buty i spodnie ze skóry mło­dej foki uszyte, aher­ską modą, sier­ścią do wewnątrz. Do tego poła­tana kol­czuga, pro­sty hełm, długi miecz i okrą­gła tar­cza ze spi­cza­stym umbem. Gdyby nie jasno­szary płaszcz z wyszy­tymi na przo­dzie dwoma szóst­kami i sty­li­zo­wa­nym łbem wessyr­skiego owczarka – sym­bo­lem Gór­skiej Straży – nikt przy zdro­wych zmy­słach nie wziąłby go za cesar­skiego żoł­nie­rza.

Gór­ska Straż była jedną z tych jed­no­stek Cesar­stwa Meekhań­skiego, któ­rej histo­ria się­gała przed­me­ekhań­skich cza­sów. Zanim Impe­rium oparło się w mar­szu na pół­noc o góry Ansar Kir­reh, zie­miami tymi wła­dała luźna liga ple­mion wessyr­skich, któ­rych główną siłą były wła­śnie oddziały bit­nych górali, zwane Gór­ską Strażą. W trak­cie wojny z Meekha­nem zna­jący teren jak wła­sną kie­szeń straż­nicy nie raz i nie dwa utarli nosa impe­rial­nej pie­cho­cie, budząc nie­chętny podziw i uzna­nie napast­ni­ków. Po sze­ściu latach wojna zakoń­czyła się obję­ciem przez Impe­rium pro­tek­to­ratu nad zie­miami mię­dzy rzeką Vana­wen a łań­cu­chem gór­skim, zwa­nym Wiel­kim Grzbie­tem. Przez następne kil­ka­dzie­siąt lat pro­tek­to­rat łagod­nie prze­szedł w pełną anek­sję. Stało się to dzięki dość roz­sąd­nej poli­tyce Impe­rium, które przy­znało tubyl­com peł­nię praw, przy­słu­gu­ją­cych rodo­wi­tym Meekhań­czy­kom, i nie wtrą­cało się za bar­dzo do miej­sco­wych zwy­cza­jów i tra­dy­cji. Nie­jako przy oka­zji sły­nąca z prag­ma­ty­zmu impe­rialna armia przy­jęła na swój żołd Gór­ską Straż, doce­nia­jąc jej war­tość i zalety. W tere­nie pozba­wio­nym utwar­dzo­nych dróg, na gór­skich ścież­kach, w wąskich kotli­nach i na wietrz­nych szczy­tach straż­nicy oka­zali się po pro­stu lepsi od regu­lar­nej cięż­kiej pie­choty. Pozwo­lono im nawet zacho­wać pier­wotny podział na oddziały, liczące po stu i tysiąc ludzi, zwane już jed­nak, zgod­nie z meekhań­ską ter­mi­no­lo­gią, kom­pa­niami i puł­kami. W porów­na­niu z liczą­cymi dwa­na­ście dwu­stu­oso­bo­wych kom­pa­nii puł­kami meekhań­skiej pie­choty oddziały Gór­skiej Straży były mniej­sze, ale szyb­sze i znacz­nie ruchliw­sze. Ide­alne do gór­skich poty­czek. Straż­nicy rekru­to­wali żoł­nie­rzy z miej­sco­wych górali, pozwa­la­jąc każ­demu zacho­wać wła­sne uzbro­je­nie i sto­so­wać ulu­biony styl walki, bo w tych oko­li­cach rzadko ście­rano się w szyku, zwar­tymi oddzia­łami, tar­cza przy tar­czy. W rezul­ta­cie prze­ciętny oddział Straży wyglą­dał jak banda zbó­jów. A porucz­nik Ken­neth-lyw-Dara­wyt wła­śnie sta­nął przed takim oddzia­łem.

— Bacz­ność! — Dzie­sięt­nik Andan-keyr-Tref­fer miał, jak na swój wzrost, impo­nu­jący głos. Sze­reg wyprę­żył się, w mniej lub bar­dziej udany spo­sób paro­diu­jąc pozy­cję zasad­ni­czą.

— Łatwo wam dziś poszło. — Ken­neth zatrzy­mał się przed żoł­nie­rzami, mie­rząc ich uważ­nym spoj­rze­niem. Do licha, więk­szość była star­sza od niego. — Wie­cie dla­czego? Bo oni szli tutaj noc i dzień bez odpo­czynku. Połowa od razu padła od strzał, a reszta była zbyt zmę­czona, żeby się bro­nić, jak należy.

Prze­rwał, dając im chwilę na prze­tra­wie­nie tych słów.

— To była dobra walka. Ale następna może być znacz­nie trud­niej­sza. Cią­gle nie wiemy, gdzie ukryła się reszta klanu ani ilu ich będzie — nie bar­dzo wie­dział, co zro­bić z rękami, więc zatknął je za pas. — Teraz pocze­kamy na Ber­gha i cza­row­nika. Dzie­sięt­nik Veler­gorf znaj­dzie zaję­cie dla kilku z was. Reszta zaj­mie się roz­bi­ciem namio­tów i roz­pa­le­niem ognia. Po dwu­dzie­stu godzi­nach w norach należy nam się cie­płe żar­cie.

Odpo­wie­dział mu zgodny pomruk.

— Zanim to jed­nak nastąpi, musimy posprzą­tać. Zgod­nie z roz­ka­zami, po Sha­do­ree ma nie zostać żaden ślad. To wredna robota, jed­nak nikt nas nie wyrę­czy.

Sze­reg zacho­wał mar­twą ciszę.

— Ale na począ­tek po pół kubka wódki na głowę — tym razem pomruk był rado­śniej­szy. — A dla tych, co nie wsty­dzą się wła­snych zna­ków, po całym.

Ken­neth wymow­nym gestem wska­zał trzech żoł­nie­rzy, noszą­cych szare, obszyte białą lamówką płasz­cze z nie­bar­wio­nej wełny.

— Rozejść się.

Porucz­nik ode­tchnął. Cią­gle nie czuł się pew­nie w takich sytu­acjach, a co gor­sza, miał wra­że­nie, że wszy­scy dosko­nale o tym wie­dzą.

— Panie porucz­niku — Veler­gorf wyrósł przy nim jak spod ziemi. — Ja w spra­wie pań­skiego roz­kazu.

— Pamię­tam. Chodźmy na bok.

Ode­szli kil­ka­na­ście kro­ków.

— I jak?

Przy Veler­gor­fie Ken­neth nie musiał uda­wać. Słu­żyli razem od pię­ciu lat – naj­pierw w jed­nej dzie­siątce, jako zwy­kli żoł­nie­rze, póź­niej on został dzie­sięt­ni­kiem, a Veler­gorf jego prawą ręką. Po obję­ciu dowódz­twa nad nowo utwo­rzoną Szó­stą Kom­pa­nią Ken­neth przy­dzie­lił mu wła­sną dzie­siątkę, mając pełne zaufa­nie do umie­jęt­no­ści i doświad­cze­nia sta­rego górala. A potem wziął go na stronę i popro­sił, żeby mu patrzył na ręce i wyty­kał błędy.

— Dobrze. Krótko i do rze­czy — dzie­sięt­nik mówił szep­tem. — Nie­wiele jest rze­czy gor­szych niż dowódca, co po skoń­czo­nej robo­cie przez godzinę na zmianę się chełpi i stro­fuje ludzi. Ale niech pan nie dzieli ich na lep­szych i gor­szych z powodu płasz­czy. Będą z tego kło­poty.

— To jak ich zmu­sić, żeby nosili znaki wła­snej kom­pa­nii?

Dzie­sięt­nik pod­niósł garść śniegu i zaczął ście­rać krew z ostrza topora.

— Potrze­bują czasu — zaczął po chwili star­szy żoł­nierz. — Ta tak zwana kom­pa­nia to cztery dzie­siątki zebrane z róż­nych oddzia­łów i uzu­peł­nione rekru­tami. Dzie­siątka Andana przy­szła z Czar­nych Por­tek Ber­hof­fitza, a kto o nich nie sły­szał? Bergh – z Ósmej Kom­pa­nii Dwu­na­stego Pułku, z Dzi­kich Psów. To też sławna nazwa. A chłopcy, któ­rych mi pan dał, to prze­cież Łobuzy z Gal­len. Pierw­sza Kom­pa­nia, Czwarty Pułk. Wszystko słynne i zasłu­żone oddziały. Latami pra­co­wały na swoją sławę. A tu, co? Prze­no­szą ich do Szó­stego Pułku, który powstał ledwo rok temu, nie ma za sobą żad­nej wiel­kiej kam­pa­nii ani zwy­cięstw i wła­ści­wie cią­gle się for­muje. Na doda­tek tra­fiają do niego, bo pułk nie może sobie pora­dzić z jed­nym kla­nem zdzi­cza­łych górali. Oni po pro­stu czują się oszu­kani. Zabrano ich z wła­snych oddzia­łów i przy­dzie­lono do naj­młod­szego pułku w Straży. I to do jego naj­now­szej kom­pa­nii, dowo­dzo­nej przez jakie­goś nie­zna­nego mło­dzika.

— Nie pro­si­łem się o sto­pień.

— Sły­sza­łem. Nie dość, że młody, to jesz­cze głupi…

Ken­neth roze­śmiał się gło­śno. Kilku sto­ją­cych naj­bli­żej żoł­nie­rzy odwró­ciło ku nim głowy.

— Dobrze — Veler­gorf też się uśmiech­nął. — Jeśli dowódca się śmieje, to zna­czy, że wszystko idzie dobrze. Dobrze też, że jest pan ten, tego… nooo…

— Rudy?

— Tak, panie porucz­niku. Wszy­scy wie­dzą, że góry lubią czer­wo­no­wło­sych. Ten prze­sąd jest cią­gle żywy stąd aż do wschod­niego Jehyr.

— Powi­nie­nem więc podzię­ko­wać mojemu ojcu, bo oże­nił się z naj­bar­dziej rudą dziew­czyną w oko­licy, cho­ciaż wszy­scy mu to odra­dzali. Ale nie mówimy o mnie, tylko o moich ludziach, Var­henn. Na coś jesz­cze powi­nie­nem zwró­cić uwagę?

— Niech pan im po pro­stu da czas, panie porucz­niku. — Dzie­sięt­nik zatknął topór za pas i podra­pał się po bro­dzie. — Tu cho­dzi też o, hm, jakość mate­riału. Gdy Ber­hof­fitz, Wer-Yllen i inni dostali roz­kaz, żeby podzie­lić się ludźmi z naszym puł­kiem, wysłali naj­mniej war­to­ścio­wych. I nie mam do nich o to żalu, sam bym tak zro­bił. Nie żeby te chło­paki były cał­kiem do niczego, ale to ci naj­mniej doświad­czeni, naj­bar­dziej krnąbrni, tacy, któ­rych usta­wia się na szpicy, gdy spo­dzie­wasz się zasadzki. Część potrak­to­wała przy­dział do Szó­stego Pułku jak karę. Nie­za­słu­żoną karę.

— Czyli co? Mam dopro­wa­dzić do tego, żeby­śmy stali się tak znani jak Czarne Por­tki? To może mi zająć resztę życia. Dość krót­kiego zresztą, jeśli będę się usil­nie sta­rał…

— Nie, panie porucz­niku. Na począ­tek wystar­czy poka­zać im, że mogą panu zaufać. Że zna się pan na robo­cie i nie dostał stop­nia dzięki stry­jowi w szta­bie.

— Myśla­łem, że nie­źle mi idzie.

— Tak. Kiedy wydał pan roz­kaz, żeby podzie­lić kom­pa­nię i przejść nocą przez prze­łęcz Call-Ander, myśla­łem, że to naj­więk­sza głu­pota. O tej porze roku powinno tam już być śniegu po szyję. Bez psów i sań mogli­śmy ugrzę­znąć. Ale tam śniegu było tyle, jakby się kozioł zebź­dził. Potem kazał nam pan czaić się tu, w norach, pod śnie­giem, przez pół nocy i nie­mal cały dzień. Jesz­cze godzinę temu wszy­scy prze­kli­nali pana za tę wycieczkę i noc­leg na ziemi. Ale kiedy Sha­do­ree wyszli z lasu w tym miej­scu, które pan wska­zał… No, no. Co jak co, ale o tym będą długo gadać.

— Od pół roku nam się wymy­kają, więc…

Dzie­sięt­nik pokrę­cił głową.

— Niech pan mi tego nie tłu­ma­czy. Jest pan ofi­ce­rem. Co prawda dopiero od mie­siąca, ale to nie ma zna­cze­nia. Poka­zał pan wszyst­kim, że ma nosa i zna się na górach. Teraz wystar­czy tylko udo­wod­nić, że to nie było szczę­ście.

— Sam chciał­bym w to wie­rzyć.

Var­henn Veler­gorf uśmiech­nął się lekko.

— To są góry, panie porucz­niku. Tutaj szczę­ście mają tylko dzieci i idioci.

— To do któ­rej grupy mnie zali­czasz?

Tym razem to dzie­sięt­nik par­sk­nął śmie­chem.

— O tym z pew­no­ścią będą opo­wia­dać. — Veler­gorf bez­ce­re­mo­nial­nie smark­nął na śnieg. — Wyrżnęli bandę Sha­do­ree, a potem stali pośród tru­pów i opo­wia­dali sobie kawały. Jak pan myśli, kiedy dołą­czy reszta kom­pa­nii?

— Masz na myśli tych dwu­dzie­stu chłopa i dzie­sięć psów? Jeśli Bergh utrzy­mał takie tempo, jak mu suge­ro­wa­łem, powinni tu być przed pół­nocą.

— Co potem?

— Jesz­cze nie wiem. Zde­cy­duję, gdy Andan znaj­dzie coś, co pomoże nam roz­gryźć cel wędrówki bandy.

Veler­gorf się zasę­pił.

— Andan. Wła­śnie, panie porucz­niku. Trzeba go usa­dzić.

— Usa­dzić? — Ken­neth czuł, o co cho­dzi, ale chciał, żeby dzie­sięt­nik potwier­dził jego spo­strze­że­nia.

— To jego „taaa jest”, „jasne”, sta­nie na bacz­ność tak, jakby miał zaraz sraczki dostać, zapo­mi­na­nie o odda­wa­niu hono­rów i tak dalej. Jesz­cze chwila, a zacznie pytać, dla­czego padł taki, a nie inny roz­kaz, zamiast robić, co mu każą. A inni wezmą z niego przy­kład. To nie­bez­pieczne. Jest pan młod­szy od niego i kró­cej służy. On… potrze­buje przy­po­mnie­nia, kto tu dowo­dzi.

— Zajmę się nim. — Porucz­nik poki­wał głową. — Dzię­kuję.

— Nie ma za co. Za to mi płacą.

Wyszcze­rzyli się jed­no­cze­śnie, mimo że był to ograny dow­cip.

— Jak myślisz — Ken­neth wska­zał na leżące ciała — gdzie mogli iść?

Siwy dzie­sięt­nik podra­pał się po dwu­dnio­wym zaro­ście.

— Stąd? Tylko do Gyre­ten albo na Wyso­kie Pastwi­ska.

— Hm… No nie wiem. To zbyt oczy­wi­ste.

Usły­szeli skrzy­pie­nie śniegu. Pod­szedł do nich Andan-keyr-Tref­fer, nio­sąc coś w ręku. Miał dziwną minę.

— Ani Gyre­ten, ani Wyso­kie Pastwi­ska — powie­dział. — Albo ja jestem pół­a­her.

Poka­zał im, co zna­lazł. Był to dzi­waczny san­dał. Skła­dał się z drew­nia­nej pode­szwy, nabi­ja­nej mnó­stwem gwoź­dzi i zaopa­trzo­nej w kilka skó­rza­nych pasków.

— Mocuje się je do butów — wyja­śnił, nie wia­domo po co.

— Wiem, żeby nie śli­zgać się po lodzie. Co jesz­cze?

— Haki i liny. Porząd­nie zro­bione. Widać, że wie­dzą, jak się nimi posłu­gi­wać.

— Cze­kany?

— Po jed­nym na łebka.

Ken­neth zaci­snął zęby.

— Wie­cie, co to zna­czy, prawda? Te szczury kryją się po dru­giej stro­nie Sta­rego Gwyh­rena.

— Nie­moż­liwe. — Veler­gorf wska­zał maja­czącą na pół­nocy ścianę bieli. — Musie­liby być sza­leni, żeby prze­cho­dzić lodo­wiec.

— Oni są sza­leni. Pew­nie w trak­cie prze­prawy zgi­nęła połowa kobiet i dzieci, ale prze­szli i kryją się po dru­giej stro­nie. To dla­tego od pół roku nie możemy ich zna­leźć.

Star­szy dzie­sięt­nik spoj­rzał na niego z bły­skiem w oku.

— Pan wie­dział, domy­ślał się tego! Dla­tego kazał nam zaczaić się wła­śnie tutaj.

— Ryzy­ko­wa­łem. — Ken­neth wzru­szył ramio­nami. — Jak już mówi­łem, szu­kamy ich pół roku, nasz pułk i dwa inne. Wyku­rzy­li­śmy w mię­dzy­cza­sie nawet świ­staki z nor, a ban­dyci z klanu poja­wiają się nie wia­domo skąd i zni­kają nie wia­domo gdzie. Zabi­jają ludzi w całej pro­win­cji. Ale ni­gdy nie ude­rzali dalej niż trzy, cztery dni drogi od lodowca.

Andan pokrę­cił głową.

— Ale żeby zacza­ili się po dru­giej stro­nie? Ahe­ro­wie powinni ich wytłuc w trzy dni.

Miał rację. Stary Gwyh­ren, zwany przez miej­sco­wych górali Białą Ścianą, a przez ahe­rów Gwyh­h­renh-omer-gaara­naa, czyli Ojcem Lodu, był naj­więk­szym lodow­cem na Pół­nocy. Brał swój począ­tek gdzieś pośród szczy­tów ośmio­mi­lo­wych gór Wiel­kiego Grzbietu i sunął na połu­dniowy zachód, z aro­gan­cją suge­ru­jącą, że w razie potrzeby uto­ruje sobie drogę siłą. Wypeł­niał cał­ko­wi­cie dno roz­le­głej doliny, zamknię­tej mię­dzy potęż­nymi szczy­tami, po czym wyle­wał się z niej pięć­dzie­się­cio­mi­lo­wym jęzo­rem lodu, wpa­da­ją­cym do jeziora Doranth.

W tym rejo­nie gór lodo­wiec sta­no­wił gra­nicę, o którą oparła się meekhań­ska eks­pan­sja na pół­noc. Za nim zaczy­nały się zie­mie ahe­rów i tych nie­licz­nych kla­nów górali, które za żadną cenę nie chciały się pod­dać impe­rial­nemu zwierzch­nic­twu. Sta­no­wił zresztą gra­nicę wyjąt­kowo szczelną i bez­pieczną. Stary Gwyh­ren miał w naj­szer­szym miej­scu ponad osiem mil sze­ro­ko­ści, a jego poprze­ci­nany szcze­li­nami i pęk­nię­ciami grzbiet był śmier­telną pułapką nawet dla naj­bar­dziej doświad­czo­nych górali. Nie­któ­rzy mago­wie twier­dzili, że lodo­wiec zaha­cza po dro­dze o potężne źró­dło Mocy, aspek­to­wane przez Ciem­ność, inni wspo­mi­nali o Uro­czy­sku, przy­kry­tym rzeką lodu. Nie­ważne, jaką tajem­nicę skry­wał – prze­cho­dze­nie go uwa­żano za objaw sza­leń­stwa. Dla­tego zie­mie na połu­dnie od lodowca ucho­dziły za tereny bar­dzo spo­kojne. Przy­naj­mniej do czasu poja­wie­nia się Sha­do­ree.

— Dobra. — Ken­neth posta­no­wił prze­rwać prze­dłu­ża­jące się mil­cze­nie. — Nie pytam, czy to robią, bo naj­wy­raź­niej prze­łażą przez Sta­rego Gwyh­rena jak przez śli­zgawkę. Pytam, w któ­rym miej­scu?

— Zaraz przy wylo­cie z doliny. — Veler­gorf naj­wy­raź­niej zdą­żył już oswoić się z tą myślą. — Tam jest naj­wę­ziej. Zresztą, jak się zasta­no­wić, to tam wła­śnie szli.

— Też tak myślę. Andan! — Ken­neth odwró­cił się do krę­pego dzie­sięt­nika. — Zbierz te haki, liny i cze­kany.

Pod­ofi­cer zawa­hał się.

— Pój­dziemy na drugą stronę?

— Tak. Klan naj­wy­raź­niej jakoś doga­duje się z ahe­rami. Gdy ta grupa nie wróci, prze­niosą się gdzie indziej i ukryją. Potem przyj­dzie zima i znów będziemy mogli tylko cze­kać na kolejne Koory-Ame­nesc. — Porucz­nik zaci­snął wargi w wąską kre­skę. — Nie dopusz­czę do tego.

— Taaa jest. — Młod­szy dzie­sięt­nik uśmiech­nął się lekko. Ken­neth nawet nie mru­gnął.

— Co jesz­cze zna­la­złeś?

Andan spo­waż­niał.

— To, co zostało z rodziny ryma­rza z Han­der­keh. Jeśli poćwiar­tuje się doro­słego chłopa, dwie baby i czworo dzieci, to aku­rat zmiesz­czą się w takich worach, jak te tam.

Powie­dział to wszystko szybko, cicho, przez zaci­śnięte zęby. Ken­neth zaklął. Gdy kilka dni temu zna­le­ziono prze­wró­cony wóz i ślady krwi, wszy­scy mieli nadzieję, jak­kol­wiek by to brzmiało, że rodzina z Han­der­keh padła ofiarą zwy­kłych zbó­jów. Tacy rzadko mor­do­wali kobiety i dzieci.

— Będziemy musieli też spa­lić ich ciała.

— Tak jest, panie porucz­niku. — Veler­gorf ski­nął głową. — Ale roz­pa­limy osobny stos.

— Zga­dzam się. — Ken­neth nagle poczuł się zmę­czony i bar­dzo zły. — Var­henn, masz tego śnie­gosz­czura, który pró­bo­wał cię wczo­raj cap­nąć?

— Tak, panie porucz­niku.

— Więc chodźmy do jeń­ców.

Więź­niów było dwóch, niskich, krę­pych i przy­gar­bio­nych. Leżeli na śniegu, powią­zani tak, że ledwo mogli się ruszać. Obaj mieli cof­nięte czoła, pła­skie nosy i sze­ro­kie kości policz­kowe. Gdyby nie wyraźna róż­nica wieku, mogliby ucho­dzić za braci bliź­nia­ków. Na widok pod­cho­dzą­cego dowódcy żoł­nierz pil­nu­jący więź­niów wypro­sto­wał się i kop­nął star­szego Sha­do­ree, który wła­śnie pod­pełzł i naj­wy­raź­niej zamie­rzał ugryźć go w nogę. Ten zakwi­lił cicho, a póź­niej wybuch­nął zawo­dzą­cym śmie­chem. Młod­szy jeniec, dzie­ciak jesz­cze, uśmiech­nął się drwiąco, poka­zu­jąc kilka spi­ło­wa­nych w szpic zębów.

— Na, poscę­ściło sie wam pie­ski. Kce­cie kość? — powie­dział.

Spoj­rzał im w oczy i urwał. Potem uciekł wzro­kiem w bok. Ota­czał go inten­sywny, mdlący zapach. Ken­neth skrzy­wił się.

— Co tak śmier­dzi?

— Pew­nie barani łój, panie porucz­niku — ode­zwał się pil­nu­jący ich straż­nik. — Cali się nim wysma­ro­wali.

— Łój? Łój! Łóó­ó­óój!!! — roz­darł się star­szy wię­zień. Utkwił w nich sza­lone spoj­rze­nie i wysy­czał: — Łój z małej owieczki, co ni­gdy wełny nie dawała. Cie­pły i sssłodki.

Żoł­nierz otwo­rzył usta i zbladł. Potem nagłym ruchem wyrwał zza pasa topór i zamie­rzył się na leżą­cego.

— Dość! — Ken­neth szczek­nął roz­kaz w ostat­niej chwili. — Jesz­cze nie teraz.

— Ale panie porucz­niku…

— Powie­dzia­łem, jesz­cze nie teraz, straż­niku. On musi naj­pierw ze mną poroz­ma­wiać.

Młod­szy jeniec prze­krę­cił się na bok i usi­ło­wał splu­nąć mu na buty. Pozy­cja jed­nak była nie­wy­godna i tylko obśli­nił sobie brodę. Ofi­cer spoj­rzał na niego z góry.

— Widzę, że ty cią­gle nie rozu­miesz. Ja nie chcę niczego się od cie­bie dowie­dzieć. Wiem wszystko, co powi­nie­nem.

— Nic nie wiesz, gów­no­żerco. — Młody Sha­do­ree nie­spo­dzie­wa­nie prze­stał seple­nić.

— Doprawdy? Od czte­rech dni idzie za wami reszta mojej kom­pa­nii. I jeden bar­dzo dobry cza­row­nik. To on odczy­tał wasze myśli i dowie­dział się, gdzie i któ­rędy idzie­cie. Byli­śmy tu już wczo­raj w nocy i cze­ka­li­śmy na was, odpo­czy­wa­jąc i nudząc się jak lesz­cze pod lodem. No, nie­zu­peł­nie. Var­henn, pokaż mu, co zła­pa­li­śmy.

Dzie­sięt­nik wycią­gnął zza pazu­chy coś, co wyglą­dało jak kłę­bek bia­łej włóczki. Jeden koniec kłębka ozdo­biony był pasz­czą, uzbro­joną w kilka rzę­dów stoż­ko­wa­tych zębów.

Ken­neth wziął stwo­rze­nie i pod­su­nął jeń­cowi pod nos.

— Ewen­hyr, bia­łak, śnie­gosz­czur, róż­nie na nie mówią. Idzie zima, a one wraz z nią wędrują na połu­dnie. Drążą tunele pod śnie­giem. Zwy­kle żywią się padliną, ale gorącą krew wyczują na milę. — Rzu­cił mar­twe stwo­rze­nie w śnieg. — My jutro ruszymy za Sta­rego Gwyh­rena po resztę two­ich, ale za jakieś cztery, pięć dni będziemy tędy wra­cać. Myślę, że będziesz jesz­cze żył, cho­ciaż dło­nie i stopy ogryzą ci już pew­nie do kości. Twarz też. Ale nie zabiją cię. Zbyt cenią świeże mięso, żeby szybko zabi­jać.

Na twa­rzy jeńca poja­wiły się kro­ple potu. Ken­neth pod­szedł do dru­giego, wciąż chi­cho­czą­cego więź­nia i uśmiech­nął się wred­nie.

— A żebyś nie czuł się zbyt samot­nie, zosta­wimy tu też two­jego uda­ją­cego idiotę kam­rata…

Wysoki śmiech urwał się nagle, a drugi Sha­do­ree wypro­sto­wał się i usiadł. Bły­snął spod brody zębami i powie­dział:

— Mądryś, pew­ni­kiem twoją matkę wydup­czył jakiś cza­row­nik.

Ken­neth wyszcze­rzył się jesz­cze paskud­niej.

— Za to na pewno nie był to jej wła­sny ojciec.

Jeniec wykrzy­wił się dziko i otwo­rzył usta. Ken­neth ude­rzył go w twarz od nie­chce­nia, lek­ce­wa­żąco.

— Już mówi­łem, że niczego nie chcę się od was dowie­dzieć. — Porucz­nik widział, jak z oczu męż­czy­zny znika pew­ność sie­bie. — Nie muszę. Za parę godzin dogoni nas reszta kom­pa­nii i nasz cza­row­nik sczyta z was wszystko, czego nie dowie­dział się z daleka. Po kwa­dran­sie poznam imię owcy, z którą stra­ci­łeś cnotę.

Bro­dacz nabrał powie­trza, jakby zamie­rzał splu­nąć – i padł na twarz, ude­rzony w tył głowy obu­chem topora. Veler­gorf roz­ło­żył ręce.

— Prze­pra­szam, panie porucz­niku, ale…

— Nie tłu­macz się. Żyje?

Dzie­sięt­nik pochy­lił się nad jeń­cem.

— Tak, ale przed wie­czo­rem go nie ocu­cimy.

— Niech poleży. — Ken­neth spoj­rzał na młod­szego jeńca, który już nie uśmie­chał się drwiąco. — Ten nie będzie nam potrzebny, cza­row­nik wyci­śnie wszystko ze star­szego. Hm… Zacią­gnij­cie go tro­chę dalej i zostaw­cie. Tylko zakne­bluj­cie go dobrze, żeby wrza­ski nie ścią­gnęły nam tu cze­goś gor­szego niż bia­łaki.

— Tak jest! — Veler­gorf wyprę­żył się jak struna, po czym pochy­lił nad jeń­cem, bla­dym teraz jak płótno. Dzie­sięt­nik zła­pał go za ramiona i z wyraź­nym stęk­nię­ciem posta­wił na nogi.

— Cięż­kiś, synu — zagad­nął nie­mal przy­jaź­nie. — Jak ci roz­wiążę nogi, pój­dziesz sam? Tylko kawa­łe­czek, słowo.

Poło­żył więź­niowi rękę na ramie­niu.

Mło­dzik szarp­nął się i roz­darł jak zarzy­nany kogut:

— Nnn… nnie… nie! Nie! Nie chce! Nie­eee!

Ken­neth odwró­cił się.

— Zabierz­cie mi to gówno sprzed oczu.

— Nie! Powim! Wszystko powim!

Porucz­nik skrzy­wił się.

— Już ci mówi­łem, nie wiesz nic, czego ja bym nie wie­dział lub nie mógł się dowie­dzieć bez więk­szych pro­ble­mów. No, może poza jedną rze­czą, która mnie nieco intry­guje.

Jeniec popa­trzył na niego zba­ra­nia­łym wzro­kiem. Veler­gorf szturch­nął go.

— Pan porucz­nik jest cze­goś cie­kaw — wyja­śnił.

— Powim. Co tylko chce­cie wie­dzieć, panie, powim.

— Tak? — Ken­neth uniósł brwi. — No to wyja­śnij mi jedną rzecz. Po dru­giej stro­nie lodowca żyją trzy szczepy ahe­rów. Wen’dohee, Ayer­hak i Deh’hyrall, ci, któ­rych nazy­wają Czer­wo­nymi Pasami. Na tere­nie któ­rego szczepu macie kry­jówkę?

— Pasów, panie.

— Taaak? Ale Pasy to liczny i bitny szczep. Co ich powstrzy­muje przed wyrżnię­ciem was do nogi?

— Bo… Boją się.

— Czego?

Jeniec nagle prze­stał się trząść. Wypro­sto­wał się, zaci­snął zęby.

— Tego, co wyrwie i two­jom dusze, psie. Wyrwie, prze­żuje i wypluje. A kiedy będziesz wył i skam­lał, ja bende sie śmiał, choćby żarły mie wszyst­kie bia­łaki świata.

Ken­neth prze­niósł spoj­rze­nie na Veler­gorfa i pra­wie nie­do­strze­gal­nie ski­nął głową. Topór śmi­gnął bez ostrze­że­nia i głowa mło­dego ban­dyty pomknęła sze­ro­kim łukiem w powie­trzu. Ciało osu­nęło się na kolana, po czym opa­dło na bok, drgnęło kilka razy i znie­ru­cho­miało. Na śniegu zakwi­tła kolejna plama krwi.

— Drugi też — Ken­neth odwró­cił wzrok od trupa. — Tylko szybko.

— Panie porucz­niku. — Sto­jący z boku żoł­nierz z zawziętą miną mach­nął topo­rem. — Pan pozwoli mi.

— Dobra.

Żaden nawet nie mru­gnął, gdy żoł­nierz pod­no­sił i opusz­czał broń.

— A więc mamy pew­ność. — Ofi­cer odwró­cił wzrok od ciał i spoj­rzał na dzie­sięt­ni­ków. — Kryją się za lodow­cem.

Nikt nie miał ochoty tego komen­to­wać. Po chwili Andan chrząk­nął i wska­zał trupy.

— Gdy rozej­dzie się wieść o tym, co było w wor­kach, wielu ludzi będzie się krzy­wić, że poda­ro­wał pan tym suczym synom taką lekką śmierć.

— To moja decy­zja, dzie­sięt­niku.

— Taaa jest. — Andan wzru­szył ramio­nami. — Ale… Może powin­ni­śmy pocze­kać na cza­row­nika?

— Nasz cza­row­nik nie­zbyt się zna na czy­ta­niu w myślach.

— Rozu­miem. Co teraz?

Ken­neth odwró­cił się do niego tak, że aż zało­po­tały poły płasz­cza. Dzie­sięt­nik pobladł.

— Roz­kazy zostały już wydane. Var­henn zaj­mie się przy­go­to­wa­niem stosu. Dwóch sto­sów. Ty zbierz ludzi, niech tu posprzą­tają, a potem roz­biją obóz — porucz­nik mówił coraz ciszej i wol­niej. — Gdy dołą­czy reszta, przej­dziemy lodo­wiec, znaj­dziemy klan i zakoń­czymy całą tę histo­rię. Jeśli sytu­acja wymusi jakąś zmianę, nie­zwłocz­nie dam ci znać. Zro­zu­mia­łeś?

W miarę, jak mówił, lek­ce­wa­że­nie ście­kało z pod­ofi­cera jak śnieg ze stro­mego stoku na wio­snę. Przy ostat­nim pyta­niu Andan-keyr-Tref­fer stał już na bacz­ność, wyprę­żony jak struna.

— Tak jest!

— Dosko­nale, dzie­sięt­niku. A teraz odma­sze­ro­wać. Obaj. I ty też — wark­nął do żoł­nie­rza, pil­nu­ją­cego na­dal tru­pów.

Cała trójka bły­ska­wicz­nie zeszła mu z oczu.

Ken­neth spoj­rzał ostatni raz na bez­głowe ciało młod­szego jeńca. Chło­pak nie miał wię­cej niż czter­na­ście lat.

Dla­czego ja?, pomy­ślał. O Pani, dla­czego wła­śnie ja?

Tego, oczy­wi­ście, nie wie­dział.

Wszystko zaczęło się rok temu i począt­kowo nie wyglą­dało groź­nie. Ot, jakiś pastuch znik­nął z sza­łasu albo zagi­nęło dziecko, wysłane do lasu po chrust. Takich histo­rii zda­rzało się w górach bez liku, a lista poten­cjal­nych spraw­ców tych zagi­nięć była długa i barwna. Potem jed­nak, na jakiś mie­siąc przed zimą, patrole Straży zaczęły naty­kać się na nie­po­ko­jące ślady. Pry­mi­tywne rzeź­nie, gdzie patro­szono nie tylko zwie­rzęta, i wyga­słe ogni­ska, stra­szące poczer­nia­łymi pisz­cze­lami, czasz­kami i grze­bie­niami żeber. Ludz­kich żeber. Nie dało się tego utrzy­mać w tajem­nicy i w pro­win­cji zawrzało. Obwi­niano Pomiot­ni­ków, cza­row­ni­ków, dzi­kich górali, ahe­rów i nie­lu­bia­nych sąsia­dów. Nawet cza­ro­dzieje nie potra­fili pomóc w odna­le­zie­niu zbrod­nia­rzy, swoje porażki tłu­ma­cząc męt­nie i nie­ja­sno. Sprawcy pozo­sta­wali nie­znani do czasu, gdy nie powró­ciło trzech kolejno wysy­ła­nych komor­ni­ków cesar­skich. Wszy­scy mieli ode­brać zale­głe podatki od żyją­cego na ubo­czu klanu górali. Pierw­szy poje­chał z jed­nym pachoł­kiem tylko, bo droga była łatwa, a suma nie­zbyt duża. Drugi wziął trzech tęgich chło­pów. Z trze­cim poje­chało dzie­się­ciu żoł­nie­rzy. Wró­cił jeden, posi­wiały, z sza­leń­stwem w oczach i gar­ścią tak strasz­nych wie­ści, że począt­kowo nie dawano mu wiary. Opo­wia­dał o towa­rzy­szach mor­do­wa­nych strza­łami w plecy, o patro­sze­niu i ćwiar­to­wa­niu żywych jesz­cze żoł­nie­rzy, o kamien­nym rusz­cie, na któ­rym pie­czono skrwa­wione kawały ludz­kiego mięsa, i o ludo­żer­czej uczcie, w któ­rej brał udział cały klan, łącz­nie z małymi dziećmi i bez­zęb­nymi sta­ru­chami.

Wyrok mógł być tylko jeden. Kom­pa­nia Gór­skiej Straży, wsparta pięć­dzie­się­cioma łucz­ni­kami z Dru­giego Pułku Pie­szego, ruszyła do sie­dziby klanu. Oto­czono dolinę, w któ­rej stało kil­ka­na­ście mizer­nych chat, i roz­po­częto poszu­ki­wa­nia. Na próżno. Klan roz­pły­nął się w powie­trzu. Odna­le­ziono tylko liczne ślady potwier­dza­jące opo­wieść oca­la­łego żoł­nie­rza, sporo zra­bo­wa­nych przed­mio­tów, szczątki ludz­kie, mnó­stwo kości i zako­pane w ziemi garnki z dziw­nym, żół­ta­wym smal­cem. W ciągu dzie­się­ciu dni zor­ga­ni­zo­wano wielką obławę, wycho­dząc z zało­że­nia, że licząca sto głów grupa, z babami i dziećmi, nie da rady ukry­wać się zbyt długo.

Po następ­nych dzie­się­ciu dniach oka­zało się jed­nak, że to ze wszech miar słuszne i logiczne zało­że­nie musi zawie­rać jakiś błąd. Klan Sha­do­ree roz­pły­nął się w powie­trzu.

Tym­cza­sem nade­szła zima. Śnieg pokrył drogi zaspami wyso­kimi na chłopa, zawa­lił prze­łę­cze i wąwozy, a na co bar­dziej stro­mych zbo­czach przy­czaił się uśpio­nymi lawi­nami. Ze śnie­giem przy­szedł mróz i prze­ni­kliwy, pół­nocny wicher. Życie w górach zamarło, zapa­dło w letarg w odcię­tych od świata wio­skach i mia­stecz­kach, które cza­sem i przez trzy mie­siące nie miały kon­taktu ze świa­tem. Nawet korzy­sta­jąca z psich zaprzę­gów Gór­ska Straż ogra­ni­czyła swoje patrole. Nowe Rewen­dath było naj­da­lej na pół­noc wysu­niętą pro­win­cją cesar­stwa i przez kilka mie­sięcy w roku rze­czy­wi­stą wła­dzę nad nim spra­wo­wała Anday’ya, Pani Lodu. Impe­ra­tor musiał jakoś prze­łknąć tę obe­lgę.

Potem jed­nak, jak co roku, z połu­dnia zaczęły wiać cie­płe wia­try, a słońce świe­ciło coraz wyżej nad hory­zon­tem. I zima musiała wyco­fać się na pół­noc, na pokryte wiecz­nym lodem szczyty. Jak co roku.

Ale tę wio­snę wszy­scy mieli zapa­mię­tać na dłu­gie lata. Powo­dem była mała wio­ska o przydłu­giej nazwie Koory-Ame­nesc. Jak więk­szość oko­licz­nych osad, i ona leżała w nie­wiel­kiej doli­nie, połą­czo­nej ze świa­tem jedną tylko drogą. Miesz­kańcy wypa­sali swoje stada na pobli­skich łąkach i kilka razy w roku jeź­dzili do pobli­skiego mia­steczka han­dlo­wać wełną, owczymi serami, solo­nym mię­sem, skó­rami, owsia­nymi plac­kami i wszyst­kim, co udało im się wyci­snąć z tej nie­go­ścin­nej ziemi. Mieli nie­wiele zatar­gów z sąsia­dami i ucho­dzili za raczej porząd­nych ludzi.

Gdy śniegi stop­niały i drogi znów stały się prze­jezdne, jeden z górali, mający w Koory-Ame­nesc krew­nych, wybrał się tam w odwie­dziny. Wró­cił bie­giem, prze­ra­żony nie­mal do obłędu.

Ken­neth zaci­snął zęby, przy­po­mi­na­jąc sobie, co zna­leźli w wio­sce. Dotarł tam ze swoją dzie­siątką pierw­szy. Po pro­stu byli naj­bli­żej, gdy gruch­nęła wieść o znik­nię­ciu wszyst­kich miesz­kań­ców. Ich los został bar­dzo szybko wyja­śniony. W wio­sce zna­le­ziono dół pełen kości doro­słych i dzieci. Odkryto także wiele innych rze­czy, dziw­nych i prze­ra­ża­ją­cych. Zapa­da­ją­cych w pamięć.

On naj­le­piej zapa­mię­tał dół wypeł­niony gów­nem.

Otrzą­snął się z ponu­rych wspo­mnień i rozej­rzał dokoła. Słońce już nie­mal skryło się za górami. Zaczy­nał padać śnieg. Nad ranem hala znów będzie wyglą­dać świeżo i czy­sto.

— Ruszać się! — wark­nął. — Bo was noc ści­gnie.

Dwaj naj­bliżsi żoł­nie­rze przy­spie­szyli, cią­gnąc mar­twe ciało w kie­runku lasu, skąd sły­chać już było stu­kot topo­rów.

* * *

Reszta kom­pa­nii przy­była przed pół­nocą. Dwu­dzie­stu żoł­nie­rzy, dzie­sięć psów i cza­row­nik. Żaden z nich nie oka­zał zdzi­wie­nia na widok kręgu namio­tów roz­bi­tych na skraju lasu i żaden nie sko­men­to­wał dwóch olbrzy­mich sto­sów, dopa­la­ją­cych się jakieś dwie­ście kro­ków dalej, mimo że cza­sami wiatr przy­no­sił od nich wstrętny odór palo­nego mięsa.

Ken­neth zgo­to­wał im krót­kie powi­ta­nie. Usta­wił w sze­regu, w kilku sło­wach zre­la­cjo­no­wał wyda­rze­nia i ode­słał do namio­tów, zwal­nia­jąc z wart. Dawno nie widział tak zmę­czo­nych ludzi.

Poszedł szu­kać cza­ro­dzieja.

Aman­del­larth wyda­wał się cze­kać na niego. Stał obok jed­nego z doga­sa­ją­cych sto­sów, wpa­trzony w czer­wone węgle. Ubrany jak zwy­kle, w pro­stą kom­bi­na­cję brą­zów i czerni; spra­wiał wra­że­nie lekko znu­dzo­nego. Gdy ofi­cer pod­cho­dził, odwró­cił się bokiem, tak by wyraź­nie było widać jego dosko­nały, ary­sto­kra­tyczny pro­fil.

— Widzę, że Gór­ska Straż zawsze dokład­nie wyko­nuje roz­kazy — powie­dział cicho, a Ken­neth od razu się zje­żył. Zdu­mie­wa­jące, jak jed­nym zda­niem można oka­zać dez­apro­batę, lek­ce­wa­że­nie i… pogardę.

— Sta­ramy się — mruk­nął, obie­cu­jąc sobie, że nie da się spro­wo­ko­wać. Cza­row­nik był mu potrzebny.

— Czy to dla­tego wysłał mnie pan z drugą grupą? Żebym nie mógł zapo­biec rzezi? I mor­do­wa­niu jeń­ców?

Ken­neth wes­tchnął.

— Gdy­bym uznał, że będzie nam potrzebna pomoc cza­ro­dzieja, na pewno bym z niej sko­rzy­stał. Ale nie była. Co zaszło po dro­dze? Ludzie padają z nóg.

— Na Dłu­giej Prze­łę­czy osu­nęła się lawina błota. Musie­li­śmy nad­ra­biać drogi. Co teraz, porucz­niku?

— Klan ukrywa się gdzieś po dru­giej stro­nie lodowca. — Nie musiał mówić jakiego, w tej czę­ści gór był tylko jeden. — Poszu­kamy ich tam.

— I zabi­je­cie?

— A możemy zro­bić coś innego?

Cza­ro­dziej nie odpo­wie­dział, tylko przez chwilę patrzył na ofi­cera z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy.

— Czy zasta­na­wiał się pan, porucz­niku, dla­czego tak nagle awan­so­wano pana i powie­rzono dowódz­two nad tą zbie­ra­niną? Nie ma pan odpo­wied­niego pocho­dze­nia ani, pro­szę wyba­czyć szcze­rość, wiel­kich zasług. Przez ostat­nie pięć lat ganiał pan ze swoją dzie­siątką po górach za zło­dzie­jami owiec. Nie było zbyt wielu oka­zji, żeby się wyka­zać.

— Do czego pan zmie­rza, mistrzu? — Ken­neth nie wytrzy­mał i zaak­cen­to­wał ostat­nie słowo. Cza­ro­dziej zda­wał się nie zauwa­żać drwiny.

— Sły­szał pan o mone­cie Qal­lenna? To taka, co ma dwie reszki. Oszust, który nią rzuca, zawsze wygrywa.

— Co to ma wspól­nego ze mną?

— A jak skoń­czy się ta histo­ria? Albo znaj­dzie pan klan i wybije do nogi, albo go nie znaj­dzie i nasta­nie kolejna zima. Jeśli pan ich znisz­czy, kto wie, jakie histo­rie będą opo­wia­dane za kilka lat? Może ludzie zapo­mną o kla­nie kani­bali, a pamię­tać będą tylko o żoł­nier­zach Gór­skiej Straży, mor­du­ją­cych star­ców, kobiety i dzieci? Sława rzeź­ni­ków nie jest potrzebna żad­nemu oddzia­łowi, a Szó­sta Kom­pa­nia może zostać roz­wią­zana rów­nie łatwo, jak została stwo­rzona.

Ken­neth zaci­snął zęby.

— A jeśli ich nie znajdę, będę ide­al­nym kozłem ofiar­nym, prawda? Prze­gram, nie­za­leż­nie od tego, jak ta histo­ria się skoń­czy?

— Widzę, że potrafi pan łączyć fakty. To rzadka cecha u woj­sko­wych.

— Łatwo czy­tać w cudzym losie. Ale w górach mało co jest takie, jak wygląda na pierw­szy rzut oka.

Cza­ro­dziej uśmiech­nął się drwiąco.

— Mam nadzieję, że jestem fał­szy­wym pro­ro­kiem, porucz­niku. Bo to mogłoby mi przy­wró­cić wiarę w ludzką przy­zwo­itość.

Ukło­nił się sztywno i ruszył do obozu. Ken­neth został sam, roz­my­śla­jąc ponuro, jakie licho zwa­liło mu go na głowę. Sto­kroć bar­dziej wolałby mieć przy sobie któ­re­goś z woj­sko­wych magów, z któ­rych każdy miał sto­pień i miej­sce w hie­rar­chii i z któ­rymi można było cza­sami wypić beczkę piwa, rycząc spro­śne pio­senki. Ale woj­sko­wych cza­ro­dzie­jów było za mało, w trzech puł­kach bio­rą­cych udział w obła­wie – ledwo jede­na­stu. Musieli uzu­peł­niać ich ochot­ni­kami z gil­dii cza­ro­dzie­jów. A wszystko z powodu tego, co zna­leźli w wymor­do­wa­nej wio­sce.

Na środku Koory-Ame­nesc, tuż obok studni, rosła jabłonka – naj­wy­żej czte­ro­let­nie drzewko, obsy­pane od góry do dołu śnież­no­bia­łym kwie­ciem. Niby nic nie­zwy­kłego, ale kwit­nąca jabłoń do połowy pnia zagrze­bana w śniegu to nie jest coś, co spo­tyka się w górach codzien­nie. To było pierw­sze, co rzu­cało się w oczy. Potem zna­leźli inne rze­czy. Drzwi jed­nej z cha­łup były sze­ro­kie ledwo na osiem cali, a na jej podwó­rzu stra­szył kamienny pies uwią­zany do budy. W innej zna­leźli ściany pokryte zie­lo­nymi pędami i krysz­ta­łowe rzeźby, wyra­sta­jące z sufitu. W studni, zamiast wody, bul­go­tała czarna, cuch­nąca maź.

Naj­wię­cej jed­nak było śla­dów przy­pad­ko­wego, cha­otycz­nego uży­wa­nia magii. Jedna z chat została wbita w zie­mię, jakby ude­rzył w nią gigan­tyczny młot, inną jakaś siła prze­cięła na pół. Zna­leźli stół, tkwiący czte­rema nogami w sufi­cie, i całą zawar­tość kuchni zmie­loną w drza­zgi. W wielu miej­scach wid­niały ślady spa­le­ni­zny, jedne o śred­nicy zale­d­wie kilku cali, inne zaj­mu­jące całą ścianę sto­doły.

Woj­skowy cza­ro­dziej, który przy­był na miej­sce trzy dni po dzie­siątce Ken­ne­tha, potwier­dził tylko to, co wszy­scy widzieli. W kla­nie żył ktoś obda­rzony Talen­tem, ale nie­uczony i ledwo panu­jący nad swoim darem. Ludzie tacy, jeśli nie zostali w odpo­wied­nim cza­sie odna­le­zieni i pod­dani szko­le­niu w któ­rejś z gil­dii cza­ro­dziejów, szybko umie­rali lub popa­dali w sza­leń­stwo. Byli wtedy zdolni do naj­strasz­liw­szych czy­nów.

W pew­nym sen­sie po tym odkry­ciu wszy­scy ode­tchnęli. Do tej pory Sha­do­ree byli czymś potwor­nym, nie­ludz­kim i prze­ra­ża­ją­cym. Teraz szybko ukuto wyja­śnie­nie, według któ­rego jeden z górali, naj­praw­do­po­dob­niej młody chło­pak obda­rzony Talen­tem, postra­dał zmy­sły i zara­ził resztę swoim sza­leń­stwem. W anna­łach magii znano takie przy­padki, a w histo­rii klanu zna­le­ziono infor­ma­cje, zda­jące się potwier­dzać tę teo­rię. Sha­do­ree od wielu lat utrzy­my­wali spo­ra­dyczne kon­takty ze swo­imi sąsia­dami, a od kilku poko­leń wła­ści­wie nie zawie­rali mał­żeństw z oso­bami spoza wła­snego klanu. To ozna­czało, że wszy­scy są spo­krew­nieni. A powi­no­wac­two znacz­nie uła­twiało prze­ję­cie kon­troli przez sza­lo­nego cza­row­nika.

Wia­do­mość ta wyja­śniała też, w jaki spo­sób klan znik­nął i czemu jego ślad odna­le­ziono dopiero wio­sną, a próby wyśle­dze­nia go za pomocą magii zawo­dziły. Jedno z praw doty­czą­cych uta­len­to­wa­nych magicz­nie mówiło, że nawet nie­wy­szko­leni instynk­tow­nie ota­czają się ochronną strefą, która utrud­nia ich odna­le­zie­nie. Zmu­siło to jed­nak dowódz­two Gór­skiej Straży do zwró­ce­nia się o pomoc do trzech naj­więk­szych rezy­du­ją­cych na pół­nocy gil­dii cza­ro­dzie­jów. Od tej pory do każ­dego oddziału Straży miał być przy­dzie­lany mag, a że magów woj­sko­wych było zbyt mało, więc więk­szość żoł­nie­rzy zmu­szona była słu­żyć wraz z aro­ganc­kimi, pew­nymi sie­bie i zaro­zu­mia­łymi „Mistrzami”. Aman­del­larth tra­fił do Szó­stej Kom­pa­nii ledwo osiem dni temu, a Ken­neth już z dzie­sięć razy omal nie kazał mu zabie­rać się do wszyst­kich dia­błów. Ale nie mógł lek­ce­wa­żyć jego poten­cjal­nej uży­tecz­no­ści. Cza­row­nik był mistrzem Ścieżki Kamie­nia, Ścieżki Lodu i Ścieżki Powie­trza, a uwzględ­nia­jąc miej­sce, do któ­rego się wybie­rali, od jego umie­jęt­no­ści mogło zale­żeć życie porucz­nika i jego żoł­nie­rzy.

Ofi­cer odwró­cił się od doga­sa­ją­cego stosu i poma­sze­ro­wał w stronę obozu. Nie po raz pierw­szy miał prze­czu­cie, że będzie żało­wał swego nie­spo­dzie­wa­nego awansu.

* * *

Nie­szczę­ście dopa­dło ich pod koniec drogi przez lodo­wiec. Do tej pory Stary Gwyh­ren uka­zy­wał im nad­spo­dzie­wa­nie łaskawą twarz: wspięli się na jego grzbiet w ciągu nie­spełna godziny i ruszyli na pół­noc, mając przed sobą równą jak stół lodową płasz­czy­znę. Wiatr od gór zdmuch­nął śnieg z lodowca, więc nie musieli uży­wać rakiet ani innych udo­god­nień, nie było rów­nież zbyt śli­sko ani mroź­nie, ani stromo. Każda dzie­siątka powią­zała się linami i cztery grupy ruszyły na pół­noc, zacho­wu­jąc mię­dzy sobą kil­ka­na­ście kro­ków odstępu. Zbyt wiele krą­żyło opo­wie­ści o ukry­tych pod cienką war­stwą lodu szcze­li­nach, się­ga­ją­cych aż do czar­nego brzu­cha lodowca, aby kom­pa­nia mogła poru­szać się w innym szyku. Dla­tego też na czele pierw­szej dzie­siątki szedł żoł­nierz, nio­sący włócz­nię, którą regu­lar­nie ude­rzał przed sobą, nasłu­chu­jąc nie­wła­ści­wych dźwię­ków. Mimo to utrzy­mali tempo, z któ­rego sły­nęła Gór­ska Straż. Wyglą­dało, że dotrą do pół­nocnej kra­wę­dzi lodowca około połu­dnia.

I wła­śnie wtedy, gdy słońce stało w zeni­cie, a oni widzieli już drogę w dół, Stary Gwyh­ren upo­mniał się o należną mu daninę.

Miej­sce na szpicy zajęła wła­śnie dzie­siątka Andana. Grupa Ken­ne­tha szła zaraz za nią, więc ofi­cer widział wszystko wyraź­nie. Idący z przodu żoł­nierz ude­rzył włócz­nią kilka stóp przed sobą, ale tym razem zamiast głu­chego dźwięku usły­szeli mroczne dud­nie­nie i naj­strasz­niej­szy dla nich odgłos – pęka­ją­cego lodu. Andan, trzeci w rzę­dzie, wrza­snął:

— W tył!!! Wszy­scy w tył!!!

Dzie­się­ciu żoł­nie­rzy rzu­ciło się do ucieczki, gdy z pie­kiel­nym trza­skiem otwo­rzyła się pod ich sto­pami olbrzy­mia szcze­lina. Pierw­szych sze­ściu zni­kło od razu, siódmy pró­bo­wał rzu­cić się na lód i wcze­pić w niego szty­le­tem, ale pocią­gnięty przez kil­ku­set­fun­towy cię­żar zsu­nął się za nimi. Ostat­nich trzech zdą­żyło paść na zie­mię, wbi­ja­jąc w lód, co kto miał – nóż, topo­rek, zdo­byczny cze­kan. Mimo to zaczęli sunąć w stronę szcze­liny, nabie­ra­jąc pręd­ko­ści.

Ken­neth rzu­cił się w ich stronę razem ze swoją dzie­siątką, gdy roz­legł się wład­czy głos.

— Stać! Sta­aać!!! Ani kroku! To prze­klęty kie­lich!

Dowódca wyha­mo­wał, czu­jąc pod­jeż­dża­jącą pod gar­dło kulę żółci. Prze­klęty kie­lich to szcze­lina przy­po­mi­na­jąca kształ­tem ścięty sto­żek, znacz­nie szer­sza u dołu niż u góry, na doda­tek się­ga­jąca dna lodowca. A to zna­czyło, że i jego dzie­siątka może już stać nad prze­pa­ścią, oddzie­lona od śmierci zale­d­wie kil­koma sto­pami nad­to­pio­nego lodu. Mogli tylko cze­kać i patrzeć.

Dopiero wtedy Ken­neth zoba­czył, kto ich ostrzegł. Aman­del­larth. Cza­ro­dziej zdą­żył już odwią­zać się od swo­jej grupy i wła­śnie biegł, nie, raczej sunął, uno­sząc się nad powierzch­nią lodu, w stronę wal­czą­cych o życie żoł­nie­rzy. Był przy nich w ciągu kilku chwil, gdy ostatni z trójki żoł­nie­rzy, znaj­du­ją­cych się jesz­cze na górze, wrza­snął roz­pacz­li­wie i zamaj­tał nogami nad prze­pa­ścią.

Cza­ro­dziej zatrzy­mał się tuż przy nich, roz­po­starł ręce, uniósł o kilka cali w górę. W powie­trzu roz­legł się meta­liczny pogłos, zapach­niało ozo­nem.

Po chwili, cią­gną­cej się w nie­skoń­czo­ność, dzie­siątka Andana prze­stała się zsu­wać. Po następ­nej, jesz­cze dłuż­szej, żoł­nierz wiszący nad szcze­liną sap­nął ze zdzi­wie­nia i bez wysiłku wpełzł na górę.

— Pomóż­cie mu! — Ken­neth wresz­cie odzy­skał głos. — Wcią­gaj­cie resztę!

Zza kra­wę­dzi wyło­nił się kolejny straż­nik. Na twa­rzy miał wyraz nie­ziem­skiego zdu­mie­nia, ale w dło­niach wciąż ści­skał topór. Natych­miast wbił go w lód i pod­cią­gnął się wyżej. Teraz już czte­rech żoł­nie­rzy poma­gało cza­row­ni­kowi wycią­gać swo­ich towa­rzy­szy ze szcze­liny.

Porucz­nik prze­niósł wzrok na Aman­del­lar­tha. Wie­dział o magii tyle, żeby rozu­mieć, iż sple­ce­nie Mocy bez słów, samym gestem i kon­cen­tra­cją woli, musi kosz­to­wać cza­ro­dzieja wiele sił. Co zresztą było widać. Mag miał przy­mknięte oczy, zaci­śnięte wargi, po twa­rzy spły­wały mu kro­ple potu.

Wytrzy­maj – ofi­cer nie śmiał wykrzy­czeć myśli na głos. Jesz­cze tylko dwóch lub trzech. Wytrzy­maj!

Kolejny z ura­to­wa­nych żoł­nie­rzy wyglą­dał na nie­przy­tom­nego, prze­su­wał się po lodzie jak worek szmat. Za to następny wbił w lód dwa szty­lety i zaczął się pod­cią­gać. Lina wędro­wała w górę coraz szyb­ciej. Siódmy, ósmy, Ken­neth przy­ła­pał się na tym, że odli­cza w myślach.

— Dzie­wiąty — szept sto­ją­cego obok żoł­nie­rza był cich­szy niż tchnie­nie.

— Wszy­scy! — Drugi straż­nik nagle wybuch­nął rado­ścią. — Wycią­gnął wszyst­kich, sukin­kot!

Aman­del­larth spoj­rzał na nich z lek­kim uśmiesz­kiem.

— Odsuń­cie się od szcze­liny — powie­dział, opusz­cza­jąc się na lód. — Tu cią­gle jest nie­bez­piecz­nie.

— Sły­sze­li­ście, chłopcy. — Ken­neth odwró­cił się do cią­gle oszo­ło­mio­nej dzie­siątki Andana. — Cof­nij­cie się.

Wtedy usły­szał kolejny trzask. Nie taki jak poprzed­nio, głu­chy i dud­niący, tylko ostry, głę­boki, potęż­nie­jący z każdą chwilą.

— Ucie­kać!!! — cza­ro­dziej zama­chał roz­pacz­li­wie rękami. — Wszy­scy ucie­kać!!!

Dzie­siątka Andana rzu­ciła się do biegu, pozo­stałe trzy też, ale Ken­neth zoba­czył jesz­cze, jak cza­ro­dziej pośli­zgnął się i upadł, jak pół­klę­cząc i wyrzu­ca­jąc ramiona przed sie­bie, otwo­rzył usta w krzyku, zagłu­szo­nym przez nara­sta­jący łoskot. Może pró­bo­wał rzu­cić zaklę­cie. Zoba­czył też, jak jakieś czter­dzie­ści stóp od kra­wę­dzi cze­lu­ści poja­wiła się rysa, jak bły­ska­wicz­nie rosła, odci­na­jąc olbrzy­mią połać lodu z wciąż klę­czą­cym na niej magiem. Przez chwilę ich spoj­rze­nia spo­tkały się i zda­wało mu się, że dostrzegł w oczach cza­row­nika ponurą rezy­gna­cję czło­wieka świa­do­mego wła­snej śmierci. Potem wielka lodowa półka runęła w dół, a wszystko prze­sło­nił śnieżny tuman.

Cisza zapa­dła tak nie­spo­dzie­wa­nie, że aż zadźwię­czała w uszach. Przez chwilę patrzył w miej­sce, gdzie jesz­cze przed chwilą znaj­do­wał się cza­ro­dziej, potem dotarł do niego jakiś dźwięk. To któ­ryś z żoł­nie­rzy się modlił. Za duszę maga, któ­rego jesz­cze wczo­raj każdy z nich miał ochotę wła­sno­ręcz­nie zadźgać nożem.

* * *

Zeszli z lodowca dopiero wie­czo­rem. Aby omi­nąć szcze­linę, nad­ło­żyli sporo drogi, poza tym Ken­neth kazał zwol­nić tempo aż do gra­nic roz­sądku. Następny pie­kielny kie­lich mógł go kosz­to­wać całą dzie­siątkę. Noco­wali tuż przy lodowcu, z podwo­jo­nymi stra­żami, wsłu­chu­jąc się w odgłosy nocy. Mało kto potra­fił zasnąć.

Rano ruszyli na zachód. Veler­gorf szedł ze swoją dzie­siątką pierw­szy, za nim Ken­neth, Bergh i Andan. Strata cza­ro­dzieja wywarła mniej­sze wra­że­nie, niż porucz­nik się oba­wiał, w jego ludziach obu­dziła się cha­rak­te­ry­styczna dla miej­sco­wych górali ponura zawzię­tość, która spra­wiała, że jako jedyni mogli prze­żyć w tej nie­go­ścin­nej kra­inie. Chcieli wal­czyć, a wybi­cie bandy, która zamor­do­wała rodzinę z Han­der­keh, wyraź­nie pod­nio­sło morale. Nagłe odkry­cie, że Szó­sta Kom­pa­nia jest gotowa zaufać swo­jemu dowódcy, spra­wiło, że on sam poczuł się dużo lepiej.

Nie można powie­dzieć, żeby Bore­hed poja­wił się nie­spo­dzie­wa­nie. Gdyby tak było, dostałby kilka strzał, zanim zdą­żyłby mru­gnąć. Postą­pił więc bar­dzo roz­sąd­nie, poka­zu­jąc im się z odle­gło­ści dobrych trzy­stu jar­dów. Kotlina, którą szli, sze­roka i równa, wła­śnie w tym miej­scu zwę­żała się gwał­tow­nie, ucie­ka­jąc ścia­nami ku górze i zakrę­ca­jąc w prawo. I zza tego zakrętu wyszedł ubrany tylko w krótką spód­niczkę aher, nio­sący zie­loną gałąź. Ken­neth gestem zatrzy­mał oddział.

— Druga lewo, trze­cia prawo, czwarta tył. Dzie­sięt­nicy do mnie.

Veler­gorf, Bergh i Andan pode­szli. Dookoła kom­pa­nia utwo­rzyła naje­żony bro­nią krąg.

— Wie­cie kto to. — Ken­neth potrak­to­wał to pyta­nie jako reto­ryczne. — Sły­sza­łem tylko o jed­nym ahe­rze ogo­lo­nym na jajo.

— Rzeź­nik Bore­hed. — Bergh splu­nął na śnieg. — Myśla­łem, że go zabili.

Veler­gorf par­sk­nął.

— Trzy albo i cztery razy do roku sły­szę, że ktoś dostał jego uszy.

— Co robimy, panie porucz­niku? — Andan nie zamie­rzał komen­to­wać tego, że sławny aher żyje.

Ken­neth wzru­szył ramio­nami.

— Jest sam, nie­sie zie­loną gałąź. Chce roz­ma­wiać, więc pójdę do niego.

— To nie­bez­pieczne. — Veler­gorf spo­waż­niał. — Pan pozwoli mi pójść.

— Bez urazy, Var­henn, ale jesteś tylko dzie­sięt­ni­kiem. Na cie­bie nawet nie spoj­rzy. Wódz ma roz­ma­wiać z wodzem.

— To może być pułapka. — Star­szy dzie­sięt­nik nie ustę­po­wał.

— Wiem, ale to Bore­hed, Wielki Sza­man, Usta Nie­bios i takie tam. On może w każ­dej chwili skrzyk­nąć dwu­stu albo trzy­stu wojow­ni­ków. Gdyby chciał naszej krwi, już zoba­czy­li­by­śmy ostrza ich mie­czy.

W tym cza­sie aher prze­był już połowę drogi. Zatrzy­mał się przy naj­bliż­szym dużym kamie­niu, nie­dba­łym ruchem starł z niego śnieg i usiadł, demon­stru­jąc pokryte tatu­ażem plecy.

Ken­neth skrzy­wił się i popra­wił broń.

— No, teraz już nie ma wyj­ścia. Idę.

— Niech pan poli­czy jego bli­zny — rzu­cił Bergh.

— Co?

— Bli­zny, panie porucz­niku. Mówią, że w cza­sie ini­cja­cji ten sukin­syn tań­czył z pięć­dzie­się­cioma kamie­niami. A potem jesz­cze z dobrą setką.

Ken­neth zro­zu­miał, o co cho­dzi. Sza­mań­ska magia ahe­rów róż­niła się od ludz­kiej. Ich cza­row­nicy nie kro­czyli Ścież­kami i nie czer­pali Mocy z aspek­to­wa­nych Źró­deł. Zamiast tego, w cza­sie obrzędu ini­cja­cji, rzu­cali wyzwa­nie duchom, demo­nom i innym stwo­rom, zamiesz­ku­ją­cym pogra­ni­cze świa­tów. Młody sza­man naci­nał sobie skórę, prze­wle­kał przez rany rze­mie­nie, do któ­rych przy­wią­zy­wał róż­nej wiel­ko­ści kamie­nie. W każ­dym z nich tkwił zaklęty duch. Potem kan­dy­dat na cza­row­nika zaczy­nał tań­czyć, wiru­jąc w rytm bęb­nów i pisz­cza­łek. Obcią­żone kamie­niami rze­mie­nie roz­ry­wały ciało, a on nie mógł prze­stać, dopóki ostatni z nich nie odpadł. Jeśli wytrzy­mał, istoty, które pod­jęły wyzwa­nie, zosta­wały jego słu­gami, wier­nymi i bez­względ­nie posłusz­nymi. Jeśli prze­stał tań­czyć, upadł lub stra­cił przy­tom­ność, poży­wiały się jego cia­łem i duszą.

Ta magia była dzik­sza, pier­wot­niej­sza i bar­dziej nie­okieł­znana niż ludzka, a próby jej sto­so­wa­nia przez ludzi były surowo zaka­zane przez gil­die cza­ro­dzie­jów oraz wszyst­kie reli­gie Impe­rium, które w tej spra­wie były zadzi­wia­jąco jed­no­myślne. Magia ahe­rów, magia duchów słu­żeb­nych, nie jest dla ludzi. Moc może być kon­tro­lo­wana tylko przez umysł, bez pośred­nic­twa innych istot. Po wiel­kich reli­gij­nych woj­nach, tar­ga­ją­cych kon­ty­nen­tem, któ­rym kres poło­żyło dopiero powsta­nie Impe­rium, zawarto wiele umów i pak­tów mię­dzy gil­diami a świą­ty­niami, okre­śla­ją­cych, jakie rodzaje magii są stwo­rzone dla ludzi i uży­wa­nie któ­rych z nich jest bez­pieczne. Karą za naru­sze­nie Wiel­kiego Kodeksu był stry­czek, pal lub stos.

— Veler­gorf przej­muje dowódz­two — mruk­nął Ken­neth, popra­wia­jąc pas z mie­czem. — Jeśli coś mi się sta­nie, dopil­nuj­cie, żeby ten sukin­syn tym razem umarł naprawdę.

— Tak jest! — Cała trójka wyprę­żyła się i zasa­lu­to­wała.

Porucz­nik ruszył w stronę ahera. Niby wszystko było jasne. Bore­hed poka­zał się im z daleka, był nie­uzbro­jony, niósł zie­loną gałąź i cze­kał, odwró­cony ple­cami. W uni­wer­sal­nym, mię­dzy­ra­so­wym języku gór zna­czyło to mniej wię­cej „nie chcę bitki, chcę roz­mowy”. Ale z powodu błę­dów w tłu­ma­cze­niu takich gestów te góry nosiły nazwę Czer­wo­nych Szczy­tów. Ken­neth szedł, zasta­na­wia­jąc się, czy w razie czego zdąży wycią­gnąć miecz.

Minął ahera i odwró­cił się. Widok był wart ryzyka. Jak na przed­sta­wi­ciela swo­jej rasy, Bore­hed był wysoki, miał pełne pięć stóp wzro­stu, ale nie miał żad­nych cech cha­rak­te­ry­stycz­nych dla krę­pej budowy swo­jego ludu. Prze­ciw­nie, był szczu­pły i żyla­sty jak stary wilk. Pod ciemną skórą poru­szały się węzły mię­śni, przy­po­mi­na­jące sploty węgo­rzy, kotłu­ją­cych się w płyt­kiej wodzie. Głę­boko osa­dzone oczy błysz­czały pod mocno zary­so­wa­nymi łukami brwio­wymi, a wysu­nięta w przód szczęka stra­szyła potęż­nymi kłami, zacho­dzą­cymi aż na górną wargę. Nie tylko plecy, ale całe ciało miał pokryte bli­znami. Część z nich zabar­wiono na nie­bie­sko, czer­wono, zie­lono i czarno. Od ich wie­lo­ko­lo­ro­wych, zawi­łych wzo­rów można było dostać oczo­pląsu. Zgod­nie z tra­dy­cją skórę ozda­biały mu tatu­aże, przed­sta­wia­jące histo­rię życia ich wła­ści­ciela od chwili naro­dzin, aż do osią­gnię­cia sta­tusu wiel­kiego sza­mana. Więk­szo­ścią histo­rii opo­wie­dzia­nych na ciele Bore­heda można by stra­szyć dzieci.

— Napa­trzy­łeś się?

Aher miał niski, gar­dłowy głos. Wyjąt­kowo nie­przy­jemny.

— Tak. — Nie było na czym usiąść, więc Ken­neth stał, patrząc na sza­mana nieco z góry. — Nie spo­dzie­wa­łem się cie­bie tutaj.

— Jestem tam, gdzie mnie potrze­bują.

— Co teraz?

Bore­hed wyszcze­rzył się w paro­dii uśmie­chu.

— Sły­sza­łeś o zaufa­niu?

— Tak. — Ofi­cer ski­nął głową, wymow­nym gestem kła­dąc dłoń na ręko­je­ści mie­cza. — To naj­bar­dziej zabój­cza cho­roba w tych górach.

Aher zaśmiał się na całe gar­dło. Brzmiało to nie­mal po ludzku.

— Dobre. I mądre. A co powiesz na to?

Wziął garść śniegu i wycią­gnął przed sie­bie. Po sekun­dzie śnieg stop­niał i w dłoni ahera zostało tro­chę wody. Bore­hed chlu­snął ją mię­dzy nich.

— Niech się leje woda zamiast krwi.

Ken­neth z tru­dem ukrył zdzi­wie­nie. Bore­hed wła­śnie zapro­po­no­wał mu Węzeł Wody, jeden z naj­star­szych rytu­ałów ahe­rów, respek­to­wany nawet przez naj­bar­dziej zago­rza­łych fana­ty­ków. Odcze­pił swoją manierkę i wylał kilka kro­pel w to samo miej­sce.

— Niech się leje woda i krew naszych wro­gów.

Aher uśmiech­nął się.

— Znasz zwy­czaje. To dobrze. Teraz możemy roz­ma­wiać. Po co przy­szli­ście?

Ofi­cer zawa­hał się. Kłam­stwo byłoby głu­pie i bez­sen­sowne.

— Szu­kamy klanu Sha­do­ree. Ukry­wają się gdzieś tutaj.

— I co z nimi zro­bi­cie?

— Zabi­jemy ich.

Bore­hed par­sk­nął.

— Masz trzy razy po dzie­sięć i ośmiu wojow­ni­ków, a ich jest koło setki.

— Teraz już mniej. Dwa dni temu zabi­li­śmy tuzin na Zim­nych Halach.

Wyda­wało mu się, że aher uniósł lekko brwi.

— Dobrze. Ale i tak jest ich dwa razy wię­cej. Macie cho­ciaż cza­row­nika?

— Zgi­nął wczo­raj na lodowcu.

— Jak?

— Ojciec Lodu upo­mniał się o niego.

Bore­hed drgnął, po raz pierw­szy spoj­rzał mu pro­sto w oczy. Miał dziwne jasno­zie­lone tęczówki. Ken­neth z naj­wyż­szym wysił­kiem wytrzy­mał to spoj­rze­nie.

Nagle sza­man pode­rwał się z kamie­nia.

— Zabierz swo­ich ludzi i chodź za mną — powie­dział tonem znie­chę­ca­ją­cym do zada­wa­nia pytań i ruszył w stronę zakrętu.

Porucz­nik ski­nął na resztę oddziału. Żoł­nie­rze poru­szali się z ostroż­no­ścią ludzi spo­dzie­wa­ją­cych się zasadzki, ale gdy pode­szli, żaden się nie ode­zwał. Wystar­czyło, że ich dowódca i aher nie pró­bo­wali się poza­bi­jać.

— Idziemy za nim. — Ken­neth wska­zał na sza­mana. — Trzy­mać szyk.

Nie zaszli zbyt daleko. Na pierw­sze ciało natknęli się trzy­dzie­ści jar­dów za zakrę­tem. Dziew­czyna wyglą­dała na jakieś pięt­na­ście lat. Ubrana w futrzane spodnie i kurtkę, trzy­mała w dło­niach osa­dzoną na sztorc kosę. Z piersi ster­czały jej trzy strzały. Bore­hed sta­nął obok niej, zapa­trzony w głąb nie­wiel­kiej kotliny, któ­rej zbo­cza usiane były otwo­rami jaskiń.

— Mia­łem dwu­stu wojow­ni­ków i dwóch Mądrych do pomocy — zagaił, jakby ni­gdy nic. — Wyda­wało mi się, że to wystar­czy. Teraz mam pięć­dzie­się­ciu i jestem sam.

Odwró­cił się i ogar­nął cały oddział spoj­rze­niem.

— Przez wiele lat nasi gaah­heri będą śpie­wać o bitwie, a raczej rzezi w tej kotli­nie. Przy­pa­trz­cie się, ludzie. Tak wygląda miej­sce, w któ­rym zaata­ko­wano dzie­się­ciu sza­lo­nych cza­row­ni­ków.

Nie musiał tego mówić. Kotlinka wyglą­dała, jakby prze­szło przez nią tor­nado, połą­czone z gra­do­bi­ciem, obe­rwa­niem chmury, śnieżną zamie­cią i gwał­tow­nym poża­rem. Cały teren był poczer­niały i osma­lony, jak po ude­rze­niach pio­ru­nów. Gdzie­nie­gdzie w ziemi otwie­rały się wyrwy i dziury, o kra­wę­dziach postrzę­pio­nych tak, jakby od spodu ude­rzył w zie­mię gigan­tyczny bojowy młot. Śro­dek kotliny został wymie­ciony z cien­kiej war­stwy gruntu i stra­szył łysiną gołej skały, a zbo­cza nazna­czyły setki mniej­szych i więk­szych kamieni, wbi­tych w zie­mię z takim impe­tem, że ledwo wysta­wały na powierzch­nię. Na lewo od nich tkwił blok lodu sze­roki na dwa­dzie­ścia stóp i wysoki na dwa sąż­nie. Ken­ne­thowi wyda­wało się, że dostrzega w środku zasty­głe w bez­ru­chu syl­wetki. Nie mógł roz­po­znać, czy to ahe­rzy, czy ludzie.

Zresztą i ludzie, i ahe­rzy znaj­do­wali się wszę­dzie. Ciała poszat­ko­wane, popa­lone, poroz­ry­wane na strzępy, pla­miące krwią wszystko wokoło. Nie­które wciąż zwarte w walce, jakby nawet śmierć nie mogła powstrzy­mać ich bojo­wej furii. Ken­neth zapa­trzył się na dwóch ahe­rów, wcze­pio­nych w trupa mło­dego męż­czy­zny. Jeden miał ode­rwane obie nogi, ale wciąż zaci­skał ręce na włóczni wbi­tej w brzuch czło­wieka, drugi został nie­mal obdarty ze skóry, ale mimo to zdą­żył zaci­snąć szczęki na gar­dle górala. Leżeli nie­opo­dal mar­twej dziew­czyny.

— Tak. — Sza­man zda­wał się czy­tać w jego myślach. — Ten spra­wił nam nie­miłą nie­spo­dziankę. Nie powi­nien stać na war­cie, nie powi­nien uży­wać magii i nie powi­nien naro­bić hałasu. Ale stał, uży­wał i naro­bił. Dla­tego nasz atak zamie­nił się w rzeź.

Porucz­nik ogar­nął wzro­kiem pobo­jo­wi­sko. Żoł­nie­rze za nim stali w abso­lut­nej ciszy.

— Ilu Sha­do­ree wła­dało magią? — Nie mógł powstrzy­mać się od zada­nia tego pyta­nia, cho­ciaż znał odpo­wiedź: znacz­nie wię­cej, niż myślano w dowódz­twie Gór­skiej Straży.

Bore­hed splu­nął na śnieg.

— Wła­dało? Nie żoł­nie­rzu, oni nie wła­dali magią. To ona wła­dała nimi. Gdy jej uży­wali, zabi­jali na równi swo­ich i naszych albo wypusz­czali niczemu nie­słu­żące fajer­werki. Ale tych fajer­wer­ków było tak dużo, że nie spo­sób było się nie popa­rzyć — sza­man zamilkł na chwilę, po czym dodał — dzie­się­ciu, jeśli chcesz wie­dzieć. Dzie­się­ciu, a ja, jak kto głupi, myśla­łem, że trzech, naj­wy­żej czte­rech. I stra­ci­łem ponad setkę naj­lep­szych wojow­ni­ków.

Nagle uniósł ręce w górę i wydał z sie­bie prze­cią­gły, brzmiący sza­leń­stwem okrzyk. Echo odpo­wie­działo mu z prze­ciw­le­głej strony kotliny. Gdy odwró­cił się ku ludziom, jego twarz znów była maską spo­koju.

— Ale nie zgi­nę­łoby aż tylu, gdyby nie ten z Sha­do­ree, który umiał rzu­cać czary jak jeden z waszych bitew­nych magów — sza­man mówił coraz szyb­ciej i gło­śniej. — Nie mar­no­wał czasu ani ener­gii, nie zabi­jał swo­ich. Jego czary były jak ude­rze­nia szer­mie­rza, szyb­kie, celne i śmier­telne. To przez niego zdo­łało nam uciec ostat­nich kil­ku­na­stu z całej grupy. Tylko przez niego.

Straż­nicy zaszem­rali. Ken­neth uci­szył ich gestem i po raz drugi wytrzy­mał wzrok ahera.

— Na wodę, którą napo­ili­śmy góry, opo­wiedz nam wszystko, co wiesz, sza­ma­nie.

Bore­hed uspo­koił się, popa­trzył po twa­rzach zgro­ma­dzo­nych, jakby jesz­cze raz ich liczył. W końcu ski­nął głową.

— Dobrze, straż­niku, ale nie tutaj. Podej­dziemy do obozu i tam opo­wiem ci resztę.

* * *

Cztery godziny póź­niej Ken­neth razem z połową swo­ich ludzi leżał na kra­wę­dzi płyt­kiego żlebu, kilka mil od dolinki. Druga połowa cza­iła się po prze­ciw­le­głej stro­nie. Cze­kali. Nic wię­cej nie mogli zro­bić. Bore­hed był aż nadto sta­now­czy. Zapo­wie­dział, że jeśli ruszą się stąd, oso­bi­ście dopil­nuje, żeby żaden z nich nie wró­cił żywy na drugą stronę lodowca. Tylko głu­piec zlek­ce­wa­żyłby jego obiet­nicę.

To by było tyle, jeśli cho­dzi o zaufa­nie.

Ken­neth przy­po­mniał sobie, co usły­szał od sza­mana. Stali wtedy w obo­zie ahe­rów, roz­ło­żo­nym przed nie­wielką jaski­nią, w któ­rej coś bez prze­rwy się ruszało, skam­ląc gło­sem nie­po­dob­nym do niczego, co zda­rzyło mu się wcze­śniej sły­szeć. Zosta­wił swo­ich ludzi dobre sto jar­dów od tego miej­sca, zda­jąc się na roz­są­dek dzie­sięt­ni­ków, i poszedł za wojow­ni­kiem. Dookoła było pełno ahe­rów, naj­czę­ściej ran­nych. Igno­ro­wali go, jakby był powie­trzem. Mówiąc szcze­rze, zupeł­nie mu to nie prze­szka­dzało. Sam za to bez żenady roz­glą­dał się dookoła, oce­nia­jąc ich wygląd, ubiór i uzbro­je­nie. Więk­szość była niska i krępa, mieli ciemną skórę i czarne włosy. Dolne kły w spo­sób cha­rak­te­ry­styczny dla tej rasy wycho­dziły im na górną wargę, a głę­boko osa­dzone czarne oczy lśniły dzi­kim bla­skiem. Nie­mal wszy­scy nosili skóry i futra, ale dostrzegł także kilka kol­czug i kara­cen, naj­pew­niej zdo­bycz­nych, oraz sporo heł­mów w naj­róż­niej­szych sty­lach. Ci, któ­rzy ich nie nosili, wpla­tali we włosy kawałki rogu, kości lub pta­sie pióra. Ostat­nimi laty ahe­rzy coraz czę­ściej uzbra­jali się w żela­zne pan­ce­rze, nago­len­niki i tar­cze. I coraz czę­ściej zamiast drew­nia­nych maczug i sie­kie­rek z brązu uży­wali mie­czy, topo­rów i włóczni z dobrej stali. Uczyli się i jako ofi­ce­rowi Straży zupeł­nie mu się to nie podo­bało.

— Ucie­kło czter­na­stu — zaczął sza­man bez wstępu. — W tym czworo wła­da­ją­cych Mocą: jeden chło­pak, dwie kobiety i ten cza­row­nik. Wiem, że idą do Gwyh­h­renh-omer -gaara­naa, chcą przejść na waszą stronę. Drogą, którą ucie­kli, da się dojść do lodowca w kil­ka­na­ście godzin. Ale ja znam szlak o połowę krót­szy.

Ken­neth skrzy­wił się, gdy wiatr przy­niósł potworny smród od strony jaskini. Coś mu to przy­po­mniało.

— Do czego zatem jeste­śmy ci potrzebni? — zapy­tał. — Wyprzedź ich i dokończ sprawę.

Bore­hed poki­wał głową w bar­dzo ludz­kim odru­chu.

— Chciał­bym. Wtedy mógł­bym przy­pro­wa­dzić wię­cej wojow­ni­ków i przy­wi­tać was jak należy.

Ofi­cer nawet nie mru­gnął.

— O — sza­man uniósł brwi, co nadało jego twa­rzy nie­mal komiczny wygląd — powstrzy­ma­łeś się od poło­że­nia ręki na mie­czu. I od zro­bie­nia groź­nej miny. Prawdą więc jest to, co mówią, że włosy w kolo­rze ognia świad­czą albo o głu­po­cie, albo o twar­dym cha­rak­te­rze. U ludzi też.

— Mów dalej — porucz­nik zigno­ro­wał zaczepkę.

— Moi wojow­nicy pocho­dzą z trzech róż­nych szcze­pów, które chwi­lowo zawarły sojusz. Są wście­kli po wczo­raj­szej klę­sce i cały ten sojusz się chwieje. Tylko ja trzy­mam ich razem. Jeśli nie pójdę z nimi, mogą z byle powodu rzu­cić się sobie do gar­deł. Wie­dzą, że prze­pę­dzi­li­śmy już Sha­do­ree z naszej ziemi, nie­wielu rozu­mie, że oni mogą wró­cić, a zbyt wielu ma gorące głowy.

— Więc idź z nimi.

— Nie mogę. — Aher dotknął ręką piersi. — W tych bli­znach kryje się Moc. Potrze­bo­wał­bym przy­naj­mniej dwóch dni, by ją zama­sko­wać. Teraz ten cza­row­nik wyczuje mnie na milę, tak jak ja jego. Żadna zasadzka nam się nie uda. Ale mogę posłać was. Sam mówi­łeś, że potra­fisz się na nich zasa­dzać. My wam ich nago­nimy.

— Czte­rech wła­da­ją­cych Mocą — przy­po­mniał ofi­cer. — Mamy być sztuką mięsa w sidłach na niedź­wie­dzia?

Bore­hed ruszył powoli w stronę jaskini. Ken­neth zauwa­żył, że w miarę jak rosła dzie­ląca ich odle­głość, spoj­rze­nia ota­cza­ją­cych go ahe­rów prze­sta­wały być obo­jętne. Poja­wiło się w nich coś bar­dzo nie­do­brego. Coś koja­rzą­cego się z krzy­wym, zęba­tym ostrzem, zgrzy­ta­ją­cym o żebra. Ruszył za sza­ma­nem.

— Teraz rozu­miesz — zagad­nął wojow­nik, nie odwra­ca­jąc się i nie zwal­nia­jąc kroku. — Oni wie­dzą o Węźle Wody, ale respek­to­wa­nie go wiele ich kosz­tuje. I to nawet wtedy, gdy jestem tuż obok. Nie mogę posłać ich do zasadzki samych, i nie mogę być tam z nimi.

— Nie odpo­wie­dzia­łeś na pyta­nie.

W chwili, gdy otwie­rał usta, kolejny podmuch wia­tru przy­niósł od strony jaskini falę tak potwor­nego smrodu, że sta­nął, jakby ude­rzył o ścianę. Nagle zro­zu­miał, co mu to przy­po­mina, i pobladł.

Bore­hed też się zatrzy­mał.

— Wraż­liwy nos?

— Nie. Nie na smród, ale na to, co jest w tej jaskini. Widzia­łem już kie­dyś coś takiego.

— Gdzie?

I wtedy, sto­jąc przed jaski­nią, co do prze­zna­cze­nia któ­rej nie miał już żad­nych wąt­pli­wo­ści, Ken­neth opo­wie­dział aher­skiemu sza­ma­nowi o Koory-Ame­nesc. Oraz o wypeł­nio­nej gów­nem piw­niczce, którą zna­leźli w wio­sce.

— Spę­dzili tam każ­dego, kto prze­żył pierw­szy atak — opo­wia­dał, mając wszystko jesz­cze raz przed oczami. — Męż­czyzn, kobiety i dzieci. Przez trzy mie­siące nikogo nie wypusz­czali, chyba że pro­sto na rożen albo żeby się zaba­wić, tor­tu­ro­wać, kato­wać. Raz na dwa, trzy dni wrzu­cali im tro­chę jedze­nia i dawali wody. Czter­dzie­ści osiem osób zamknię­tych w piw­niczce, cztery kroki na sześć. Oni wie­dzieli, co ich czeka, nie mogli nie wie­dzieć. Ci, któ­rzy umieli pisać, paznok­ciami na bel­kach ścian skro­bali modli­twy, zaklę­cia, prze­kleń­stwa. Więk­szość popa­dła w apa­tię, osza­lała lub popeł­niła samo­bój­stwo.

Zapa­trzył się na wylot jaskini, czu­jąc suchość w ustach. Kiedy znów się ode­zwał, zda­nia rwały mu się jak kiep­ska przę­dza.

— Jedna z kobiet była w ciąży. Sha­do­ree nie zabili jej od razu. Pew­nie obie­cy­wali sobie przy­smak z mięsa nowo­rodka. Nie wia­domo, czemu cze­kali na natu­ralne roz­wią­za­nie, zamiast wypruć z niej dziecko w ostat­nich dniach ciąży. Cze­kali, aż sama uro­dzi. I nie wiem, dla­czego się nie zabiła. Może trzy­mała ją przy życiu nadzieja, że przyj­dzie ratu­nek, że ktoś się zjawi i wycią­gnie ją z tego pie­kła. Żyła naj­dłu­żej… Sama. Ostat­nia z rodu… Wie­dząc, że uro­dzi tylko po to, by…

Prze­rwał, zaci­ska­jąc pię­ści aż do bólu. W dniu, gdy zakoń­czyli prze­szu­ki­wa­nie tej piw­niczki, zło­żył sobie pewną przy­sięgę. Obie­cał, że nie spo­cznie, póki Sha­do­ree nie znikną z powierzchni ziemi. Nie przy­pusz­czał wtedy, że ta obiet­nica zapro­wa­dzi go na pół­nocną stronę lodowca i zmusi do poga­wędki z jed­nym z naj­groź­niej­szych aher­skich sza­ma­nów.

— Uro­dziła, tydzień przed ter­mi­nem, udu­siła dziecko pępo­winą i uto­piła w gów­nie. Tak, w gów­nie, przez pra­wie trzy mie­siące czter­dzie­ści osób srało i szczało pod sie­bie. Gdy przy­by­li­śmy do wio­ski, w piw­niczce było gówna po kolana. Dziwi cię to?

— Nie. Zabiła się? — Bore­hed nie oka­zał żad­nych emo­cji.

— Tak. Nasz cza­ro­dziej wyczy­tał tę histo­rię ze ścian piw­nicy. Przez trzy dni jesz­cze ich zwo­dziła, żeby ciało dziecka nie nada­wało się do jedze­nia. Potem zębami prze­gry­zła sobie żyły i umarła, leżąc w tym samym gów­nie, w któ­rym uto­piła dziecko. Nie zje­dli jej, może nie byli aż tak głodni.

Sza­man popro­wa­dził go w stronę jaskini.

— Patrz — wyce­dził.

Z wylotu pie­czary wypły­wał męt­no­brą­zowy stru­mień. Cuch­nęło od niego na milę. Na znak Bore­heda dwóch wojow­ni­ków weszło do środka i wycią­gnęło z niego skam­lącą istotę. Ken­neth potrze­bo­wał chwili, by zorien­to­wać się, że to młoda aher­ska kobieta, wła­ści­wie dziecko. Naga, usma­ro­wana eks­kre­men­tami i czymś jesz­cze, brą­zową zaschniętą sko­rupą, która pęka­jąc, odsła­niała żywe mięso. Z jej czaszki zdarto skalp i jedy­nym czy­stym miej­scem na wychu­dzo­nym ciele była biała kość cze­repu, oko­lona wia­nusz­kiem zaro­pia­łej skóry. Nie miała nosa, warg, zębów, jej oczo­doły były pustymi jamami. Stwo­rze­nie zawyło roz­pacz­li­wie i przy­pa­dło do nóg naj­bliż­szego wojow­nika, śli­niąc mu buty. Potem unio­sło głowę i zawyło. Pomię­dzy poczer­nia­łymi dzią­słami zatrze­po­tał kikut języka.

Ofi­cer odwró­cił wzrok.

— Nie­ładny widok, co? Mieli tu trzy takie jaski­nie, ale tylko w jed­nej zna­leź­li­śmy kogoś żywego, o ile można ją tak nazwać. — Sza­man dał znak i dziew­czynę zawle­czono do jaskini.

Ken­neth powoli wziął głę­boki oddech.

— Dla­czego nie skró­ci­cie jej cier­pień?

Bore­hed odwró­cił się na pię­cie z ogniem w oczach.

— Pytasz, dla­czego nie roz­trza­skam jej głowy kamie­niem, jak to podobno robimy ze swo­imi ran­nymi? Albo czemu nie poszczu­jemy na nią dla zabawy jed­nego z naszych psów bojo­wych? Wojow­nicy mie­liby wielką ucie­chę. Znam więk­szość waszych opo­wie­ści o naszych zwy­cza­jach i roz­ryw­kach. Tych, które roz­pa­lają w ser­cach nie­na­wiść i pogardę. Ahe­rzy, ahe­ro­wie, jak nas z odrazą nazy­wa­cie, stwory ciem­no­ści, pomiot Nie­chcia­nych. Zabić ich, wytłuc, oczy­ścić z nich naszą piękną zie­mię. Ahe­rzy. — Wypluł to słowo, jakby parzyło go w usta. — Pamię­tasz począ­tek waszej Księgi Czar­nych Wie­ków? „I nade­szły z pół­nocy Legie Demo­nów, Nie­chcia­nych, Wład­ców Bólu, Wyrthów, Gry­el­lów, Ahe­rów i wsze­la­kiego plu­ga­stwa. I nastały Wieki Czarne, gdy nawet słońce zakryło twarz, nie mogąc patrzeć na nędzę i nie­dolę, jaka spa­dła na ludy świata”. Tak, znam to. Nauczy­łem się czy­tać wasze pismo, żeby zro­zu­mieć… Poznaj swo­jego wroga, mówi­cie. Mądrze.

Sza­man zbli­żył się do porucz­nika.

— Gdy­byś zoba­czył na wła­sne oczy praw­dzi­wego ahera, czło­wieku, zeszczał­byś się ze stra­chu, a potem zaczął krzy­czeć, dopóki nie pękłyby ci płuca i serce. My jeste­śmy Ag’heeri. Lud Gór. Przez wiele lat żyli­śmy z ludźmi w pokoju, obok sie­bie. Han­dlo­wa­li­śmy, pra­co­wa­li­śmy i bawi­li­śmy się razem. Były i zatargi, lała się krew. Ale zawsze potra­fi­li­śmy się doga­dać. Nasze wio­ski były i sto mil na połu­dnie od Ojca Lodu. A potem dotarło tu Impe­rium. Meekhań­czycy ze swo­imi pra­wami, reli­gią, zabo­bo­nami, poczu­ciem wyż­szo­ści i chci­wo­ścią. Nagle oka­zało się, że doliny, w któ­rych stały nasze wio­ski, powinny nale­żeć do ludzi, bo są w nich zbyt żyzne zie­mie, że góry, które na nasze nie­szczę­ście kryły w swo­ich trze­wiach bogate złoża sre­bra, złota, mie­dzi i żelaza, przede wszyst­kim żelaza, to za dobre miej­sce dla niż­szej rasy. Więc wypa­czy­li­ście naszą nazwę, bo była podobna do nazwy jed­nego z ple­mion Nie­chcia­nych, i uzna­li­ście, że można nam zabrać wszystko. Nasza magia, Tańce z Duchami, Pie­śni Kamie­nia i Wody nagle stały się dziką formą czcze­nia Mroku, choć ist­niały, zanim przy­byli Nie­chciani i zaczęły się Wojny Bogów. Zepchnę­li­ście więc nas tu, na kra­niec świata, pomię­dzy Wielki Grzbiet, za któ­rym nie ma już nic poza lodo­wym pust­ko­wiem, a ścianę waszej nie­na­wi­ści. Z jed­nej strony nie­prze­byte góry, z dru­giej mie­cze i topory, a pośrodku głód i nędza.

Sza­man zamilkł. Zapa­no­wała zło­wróżbna cisza.

— Oka­zało się też — pod­jął po chwili — że skoro jeste­śmy naj­da­lej na pół­noc miesz­ka­ją­cym ludem, to musimy być ahe­rami — wyszcze­rzył z pogardą kły — potom­kami pomiotu Ciem­no­ści. Jesz­cze trzy­dzie­ści lat temu kapłani Reagwyra pła­cili zło­tem za uwę­dzone mumie naszych dzieci, by wie­szać je w świą­ty­niach, a guber­na­to­rzy pro­win­cji wyzna­czali nagrody za każ­dego zabi­tego Ag’heeri. Choć nikt już nie uży­wał tej nazwy. To takie pro­ste, prawda? Nadać komuś nowe imię – i ode­brać całą resztę, łącz­nie z pra­wem do życia. A wiesz, co jest naj­gor­sze? Nie pogromy, nie rze­zie i mordy. Naj­gor­sze jest to, że i my powoli zaczy­namy się nazy­wać ahe­rami. Nasza mło­dzież mówi o sobie Ag’ahher, zapo­mina… zapo­mina kim jest, kim powinna być. Okru­cień­stwo trak­tuje jak cnotę, żądzę krwi jak powód do dumy. Chyba za to wła­śnie nie­na­wi­dzę was naj­bar­dziej, czło­wieku. Już nas pra­wie wymor­do­wa­li­ście, jesz­cze poko­le­nie czy dwa, a nie będzie już ludu Ag’heeri. Zostaną tylko ahe­ro­wie.

Ken­neth odchrząk­nął.

— Ja nie…

— A ona — Bore­hed prze­rwał mu i wska­zał na jaski­nię — ma na imię Inlah. Była… jest córką mojego naj­bliż­szego przy­ja­ciela. Zna­łem ją od uro­dze­nia. Nosi­łem na rękach. Jest z rodu wodza i tylko inna kobieta z tego rodu może otwo­rzyć jej drzwi do Domu Snu. Ale nikogo takiego nie ma w pro­mie­niu kilku dni drogi. Więc nie będziemy dawać jej wody, żeby jak naj­szyb­ciej umarła, tylko że ona… nie chce umrzeć. Trzyma się życia i krzy­czy. Nie­mal bez prze­rwy — dokoń­czył cicho.

Jakby na potwier­dza­nie z jaskini dobiegł pod­no­szący włosy na gło­wie sko­wyt.

Ken­neth spoj­rzał na sza­mana i szybko odwró­cił wzrok. Nie chciał pamię­tać wyrazu jego twa­rzy. Za dobrze wie­dział, że gdy znów się spo­tkają, nie będą już roz­ma­wiać, z pew­no­ścią nie.

Ta chwila minęła bar­dzo szybko, tak szybko, że Ken­neth nie był pewien, czy nie uległ złu­dze­niu, bo oto znów miał przed sobą Bore­heda — Rzeź­nika z Rwith. Mimo­wol­nie zadrżał pod cię­ża­rem jego spoj­rze­nia.

— Nie będę cię bła­gał, żebyś nam pomógł — powie­dział aher. — Ani nie roze­tnę Węzła Wody. Jeśli natych­miast zawró­ci­cie i przej­dzie­cie z powro­tem na lodo­wiec, żaden z moich wojow­ni­ków nie wycią­gnie prze­ciw wam broni. Woda wyschnie, gdy ostatni z was postawi stopę po dru­giej stro­nie.

Był to dość uczciwy spo­sób zakoń­cze­nia kru­chego soju­szu.

Ken­neth popa­trzył ponad głową ahera na jaski­nię. Znów roz­le­gło się skom­lące wycie.

— Nie krzycz — powie­dział, choć sza­man w ogóle nie pod­niósł głosu. — Idziemy z wami.

W ten wła­śnie spo­sób tra­fił tu ze swo­imi ludźmi. Żleb był nie­mal pozba­wiony śniegu, kamie­ni­sty i nie­go­ścinny. W oko­licy próżno byłoby szu­kać śladu życia, nawet mchy nie chciały tu rosnąć. Paskudne miej­sce, żeby umie­rać, pomy­ślał. Cho­ler­nie paskudne miej­sce.

Dwóch ahe­rów, któ­rych przy­dzie­lono im w cha­rak­te­rze prze­wod­ni­ków, leżało teraz kilka kro­ków od niego, w swo­ich szaro-brą­zo­wych stro­jach przy­po­mi­na­jąc przy­pad­kowe usy­pi­ska kamieni. Od prze­szło godziny żaden nawet nie drgnął, tylko oczy bły­skały im spod kap­tu­rów. Na temat masko­wa­nia jego żoł­nie­rze mogliby się od nich sporo nauczyć.

Nie­wielki kamyk prze­le­ciał nad żle­bem i sto­czył się w dół. Wszy­scy zamarli. To był sygnał od zwia­dow­ców z dru­giej grupy. Sha­do­ree nad­cho­dzili.

Pierw­szy szedł wysoki męż­czy­zna w ciem­nym ubra­niu i kap­tu­rze nacią­gnię­tym na oczy. Za nim dwie kobiety i młody chło­pak. Bore­hed twier­dził, że wła­da­jący Mocą będą się trzy­mać razem, więc to musieli być oni. Potem poja­wiła się reszta. Obraz nędzy i roz­pa­czy. Więk­szość na wpół naga; ucie­kali tak, jak ich zasko­czył atak ahe­rów. Połowa nie miała butów, ledwo się wlo­kła, zata­cza­jąc się i zna­cząc każdy krok rdza­wymi pla­mami. Widać było, że są na kra­wę­dzi ludz­kiej wytrzy­ma­ło­ści, a do przodu gna ich tylko strach. Ken­neth nie poczuł na ten widok nic, ani gniewu, ani nie­na­wi­ści, ani mści­wej satys­fak­cji, nic. Chciał po pro­stu, żeby to wszystko już się skoń­czyło.

Grupa była w poło­wie drogi. Porucz­nik się­gnął po leżącą obok kuszę i płyn­nym ruchem pod­niósł się, skła­da­jąc do strzału. To był sygnał. W ułamku sekundy zza kra­wę­dzi żlebu wyło­niło się dwu­dzie­stu strzel­ców.

— Teraz!

Nie wzy­wali do pod­da­nia się. Nie po to tu przy­szli.

Salwa zebrała obfite żniwo, ale nie takie, jakiego by sobie życzył. Zgod­nie z roz­ka­zami więk­szość kusz wymie­rzono w idącą na przo­dzie czwórkę. Obie kobiety i chło­pak padli tra­fieni kil­koma beł­tami. Umie­rali nie­ład­nie, rzu­ca­jąc się po ziemi jak ryby prze­bite oście­niem. Inni rów­nież. Ale nie męż­czy­zna w kap­tu­rze. Jakieś fatum spra­wiło, że w chwili, gdy Ken­neth wsta­wał, prze­wod­nik uniósł głowę, omia­ta­jąc wzro­kiem kra­wędź żlebu. Wrza­snął wście­kle i w mgnie­niu oka oto­czyła go migo­tliwa kur­tyna. Wszyst­kie poci­ski odbiły się od niej i zry­ko­sze­to­wały z brzę­kiem w górę. Spoj­rze­nia żoł­nie­rza i Sha­do­ree spo­tkały się. Ofi­cer zamarł. Spod kap­tura patrzyła na niego twarz Aman­del­lar­tha, cza­ro­dzieja, który zgi­nął na lodowcu.

Mag wyrzu­cił przed sie­bie dłoń i powie­trze prze­ciął jasny jak bły­ska­wica pro­mień świa­tła. Za późno. Ken­neth był już w poło­wie drogi na dno żlebu, zjeż­dżał razem z nie­wielką lawiną kamieni i błota, roz­pacz­li­wie balan­su­jąc rękami. Nie dbał, czy reszta żoł­nie­rzy ruszy za nim, nie obcho­dziło go, że może sobie skrę­cić kark i że zgod­nie z pla­nem po sal­wie z kusz mieli zasy­pać żleb gra­dem oszcze­pów, więc lepiej być na górze niż na dole. Gdzieś w poło­wie drogi dotarło do niego, że wła­śnie potwier­dza obie­gową opi­nię o rudych. Miał to gdzieś. W tej wła­śnie chwili zro­zu­miał, co się stało z kla­nem Sha­do­ree i kto jest odpo­wie­dzialny za ten cały kosz­mar. Chciał tylko dopaść maga. I zabić.

Usły­szał gromki ryk i reszta oddziału runęła za nim. Na zła­ma­nie karku. Ale on był pierw­szy. Wylą­do­wał na dnie żlebu, wycią­gnął miecz i ruszył na cza­ro­dzieja. Ten wykrzy­wił się okrut­nie i wyrzu­cił przed sie­bie dłoń z roz­ca­pie­rzo­nymi pal­cami, ale w tej chwili za jego ple­cami poja­wiło się dwóch straż­ni­ków. Aman­del­larth odwró­cił się, z jego dłoni wybu­chło świa­tło, które ude­rzyło w żoł­nie­rzy, zamie­nia­jąc ich w żywe pochod­nie. Ken­neth wrza­snął nie swoim gło­sem i rzu­cił się do przodu. Mag nie wytrzy­mał, okrę­cił się w miej­scu i pognał w dół żlebu, prze­ska­ku­jąc mar­twych i roz­trą­ca­jąc żywych. Wyda­wało się, że tak jak na lodowcu, poru­sza się, nie doty­ka­jąc ziemi. Porucz­nik pobiegł za nim. Odru­chowo odbił cios nie­zdar­nie wymie­rzony tępą sie­kierą i ude­rzył ata­ku­ją­cego od dołu, roz­pła­tu­jąc szczękę, poli­czek i oczo­dół. Napast­nik, zaro­śnięty męż­czy­zna o sza­lo­nych oczach, puścił trzo­nek sie­kiery i zasko­wy­czał, łapiąc się za twarz. Ken­neth pobiegł dalej, zosta­wia­jąc go już swoim ludziom. Widział tylko odda­la­jące się plecy cza­row­nika. O włos minęła go jakaś włócz­nia, ude­rze­niem tar­czy odrzu­cił na bok ostat­niego zagra­dza­ją­cego mu drogę Sha­do­ree. Mag dotarł do wylotu żlebu, odwró­cił się i wrza­snął.

Przed nim poja­wiło się zawi­ro­wa­nie, nie­wielka trąba powietrzna. Zatań­czyły porwane w górę kamie­nie, zie­mia i pecyny błota. Ken­neth rzu­cił się w bok i prze­to­czył, o włos mija­jąc lecącą na niego grudę lodu wiel­ko­ści ludz­kiej głowy. Pode­rwał się natych­miast i runął na maga z wście­kłym rykiem. Ten po raz drugi zrej­te­ro­wał, pobiegł w górę gładką jak stół halą, która jakieś dwie­ście kro­ków dalej ury­wała się jak nożem uciął. Stam­tąd nie było ucieczki. Chyba że ktoś był cza­ro­dzie­jem.

Ken­neth obej­rzał się. Ostat­nie zaklę­cie ude­rzyło w bok żlebu, powo­du­jąc osu­nię­cie się lawiny błota i kamieni. Upły­nie tro­chę czasu, zanim jego ludzie się stam­tąd wydo­staną. Ści­gał cza­row­nika sam.

Odle­głość mię­dzy nimi stop­niowo się zmniej­szała. Dwa­dzie­ścia kro­ków, osiem­na­ście, pięt­na­ście. Do urwi­ska było coraz bli­żej i widział już, że nie uda mu się go dopaść. Czuł łomot krwi w skro­niach, powie­trze zda­wało się mieć gęstość smoły, a mag cią­gle sunął przed sie­bie, jakby śli­zga­jąc się po lodzie.

Rzucę mie­czem, pomy­ślał. Jeśli się nie zatrzyma, rzucę.

Cza­row­nik zatrzy­mał się tuż przy kra­wę­dzi prze­pa­ści i odwró­cił z twa­rzą wykrzy­wioną wście­kło­ścią.

— Ty! Wszystko przez cie­bie! Ty brudny, zapchlony pętaku! Jeśli ktoś ma mi za wszystko zapła­cić, to możesz być ty! — powie­trze wokół zamgliło się lekko, śnieg w pro­mie­niu kilku stóp zaczął paro­wać. Gro­ma­dził Moc.

Ken­neth zgar­bił się i uniósł wyżej tar­czę. Ruszył na Aman­del­lar­tha, nie spusz­cza­jąc oczu z jego rąk. Jed­nego był już pewien, mag zawsze uwal­niał czary gestami. Na ustach cza­row­nika poja­wił się krzywy uśmie­szek.

— Więc to prawda, co mówią o Gór­skiej Straży. Nie macie ani krzty roz­sądku. Zbyt głupi, by wie­dzieć, kiedy ustą­pić. — Od nie­chce­nia pstryk­nął pal­cami, wokół dłoni zatań­czyły maleń­kie pło­myki. — Wiesz, co się teraz sta­nie, nie­praw­daż? Zabiję cię, a potem prze­sko­czę w bez­pieczne miej­sce, tak jak na lodowcu. Potem zadbam, żeby żaden z was nie wró­cił na drugą stronę. Nikt ni­gdy nie pozna prawdy, twoja kariera się skoń­czy, a dobre imię legnie w gru­zach. A ty mimo wszystko nie chcesz zre­zy­gno­wać. Gdyby to nie było tak bez­na­dziej­nie żało­sne, czuł­bym nawet coś w rodzaju podziwu.

Ken­neth zbli­żył się na może dzie­sięć kro­ków. Wie­dział, że mimo prze­chwa­łek cza­row­nik musi być zmę­czony i czeka na oka­zję do rzu­ce­nia nie­za­wod­nego czaru. Za ple­cami Aman­del­lar­tha skalna płasz­czy­zna zała­my­wała się i mknęła w dół, skąd docho­dził do nich łoskot wody. Dla maga jedyną szansą ucieczki była droga jedną ze Ście­żek Mocy.

Uda­jąc, że popra­wia tar­czę, ofi­cer roz­piął rze­mień pod­trzy­mu­jący ją na przed­ra­mie­niu.

— Dla­czego, cza­row­niku? Dla­czego?

Aman­del­larth opu­ścił rękę i spoj­rzał na niego jak na zwie­rzę, które nagle prze­mó­wiło.

— No pro­szę, nagle zaczy­namy zada­wać pyta­nia. A skąd to wzięła nam się ta maniera? Zre­zy­gno­wa­li­śmy ze śle­pego wyko­ny­wa­nia roz­ka­zów i pró­bu­jemy zro­zu­mieć, co się wokół nas dzieje? Wysi­lamy namiastkę umy­słu, który do tej pory zaj­mo­wał się tylko żar­ciem, piciem i szu­ka­niem dziury, w którą można by wsa­dzić kuśkę? I cóż to wymy­śli­li­śmy?

Ken­neth zatrzy­mał się dzie­sięć kro­ków od maga, opu­ścił ręce i wziął głę­boki wdech, pró­bu­jąc uspo­koić roz­sza­lałe serce.

— Talent jest dzie­dziczny — zaczął, robiąc pół kroku do przodu. — To wie­dzą nawet dzieci. Ale zarówno cza­ro­dzieje, jak i cza­ro­dziejki mają poważne kło­poty z doro­bie­niem się w pełni zdro­wego potom­stwa. Prze­waż­nie rodzą im się potworki, wypa­czone przez Moc. Talent dzie­dzi­czy się prze­waż­nie z prze­sko­kiem, po ciot­kach, wuj­kach i innych krew­nych. A od setek lat zna­le­zie­nie spo­sobu na kon­tro­lo­wa­nie tej dzie­dzicz­no­ści jest marze­niem każ­dej gil­dii cza­ro­dzie­jów. To dałoby jej prze­wagę nad innymi – zamiast całymi mie­sią­cami, a nie­kiedy nawet latami poszu­ki­wać dzieci uzdol­nio­nych, można by zało­żyć hodowlę. Dyna­stię magów, z poko­le­nia na poko­le­nie potęż­niej­szych i zna­czą­cych coraz wię­cej. Aż w końcu nikt nie mógłby się im oprzeć.

Z twa­rzy cza­row­nika znik­nął wyraz pogar­dli­wego lek­ce­wa­że­nia.

— Nie doce­ni­łem cię, straż­niku. Co jesz­cze mi opo­wiesz?

— Sha­do­ree byli eks­pe­ry­men­tem. W tym rodzie w ciągu ostat­nich trzy­stu lat poja­wiło się kilku magów, więc posta­no­wi­li­ście spraw­dzić, co się sta­nie, jeśli nie będą roz­cień­czać krwi. Mówiąc wy, mam na myśli twoją gil­dię, Brac­two z Werhenn. Nie wiem, czy inne gil­die o tym wie­działy, ale nie sądzę. Zbyt ceni­cie tajem­nice i sekrety, żeby się nimi dzie­lić, nawet mię­dzy sobą. Sami to zapla­no­wa­li­ście, czy oka­zja nada­rzyła się przy­pad­kiem?

Cza­ro­dziej uśmiech­nął się leciutko.

— Nazwijmy to przy­pad­kiem, któ­remu odro­binę dopo­mo­gli­śmy.

— Ale eks­pe­ry­ment wymknął się spod kon­troli. Zakoń­czył fia­skiem. Sha­do­ree oka­zali się nie do opa­no­wa­nia i nie do wyśle­dze­nia, bo nie­wy­szko­leni uta­len­to­wani mają świetną aurę ochronną – uży­wają Mocy w spo­sób zbyt cha­otyczny, żeby dało się odróż­nić to od natu­ral­nych feno­me­nów, zabu­rzeń w Źró­dłach, pul­so­wa­nia Uro­czysk. Więc kiedy zaczęła ich poszu­ki­wać Gór­ska Straż, przy­łą­czy­li­ście się do nas.

— Fia­skiem? — Mag uniósł brwi. — Fia­skiem? Nie wiesz, o czym mówisz, robaku. Wśród nich co dwu­na­sty potra­fił czer­pać ze Źró­deł. Jeden na tuzin, sły­szysz czło­wieczku? Nor­mal­nie wśród ludzi potrafi to jeden na tysiąc, wystar­cza­jąco uta­len­to­wani, żeby zostać człon­kami lep­szych gil­dii, poja­wiają się raz na dzie­sięć tysięcy, a arcy­ma­go­wie raz na milion. Dzieci tych, któ­rych zamor­do­wa­li­ście tam na dole, mogłyby wstrzą­snąć świa­tem!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Opowieści z meekhańskiego pogranicza.

Подняться наверх