Читать книгу Opowieści z meekhańskiego pogranicza. - Robert M. Wegner - Страница 6
Honor górala
ОглавлениеShadoree nadeszli dokładnie z tej strony, z której się ich spodziewano. Dwunastu objuczonych jak muły mężczyzn wyłoniło się z lasu na wschodnim krańcu hali. Zatrzymali się na skraju drzew. Wyglądali, jakby szli bez przerwy przez ostatnie kilka dni, brudni, zarośnięci, zdyszani. Zbliżał się wieczór i słońce świeciło im prosto w oczy, a rozległa połać hali, lekko pofałdowana i skrząca świeżym śniegiem, wyglądała czysto i spokojnie. Wabiła, obiecując łatwiejszą drogę i brak niebezpieczeństwa zasadzki.
Oczywiście kłamała.
Pierwszy z mężczyzn postąpił kilka kroków naprzód, zapadając się po kolana w miękki puch. Widać śnieg spadł nie wcześniej niż zeszłej nocy. Przybysz poprawił wielki wór na ramionach, warknął coś do reszty i ruszył przed siebie, najwyraźniej zamierzając przeciąć halę wpół, najkrótszą drogą. Inni ruszyli za nim w kilkustopowych odstępach. Po jakichś stu krokach przewodnik zatrzymał się, ciężko dysząc, i dał znać drugiemu w kolejności, żeby go zastąpił. Sam poczekał, aż reszta grupy go minie, i zajął miejsce na końcu. Po następnych stu krokach nastąpiła kolejna zmiana, potem jeszcze jedna. Jak na ludzi, którzy najpewniej mieli za sobą całonocną wędrówkę, utrzymywali niezłe tempo. W kwadrans przebyli połowę drogi.
I wtedy hala ich zdradziła.
Śnieg po obu stronach wyciągniętej w długi wąż grupy eksplodował w kilkunastu miejscach. Z tumanów lodowego puchu wyskoczyły owinięte w futra, wymachujące bronią postacie. Powietrze przeszył krzyk:
— Górska Straż! Rzucić broń!
Shadoree ani myśleli słuchać.
* * *
Chwilę później było po wszystkim. Porucznik Kenneth-lyw-Darawyt patrzył obojętnie, jak jego ludzie nożami sprawdzają, czy któryś z bandziorów nie udaje trupa. Dwóch, wziętych żywcem, wiązano właśnie na uboczu. Hala nie wyglądała już jak oaza spokoju – na zdeptanym śniegu, między trupami i porzuconymi tobołami, wykwitały plamy jaskrawej czerwieni. Gdzieniegdzie prześwitywała późnojesienna trawa.
— Szlag trafił malowniczy widoczek — mruknął w przestrzeń.
— Słucham, panie poruczniku? — Stojący opodal dziesiętnik spojrzał pytająco.
— Nic, nic, Varhenn. Po nocy w norze zawsze gadam do siebie. Jakie straty?
Wytatuowana twarz podoficera rozjaśniła się.
— Trzech rannych. W tym tylko jeden poważnie, dostał w kolano i nie będzie mógł chodzić.
— W porządku, i tak miałem wysłać gońca do Belenden. Gdy dołączy reszta, przygotujecie sanie i psy.
— Tak jest.
Porucznik spojrzał na jeńców.
— A ci?
— Jeden młodzik i jeden idiota. Nie będzie z nich pożytku.
— Jeszcze zobaczymy. — Oficer odwrócił się do grupy żołnierzy. — Andan! Zaszczyć uwagą swojego dowódcę.
Andan-keyr-Treffer, najmłodszy z jego dziesiętników, przytruchtał posłusznie i ani ciężki, łuskowy pancerz, ani pas obciążony szablą i toporem na krótkim stylisku najwyraźniej mu nie przeszkadzały. Kenneth wiedział, że to nie nadgorliwość czy służalczość. Po nocy spędzonej w wygrzebanych w śniegu norach każda odrobina ruchu była błogosławieństwem. Podoficer był niski i krępy, na dodatek zarośnięty jak niedźwiedź; w ciemnej uliczce mógłby przestraszyć każdego przechodnia. Porucznik westchnął w myślach i przeniósł wzrok na drugiego dziesiętnika.
Varhenn Velergorf, siwowłosy i wąsaty, w krótkiej kolczudze, skórzanych portkach i kosmatej baranicy narzuconej na grzbiet, wyglądał jak zbir. Na policzkach, czole i grzbietach dłoni miał niebieskie, siwe i czarne plemienne tatuaże. Przypominający katowskie narzędzie topór, z długą na dziesięć cali brodą, trzymał przerzucony niedbale przez ramię. Żeleźce ciągle lepiło się od krwi. Wyglądamy, psiakrew, gorzej niż banda zbójców, pomyślał Kenneth. Nic dziwnego, że każą nam się okrzykiwać przy każdym spotkaniu.
— Andan — zwrócił się najpierw do młodszego dziesiętnika. — Zrobisz zbiórkę. Chcę powiedzieć parę słów. Potem przeszukasz rzeczy Shadoree. Może dowiemy się, gdzie szli.
Dziesiętnik wykonał coś, co od biedy mogło uchodzić za salut.
— Taaa jest. A czarownik?
Oficer skrzywił się.
— Nie będę na niego czekał. Wie nie więcej niż my i sprawia same kłopoty. Nie po to kazałem Berghowi trzymać go z daleka, żeby teraz czekać na jaśnie wielmożnego mistrza — stwierdził z przekąsem. — Aha, Andan, żadnego obcinania uszu, nie tym skurwysynom.
— Jasne.
— Biegiem!
Krępy podoficer potruchtał do żołnierzy. Kenneth odwrócił się do Velergorfa.
— Gdy Andan skończy, wyślesz kilku ludzi, żeby przygotowali na skraju lasu duży stos.
— Tak jest.
— Potem przesłuchamy tych dwóch. A co do zbiórki… Pamiętasz o mojej prośbie?
Siwowłosy dziesiętnik uśmiechnął się lekko.
— Pamiętam, panie poruczniku.
— No to nadstawiaj uszu.
Kenneth odwrócił się, spoglądając w kierunku zachodzącego słońca. Z tej strony hala ciągle wyglądała czysto i spokojnie. W ależ straszne gówno wdepnęliśmy, pomyślał. Zanim sprawa się skończy, ubabrzemy się po same uszy.
Kilkanaście kroków za nim Andan skończył ustawiać oddział w szeregu. Siedemnastu żołnierzy – malownicza zbieranina, wyposażona w imponującą kolekcję pancerzy, hełmów, tarcz i najróżniejszego uzbrojenia zaczepnego. Tylko trzech zadało sobie trud założenia płaszczy ze znakami Górskiej Straży. Porucznik ruszył w ich stronę.
Wiedział, że sam nie wygląda lepiej. Nosił futrzany kubrak narzucony na koszulę z surowego sukna, solidne buty i spodnie ze skóry młodej foki uszyte, aherską modą, sierścią do wewnątrz. Do tego połatana kolczuga, prosty hełm, długi miecz i okrągła tarcza ze spiczastym umbem. Gdyby nie jasnoszary płaszcz z wyszytymi na przodzie dwoma szóstkami i stylizowanym łbem wessyrskiego owczarka – symbolem Górskiej Straży – nikt przy zdrowych zmysłach nie wziąłby go za cesarskiego żołnierza.
Górska Straż była jedną z tych jednostek Cesarstwa Meekhańskiego, której historia sięgała przedmeekhańskich czasów. Zanim Imperium oparło się w marszu na północ o góry Ansar Kirreh, ziemiami tymi władała luźna liga plemion wessyrskich, których główną siłą były właśnie oddziały bitnych górali, zwane Górską Strażą. W trakcie wojny z Meekhanem znający teren jak własną kieszeń strażnicy nie raz i nie dwa utarli nosa imperialnej piechocie, budząc niechętny podziw i uznanie napastników. Po sześciu latach wojna zakończyła się objęciem przez Imperium protektoratu nad ziemiami między rzeką Vanawen a łańcuchem górskim, zwanym Wielkim Grzbietem. Przez następne kilkadziesiąt lat protektorat łagodnie przeszedł w pełną aneksję. Stało się to dzięki dość rozsądnej polityce Imperium, które przyznało tubylcom pełnię praw, przysługujących rodowitym Meekhańczykom, i nie wtrącało się za bardzo do miejscowych zwyczajów i tradycji. Niejako przy okazji słynąca z pragmatyzmu imperialna armia przyjęła na swój żołd Górską Straż, doceniając jej wartość i zalety. W terenie pozbawionym utwardzonych dróg, na górskich ścieżkach, w wąskich kotlinach i na wietrznych szczytach strażnicy okazali się po prostu lepsi od regularnej ciężkiej piechoty. Pozwolono im nawet zachować pierwotny podział na oddziały, liczące po stu i tysiąc ludzi, zwane już jednak, zgodnie z meekhańską terminologią, kompaniami i pułkami. W porównaniu z liczącymi dwanaście dwustuosobowych kompanii pułkami meekhańskiej piechoty oddziały Górskiej Straży były mniejsze, ale szybsze i znacznie ruchliwsze. Idealne do górskich potyczek. Strażnicy rekrutowali żołnierzy z miejscowych górali, pozwalając każdemu zachować własne uzbrojenie i stosować ulubiony styl walki, bo w tych okolicach rzadko ścierano się w szyku, zwartymi oddziałami, tarcza przy tarczy. W rezultacie przeciętny oddział Straży wyglądał jak banda zbójów. A porucznik Kenneth-lyw-Darawyt właśnie stanął przed takim oddziałem.
— Baczność! — Dziesiętnik Andan-keyr-Treffer miał, jak na swój wzrost, imponujący głos. Szereg wyprężył się, w mniej lub bardziej udany sposób parodiując pozycję zasadniczą.
— Łatwo wam dziś poszło. — Kenneth zatrzymał się przed żołnierzami, mierząc ich uważnym spojrzeniem. Do licha, większość była starsza od niego. — Wiecie dlaczego? Bo oni szli tutaj noc i dzień bez odpoczynku. Połowa od razu padła od strzał, a reszta była zbyt zmęczona, żeby się bronić, jak należy.
Przerwał, dając im chwilę na przetrawienie tych słów.
— To była dobra walka. Ale następna może być znacznie trudniejsza. Ciągle nie wiemy, gdzie ukryła się reszta klanu ani ilu ich będzie — nie bardzo wiedział, co zrobić z rękami, więc zatknął je za pas. — Teraz poczekamy na Bergha i czarownika. Dziesiętnik Velergorf znajdzie zajęcie dla kilku z was. Reszta zajmie się rozbiciem namiotów i rozpaleniem ognia. Po dwudziestu godzinach w norach należy nam się ciepłe żarcie.
Odpowiedział mu zgodny pomruk.
— Zanim to jednak nastąpi, musimy posprzątać. Zgodnie z rozkazami, po Shadoree ma nie zostać żaden ślad. To wredna robota, jednak nikt nas nie wyręczy.
Szereg zachował martwą ciszę.
— Ale na początek po pół kubka wódki na głowę — tym razem pomruk był radośniejszy. — A dla tych, co nie wstydzą się własnych znaków, po całym.
Kenneth wymownym gestem wskazał trzech żołnierzy, noszących szare, obszyte białą lamówką płaszcze z niebarwionej wełny.
— Rozejść się.
Porucznik odetchnął. Ciągle nie czuł się pewnie w takich sytuacjach, a co gorsza, miał wrażenie, że wszyscy doskonale o tym wiedzą.
— Panie poruczniku — Velergorf wyrósł przy nim jak spod ziemi. — Ja w sprawie pańskiego rozkazu.
— Pamiętam. Chodźmy na bok.
Odeszli kilkanaście kroków.
— I jak?
Przy Velergorfie Kenneth nie musiał udawać. Służyli razem od pięciu lat – najpierw w jednej dziesiątce, jako zwykli żołnierze, później on został dziesiętnikiem, a Velergorf jego prawą ręką. Po objęciu dowództwa nad nowo utworzoną Szóstą Kompanią Kenneth przydzielił mu własną dziesiątkę, mając pełne zaufanie do umiejętności i doświadczenia starego górala. A potem wziął go na stronę i poprosił, żeby mu patrzył na ręce i wytykał błędy.
— Dobrze. Krótko i do rzeczy — dziesiętnik mówił szeptem. — Niewiele jest rzeczy gorszych niż dowódca, co po skończonej robocie przez godzinę na zmianę się chełpi i strofuje ludzi. Ale niech pan nie dzieli ich na lepszych i gorszych z powodu płaszczy. Będą z tego kłopoty.
— To jak ich zmusić, żeby nosili znaki własnej kompanii?
Dziesiętnik podniósł garść śniegu i zaczął ścierać krew z ostrza topora.
— Potrzebują czasu — zaczął po chwili starszy żołnierz. — Ta tak zwana kompania to cztery dziesiątki zebrane z różnych oddziałów i uzupełnione rekrutami. Dziesiątka Andana przyszła z Czarnych Portek Berhoffitza, a kto o nich nie słyszał? Bergh – z Ósmej Kompanii Dwunastego Pułku, z Dzikich Psów. To też sławna nazwa. A chłopcy, których mi pan dał, to przecież Łobuzy z Gallen. Pierwsza Kompania, Czwarty Pułk. Wszystko słynne i zasłużone oddziały. Latami pracowały na swoją sławę. A tu, co? Przenoszą ich do Szóstego Pułku, który powstał ledwo rok temu, nie ma za sobą żadnej wielkiej kampanii ani zwycięstw i właściwie ciągle się formuje. Na dodatek trafiają do niego, bo pułk nie może sobie poradzić z jednym klanem zdziczałych górali. Oni po prostu czują się oszukani. Zabrano ich z własnych oddziałów i przydzielono do najmłodszego pułku w Straży. I to do jego najnowszej kompanii, dowodzonej przez jakiegoś nieznanego młodzika.
— Nie prosiłem się o stopień.
— Słyszałem. Nie dość, że młody, to jeszcze głupi…
Kenneth roześmiał się głośno. Kilku stojących najbliżej żołnierzy odwróciło ku nim głowy.
— Dobrze — Velergorf też się uśmiechnął. — Jeśli dowódca się śmieje, to znaczy, że wszystko idzie dobrze. Dobrze też, że jest pan ten, tego… nooo…
— Rudy?
— Tak, panie poruczniku. Wszyscy wiedzą, że góry lubią czerwonowłosych. Ten przesąd jest ciągle żywy stąd aż do wschodniego Jehyr.
— Powinienem więc podziękować mojemu ojcu, bo ożenił się z najbardziej rudą dziewczyną w okolicy, chociaż wszyscy mu to odradzali. Ale nie mówimy o mnie, tylko o moich ludziach, Varhenn. Na coś jeszcze powinienem zwrócić uwagę?
— Niech pan im po prostu da czas, panie poruczniku. — Dziesiętnik zatknął topór za pas i podrapał się po brodzie. — Tu chodzi też o, hm, jakość materiału. Gdy Berhoffitz, Wer-Yllen i inni dostali rozkaz, żeby podzielić się ludźmi z naszym pułkiem, wysłali najmniej wartościowych. I nie mam do nich o to żalu, sam bym tak zrobił. Nie żeby te chłopaki były całkiem do niczego, ale to ci najmniej doświadczeni, najbardziej krnąbrni, tacy, których ustawia się na szpicy, gdy spodziewasz się zasadzki. Część potraktowała przydział do Szóstego Pułku jak karę. Niezasłużoną karę.
— Czyli co? Mam doprowadzić do tego, żebyśmy stali się tak znani jak Czarne Portki? To może mi zająć resztę życia. Dość krótkiego zresztą, jeśli będę się usilnie starał…
— Nie, panie poruczniku. Na początek wystarczy pokazać im, że mogą panu zaufać. Że zna się pan na robocie i nie dostał stopnia dzięki stryjowi w sztabie.
— Myślałem, że nieźle mi idzie.
— Tak. Kiedy wydał pan rozkaz, żeby podzielić kompanię i przejść nocą przez przełęcz Call-Ander, myślałem, że to największa głupota. O tej porze roku powinno tam już być śniegu po szyję. Bez psów i sań mogliśmy ugrzęznąć. Ale tam śniegu było tyle, jakby się kozioł zebździł. Potem kazał nam pan czaić się tu, w norach, pod śniegiem, przez pół nocy i niemal cały dzień. Jeszcze godzinę temu wszyscy przeklinali pana za tę wycieczkę i nocleg na ziemi. Ale kiedy Shadoree wyszli z lasu w tym miejscu, które pan wskazał… No, no. Co jak co, ale o tym będą długo gadać.
— Od pół roku nam się wymykają, więc…
Dziesiętnik pokręcił głową.
— Niech pan mi tego nie tłumaczy. Jest pan oficerem. Co prawda dopiero od miesiąca, ale to nie ma znaczenia. Pokazał pan wszystkim, że ma nosa i zna się na górach. Teraz wystarczy tylko udowodnić, że to nie było szczęście.
— Sam chciałbym w to wierzyć.
Varhenn Velergorf uśmiechnął się lekko.
— To są góry, panie poruczniku. Tutaj szczęście mają tylko dzieci i idioci.
— To do której grupy mnie zaliczasz?
Tym razem to dziesiętnik parsknął śmiechem.
— O tym z pewnością będą opowiadać. — Velergorf bezceremonialnie smarknął na śnieg. — Wyrżnęli bandę Shadoree, a potem stali pośród trupów i opowiadali sobie kawały. Jak pan myśli, kiedy dołączy reszta kompanii?
— Masz na myśli tych dwudziestu chłopa i dziesięć psów? Jeśli Bergh utrzymał takie tempo, jak mu sugerowałem, powinni tu być przed północą.
— Co potem?
— Jeszcze nie wiem. Zdecyduję, gdy Andan znajdzie coś, co pomoże nam rozgryźć cel wędrówki bandy.
Velergorf się zasępił.
— Andan. Właśnie, panie poruczniku. Trzeba go usadzić.
— Usadzić? — Kenneth czuł, o co chodzi, ale chciał, żeby dziesiętnik potwierdził jego spostrzeżenia.
— To jego „taaa jest”, „jasne”, stanie na baczność tak, jakby miał zaraz sraczki dostać, zapominanie o oddawaniu honorów i tak dalej. Jeszcze chwila, a zacznie pytać, dlaczego padł taki, a nie inny rozkaz, zamiast robić, co mu każą. A inni wezmą z niego przykład. To niebezpieczne. Jest pan młodszy od niego i krócej służy. On… potrzebuje przypomnienia, kto tu dowodzi.
— Zajmę się nim. — Porucznik pokiwał głową. — Dziękuję.
— Nie ma za co. Za to mi płacą.
Wyszczerzyli się jednocześnie, mimo że był to ograny dowcip.
— Jak myślisz — Kenneth wskazał na leżące ciała — gdzie mogli iść?
Siwy dziesiętnik podrapał się po dwudniowym zaroście.
— Stąd? Tylko do Gyreten albo na Wysokie Pastwiska.
— Hm… No nie wiem. To zbyt oczywiste.
Usłyszeli skrzypienie śniegu. Podszedł do nich Andan-keyr-Treffer, niosąc coś w ręku. Miał dziwną minę.
— Ani Gyreten, ani Wysokie Pastwiska — powiedział. — Albo ja jestem półaher.
Pokazał im, co znalazł. Był to dziwaczny sandał. Składał się z drewnianej podeszwy, nabijanej mnóstwem gwoździ i zaopatrzonej w kilka skórzanych pasków.
— Mocuje się je do butów — wyjaśnił, nie wiadomo po co.
— Wiem, żeby nie ślizgać się po lodzie. Co jeszcze?
— Haki i liny. Porządnie zrobione. Widać, że wiedzą, jak się nimi posługiwać.
— Czekany?
— Po jednym na łebka.
Kenneth zacisnął zęby.
— Wiecie, co to znaczy, prawda? Te szczury kryją się po drugiej stronie Starego Gwyhrena.
— Niemożliwe. — Velergorf wskazał majaczącą na północy ścianę bieli. — Musieliby być szaleni, żeby przechodzić lodowiec.
— Oni są szaleni. Pewnie w trakcie przeprawy zginęła połowa kobiet i dzieci, ale przeszli i kryją się po drugiej stronie. To dlatego od pół roku nie możemy ich znaleźć.
Starszy dziesiętnik spojrzał na niego z błyskiem w oku.
— Pan wiedział, domyślał się tego! Dlatego kazał nam zaczaić się właśnie tutaj.
— Ryzykowałem. — Kenneth wzruszył ramionami. — Jak już mówiłem, szukamy ich pół roku, nasz pułk i dwa inne. Wykurzyliśmy w międzyczasie nawet świstaki z nor, a bandyci z klanu pojawiają się nie wiadomo skąd i znikają nie wiadomo gdzie. Zabijają ludzi w całej prowincji. Ale nigdy nie uderzali dalej niż trzy, cztery dni drogi od lodowca.
Andan pokręcił głową.
— Ale żeby zaczaili się po drugiej stronie? Aherowie powinni ich wytłuc w trzy dni.
Miał rację. Stary Gwyhren, zwany przez miejscowych górali Białą Ścianą, a przez aherów Gwyhhrenh-omer-gaaranaa, czyli Ojcem Lodu, był największym lodowcem na Północy. Brał swój początek gdzieś pośród szczytów ośmiomilowych gór Wielkiego Grzbietu i sunął na południowy zachód, z arogancją sugerującą, że w razie potrzeby utoruje sobie drogę siłą. Wypełniał całkowicie dno rozległej doliny, zamkniętej między potężnymi szczytami, po czym wylewał się z niej pięćdziesięciomilowym jęzorem lodu, wpadającym do jeziora Doranth.
W tym rejonie gór lodowiec stanowił granicę, o którą oparła się meekhańska ekspansja na północ. Za nim zaczynały się ziemie aherów i tych nielicznych klanów górali, które za żadną cenę nie chciały się poddać imperialnemu zwierzchnictwu. Stanowił zresztą granicę wyjątkowo szczelną i bezpieczną. Stary Gwyhren miał w najszerszym miejscu ponad osiem mil szerokości, a jego poprzecinany szczelinami i pęknięciami grzbiet był śmiertelną pułapką nawet dla najbardziej doświadczonych górali. Niektórzy magowie twierdzili, że lodowiec zahacza po drodze o potężne źródło Mocy, aspektowane przez Ciemność, inni wspominali o Uroczysku, przykrytym rzeką lodu. Nieważne, jaką tajemnicę skrywał – przechodzenie go uważano za objaw szaleństwa. Dlatego ziemie na południe od lodowca uchodziły za tereny bardzo spokojne. Przynajmniej do czasu pojawienia się Shadoree.
— Dobra. — Kenneth postanowił przerwać przedłużające się milczenie. — Nie pytam, czy to robią, bo najwyraźniej przełażą przez Starego Gwyhrena jak przez ślizgawkę. Pytam, w którym miejscu?
— Zaraz przy wylocie z doliny. — Velergorf najwyraźniej zdążył już oswoić się z tą myślą. — Tam jest najwęziej. Zresztą, jak się zastanowić, to tam właśnie szli.
— Też tak myślę. Andan! — Kenneth odwrócił się do krępego dziesiętnika. — Zbierz te haki, liny i czekany.
Podoficer zawahał się.
— Pójdziemy na drugą stronę?
— Tak. Klan najwyraźniej jakoś dogaduje się z aherami. Gdy ta grupa nie wróci, przeniosą się gdzie indziej i ukryją. Potem przyjdzie zima i znów będziemy mogli tylko czekać na kolejne Koory-Amenesc. — Porucznik zacisnął wargi w wąską kreskę. — Nie dopuszczę do tego.
— Taaa jest. — Młodszy dziesiętnik uśmiechnął się lekko. Kenneth nawet nie mrugnął.
— Co jeszcze znalazłeś?
Andan spoważniał.
— To, co zostało z rodziny rymarza z Handerkeh. Jeśli poćwiartuje się dorosłego chłopa, dwie baby i czworo dzieci, to akurat zmieszczą się w takich worach, jak te tam.
Powiedział to wszystko szybko, cicho, przez zaciśnięte zęby. Kenneth zaklął. Gdy kilka dni temu znaleziono przewrócony wóz i ślady krwi, wszyscy mieli nadzieję, jakkolwiek by to brzmiało, że rodzina z Handerkeh padła ofiarą zwykłych zbójów. Tacy rzadko mordowali kobiety i dzieci.
— Będziemy musieli też spalić ich ciała.
— Tak jest, panie poruczniku. — Velergorf skinął głową. — Ale rozpalimy osobny stos.
— Zgadzam się. — Kenneth nagle poczuł się zmęczony i bardzo zły. — Varhenn, masz tego śniegoszczura, który próbował cię wczoraj capnąć?
— Tak, panie poruczniku.
— Więc chodźmy do jeńców.
Więźniów było dwóch, niskich, krępych i przygarbionych. Leżeli na śniegu, powiązani tak, że ledwo mogli się ruszać. Obaj mieli cofnięte czoła, płaskie nosy i szerokie kości policzkowe. Gdyby nie wyraźna różnica wieku, mogliby uchodzić za braci bliźniaków. Na widok podchodzącego dowódcy żołnierz pilnujący więźniów wyprostował się i kopnął starszego Shadoree, który właśnie podpełzł i najwyraźniej zamierzał ugryźć go w nogę. Ten zakwilił cicho, a później wybuchnął zawodzącym śmiechem. Młodszy jeniec, dzieciak jeszcze, uśmiechnął się drwiąco, pokazując kilka spiłowanych w szpic zębów.
— Na, poscęściło sie wam pieski. Kcecie kość? — powiedział.
Spojrzał im w oczy i urwał. Potem uciekł wzrokiem w bok. Otaczał go intensywny, mdlący zapach. Kenneth skrzywił się.
— Co tak śmierdzi?
— Pewnie barani łój, panie poruczniku — odezwał się pilnujący ich strażnik. — Cali się nim wysmarowali.
— Łój? Łój! Łóóóóój!!! — rozdarł się starszy więzień. Utkwił w nich szalone spojrzenie i wysyczał: — Łój z małej owieczki, co nigdy wełny nie dawała. Ciepły i sssłodki.
Żołnierz otworzył usta i zbladł. Potem nagłym ruchem wyrwał zza pasa topór i zamierzył się na leżącego.
— Dość! — Kenneth szczeknął rozkaz w ostatniej chwili. — Jeszcze nie teraz.
— Ale panie poruczniku…
— Powiedziałem, jeszcze nie teraz, strażniku. On musi najpierw ze mną porozmawiać.
Młodszy jeniec przekręcił się na bok i usiłował splunąć mu na buty. Pozycja jednak była niewygodna i tylko obślinił sobie brodę. Oficer spojrzał na niego z góry.
— Widzę, że ty ciągle nie rozumiesz. Ja nie chcę niczego się od ciebie dowiedzieć. Wiem wszystko, co powinienem.
— Nic nie wiesz, gównożerco. — Młody Shadoree niespodziewanie przestał seplenić.
— Doprawdy? Od czterech dni idzie za wami reszta mojej kompanii. I jeden bardzo dobry czarownik. To on odczytał wasze myśli i dowiedział się, gdzie i którędy idziecie. Byliśmy tu już wczoraj w nocy i czekaliśmy na was, odpoczywając i nudząc się jak leszcze pod lodem. No, niezupełnie. Varhenn, pokaż mu, co złapaliśmy.
Dziesiętnik wyciągnął zza pazuchy coś, co wyglądało jak kłębek białej włóczki. Jeden koniec kłębka ozdobiony był paszczą, uzbrojoną w kilka rzędów stożkowatych zębów.
Kenneth wziął stworzenie i podsunął jeńcowi pod nos.
— Ewenhyr, białak, śniegoszczur, różnie na nie mówią. Idzie zima, a one wraz z nią wędrują na południe. Drążą tunele pod śniegiem. Zwykle żywią się padliną, ale gorącą krew wyczują na milę. — Rzucił martwe stworzenie w śnieg. — My jutro ruszymy za Starego Gwyhrena po resztę twoich, ale za jakieś cztery, pięć dni będziemy tędy wracać. Myślę, że będziesz jeszcze żył, chociaż dłonie i stopy ogryzą ci już pewnie do kości. Twarz też. Ale nie zabiją cię. Zbyt cenią świeże mięso, żeby szybko zabijać.
Na twarzy jeńca pojawiły się krople potu. Kenneth podszedł do drugiego, wciąż chichoczącego więźnia i uśmiechnął się wrednie.
— A żebyś nie czuł się zbyt samotnie, zostawimy tu też twojego udającego idiotę kamrata…
Wysoki śmiech urwał się nagle, a drugi Shadoree wyprostował się i usiadł. Błysnął spod brody zębami i powiedział:
— Mądryś, pewnikiem twoją matkę wydupczył jakiś czarownik.
Kenneth wyszczerzył się jeszcze paskudniej.
— Za to na pewno nie był to jej własny ojciec.
Jeniec wykrzywił się dziko i otworzył usta. Kenneth uderzył go w twarz od niechcenia, lekceważąco.
— Już mówiłem, że niczego nie chcę się od was dowiedzieć. — Porucznik widział, jak z oczu mężczyzny znika pewność siebie. — Nie muszę. Za parę godzin dogoni nas reszta kompanii i nasz czarownik sczyta z was wszystko, czego nie dowiedział się z daleka. Po kwadransie poznam imię owcy, z którą straciłeś cnotę.
Brodacz nabrał powietrza, jakby zamierzał splunąć – i padł na twarz, uderzony w tył głowy obuchem topora. Velergorf rozłożył ręce.
— Przepraszam, panie poruczniku, ale…
— Nie tłumacz się. Żyje?
Dziesiętnik pochylił się nad jeńcem.
— Tak, ale przed wieczorem go nie ocucimy.
— Niech poleży. — Kenneth spojrzał na młodszego jeńca, który już nie uśmiechał się drwiąco. — Ten nie będzie nam potrzebny, czarownik wyciśnie wszystko ze starszego. Hm… Zaciągnijcie go trochę dalej i zostawcie. Tylko zakneblujcie go dobrze, żeby wrzaski nie ściągnęły nam tu czegoś gorszego niż białaki.
— Tak jest! — Velergorf wyprężył się jak struna, po czym pochylił nad jeńcem, bladym teraz jak płótno. Dziesiętnik złapał go za ramiona i z wyraźnym stęknięciem postawił na nogi.
— Ciężkiś, synu — zagadnął niemal przyjaźnie. — Jak ci rozwiążę nogi, pójdziesz sam? Tylko kawałeczek, słowo.
Położył więźniowi rękę na ramieniu.
Młodzik szarpnął się i rozdarł jak zarzynany kogut:
— Nnn… nnie… nie! Nie! Nie chce! Nieeee!
Kenneth odwrócił się.
— Zabierzcie mi to gówno sprzed oczu.
— Nie! Powim! Wszystko powim!
Porucznik skrzywił się.
— Już ci mówiłem, nie wiesz nic, czego ja bym nie wiedział lub nie mógł się dowiedzieć bez większych problemów. No, może poza jedną rzeczą, która mnie nieco intryguje.
Jeniec popatrzył na niego zbaraniałym wzrokiem. Velergorf szturchnął go.
— Pan porucznik jest czegoś ciekaw — wyjaśnił.
— Powim. Co tylko chcecie wiedzieć, panie, powim.
— Tak? — Kenneth uniósł brwi. — No to wyjaśnij mi jedną rzecz. Po drugiej stronie lodowca żyją trzy szczepy aherów. Wen’dohee, Ayerhak i Deh’hyrall, ci, których nazywają Czerwonymi Pasami. Na terenie którego szczepu macie kryjówkę?
— Pasów, panie.
— Taaak? Ale Pasy to liczny i bitny szczep. Co ich powstrzymuje przed wyrżnięciem was do nogi?
— Bo… Boją się.
— Czego?
Jeniec nagle przestał się trząść. Wyprostował się, zacisnął zęby.
— Tego, co wyrwie i twojom dusze, psie. Wyrwie, przeżuje i wypluje. A kiedy będziesz wył i skamlał, ja bende sie śmiał, choćby żarły mie wszystkie białaki świata.
Kenneth przeniósł spojrzenie na Velergorfa i prawie niedostrzegalnie skinął głową. Topór śmignął bez ostrzeżenia i głowa młodego bandyty pomknęła szerokim łukiem w powietrzu. Ciało osunęło się na kolana, po czym opadło na bok, drgnęło kilka razy i znieruchomiało. Na śniegu zakwitła kolejna plama krwi.
— Drugi też — Kenneth odwrócił wzrok od trupa. — Tylko szybko.
— Panie poruczniku. — Stojący z boku żołnierz z zawziętą miną machnął toporem. — Pan pozwoli mi.
— Dobra.
Żaden nawet nie mrugnął, gdy żołnierz podnosił i opuszczał broń.
— A więc mamy pewność. — Oficer odwrócił wzrok od ciał i spojrzał na dziesiętników. — Kryją się za lodowcem.
Nikt nie miał ochoty tego komentować. Po chwili Andan chrząknął i wskazał trupy.
— Gdy rozejdzie się wieść o tym, co było w workach, wielu ludzi będzie się krzywić, że podarował pan tym suczym synom taką lekką śmierć.
— To moja decyzja, dziesiętniku.
— Taaa jest. — Andan wzruszył ramionami. — Ale… Może powinniśmy poczekać na czarownika?
— Nasz czarownik niezbyt się zna na czytaniu w myślach.
— Rozumiem. Co teraz?
Kenneth odwrócił się do niego tak, że aż załopotały poły płaszcza. Dziesiętnik pobladł.
— Rozkazy zostały już wydane. Varhenn zajmie się przygotowaniem stosu. Dwóch stosów. Ty zbierz ludzi, niech tu posprzątają, a potem rozbiją obóz — porucznik mówił coraz ciszej i wolniej. — Gdy dołączy reszta, przejdziemy lodowiec, znajdziemy klan i zakończymy całą tę historię. Jeśli sytuacja wymusi jakąś zmianę, niezwłocznie dam ci znać. Zrozumiałeś?
W miarę, jak mówił, lekceważenie ściekało z podoficera jak śnieg ze stromego stoku na wiosnę. Przy ostatnim pytaniu Andan-keyr-Treffer stał już na baczność, wyprężony jak struna.
— Tak jest!
— Doskonale, dziesiętniku. A teraz odmaszerować. Obaj. I ty też — warknął do żołnierza, pilnującego nadal trupów.
Cała trójka błyskawicznie zeszła mu z oczu.
Kenneth spojrzał ostatni raz na bezgłowe ciało młodszego jeńca. Chłopak nie miał więcej niż czternaście lat.
Dlaczego ja?, pomyślał. O Pani, dlaczego właśnie ja?
Tego, oczywiście, nie wiedział.
Wszystko zaczęło się rok temu i początkowo nie wyglądało groźnie. Ot, jakiś pastuch zniknął z szałasu albo zaginęło dziecko, wysłane do lasu po chrust. Takich historii zdarzało się w górach bez liku, a lista potencjalnych sprawców tych zaginięć była długa i barwna. Potem jednak, na jakiś miesiąc przed zimą, patrole Straży zaczęły natykać się na niepokojące ślady. Prymitywne rzeźnie, gdzie patroszono nie tylko zwierzęta, i wygasłe ogniska, straszące poczerniałymi piszczelami, czaszkami i grzebieniami żeber. Ludzkich żeber. Nie dało się tego utrzymać w tajemnicy i w prowincji zawrzało. Obwiniano Pomiotników, czarowników, dzikich górali, aherów i nielubianych sąsiadów. Nawet czarodzieje nie potrafili pomóc w odnalezieniu zbrodniarzy, swoje porażki tłumacząc mętnie i niejasno. Sprawcy pozostawali nieznani do czasu, gdy nie powróciło trzech kolejno wysyłanych komorników cesarskich. Wszyscy mieli odebrać zaległe podatki od żyjącego na uboczu klanu górali. Pierwszy pojechał z jednym pachołkiem tylko, bo droga była łatwa, a suma niezbyt duża. Drugi wziął trzech tęgich chłopów. Z trzecim pojechało dziesięciu żołnierzy. Wrócił jeden, posiwiały, z szaleństwem w oczach i garścią tak strasznych wieści, że początkowo nie dawano mu wiary. Opowiadał o towarzyszach mordowanych strzałami w plecy, o patroszeniu i ćwiartowaniu żywych jeszcze żołnierzy, o kamiennym ruszcie, na którym pieczono skrwawione kawały ludzkiego mięsa, i o ludożerczej uczcie, w której brał udział cały klan, łącznie z małymi dziećmi i bezzębnymi staruchami.
Wyrok mógł być tylko jeden. Kompania Górskiej Straży, wsparta pięćdziesięcioma łucznikami z Drugiego Pułku Pieszego, ruszyła do siedziby klanu. Otoczono dolinę, w której stało kilkanaście mizernych chat, i rozpoczęto poszukiwania. Na próżno. Klan rozpłynął się w powietrzu. Odnaleziono tylko liczne ślady potwierdzające opowieść ocalałego żołnierza, sporo zrabowanych przedmiotów, szczątki ludzkie, mnóstwo kości i zakopane w ziemi garnki z dziwnym, żółtawym smalcem. W ciągu dziesięciu dni zorganizowano wielką obławę, wychodząc z założenia, że licząca sto głów grupa, z babami i dziećmi, nie da rady ukrywać się zbyt długo.
Po następnych dziesięciu dniach okazało się jednak, że to ze wszech miar słuszne i logiczne założenie musi zawierać jakiś błąd. Klan Shadoree rozpłynął się w powietrzu.
Tymczasem nadeszła zima. Śnieg pokrył drogi zaspami wysokimi na chłopa, zawalił przełęcze i wąwozy, a na co bardziej stromych zboczach przyczaił się uśpionymi lawinami. Ze śniegiem przyszedł mróz i przenikliwy, północny wicher. Życie w górach zamarło, zapadło w letarg w odciętych od świata wioskach i miasteczkach, które czasem i przez trzy miesiące nie miały kontaktu ze światem. Nawet korzystająca z psich zaprzęgów Górska Straż ograniczyła swoje patrole. Nowe Rewendath było najdalej na północ wysuniętą prowincją cesarstwa i przez kilka miesięcy w roku rzeczywistą władzę nad nim sprawowała Anday’ya, Pani Lodu. Imperator musiał jakoś przełknąć tę obelgę.
Potem jednak, jak co roku, z południa zaczęły wiać ciepłe wiatry, a słońce świeciło coraz wyżej nad horyzontem. I zima musiała wycofać się na północ, na pokryte wiecznym lodem szczyty. Jak co roku.
Ale tę wiosnę wszyscy mieli zapamiętać na długie lata. Powodem była mała wioska o przydługiej nazwie Koory-Amenesc. Jak większość okolicznych osad, i ona leżała w niewielkiej dolinie, połączonej ze światem jedną tylko drogą. Mieszkańcy wypasali swoje stada na pobliskich łąkach i kilka razy w roku jeździli do pobliskiego miasteczka handlować wełną, owczymi serami, solonym mięsem, skórami, owsianymi plackami i wszystkim, co udało im się wycisnąć z tej niegościnnej ziemi. Mieli niewiele zatargów z sąsiadami i uchodzili za raczej porządnych ludzi.
Gdy śniegi stopniały i drogi znów stały się przejezdne, jeden z górali, mający w Koory-Amenesc krewnych, wybrał się tam w odwiedziny. Wrócił biegiem, przerażony niemal do obłędu.
Kenneth zacisnął zęby, przypominając sobie, co znaleźli w wiosce. Dotarł tam ze swoją dziesiątką pierwszy. Po prostu byli najbliżej, gdy gruchnęła wieść o zniknięciu wszystkich mieszkańców. Ich los został bardzo szybko wyjaśniony. W wiosce znaleziono dół pełen kości dorosłych i dzieci. Odkryto także wiele innych rzeczy, dziwnych i przerażających. Zapadających w pamięć.
On najlepiej zapamiętał dół wypełniony gównem.
Otrząsnął się z ponurych wspomnień i rozejrzał dokoła. Słońce już niemal skryło się za górami. Zaczynał padać śnieg. Nad ranem hala znów będzie wyglądać świeżo i czysto.
— Ruszać się! — warknął. — Bo was noc ścignie.
Dwaj najbliżsi żołnierze przyspieszyli, ciągnąc martwe ciało w kierunku lasu, skąd słychać już było stukot toporów.
* * *
Reszta kompanii przybyła przed północą. Dwudziestu żołnierzy, dziesięć psów i czarownik. Żaden z nich nie okazał zdziwienia na widok kręgu namiotów rozbitych na skraju lasu i żaden nie skomentował dwóch olbrzymich stosów, dopalających się jakieś dwieście kroków dalej, mimo że czasami wiatr przynosił od nich wstrętny odór palonego mięsa.
Kenneth zgotował im krótkie powitanie. Ustawił w szeregu, w kilku słowach zrelacjonował wydarzenia i odesłał do namiotów, zwalniając z wart. Dawno nie widział tak zmęczonych ludzi.
Poszedł szukać czarodzieja.
Amandellarth wydawał się czekać na niego. Stał obok jednego z dogasających stosów, wpatrzony w czerwone węgle. Ubrany jak zwykle, w prostą kombinację brązów i czerni; sprawiał wrażenie lekko znudzonego. Gdy oficer podchodził, odwrócił się bokiem, tak by wyraźnie było widać jego doskonały, arystokratyczny profil.
— Widzę, że Górska Straż zawsze dokładnie wykonuje rozkazy — powiedział cicho, a Kenneth od razu się zjeżył. Zdumiewające, jak jednym zdaniem można okazać dezaprobatę, lekceważenie i… pogardę.
— Staramy się — mruknął, obiecując sobie, że nie da się sprowokować. Czarownik był mu potrzebny.
— Czy to dlatego wysłał mnie pan z drugą grupą? Żebym nie mógł zapobiec rzezi? I mordowaniu jeńców?
Kenneth westchnął.
— Gdybym uznał, że będzie nam potrzebna pomoc czarodzieja, na pewno bym z niej skorzystał. Ale nie była. Co zaszło po drodze? Ludzie padają z nóg.
— Na Długiej Przełęczy osunęła się lawina błota. Musieliśmy nadrabiać drogi. Co teraz, poruczniku?
— Klan ukrywa się gdzieś po drugiej stronie lodowca. — Nie musiał mówić jakiego, w tej części gór był tylko jeden. — Poszukamy ich tam.
— I zabijecie?
— A możemy zrobić coś innego?
Czarodziej nie odpowiedział, tylko przez chwilę patrzył na oficera z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
— Czy zastanawiał się pan, poruczniku, dlaczego tak nagle awansowano pana i powierzono dowództwo nad tą zbieraniną? Nie ma pan odpowiedniego pochodzenia ani, proszę wybaczyć szczerość, wielkich zasług. Przez ostatnie pięć lat ganiał pan ze swoją dziesiątką po górach za złodziejami owiec. Nie było zbyt wielu okazji, żeby się wykazać.
— Do czego pan zmierza, mistrzu? — Kenneth nie wytrzymał i zaakcentował ostatnie słowo. Czarodziej zdawał się nie zauważać drwiny.
— Słyszał pan o monecie Qallenna? To taka, co ma dwie reszki. Oszust, który nią rzuca, zawsze wygrywa.
— Co to ma wspólnego ze mną?
— A jak skończy się ta historia? Albo znajdzie pan klan i wybije do nogi, albo go nie znajdzie i nastanie kolejna zima. Jeśli pan ich zniszczy, kto wie, jakie historie będą opowiadane za kilka lat? Może ludzie zapomną o klanie kanibali, a pamiętać będą tylko o żołnierzach Górskiej Straży, mordujących starców, kobiety i dzieci? Sława rzeźników nie jest potrzebna żadnemu oddziałowi, a Szósta Kompania może zostać rozwiązana równie łatwo, jak została stworzona.
Kenneth zacisnął zęby.
— A jeśli ich nie znajdę, będę idealnym kozłem ofiarnym, prawda? Przegram, niezależnie od tego, jak ta historia się skończy?
— Widzę, że potrafi pan łączyć fakty. To rzadka cecha u wojskowych.
— Łatwo czytać w cudzym losie. Ale w górach mało co jest takie, jak wygląda na pierwszy rzut oka.
Czarodziej uśmiechnął się drwiąco.
— Mam nadzieję, że jestem fałszywym prorokiem, poruczniku. Bo to mogłoby mi przywrócić wiarę w ludzką przyzwoitość.
Ukłonił się sztywno i ruszył do obozu. Kenneth został sam, rozmyślając ponuro, jakie licho zwaliło mu go na głowę. Stokroć bardziej wolałby mieć przy sobie któregoś z wojskowych magów, z których każdy miał stopień i miejsce w hierarchii i z którymi można było czasami wypić beczkę piwa, rycząc sprośne piosenki. Ale wojskowych czarodziejów było za mało, w trzech pułkach biorących udział w obławie – ledwo jedenastu. Musieli uzupełniać ich ochotnikami z gildii czarodziejów. A wszystko z powodu tego, co znaleźli w wymordowanej wiosce.
Na środku Koory-Amenesc, tuż obok studni, rosła jabłonka – najwyżej czteroletnie drzewko, obsypane od góry do dołu śnieżnobiałym kwieciem. Niby nic niezwykłego, ale kwitnąca jabłoń do połowy pnia zagrzebana w śniegu to nie jest coś, co spotyka się w górach codziennie. To było pierwsze, co rzucało się w oczy. Potem znaleźli inne rzeczy. Drzwi jednej z chałup były szerokie ledwo na osiem cali, a na jej podwórzu straszył kamienny pies uwiązany do budy. W innej znaleźli ściany pokryte zielonymi pędami i kryształowe rzeźby, wyrastające z sufitu. W studni, zamiast wody, bulgotała czarna, cuchnąca maź.
Najwięcej jednak było śladów przypadkowego, chaotycznego używania magii. Jedna z chat została wbita w ziemię, jakby uderzył w nią gigantyczny młot, inną jakaś siła przecięła na pół. Znaleźli stół, tkwiący czterema nogami w suficie, i całą zawartość kuchni zmieloną w drzazgi. W wielu miejscach widniały ślady spalenizny, jedne o średnicy zaledwie kilku cali, inne zajmujące całą ścianę stodoły.
Wojskowy czarodziej, który przybył na miejsce trzy dni po dziesiątce Kennetha, potwierdził tylko to, co wszyscy widzieli. W klanie żył ktoś obdarzony Talentem, ale nieuczony i ledwo panujący nad swoim darem. Ludzie tacy, jeśli nie zostali w odpowiednim czasie odnalezieni i poddani szkoleniu w którejś z gildii czarodziejów, szybko umierali lub popadali w szaleństwo. Byli wtedy zdolni do najstraszliwszych czynów.
W pewnym sensie po tym odkryciu wszyscy odetchnęli. Do tej pory Shadoree byli czymś potwornym, nieludzkim i przerażającym. Teraz szybko ukuto wyjaśnienie, według którego jeden z górali, najprawdopodobniej młody chłopak obdarzony Talentem, postradał zmysły i zaraził resztę swoim szaleństwem. W annałach magii znano takie przypadki, a w historii klanu znaleziono informacje, zdające się potwierdzać tę teorię. Shadoree od wielu lat utrzymywali sporadyczne kontakty ze swoimi sąsiadami, a od kilku pokoleń właściwie nie zawierali małżeństw z osobami spoza własnego klanu. To oznaczało, że wszyscy są spokrewnieni. A powinowactwo znacznie ułatwiało przejęcie kontroli przez szalonego czarownika.
Wiadomość ta wyjaśniała też, w jaki sposób klan zniknął i czemu jego ślad odnaleziono dopiero wiosną, a próby wyśledzenia go za pomocą magii zawodziły. Jedno z praw dotyczących utalentowanych magicznie mówiło, że nawet niewyszkoleni instynktownie otaczają się ochronną strefą, która utrudnia ich odnalezienie. Zmusiło to jednak dowództwo Górskiej Straży do zwrócenia się o pomoc do trzech największych rezydujących na północy gildii czarodziejów. Od tej pory do każdego oddziału Straży miał być przydzielany mag, a że magów wojskowych było zbyt mało, więc większość żołnierzy zmuszona była służyć wraz z aroganckimi, pewnymi siebie i zarozumiałymi „Mistrzami”. Amandellarth trafił do Szóstej Kompanii ledwo osiem dni temu, a Kenneth już z dziesięć razy omal nie kazał mu zabierać się do wszystkich diabłów. Ale nie mógł lekceważyć jego potencjalnej użyteczności. Czarownik był mistrzem Ścieżki Kamienia, Ścieżki Lodu i Ścieżki Powietrza, a uwzględniając miejsce, do którego się wybierali, od jego umiejętności mogło zależeć życie porucznika i jego żołnierzy.
Oficer odwrócił się od dogasającego stosu i pomaszerował w stronę obozu. Nie po raz pierwszy miał przeczucie, że będzie żałował swego niespodziewanego awansu.
* * *
Nieszczęście dopadło ich pod koniec drogi przez lodowiec. Do tej pory Stary Gwyhren ukazywał im nadspodziewanie łaskawą twarz: wspięli się na jego grzbiet w ciągu niespełna godziny i ruszyli na północ, mając przed sobą równą jak stół lodową płaszczyznę. Wiatr od gór zdmuchnął śnieg z lodowca, więc nie musieli używać rakiet ani innych udogodnień, nie było również zbyt ślisko ani mroźnie, ani stromo. Każda dziesiątka powiązała się linami i cztery grupy ruszyły na północ, zachowując między sobą kilkanaście kroków odstępu. Zbyt wiele krążyło opowieści o ukrytych pod cienką warstwą lodu szczelinach, sięgających aż do czarnego brzucha lodowca, aby kompania mogła poruszać się w innym szyku. Dlatego też na czele pierwszej dziesiątki szedł żołnierz, niosący włócznię, którą regularnie uderzał przed sobą, nasłuchując niewłaściwych dźwięków. Mimo to utrzymali tempo, z którego słynęła Górska Straż. Wyglądało, że dotrą do północnej krawędzi lodowca około południa.
I właśnie wtedy, gdy słońce stało w zenicie, a oni widzieli już drogę w dół, Stary Gwyhren upomniał się o należną mu daninę.
Miejsce na szpicy zajęła właśnie dziesiątka Andana. Grupa Kennetha szła zaraz za nią, więc oficer widział wszystko wyraźnie. Idący z przodu żołnierz uderzył włócznią kilka stóp przed sobą, ale tym razem zamiast głuchego dźwięku usłyszeli mroczne dudnienie i najstraszniejszy dla nich odgłos – pękającego lodu. Andan, trzeci w rzędzie, wrzasnął:
— W tył!!! Wszyscy w tył!!!
Dziesięciu żołnierzy rzuciło się do ucieczki, gdy z piekielnym trzaskiem otworzyła się pod ich stopami olbrzymia szczelina. Pierwszych sześciu znikło od razu, siódmy próbował rzucić się na lód i wczepić w niego sztyletem, ale pociągnięty przez kilkusetfuntowy ciężar zsunął się za nimi. Ostatnich trzech zdążyło paść na ziemię, wbijając w lód, co kto miał – nóż, toporek, zdobyczny czekan. Mimo to zaczęli sunąć w stronę szczeliny, nabierając prędkości.
Kenneth rzucił się w ich stronę razem ze swoją dziesiątką, gdy rozległ się władczy głos.
— Stać! Staaać!!! Ani kroku! To przeklęty kielich!
Dowódca wyhamował, czując podjeżdżającą pod gardło kulę żółci. Przeklęty kielich to szczelina przypominająca kształtem ścięty stożek, znacznie szersza u dołu niż u góry, na dodatek sięgająca dna lodowca. A to znaczyło, że i jego dziesiątka może już stać nad przepaścią, oddzielona od śmierci zaledwie kilkoma stopami nadtopionego lodu. Mogli tylko czekać i patrzeć.
Dopiero wtedy Kenneth zobaczył, kto ich ostrzegł. Amandellarth. Czarodziej zdążył już odwiązać się od swojej grupy i właśnie biegł, nie, raczej sunął, unosząc się nad powierzchnią lodu, w stronę walczących o życie żołnierzy. Był przy nich w ciągu kilku chwil, gdy ostatni z trójki żołnierzy, znajdujących się jeszcze na górze, wrzasnął rozpaczliwie i zamajtał nogami nad przepaścią.
Czarodziej zatrzymał się tuż przy nich, rozpostarł ręce, uniósł o kilka cali w górę. W powietrzu rozległ się metaliczny pogłos, zapachniało ozonem.
Po chwili, ciągnącej się w nieskończoność, dziesiątka Andana przestała się zsuwać. Po następnej, jeszcze dłuższej, żołnierz wiszący nad szczeliną sapnął ze zdziwienia i bez wysiłku wpełzł na górę.
— Pomóżcie mu! — Kenneth wreszcie odzyskał głos. — Wciągajcie resztę!
Zza krawędzi wyłonił się kolejny strażnik. Na twarzy miał wyraz nieziemskiego zdumienia, ale w dłoniach wciąż ściskał topór. Natychmiast wbił go w lód i podciągnął się wyżej. Teraz już czterech żołnierzy pomagało czarownikowi wyciągać swoich towarzyszy ze szczeliny.
Porucznik przeniósł wzrok na Amandellartha. Wiedział o magii tyle, żeby rozumieć, iż splecenie Mocy bez słów, samym gestem i koncentracją woli, musi kosztować czarodzieja wiele sił. Co zresztą było widać. Mag miał przymknięte oczy, zaciśnięte wargi, po twarzy spływały mu krople potu.
Wytrzymaj – oficer nie śmiał wykrzyczeć myśli na głos. Jeszcze tylko dwóch lub trzech. Wytrzymaj!
Kolejny z uratowanych żołnierzy wyglądał na nieprzytomnego, przesuwał się po lodzie jak worek szmat. Za to następny wbił w lód dwa sztylety i zaczął się podciągać. Lina wędrowała w górę coraz szybciej. Siódmy, ósmy, Kenneth przyłapał się na tym, że odlicza w myślach.
— Dziewiąty — szept stojącego obok żołnierza był cichszy niż tchnienie.
— Wszyscy! — Drugi strażnik nagle wybuchnął radością. — Wyciągnął wszystkich, sukinkot!
Amandellarth spojrzał na nich z lekkim uśmieszkiem.
— Odsuńcie się od szczeliny — powiedział, opuszczając się na lód. — Tu ciągle jest niebezpiecznie.
— Słyszeliście, chłopcy. — Kenneth odwrócił się do ciągle oszołomionej dziesiątki Andana. — Cofnijcie się.
Wtedy usłyszał kolejny trzask. Nie taki jak poprzednio, głuchy i dudniący, tylko ostry, głęboki, potężniejący z każdą chwilą.
— Uciekać!!! — czarodziej zamachał rozpaczliwie rękami. — Wszyscy uciekać!!!
Dziesiątka Andana rzuciła się do biegu, pozostałe trzy też, ale Kenneth zobaczył jeszcze, jak czarodziej poślizgnął się i upadł, jak półklęcząc i wyrzucając ramiona przed siebie, otworzył usta w krzyku, zagłuszonym przez narastający łoskot. Może próbował rzucić zaklęcie. Zobaczył też, jak jakieś czterdzieści stóp od krawędzi czeluści pojawiła się rysa, jak błyskawicznie rosła, odcinając olbrzymią połać lodu z wciąż klęczącym na niej magiem. Przez chwilę ich spojrzenia spotkały się i zdawało mu się, że dostrzegł w oczach czarownika ponurą rezygnację człowieka świadomego własnej śmierci. Potem wielka lodowa półka runęła w dół, a wszystko przesłonił śnieżny tuman.
Cisza zapadła tak niespodziewanie, że aż zadźwięczała w uszach. Przez chwilę patrzył w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się czarodziej, potem dotarł do niego jakiś dźwięk. To któryś z żołnierzy się modlił. Za duszę maga, którego jeszcze wczoraj każdy z nich miał ochotę własnoręcznie zadźgać nożem.
* * *
Zeszli z lodowca dopiero wieczorem. Aby ominąć szczelinę, nadłożyli sporo drogi, poza tym Kenneth kazał zwolnić tempo aż do granic rozsądku. Następny piekielny kielich mógł go kosztować całą dziesiątkę. Nocowali tuż przy lodowcu, z podwojonymi strażami, wsłuchując się w odgłosy nocy. Mało kto potrafił zasnąć.
Rano ruszyli na zachód. Velergorf szedł ze swoją dziesiątką pierwszy, za nim Kenneth, Bergh i Andan. Strata czarodzieja wywarła mniejsze wrażenie, niż porucznik się obawiał, w jego ludziach obudziła się charakterystyczna dla miejscowych górali ponura zawziętość, która sprawiała, że jako jedyni mogli przeżyć w tej niegościnnej krainie. Chcieli walczyć, a wybicie bandy, która zamordowała rodzinę z Handerkeh, wyraźnie podniosło morale. Nagłe odkrycie, że Szósta Kompania jest gotowa zaufać swojemu dowódcy, sprawiło, że on sam poczuł się dużo lepiej.
Nie można powiedzieć, żeby Borehed pojawił się niespodziewanie. Gdyby tak było, dostałby kilka strzał, zanim zdążyłby mrugnąć. Postąpił więc bardzo rozsądnie, pokazując im się z odległości dobrych trzystu jardów. Kotlina, którą szli, szeroka i równa, właśnie w tym miejscu zwężała się gwałtownie, uciekając ścianami ku górze i zakręcając w prawo. I zza tego zakrętu wyszedł ubrany tylko w krótką spódniczkę aher, niosący zieloną gałąź. Kenneth gestem zatrzymał oddział.
— Druga lewo, trzecia prawo, czwarta tył. Dziesiętnicy do mnie.
Velergorf, Bergh i Andan podeszli. Dookoła kompania utworzyła najeżony bronią krąg.
— Wiecie kto to. — Kenneth potraktował to pytanie jako retoryczne. — Słyszałem tylko o jednym aherze ogolonym na jajo.
— Rzeźnik Borehed. — Bergh splunął na śnieg. — Myślałem, że go zabili.
Velergorf parsknął.
— Trzy albo i cztery razy do roku słyszę, że ktoś dostał jego uszy.
— Co robimy, panie poruczniku? — Andan nie zamierzał komentować tego, że sławny aher żyje.
Kenneth wzruszył ramionami.
— Jest sam, niesie zieloną gałąź. Chce rozmawiać, więc pójdę do niego.
— To niebezpieczne. — Velergorf spoważniał. — Pan pozwoli mi pójść.
— Bez urazy, Varhenn, ale jesteś tylko dziesiętnikiem. Na ciebie nawet nie spojrzy. Wódz ma rozmawiać z wodzem.
— To może być pułapka. — Starszy dziesiętnik nie ustępował.
— Wiem, ale to Borehed, Wielki Szaman, Usta Niebios i takie tam. On może w każdej chwili skrzyknąć dwustu albo trzystu wojowników. Gdyby chciał naszej krwi, już zobaczylibyśmy ostrza ich mieczy.
W tym czasie aher przebył już połowę drogi. Zatrzymał się przy najbliższym dużym kamieniu, niedbałym ruchem starł z niego śnieg i usiadł, demonstrując pokryte tatuażem plecy.
Kenneth skrzywił się i poprawił broń.
— No, teraz już nie ma wyjścia. Idę.
— Niech pan policzy jego blizny — rzucił Bergh.
— Co?
— Blizny, panie poruczniku. Mówią, że w czasie inicjacji ten sukinsyn tańczył z pięćdziesięcioma kamieniami. A potem jeszcze z dobrą setką.
Kenneth zrozumiał, o co chodzi. Szamańska magia aherów różniła się od ludzkiej. Ich czarownicy nie kroczyli Ścieżkami i nie czerpali Mocy z aspektowanych Źródeł. Zamiast tego, w czasie obrzędu inicjacji, rzucali wyzwanie duchom, demonom i innym stworom, zamieszkującym pogranicze światów. Młody szaman nacinał sobie skórę, przewlekał przez rany rzemienie, do których przywiązywał różnej wielkości kamienie. W każdym z nich tkwił zaklęty duch. Potem kandydat na czarownika zaczynał tańczyć, wirując w rytm bębnów i piszczałek. Obciążone kamieniami rzemienie rozrywały ciało, a on nie mógł przestać, dopóki ostatni z nich nie odpadł. Jeśli wytrzymał, istoty, które podjęły wyzwanie, zostawały jego sługami, wiernymi i bezwzględnie posłusznymi. Jeśli przestał tańczyć, upadł lub stracił przytomność, pożywiały się jego ciałem i duszą.
Ta magia była dziksza, pierwotniejsza i bardziej nieokiełznana niż ludzka, a próby jej stosowania przez ludzi były surowo zakazane przez gildie czarodziejów oraz wszystkie religie Imperium, które w tej sprawie były zadziwiająco jednomyślne. Magia aherów, magia duchów służebnych, nie jest dla ludzi. Moc może być kontrolowana tylko przez umysł, bez pośrednictwa innych istot. Po wielkich religijnych wojnach, targających kontynentem, którym kres położyło dopiero powstanie Imperium, zawarto wiele umów i paktów między gildiami a świątyniami, określających, jakie rodzaje magii są stworzone dla ludzi i używanie których z nich jest bezpieczne. Karą za naruszenie Wielkiego Kodeksu był stryczek, pal lub stos.
— Velergorf przejmuje dowództwo — mruknął Kenneth, poprawiając pas z mieczem. — Jeśli coś mi się stanie, dopilnujcie, żeby ten sukinsyn tym razem umarł naprawdę.
— Tak jest! — Cała trójka wyprężyła się i zasalutowała.
Porucznik ruszył w stronę ahera. Niby wszystko było jasne. Borehed pokazał się im z daleka, był nieuzbrojony, niósł zieloną gałąź i czekał, odwrócony plecami. W uniwersalnym, międzyrasowym języku gór znaczyło to mniej więcej „nie chcę bitki, chcę rozmowy”. Ale z powodu błędów w tłumaczeniu takich gestów te góry nosiły nazwę Czerwonych Szczytów. Kenneth szedł, zastanawiając się, czy w razie czego zdąży wyciągnąć miecz.
Minął ahera i odwrócił się. Widok był wart ryzyka. Jak na przedstawiciela swojej rasy, Borehed był wysoki, miał pełne pięć stóp wzrostu, ale nie miał żadnych cech charakterystycznych dla krępej budowy swojego ludu. Przeciwnie, był szczupły i żylasty jak stary wilk. Pod ciemną skórą poruszały się węzły mięśni, przypominające sploty węgorzy, kotłujących się w płytkiej wodzie. Głęboko osadzone oczy błyszczały pod mocno zarysowanymi łukami brwiowymi, a wysunięta w przód szczęka straszyła potężnymi kłami, zachodzącymi aż na górną wargę. Nie tylko plecy, ale całe ciało miał pokryte bliznami. Część z nich zabarwiono na niebiesko, czerwono, zielono i czarno. Od ich wielokolorowych, zawiłych wzorów można było dostać oczopląsu. Zgodnie z tradycją skórę ozdabiały mu tatuaże, przedstawiające historię życia ich właściciela od chwili narodzin, aż do osiągnięcia statusu wielkiego szamana. Większością historii opowiedzianych na ciele Boreheda można by straszyć dzieci.
— Napatrzyłeś się?
Aher miał niski, gardłowy głos. Wyjątkowo nieprzyjemny.
— Tak. — Nie było na czym usiąść, więc Kenneth stał, patrząc na szamana nieco z góry. — Nie spodziewałem się ciebie tutaj.
— Jestem tam, gdzie mnie potrzebują.
— Co teraz?
Borehed wyszczerzył się w parodii uśmiechu.
— Słyszałeś o zaufaniu?
— Tak. — Oficer skinął głową, wymownym gestem kładąc dłoń na rękojeści miecza. — To najbardziej zabójcza choroba w tych górach.
Aher zaśmiał się na całe gardło. Brzmiało to niemal po ludzku.
— Dobre. I mądre. A co powiesz na to?
Wziął garść śniegu i wyciągnął przed siebie. Po sekundzie śnieg stopniał i w dłoni ahera zostało trochę wody. Borehed chlusnął ją między nich.
— Niech się leje woda zamiast krwi.
Kenneth z trudem ukrył zdziwienie. Borehed właśnie zaproponował mu Węzeł Wody, jeden z najstarszych rytuałów aherów, respektowany nawet przez najbardziej zagorzałych fanatyków. Odczepił swoją manierkę i wylał kilka kropel w to samo miejsce.
— Niech się leje woda i krew naszych wrogów.
Aher uśmiechnął się.
— Znasz zwyczaje. To dobrze. Teraz możemy rozmawiać. Po co przyszliście?
Oficer zawahał się. Kłamstwo byłoby głupie i bezsensowne.
— Szukamy klanu Shadoree. Ukrywają się gdzieś tutaj.
— I co z nimi zrobicie?
— Zabijemy ich.
Borehed parsknął.
— Masz trzy razy po dziesięć i ośmiu wojowników, a ich jest koło setki.
— Teraz już mniej. Dwa dni temu zabiliśmy tuzin na Zimnych Halach.
Wydawało mu się, że aher uniósł lekko brwi.
— Dobrze. Ale i tak jest ich dwa razy więcej. Macie chociaż czarownika?
— Zginął wczoraj na lodowcu.
— Jak?
— Ojciec Lodu upomniał się o niego.
Borehed drgnął, po raz pierwszy spojrzał mu prosto w oczy. Miał dziwne jasnozielone tęczówki. Kenneth z najwyższym wysiłkiem wytrzymał to spojrzenie.
Nagle szaman poderwał się z kamienia.
— Zabierz swoich ludzi i chodź za mną — powiedział tonem zniechęcającym do zadawania pytań i ruszył w stronę zakrętu.
Porucznik skinął na resztę oddziału. Żołnierze poruszali się z ostrożnością ludzi spodziewających się zasadzki, ale gdy podeszli, żaden się nie odezwał. Wystarczyło, że ich dowódca i aher nie próbowali się pozabijać.
— Idziemy za nim. — Kenneth wskazał na szamana. — Trzymać szyk.
Nie zaszli zbyt daleko. Na pierwsze ciało natknęli się trzydzieści jardów za zakrętem. Dziewczyna wyglądała na jakieś piętnaście lat. Ubrana w futrzane spodnie i kurtkę, trzymała w dłoniach osadzoną na sztorc kosę. Z piersi sterczały jej trzy strzały. Borehed stanął obok niej, zapatrzony w głąb niewielkiej kotliny, której zbocza usiane były otworami jaskiń.
— Miałem dwustu wojowników i dwóch Mądrych do pomocy — zagaił, jakby nigdy nic. — Wydawało mi się, że to wystarczy. Teraz mam pięćdziesięciu i jestem sam.
Odwrócił się i ogarnął cały oddział spojrzeniem.
— Przez wiele lat nasi gaahheri będą śpiewać o bitwie, a raczej rzezi w tej kotlinie. Przypatrzcie się, ludzie. Tak wygląda miejsce, w którym zaatakowano dziesięciu szalonych czarowników.
Nie musiał tego mówić. Kotlinka wyglądała, jakby przeszło przez nią tornado, połączone z gradobiciem, oberwaniem chmury, śnieżną zamiecią i gwałtownym pożarem. Cały teren był poczerniały i osmalony, jak po uderzeniach piorunów. Gdzieniegdzie w ziemi otwierały się wyrwy i dziury, o krawędziach postrzępionych tak, jakby od spodu uderzył w ziemię gigantyczny bojowy młot. Środek kotliny został wymieciony z cienkiej warstwy gruntu i straszył łysiną gołej skały, a zbocza naznaczyły setki mniejszych i większych kamieni, wbitych w ziemię z takim impetem, że ledwo wystawały na powierzchnię. Na lewo od nich tkwił blok lodu szeroki na dwadzieścia stóp i wysoki na dwa sążnie. Kennethowi wydawało się, że dostrzega w środku zastygłe w bezruchu sylwetki. Nie mógł rozpoznać, czy to aherzy, czy ludzie.
Zresztą i ludzie, i aherzy znajdowali się wszędzie. Ciała poszatkowane, popalone, porozrywane na strzępy, plamiące krwią wszystko wokoło. Niektóre wciąż zwarte w walce, jakby nawet śmierć nie mogła powstrzymać ich bojowej furii. Kenneth zapatrzył się na dwóch aherów, wczepionych w trupa młodego mężczyzny. Jeden miał oderwane obie nogi, ale wciąż zaciskał ręce na włóczni wbitej w brzuch człowieka, drugi został niemal obdarty ze skóry, ale mimo to zdążył zacisnąć szczęki na gardle górala. Leżeli nieopodal martwej dziewczyny.
— Tak. — Szaman zdawał się czytać w jego myślach. — Ten sprawił nam niemiłą niespodziankę. Nie powinien stać na warcie, nie powinien używać magii i nie powinien narobić hałasu. Ale stał, używał i narobił. Dlatego nasz atak zamienił się w rzeź.
Porucznik ogarnął wzrokiem pobojowisko. Żołnierze za nim stali w absolutnej ciszy.
— Ilu Shadoree władało magią? — Nie mógł powstrzymać się od zadania tego pytania, chociaż znał odpowiedź: znacznie więcej, niż myślano w dowództwie Górskiej Straży.
Borehed splunął na śnieg.
— Władało? Nie żołnierzu, oni nie władali magią. To ona władała nimi. Gdy jej używali, zabijali na równi swoich i naszych albo wypuszczali niczemu niesłużące fajerwerki. Ale tych fajerwerków było tak dużo, że nie sposób było się nie poparzyć — szaman zamilkł na chwilę, po czym dodał — dziesięciu, jeśli chcesz wiedzieć. Dziesięciu, a ja, jak kto głupi, myślałem, że trzech, najwyżej czterech. I straciłem ponad setkę najlepszych wojowników.
Nagle uniósł ręce w górę i wydał z siebie przeciągły, brzmiący szaleństwem okrzyk. Echo odpowiedziało mu z przeciwległej strony kotliny. Gdy odwrócił się ku ludziom, jego twarz znów była maską spokoju.
— Ale nie zginęłoby aż tylu, gdyby nie ten z Shadoree, który umiał rzucać czary jak jeden z waszych bitewnych magów — szaman mówił coraz szybciej i głośniej. — Nie marnował czasu ani energii, nie zabijał swoich. Jego czary były jak uderzenia szermierza, szybkie, celne i śmiertelne. To przez niego zdołało nam uciec ostatnich kilkunastu z całej grupy. Tylko przez niego.
Strażnicy zaszemrali. Kenneth uciszył ich gestem i po raz drugi wytrzymał wzrok ahera.
— Na wodę, którą napoiliśmy góry, opowiedz nam wszystko, co wiesz, szamanie.
Borehed uspokoił się, popatrzył po twarzach zgromadzonych, jakby jeszcze raz ich liczył. W końcu skinął głową.
— Dobrze, strażniku, ale nie tutaj. Podejdziemy do obozu i tam opowiem ci resztę.
* * *
Cztery godziny później Kenneth razem z połową swoich ludzi leżał na krawędzi płytkiego żlebu, kilka mil od dolinki. Druga połowa czaiła się po przeciwległej stronie. Czekali. Nic więcej nie mogli zrobić. Borehed był aż nadto stanowczy. Zapowiedział, że jeśli ruszą się stąd, osobiście dopilnuje, żeby żaden z nich nie wrócił żywy na drugą stronę lodowca. Tylko głupiec zlekceważyłby jego obietnicę.
To by było tyle, jeśli chodzi o zaufanie.
Kenneth przypomniał sobie, co usłyszał od szamana. Stali wtedy w obozie aherów, rozłożonym przed niewielką jaskinią, w której coś bez przerwy się ruszało, skamląc głosem niepodobnym do niczego, co zdarzyło mu się wcześniej słyszeć. Zostawił swoich ludzi dobre sto jardów od tego miejsca, zdając się na rozsądek dziesiętników, i poszedł za wojownikiem. Dookoła było pełno aherów, najczęściej rannych. Ignorowali go, jakby był powietrzem. Mówiąc szczerze, zupełnie mu to nie przeszkadzało. Sam za to bez żenady rozglądał się dookoła, oceniając ich wygląd, ubiór i uzbrojenie. Większość była niska i krępa, mieli ciemną skórę i czarne włosy. Dolne kły w sposób charakterystyczny dla tej rasy wychodziły im na górną wargę, a głęboko osadzone czarne oczy lśniły dzikim blaskiem. Niemal wszyscy nosili skóry i futra, ale dostrzegł także kilka kolczug i karacen, najpewniej zdobycznych, oraz sporo hełmów w najróżniejszych stylach. Ci, którzy ich nie nosili, wplatali we włosy kawałki rogu, kości lub ptasie pióra. Ostatnimi laty aherzy coraz częściej uzbrajali się w żelazne pancerze, nagolenniki i tarcze. I coraz częściej zamiast drewnianych maczug i siekierek z brązu używali mieczy, toporów i włóczni z dobrej stali. Uczyli się i jako oficerowi Straży zupełnie mu się to nie podobało.
— Uciekło czternastu — zaczął szaman bez wstępu. — W tym czworo władających Mocą: jeden chłopak, dwie kobiety i ten czarownik. Wiem, że idą do Gwyhhrenh-omer -gaaranaa, chcą przejść na waszą stronę. Drogą, którą uciekli, da się dojść do lodowca w kilkanaście godzin. Ale ja znam szlak o połowę krótszy.
Kenneth skrzywił się, gdy wiatr przyniósł potworny smród od strony jaskini. Coś mu to przypomniało.
— Do czego zatem jesteśmy ci potrzebni? — zapytał. — Wyprzedź ich i dokończ sprawę.
Borehed pokiwał głową w bardzo ludzkim odruchu.
— Chciałbym. Wtedy mógłbym przyprowadzić więcej wojowników i przywitać was jak należy.
Oficer nawet nie mrugnął.
— O — szaman uniósł brwi, co nadało jego twarzy niemal komiczny wygląd — powstrzymałeś się od położenia ręki na mieczu. I od zrobienia groźnej miny. Prawdą więc jest to, co mówią, że włosy w kolorze ognia świadczą albo o głupocie, albo o twardym charakterze. U ludzi też.
— Mów dalej — porucznik zignorował zaczepkę.
— Moi wojownicy pochodzą z trzech różnych szczepów, które chwilowo zawarły sojusz. Są wściekli po wczorajszej klęsce i cały ten sojusz się chwieje. Tylko ja trzymam ich razem. Jeśli nie pójdę z nimi, mogą z byle powodu rzucić się sobie do gardeł. Wiedzą, że przepędziliśmy już Shadoree z naszej ziemi, niewielu rozumie, że oni mogą wrócić, a zbyt wielu ma gorące głowy.
— Więc idź z nimi.
— Nie mogę. — Aher dotknął ręką piersi. — W tych bliznach kryje się Moc. Potrzebowałbym przynajmniej dwóch dni, by ją zamaskować. Teraz ten czarownik wyczuje mnie na milę, tak jak ja jego. Żadna zasadzka nam się nie uda. Ale mogę posłać was. Sam mówiłeś, że potrafisz się na nich zasadzać. My wam ich nagonimy.
— Czterech władających Mocą — przypomniał oficer. — Mamy być sztuką mięsa w sidłach na niedźwiedzia?
Borehed ruszył powoli w stronę jaskini. Kenneth zauważył, że w miarę jak rosła dzieląca ich odległość, spojrzenia otaczających go aherów przestawały być obojętne. Pojawiło się w nich coś bardzo niedobrego. Coś kojarzącego się z krzywym, zębatym ostrzem, zgrzytającym o żebra. Ruszył za szamanem.
— Teraz rozumiesz — zagadnął wojownik, nie odwracając się i nie zwalniając kroku. — Oni wiedzą o Węźle Wody, ale respektowanie go wiele ich kosztuje. I to nawet wtedy, gdy jestem tuż obok. Nie mogę posłać ich do zasadzki samych, i nie mogę być tam z nimi.
— Nie odpowiedziałeś na pytanie.
W chwili, gdy otwierał usta, kolejny podmuch wiatru przyniósł od strony jaskini falę tak potwornego smrodu, że stanął, jakby uderzył o ścianę. Nagle zrozumiał, co mu to przypomina, i pobladł.
Borehed też się zatrzymał.
— Wrażliwy nos?
— Nie. Nie na smród, ale na to, co jest w tej jaskini. Widziałem już kiedyś coś takiego.
— Gdzie?
I wtedy, stojąc przed jaskinią, co do przeznaczenia której nie miał już żadnych wątpliwości, Kenneth opowiedział aherskiemu szamanowi o Koory-Amenesc. Oraz o wypełnionej gównem piwniczce, którą znaleźli w wiosce.
— Spędzili tam każdego, kto przeżył pierwszy atak — opowiadał, mając wszystko jeszcze raz przed oczami. — Mężczyzn, kobiety i dzieci. Przez trzy miesiące nikogo nie wypuszczali, chyba że prosto na rożen albo żeby się zabawić, torturować, katować. Raz na dwa, trzy dni wrzucali im trochę jedzenia i dawali wody. Czterdzieści osiem osób zamkniętych w piwniczce, cztery kroki na sześć. Oni wiedzieli, co ich czeka, nie mogli nie wiedzieć. Ci, którzy umieli pisać, paznokciami na belkach ścian skrobali modlitwy, zaklęcia, przekleństwa. Większość popadła w apatię, oszalała lub popełniła samobójstwo.
Zapatrzył się na wylot jaskini, czując suchość w ustach. Kiedy znów się odezwał, zdania rwały mu się jak kiepska przędza.
— Jedna z kobiet była w ciąży. Shadoree nie zabili jej od razu. Pewnie obiecywali sobie przysmak z mięsa noworodka. Nie wiadomo, czemu czekali na naturalne rozwiązanie, zamiast wypruć z niej dziecko w ostatnich dniach ciąży. Czekali, aż sama urodzi. I nie wiem, dlaczego się nie zabiła. Może trzymała ją przy życiu nadzieja, że przyjdzie ratunek, że ktoś się zjawi i wyciągnie ją z tego piekła. Żyła najdłużej… Sama. Ostatnia z rodu… Wiedząc, że urodzi tylko po to, by…
Przerwał, zaciskając pięści aż do bólu. W dniu, gdy zakończyli przeszukiwanie tej piwniczki, złożył sobie pewną przysięgę. Obiecał, że nie spocznie, póki Shadoree nie znikną z powierzchni ziemi. Nie przypuszczał wtedy, że ta obietnica zaprowadzi go na północną stronę lodowca i zmusi do pogawędki z jednym z najgroźniejszych aherskich szamanów.
— Urodziła, tydzień przed terminem, udusiła dziecko pępowiną i utopiła w gównie. Tak, w gównie, przez prawie trzy miesiące czterdzieści osób srało i szczało pod siebie. Gdy przybyliśmy do wioski, w piwniczce było gówna po kolana. Dziwi cię to?
— Nie. Zabiła się? — Borehed nie okazał żadnych emocji.
— Tak. Nasz czarodziej wyczytał tę historię ze ścian piwnicy. Przez trzy dni jeszcze ich zwodziła, żeby ciało dziecka nie nadawało się do jedzenia. Potem zębami przegryzła sobie żyły i umarła, leżąc w tym samym gównie, w którym utopiła dziecko. Nie zjedli jej, może nie byli aż tak głodni.
Szaman poprowadził go w stronę jaskini.
— Patrz — wycedził.
Z wylotu pieczary wypływał mętnobrązowy strumień. Cuchnęło od niego na milę. Na znak Boreheda dwóch wojowników weszło do środka i wyciągnęło z niego skamlącą istotę. Kenneth potrzebował chwili, by zorientować się, że to młoda aherska kobieta, właściwie dziecko. Naga, usmarowana ekskrementami i czymś jeszcze, brązową zaschniętą skorupą, która pękając, odsłaniała żywe mięso. Z jej czaszki zdarto skalp i jedynym czystym miejscem na wychudzonym ciele była biała kość czerepu, okolona wianuszkiem zaropiałej skóry. Nie miała nosa, warg, zębów, jej oczodoły były pustymi jamami. Stworzenie zawyło rozpaczliwie i przypadło do nóg najbliższego wojownika, śliniąc mu buty. Potem uniosło głowę i zawyło. Pomiędzy poczerniałymi dziąsłami zatrzepotał kikut języka.
Oficer odwrócił wzrok.
— Nieładny widok, co? Mieli tu trzy takie jaskinie, ale tylko w jednej znaleźliśmy kogoś żywego, o ile można ją tak nazwać. — Szaman dał znak i dziewczynę zawleczono do jaskini.
Kenneth powoli wziął głęboki oddech.
— Dlaczego nie skrócicie jej cierpień?
Borehed odwrócił się na pięcie z ogniem w oczach.
— Pytasz, dlaczego nie roztrzaskam jej głowy kamieniem, jak to podobno robimy ze swoimi rannymi? Albo czemu nie poszczujemy na nią dla zabawy jednego z naszych psów bojowych? Wojownicy mieliby wielką uciechę. Znam większość waszych opowieści o naszych zwyczajach i rozrywkach. Tych, które rozpalają w sercach nienawiść i pogardę. Aherzy, aherowie, jak nas z odrazą nazywacie, stwory ciemności, pomiot Niechcianych. Zabić ich, wytłuc, oczyścić z nich naszą piękną ziemię. Aherzy. — Wypluł to słowo, jakby parzyło go w usta. — Pamiętasz początek waszej Księgi Czarnych Wieków? „I nadeszły z północy Legie Demonów, Niechcianych, Władców Bólu, Wyrthów, Gryellów, Aherów i wszelakiego plugastwa. I nastały Wieki Czarne, gdy nawet słońce zakryło twarz, nie mogąc patrzeć na nędzę i niedolę, jaka spadła na ludy świata”. Tak, znam to. Nauczyłem się czytać wasze pismo, żeby zrozumieć… Poznaj swojego wroga, mówicie. Mądrze.
Szaman zbliżył się do porucznika.
— Gdybyś zobaczył na własne oczy prawdziwego ahera, człowieku, zeszczałbyś się ze strachu, a potem zaczął krzyczeć, dopóki nie pękłyby ci płuca i serce. My jesteśmy Ag’heeri. Lud Gór. Przez wiele lat żyliśmy z ludźmi w pokoju, obok siebie. Handlowaliśmy, pracowaliśmy i bawiliśmy się razem. Były i zatargi, lała się krew. Ale zawsze potrafiliśmy się dogadać. Nasze wioski były i sto mil na południe od Ojca Lodu. A potem dotarło tu Imperium. Meekhańczycy ze swoimi prawami, religią, zabobonami, poczuciem wyższości i chciwością. Nagle okazało się, że doliny, w których stały nasze wioski, powinny należeć do ludzi, bo są w nich zbyt żyzne ziemie, że góry, które na nasze nieszczęście kryły w swoich trzewiach bogate złoża srebra, złota, miedzi i żelaza, przede wszystkim żelaza, to za dobre miejsce dla niższej rasy. Więc wypaczyliście naszą nazwę, bo była podobna do nazwy jednego z plemion Niechcianych, i uznaliście, że można nam zabrać wszystko. Nasza magia, Tańce z Duchami, Pieśni Kamienia i Wody nagle stały się dziką formą czczenia Mroku, choć istniały, zanim przybyli Niechciani i zaczęły się Wojny Bogów. Zepchnęliście więc nas tu, na kraniec świata, pomiędzy Wielki Grzbiet, za którym nie ma już nic poza lodowym pustkowiem, a ścianę waszej nienawiści. Z jednej strony nieprzebyte góry, z drugiej miecze i topory, a pośrodku głód i nędza.
Szaman zamilkł. Zapanowała złowróżbna cisza.
— Okazało się też — podjął po chwili — że skoro jesteśmy najdalej na północ mieszkającym ludem, to musimy być aherami — wyszczerzył z pogardą kły — potomkami pomiotu Ciemności. Jeszcze trzydzieści lat temu kapłani Reagwyra płacili złotem za uwędzone mumie naszych dzieci, by wieszać je w świątyniach, a gubernatorzy prowincji wyznaczali nagrody za każdego zabitego Ag’heeri. Choć nikt już nie używał tej nazwy. To takie proste, prawda? Nadać komuś nowe imię – i odebrać całą resztę, łącznie z prawem do życia. A wiesz, co jest najgorsze? Nie pogromy, nie rzezie i mordy. Najgorsze jest to, że i my powoli zaczynamy się nazywać aherami. Nasza młodzież mówi o sobie Ag’ahher, zapomina… zapomina kim jest, kim powinna być. Okrucieństwo traktuje jak cnotę, żądzę krwi jak powód do dumy. Chyba za to właśnie nienawidzę was najbardziej, człowieku. Już nas prawie wymordowaliście, jeszcze pokolenie czy dwa, a nie będzie już ludu Ag’heeri. Zostaną tylko aherowie.
Kenneth odchrząknął.
— Ja nie…
— A ona — Borehed przerwał mu i wskazał na jaskinię — ma na imię Inlah. Była… jest córką mojego najbliższego przyjaciela. Znałem ją od urodzenia. Nosiłem na rękach. Jest z rodu wodza i tylko inna kobieta z tego rodu może otworzyć jej drzwi do Domu Snu. Ale nikogo takiego nie ma w promieniu kilku dni drogi. Więc nie będziemy dawać jej wody, żeby jak najszybciej umarła, tylko że ona… nie chce umrzeć. Trzyma się życia i krzyczy. Niemal bez przerwy — dokończył cicho.
Jakby na potwierdzanie z jaskini dobiegł podnoszący włosy na głowie skowyt.
Kenneth spojrzał na szamana i szybko odwrócił wzrok. Nie chciał pamiętać wyrazu jego twarzy. Za dobrze wiedział, że gdy znów się spotkają, nie będą już rozmawiać, z pewnością nie.
Ta chwila minęła bardzo szybko, tak szybko, że Kenneth nie był pewien, czy nie uległ złudzeniu, bo oto znów miał przed sobą Boreheda — Rzeźnika z Rwith. Mimowolnie zadrżał pod ciężarem jego spojrzenia.
— Nie będę cię błagał, żebyś nam pomógł — powiedział aher. — Ani nie rozetnę Węzła Wody. Jeśli natychmiast zawrócicie i przejdziecie z powrotem na lodowiec, żaden z moich wojowników nie wyciągnie przeciw wam broni. Woda wyschnie, gdy ostatni z was postawi stopę po drugiej stronie.
Był to dość uczciwy sposób zakończenia kruchego sojuszu.
Kenneth popatrzył ponad głową ahera na jaskinię. Znów rozległo się skomlące wycie.
— Nie krzycz — powiedział, choć szaman w ogóle nie podniósł głosu. — Idziemy z wami.
W ten właśnie sposób trafił tu ze swoimi ludźmi. Żleb był niemal pozbawiony śniegu, kamienisty i niegościnny. W okolicy próżno byłoby szukać śladu życia, nawet mchy nie chciały tu rosnąć. Paskudne miejsce, żeby umierać, pomyślał. Cholernie paskudne miejsce.
Dwóch aherów, których przydzielono im w charakterze przewodników, leżało teraz kilka kroków od niego, w swoich szaro-brązowych strojach przypominając przypadkowe usypiska kamieni. Od przeszło godziny żaden nawet nie drgnął, tylko oczy błyskały im spod kapturów. Na temat maskowania jego żołnierze mogliby się od nich sporo nauczyć.
Niewielki kamyk przeleciał nad żlebem i stoczył się w dół. Wszyscy zamarli. To był sygnał od zwiadowców z drugiej grupy. Shadoree nadchodzili.
Pierwszy szedł wysoki mężczyzna w ciemnym ubraniu i kapturze naciągniętym na oczy. Za nim dwie kobiety i młody chłopak. Borehed twierdził, że władający Mocą będą się trzymać razem, więc to musieli być oni. Potem pojawiła się reszta. Obraz nędzy i rozpaczy. Większość na wpół naga; uciekali tak, jak ich zaskoczył atak aherów. Połowa nie miała butów, ledwo się wlokła, zataczając się i znacząc każdy krok rdzawymi plamami. Widać było, że są na krawędzi ludzkiej wytrzymałości, a do przodu gna ich tylko strach. Kenneth nie poczuł na ten widok nic, ani gniewu, ani nienawiści, ani mściwej satysfakcji, nic. Chciał po prostu, żeby to wszystko już się skończyło.
Grupa była w połowie drogi. Porucznik sięgnął po leżącą obok kuszę i płynnym ruchem podniósł się, składając do strzału. To był sygnał. W ułamku sekundy zza krawędzi żlebu wyłoniło się dwudziestu strzelców.
— Teraz!
Nie wzywali do poddania się. Nie po to tu przyszli.
Salwa zebrała obfite żniwo, ale nie takie, jakiego by sobie życzył. Zgodnie z rozkazami większość kusz wymierzono w idącą na przodzie czwórkę. Obie kobiety i chłopak padli trafieni kilkoma bełtami. Umierali nieładnie, rzucając się po ziemi jak ryby przebite ościeniem. Inni również. Ale nie mężczyzna w kapturze. Jakieś fatum sprawiło, że w chwili, gdy Kenneth wstawał, przewodnik uniósł głowę, omiatając wzrokiem krawędź żlebu. Wrzasnął wściekle i w mgnieniu oka otoczyła go migotliwa kurtyna. Wszystkie pociski odbiły się od niej i zrykoszetowały z brzękiem w górę. Spojrzenia żołnierza i Shadoree spotkały się. Oficer zamarł. Spod kaptura patrzyła na niego twarz Amandellartha, czarodzieja, który zginął na lodowcu.
Mag wyrzucił przed siebie dłoń i powietrze przeciął jasny jak błyskawica promień światła. Za późno. Kenneth był już w połowie drogi na dno żlebu, zjeżdżał razem z niewielką lawiną kamieni i błota, rozpaczliwie balansując rękami. Nie dbał, czy reszta żołnierzy ruszy za nim, nie obchodziło go, że może sobie skręcić kark i że zgodnie z planem po salwie z kusz mieli zasypać żleb gradem oszczepów, więc lepiej być na górze niż na dole. Gdzieś w połowie drogi dotarło do niego, że właśnie potwierdza obiegową opinię o rudych. Miał to gdzieś. W tej właśnie chwili zrozumiał, co się stało z klanem Shadoree i kto jest odpowiedzialny za ten cały koszmar. Chciał tylko dopaść maga. I zabić.
Usłyszał gromki ryk i reszta oddziału runęła za nim. Na złamanie karku. Ale on był pierwszy. Wylądował na dnie żlebu, wyciągnął miecz i ruszył na czarodzieja. Ten wykrzywił się okrutnie i wyrzucił przed siebie dłoń z rozcapierzonymi palcami, ale w tej chwili za jego plecami pojawiło się dwóch strażników. Amandellarth odwrócił się, z jego dłoni wybuchło światło, które uderzyło w żołnierzy, zamieniając ich w żywe pochodnie. Kenneth wrzasnął nie swoim głosem i rzucił się do przodu. Mag nie wytrzymał, okręcił się w miejscu i pognał w dół żlebu, przeskakując martwych i roztrącając żywych. Wydawało się, że tak jak na lodowcu, porusza się, nie dotykając ziemi. Porucznik pobiegł za nim. Odruchowo odbił cios niezdarnie wymierzony tępą siekierą i uderzył atakującego od dołu, rozpłatując szczękę, policzek i oczodół. Napastnik, zarośnięty mężczyzna o szalonych oczach, puścił trzonek siekiery i zaskowyczał, łapiąc się za twarz. Kenneth pobiegł dalej, zostawiając go już swoim ludziom. Widział tylko oddalające się plecy czarownika. O włos minęła go jakaś włócznia, uderzeniem tarczy odrzucił na bok ostatniego zagradzającego mu drogę Shadoree. Mag dotarł do wylotu żlebu, odwrócił się i wrzasnął.
Przed nim pojawiło się zawirowanie, niewielka trąba powietrzna. Zatańczyły porwane w górę kamienie, ziemia i pecyny błota. Kenneth rzucił się w bok i przetoczył, o włos mijając lecącą na niego grudę lodu wielkości ludzkiej głowy. Poderwał się natychmiast i runął na maga z wściekłym rykiem. Ten po raz drugi zrejterował, pobiegł w górę gładką jak stół halą, która jakieś dwieście kroków dalej urywała się jak nożem uciął. Stamtąd nie było ucieczki. Chyba że ktoś był czarodziejem.
Kenneth obejrzał się. Ostatnie zaklęcie uderzyło w bok żlebu, powodując osunięcie się lawiny błota i kamieni. Upłynie trochę czasu, zanim jego ludzie się stamtąd wydostaną. Ścigał czarownika sam.
Odległość między nimi stopniowo się zmniejszała. Dwadzieścia kroków, osiemnaście, piętnaście. Do urwiska było coraz bliżej i widział już, że nie uda mu się go dopaść. Czuł łomot krwi w skroniach, powietrze zdawało się mieć gęstość smoły, a mag ciągle sunął przed siebie, jakby ślizgając się po lodzie.
Rzucę mieczem, pomyślał. Jeśli się nie zatrzyma, rzucę.
Czarownik zatrzymał się tuż przy krawędzi przepaści i odwrócił z twarzą wykrzywioną wściekłością.
— Ty! Wszystko przez ciebie! Ty brudny, zapchlony pętaku! Jeśli ktoś ma mi za wszystko zapłacić, to możesz być ty! — powietrze wokół zamgliło się lekko, śnieg w promieniu kilku stóp zaczął parować. Gromadził Moc.
Kenneth zgarbił się i uniósł wyżej tarczę. Ruszył na Amandellartha, nie spuszczając oczu z jego rąk. Jednego był już pewien, mag zawsze uwalniał czary gestami. Na ustach czarownika pojawił się krzywy uśmieszek.
— Więc to prawda, co mówią o Górskiej Straży. Nie macie ani krzty rozsądku. Zbyt głupi, by wiedzieć, kiedy ustąpić. — Od niechcenia pstryknął palcami, wokół dłoni zatańczyły maleńkie płomyki. — Wiesz, co się teraz stanie, nieprawdaż? Zabiję cię, a potem przeskoczę w bezpieczne miejsce, tak jak na lodowcu. Potem zadbam, żeby żaden z was nie wrócił na drugą stronę. Nikt nigdy nie pozna prawdy, twoja kariera się skończy, a dobre imię legnie w gruzach. A ty mimo wszystko nie chcesz zrezygnować. Gdyby to nie było tak beznadziejnie żałosne, czułbym nawet coś w rodzaju podziwu.
Kenneth zbliżył się na może dziesięć kroków. Wiedział, że mimo przechwałek czarownik musi być zmęczony i czeka na okazję do rzucenia niezawodnego czaru. Za plecami Amandellartha skalna płaszczyzna załamywała się i mknęła w dół, skąd dochodził do nich łoskot wody. Dla maga jedyną szansą ucieczki była droga jedną ze Ścieżek Mocy.
Udając, że poprawia tarczę, oficer rozpiął rzemień podtrzymujący ją na przedramieniu.
— Dlaczego, czarowniku? Dlaczego?
Amandellarth opuścił rękę i spojrzał na niego jak na zwierzę, które nagle przemówiło.
— No proszę, nagle zaczynamy zadawać pytania. A skąd to wzięła nam się ta maniera? Zrezygnowaliśmy ze ślepego wykonywania rozkazów i próbujemy zrozumieć, co się wokół nas dzieje? Wysilamy namiastkę umysłu, który do tej pory zajmował się tylko żarciem, piciem i szukaniem dziury, w którą można by wsadzić kuśkę? I cóż to wymyśliliśmy?
Kenneth zatrzymał się dziesięć kroków od maga, opuścił ręce i wziął głęboki wdech, próbując uspokoić rozszalałe serce.
— Talent jest dziedziczny — zaczął, robiąc pół kroku do przodu. — To wiedzą nawet dzieci. Ale zarówno czarodzieje, jak i czarodziejki mają poważne kłopoty z dorobieniem się w pełni zdrowego potomstwa. Przeważnie rodzą im się potworki, wypaczone przez Moc. Talent dziedziczy się przeważnie z przeskokiem, po ciotkach, wujkach i innych krewnych. A od setek lat znalezienie sposobu na kontrolowanie tej dziedziczności jest marzeniem każdej gildii czarodziejów. To dałoby jej przewagę nad innymi – zamiast całymi miesiącami, a niekiedy nawet latami poszukiwać dzieci uzdolnionych, można by założyć hodowlę. Dynastię magów, z pokolenia na pokolenie potężniejszych i znaczących coraz więcej. Aż w końcu nikt nie mógłby się im oprzeć.
Z twarzy czarownika zniknął wyraz pogardliwego lekceważenia.
— Nie doceniłem cię, strażniku. Co jeszcze mi opowiesz?
— Shadoree byli eksperymentem. W tym rodzie w ciągu ostatnich trzystu lat pojawiło się kilku magów, więc postanowiliście sprawdzić, co się stanie, jeśli nie będą rozcieńczać krwi. Mówiąc wy, mam na myśli twoją gildię, Bractwo z Werhenn. Nie wiem, czy inne gildie o tym wiedziały, ale nie sądzę. Zbyt cenicie tajemnice i sekrety, żeby się nimi dzielić, nawet między sobą. Sami to zaplanowaliście, czy okazja nadarzyła się przypadkiem?
Czarodziej uśmiechnął się leciutko.
— Nazwijmy to przypadkiem, któremu odrobinę dopomogliśmy.
— Ale eksperyment wymknął się spod kontroli. Zakończył fiaskiem. Shadoree okazali się nie do opanowania i nie do wyśledzenia, bo niewyszkoleni utalentowani mają świetną aurę ochronną – używają Mocy w sposób zbyt chaotyczny, żeby dało się odróżnić to od naturalnych fenomenów, zaburzeń w Źródłach, pulsowania Uroczysk. Więc kiedy zaczęła ich poszukiwać Górska Straż, przyłączyliście się do nas.
— Fiaskiem? — Mag uniósł brwi. — Fiaskiem? Nie wiesz, o czym mówisz, robaku. Wśród nich co dwunasty potrafił czerpać ze Źródeł. Jeden na tuzin, słyszysz człowieczku? Normalnie wśród ludzi potrafi to jeden na tysiąc, wystarczająco utalentowani, żeby zostać członkami lepszych gildii, pojawiają się raz na dziesięć tysięcy, a arcymagowie raz na milion. Dzieci tych, których zamordowaliście tam na dole, mogłyby wstrząsnąć światem!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki