Читать книгу Opowieści z meekhańskiego pogranicza. - Robert M. Wegner - Страница 6
I będziesz murem
ОглавлениеZajazd Vendor stał na wschodnim krańcu miasta. A choć Lithrew nie było jakimś tam przysiółkiem, lecz sporym, liczącym przeszło dwa tysiące głów miastem leżącym na szlaku handlowym pomiędzy Imperium Meekhańskim a terenami opanowanymi przez se-kohlandzkie plemiona, to i tak zajazd sprawiał wrażenie miejsca, które trafiło tu z zupełnie innego świata.
Przede wszystkim – jego ogrom. Sam dziedziniec był wielkim kwadratem o boku około sześćdziesięciu jardów, a jego północną i południową stronę flankowały dwie stajnie, w których jednocześnie mogło się pomieścić ponad dwieście koni. Od strony zachodniej wyrastał budynek główny.
Budynek główny…
Był dwupiętrowy, co już stanowiło rzadki widok na tych ziemiach. Do tego zbudowano go z cegły, a nie, jak większość domów w mieście, z szarego piaskowca, i pokryto czerwoną dachówką, czego mógł mu pozazdrościć nawet ratusz.
Na tym jednak kończyła się uroda zajazdu. Jego mury miały przeszło trzy stopy grubości i straszyły szczelinami okien, wysokich, ale tak wąskich, że nawet dziecko nie wślizgnęłoby się do środka, a na dodatek zamykanych solidnymi, okutymi metalem okiennicami. Także drzwi nie sprawiały sympatycznego wrażenia: grube na trzy cale, niskie, nabijane żelaznymi ćwiekami i osadzone na zawiasach szerszych niż męska dłoń, pasowały bardziej do zamkowej furty niż do gościnnego zajazdu.
Łatwo można było sobie wyobrazić, jak w kilka chwil cały budynek zamienia się z przyjaznego wędrowcom miejsca odpoczynku w szyjącą na wszystkie strony strzałami fortecę.
I chyba dzięki temu świetnie pasował do nadgranicznego miasteczka i tych niespokojnych czasów.
Było już dobrze po północy, gdy na dziedzińcu załomotały kopyta kilkunastu koni. Mimo późnej pory większość gości jeszcze nie spała, bo nagle jedno z okien -strzelnic błysnęło światłem, ktoś krzyknął i wszczął się natychmiastowy ruch.
Na zewnątrz wysypali się ludzie, pachołkowie i stajenni podbiegali do zwierząt, uspokajali je, pomagali zsiąść jeźdźcom. Za służbą z zajazdu zaczęli wyglądać goście, przez dziedziniec przetoczył się szmer rozmów.
— Szary Wilk…
— Stary Woydas mówił mu, żeby poczekał na…
— Laskolnyk to ten, co dopadł…
— Parę dni temu poszedł w dzikie pola za a’keerem Gerdoonów.
— No, patrzcie państwo…
— Ale ich poharatali, widać bitka musiała być nielicha.
— Ot, nosił wilk…
— Na konie, patrz, Awent, na konie.
Rzeczywiście, zarówno ludzie, jak i konie – wszyscy wyglądali fatalnie. Jeden z jeźdźców obwiązał głowę szmatą, inny straszył pordzewiałym bandażem byle jak zawiązanym na udzie, ktoś nosił rękę na prymitywnym temblaku. Na wszystkich znać było ślady walki, porwane pancerze, potrzaskane tarcze i powgniatane hełmy. Ale o wiele wymowniejszy był sposób, w jaki siedzieli w siodłach – przygarbieni, chwiejący się z boku na bok, nieledwie zasypiający na końskich grzbietach. A gdy wreszcie któryś zsiadał z wierzchowca, stał przez chwilę na drżących nogach, jakby nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
Jeszcze gorzej wyglądały konie. Zeszkapiałe, wychudłe, ze zmatowiałą sierścią i zapadniętymi bokami, stały niezgrabnie rozkraczone, zwieszając łby i dysząc ciężko. Obraz nędzy i rozpaczy.
Na dziedzińcu pojawił się właściciel Vendora, stary Bett.
— Ruszać się, łamagi! Konie do stajni, rozkulbaczyć, wytrzeć, wyczesać, napełnić żłoby i poidła. Ludzi do środka! Ciężki dzień, co, generale?
Mężczyzna, do którego się zwrócił, zsiadał właśnie z siwego ogiera. Nosił wojskowy prosty hełm z nosalem, kawaleryjską kolczugę, czarne, skórzane spodnie i szarą opończę. Tyle można było dostrzec w świetle pochodni. Machnął karczmarzowi niedbale ręką i natychmiast skierował się do stojącego obok wierzchowca. W zdobionym srebrem siodle pochylony w przód, obejmując ręką koński kark, siedział młody chłopak. Mężczyzna złapał go za ramię i ostrożnie ściągnął w dół. Chłopak szarpnął się nagle, wrzasnął strasznym głosem i zwiotczał. Spod poczerniałego bandaża opasującego mu brzuch pociekła krew.
— Kailean!
Najbliższy z jeźdźców zeskoczył z siodła i podbiegł. Dziewczyna. Nosiła się po męsku – wełniane portki, lniana koszula, wysokie do kolan buty – nic niezwykłego w tej części kraju, gdzie kobiety często pomagały mężom w przeganianiu stad czy innych pracach, które wymagały konnej jazdy. Ale na koszulę miała też narzuconą kolczugę z krótkimi rękawami, spod niej wystawał jeszcze brzeg pikowanej przeszywanicy, a szeroki, misternie pleciony pas obciążała szabla. A to już nie był codzienny widok nawet u tutejszej kobiety.
Dziewczyna ujęła rannego za nogi i wspólnie wnieśli go do zajazdu.
Wojskowy bezceremonialnie zgarnął kufle i półmiski z najbliższego stołu. Ostrożnie ułożyli chłopaka na poplamionych winem i sosami deskach.
Dwóch kupców, drzemiących z głowami wspartymi na rękach, poderwało się z miejsca.
— No co?! No co…? — zapiał pijackim sopranem młodszy.
Mężczyzna zignorował go, całą uwagę poświęcając rannemu. Jego towarzyszka podeszła do kupców i zaczęła coś szeptać, z dłonią ostentacyjnie wspartą o rękojeść szabli. W miarę jak mówiła, duch bojowy zdawał się opuszczać pijaków, wreszcie obaj, mamrocząc jakieś przeprosiny, podreptali w drugi kąt izby.
Oficer zdjął hełm, uwolnił siwą czuprynę, przez chwilę ostrożnie badał stan rannego. Westchnął ciężko i odwrócił się, poszukując wzrokiem swoich ludzi.
— Bendarey, Ryuta, Daghena, przekażcie reszcie. Sprawdzić, jak oporządzono konie w stajni, juki wnieść do środka. Ranni od razu na górę. I niech ktoś zawoła Aandursa.
Właściciel zajazdu był już na miejscu.
— Słucham, generale.
— Gorączka go pali, od wczoraj rzyga krwią i żółcią. — Oficer wskazał chłopaka. — Potrzebujemy medyka, a najlepiej Weilhorna.
— Po medyka już posłałem, a stary czarownik, hm… Nie ma go, dwa dni temu pojechał do Werlenn.
— Szlag by to! Awien nie dotrzyma świtu z taką raną brzucha.
Bett pokręcił głową.
— Nic nie poradzimy, generale. Wszystko w ręku Pani. Mam trzy wolne pokoje na górze. Jeden już przygotowują dla rannych.
— Wdzięczny będę. I jeden dla kobiet.
— Jak zwykle.
Dziewczyna wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć.
— Nie zaczynaj znowu głupiej gadki, Kailean. W stajniach śpi teraz ze czterdziestu podpitych woźniców.
— Nic by nam się nie stało.
— Wam nie, ale im tak. Zresztą, czego tu jeszcze sterczysz? Zdaje się, że twój koń ma problem z przednią nogą. I tylko ty potrafisz tę bestię rozkulbaczyć, unikając stratowania i pogryzienia. Oporządź go i załóż okład z wentyhu i rumianku. Szkoda takiego dobrego zwierzęcia.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, szare oczy mężczyzny i zielone dziewczyny. Wreszcie prychnęła gniewnie, obróciła się, zamiatając powietrze ciemnoblond warkoczem, i wyszła.
* * *
Rano obudziła się ostatnia. Otworzyła oczy i gapiła się przez chwilę w bielony sufit, usiłując przypomnieć sobie szczegóły ostatnich dni. Wspomnienia były rozmyte, niejasne, pełne bitewnego zgiełku, świstu wiatru w uszach, tętentu idących cwałem koni i dźwięku uderzających o siebie kling. A wszystko skończyło się długą, rozpaczliwą ucieczką z pogonią siedzącą im na karku. Odruchowo dotknęła opatrunku, spowijającego lewe ramię. Zdrętwiałe mięśnie bolały bardziej niż rana.
Wstanie wydawało się kiepskim pomysłem, lecz z podwórza dochodziły odgłosy krzątaniny, a pozostałe trzy kobiety, dzielące z nią pokój, zdążyły się już wynieść.
Westchnęła ciężko i przeklinając obolałe mięśnie, zwlokła się z łóżka. W kącie znalazła miskę i dzban z wodą. Umyła twarz, zaplotła warkocz i pozbierała porozrzucane części ubrania. Z poprzedniego wieczoru pamiętała tylko to, że była tak zmęczona, iż ściągała je z siebie, marząc jedynie o łóżku. Wcisnęła się potem pomiędzy Leę a Daghenę i zasnęła, zanim jeszcze obie przestały na nią kląć.
Po chwili wahania rzuciła przepocone rzeczy w kąt i wyciągnęła z juków czyste. Zielona koszula, granatowy kaftanik, ciemnoniebieskie spodnie, świeże onuce. Gdy na koniec wzuła wysokie buty i przypasała szablę, poczuła się o niebo lepiej.
Zmory poprzednich dni zbladły.
Usłyszała stukot pazurów po podłodze i z ciemnego kąta wyłonił się pies. Zwierzę było płowe, w budowie podobne do stepowego wilka, ale większe i masywniejsze. Barkami sięgało jej do połowy uda, a potężne szczęki wyglądały na stworzone do gruchotania kości.
— Jesteś, Berdeth… — Uklękła i podrapała go za uchem. — Już się bałam, że nie zdołasz nas dogonić. Dobrze, że wróciłeś, ale nie kręć się tutaj, zwłaszcza koło stajni. Konie tego nie lubią.
Pies warknął i powędrował do kąta. Obrócił się dwa razy w koło i zwinął na podłodze.
— No dobra, jak chcesz, to możesz tu zostać. Ja idę do stajni.
Wyszła.
* * *
Na dziedzińcu było tłoczno. W Vendorze oprócz jej oddziału gościli także kupcy podróżujący z karawaną do Tenkor, kilku wędrownych handlarzy pośledniejszego sortu, paru kuglarzy, grupka pasterzy i sporo osobników o bliżej nieokreślonej profesji. O tej porze ci, którzy zdążyli już wytrzeźwieć, lub ku zmartwieniu Betta nie upili się zeszłego wieczoru, krzątali się już po całym placu. Karawana – dziesięć ciężkich, krytych płótnem wozów, każdy ciągnięty przez cztery konie – zbierała się do drogi. Jej przewodnik, czerwony na twarzy i z furią w oczach, klął jak stu szewców, dając jasno do zrozumienia, co zrobi swoim woźnicom, jeśli natychmiast nie wyruszą.
— Natychmiast! — darł się, wymachując rękami. — Słyszycie, niewarte splunięcia bękarty zarobaczonych kóz?! Natychmiast!!!
Wozy z wolna opuszczały dziedziniec. Jako eskorta towarzyszyło im około dwudziestu uzbrojonych po zęby jeźdźców.
Kilku poznała. Czaardan Wethorma.
Gwizdnęła na palcach i zamachała do ostatniej dwójki. Odwzajemnili pozdrowienie, nie trudząc się przekrzykiwaniem panującego rozgardiaszu.
Sam Wethorm, w siodle, lekko pochylony, rozmawiał właśnie z Laskolnykiem. Dowódcę poznała głównie po siwej czuprynie. Ubrany w odświętny strój, gładko ogolony, wyglądał, jakby ostatnie dni spędził, wylegując się pod puchową pierzyną.
Wreszcie Wethorm skinął głową, uśmiechnął się, uścisnął dłoń Laskolnykowi i pogalopował za karawaną.
Kha-dar podszedł do niej niespiesznie.
— Dobrego dnia, Kailean. Jak spałaś?
— Dobrego dnia, kha-dar. Nie wiem, nie pamiętam. Nie słyszałam nawet chrapania Lei. Co u tego starego złodzieja?
— U Wethorma? Sama widzisz, pracuje teraz jako eskorta karawan dla kupców z Nemwet. Nieźle płacą, dają wikt i procent od zysku. Poza tym nudno jak flaki z olejem.
— Chciałabym się czasem tak ponudzić. Bez urazy, kha-dar.
Uśmiechnął się nieznacznie.
— Ja cię dobrze rozumiem, dziewczyno. Ale… służyć ludziom, którzy ani dnia nie spędzili pod gołym niebem, a mówią ci, gdzie masz jechać, jak szybko, z kim się bić i kiedy wolno ci z konia zsiąść? No, sama powiedz.
Wzdrygnął się demonstracyjnie.
— Byłem obejrzeć twojego konia. Wygląda lepiej, ale nie mogłem sprawdzić mu nogi, bo bydlak nawet na mnie kłapie zębami. Powinnaś z nim porozmawiać i wytłumaczyć, kto tu rządzi.
— Próbuję, kha-dar, codziennie próbuję, ale on ciągle uważa, że to konie są pępkiem świata.
Uśmiechnął się i ruszył do dalszych zajęć. Kailean skierowała się w stronę zabudowań gospodarczych.
W stajni było pusto. Toryn przywitał ją uprzejmym parsknięciem. Pogroziła mu palcem.
— Znowu zachowujesz się jak dzikus. Ile razy ci mówiłam, żebyś nie próbował gryźć ludzi z naszego czardanu?
Parsknął jeszcze raz, nieco mniej uprzejmie.
— Żadnych ale. — Poklepała go czule po smukłej szyi. — Przez ostatnie trzy dni byłeś bardzo dzielny. Jestem z ciebie dumna.
Szturchnął ją przymilnie łbem, niemal zwalając z nóg.
— Daj spokój… — Pochyliła się nad owiniętą płótnem pęciną. — Lepiej pokaż nogę.
Opuchlizna wyraźnie zmalała. Maść czyniła cuda.
— No, dzisiaj to ty jeszcze nie pobiegasz, ale za dzień, dwa zaczniemy spacery.
Sprawdziła, czy w żłobie jest pełno owsa, a w poidle świeża woda. Wszystko było w najlepszym porządku.
Wychodząc, ponownie natknęła się na dowódcę. Tym razem obejrzała go sobie dokładnie: kawaleryjskie spodnie, buty z najlepszej cielęcej skóry, ciemnoczerwony, aksamitny kubrak, spod którego wyglądała śnieżna biel koszuli. Kubrak spięty był ciężkim, posrebrzanym pasem, obciążonym, chyba dla kontrastu, długim, prostym mieczem w niewyszukanej pochwie.
— Idziesz w konkury, kha-dar?
Zbył ją machnięciem ręki.
— Idę do Gendorycka, targować się o te konie, cośmy je odbili. To był jego tabun. Stary chytrus będzie próbował wykręcić się sianem. A po drodze mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
— Aha. Będzie coś do roboty przed południem? Rodzinę bym odwiedziła.
— Idź — rzucił krótko. — Powiedz And’ewersowi, że będzie robota dla kowala.
— Powiem…
Nagle zobaczyła, jak z przeciwległej stajni wychodzi Kocimiętka, prowadząc siwka z rzędem zdobionym srebrem, objuczonego jak do drogi. Nawet miecz i tarcza były przytroczone do siodła. Dwa inne konie stały już obok. Trzy wierzchowce z czarnymi wstążkami wplecionymi w grzywy. Stłumiła jęk.
— Awien?
— Tak, córuchna. Dziś w nocy.
Gdzieś w środku odezwał się wstyd. Jeden z jej towarzyszy konał, a ona spała w najlepsze. Nawet go nie pożegnała.
— Nie odzyskał przytomności. — Laskolnyk zdawał się czytać w jej myślach.
— Kha-dar — zawahała się. — Może ja pójdę w amreh? Będzie dużo łez i krzyku. Ludzie inaczej się zachowują, gdy jest przy tym kobieta.
Pokręcił głową, unikając jej spojrzenia.
— Nie, córuchna. Ja tu dowodzę i to mój kamień. Nie zwalę go na cudze barki.
Spojrzała jeszcze raz na siwka.
— Solwen był ostatnim synem wdowy po zielarzu Ynwerze. Teraz została sama. Znam ją. Pozwól mi pójść chociaż do niej.
Wbił w nią wzrok.
— Naprawdę chcesz iść?
Wytrzymała to spojrzenie.
— Nie, kha-dar, nie chcę. Ale znam matkę Weirę i lepiej będzie, jeśli to ja zaprowadzę go do domu.
Powoli się rozluźnił.
— Dobrze, Kailean. Idź.
Wzięła od Kocimiętki wodze siwka i głaszcząc konia po chrapach, szepnęła:
— Chodź, wędrowcze, czas do domu.
W tej samej chwili jakby przestała istnieć. Ludzie w pobliżu spuszczali wzrok, udając, że mają coś pilnego do załatwienia na poziomie zarezerwowanym zwykle dla drobiu. Niedobrze jest się gapić, gdy dusza zmarłego wraca do domu.
Kailean z tego samego powodu nie próbowała dosiąść ogiera. Miejsce w siodle przeznaczone było dla duszy wojownika poległego w walce. Miejsce w jukach zajmowała spora część ich ostatniej zdobyczy. Razem z bronią, siodłem, uprzężą i koniem był to spory majątek.
Ale szła z tym do kobiety, której ostatni syn był teraz karmą dla kruków gdzieś na Stepach.
Amreh to naprawdę ciężki kamień.
Przeszła przez środek miasta, który tworzyły dwie główne, krzyżujące się ulice. Nikt jej nie zaczepiał, nikt nie pozdrawiał, choć wiele osób znała. Ona sama udawała, że jest tu obca.
Amreh to kamień, który niesie się samotnie.
Zanim doszła na miejsce, wiedziała już, że nie będzie łatwo.
Wdowa po zielarzu czekała na nią przed domem. W rzadkie, siwe włosy wplotła czarne wstążki. Wiedziała.
W promieniu kilkunastu kroków stał tłumek ciekawskich. Stara Weira nie cieszyła się zbytnią sympatią. Uchodziła za wiedźmę i trucicielkę. Większość gapiów przyszła chłeptać jej ból.
Kailean podeszła wprost do wdowy. Podała jej wodze.
— Przyprowadziłam go do domu, matko Weiro.
Czarne oczy patrzyły z ponurą zawziętością.
— Przyprowadziłaś? A mnie się zdaje, że mój Solwen leży gdzieś wśród traw z czarną strzałą w sercu, a kruki i wrony wydziobują mu oczy.
Kailean gwałtownie wciągnęła powietrze. Po chwili, zgodnie ze zwyczajem, powtórzyła:
— Przyprowadziłam go do domu. Poległ śmiercią wojownika.
Śmiech starej kobiety był straszny.
— Śmierć wojownika? Mnie nie oszukasz, dziewczyno. Ja wiem, jak było. Śniłam o tym. O burzy na stepie, nocy, wichrze i deszczu. O błyskawicach na niebie i na ziemi, szaleńczym pędzie przez morze traw. O rżeniu koni, świście strzał i szczęku ostrzy. Czułam jego strach, strach mojego małego syneczka, i czułam jego wstyd z powodu tego strachu. Czułam jego odwagę i głupią, szaleńczą nadzieję na życie.
Pojedyncza łza spłynęła po pomarszczonym policzku.
— Czułam strzałę, która trafiła go w pierś, wraz z nim spadłam z konia i skonałam tam, na stepie, w deszczu, błocie i bitewnej wrzawie.
Czarne oczy zapłonęły nienawiścią.
— Więc nie mów mi, że przyprowadziłaś go do domu! Zostawiłaś go tam, w błocie, ty i ten pomiot Przeklętych, Laskolnyk!
Kailean przymknęła oczy. Ten kamień był cięższy, niż myślała.
— Taki los — szepnęła.
— Los?! Los!! Jego los tkał Szary Wilk, odkąd Solwen przystał do waszego czaardanu. Ale i los Laskolnyka wkrótce się dopełni. Słyszysz? Dopełni się. Śmierć ku niemu idzie, śmierć w deszczu i burzy, i w świetle błyskawic. Śniłam o tym zeszłej nocy. Strzeż się, Kailean, bo i ciebie widziałam. Jechałaś na ogierze czarnym jak noc, a za tobą był ogień i dym. Szablę miałaś w ręku, zbroję z kości i piór, a na twarzy krew. I śpiewałaś, a słowa pieśni były czarnymi ptakami, które leciały ucztować na zmarłych. Strzeż się, Kailean.
Tłumek zaszemrał. Wiadomo było, że zielarka czasami wieszczyła. Kilka kobiet uczyniło znaki odpędzające zło.
Kailean po raz trzeci wyciągnęła ku niej wodze.
— Przyprowadziłam go do domu. — To dziwne, ale głos jej nie drżał. — Przyjmiesz jego duszę, czy mam ją pognać w step?
Pomarszczona dłoń ujęła rzemień. I nagle z wdowy wyparowała cała surowość i gniew. Zachwiała się i gdyby nie wodze, upadłaby na ziemię.
— Witaj w domu — szepnęła ledwo słyszalnym głosem. — Witaj w domu, syneczku.
Odwróciła zlaną łzami twarz do dziewczyny.
— Dlaczego?! — Jej głos łamał się i drżał. — Dlaczego, Kailean? Dlaczego właśnie on? Dlaczego nie kto inny? Dlaczego nie ja?
Wykrzyknęła to ostatnie pytanie prosto w niebo. Kailean ją objęła.
— Nie wiem, matko Weiro. Jestem tylko głupią dziewczyną. Niewiele wiem. Taki los.
Powoli starsza kobieta zaczęła się uspokajać.
— Los, powiadasz. Niech będzie, że los.
Niezręcznie wyswobodziła się z objęć.
— Dziękuję, że go przyprowadziłaś do domu, Kailean. Jego dusza jest wdzięczna — dodała tradycyjną formułkę.
Słysząc tętent kopyt, dziewczyna się odwróciła.
— Kailean! — Lea wyglądała, jakby właśnie kończyła dziesięciomilowy wyścig. — Wszyscy do Vendora. Błyskawice pod miastem!
* * *
W Vendorze było rojno. Cały zajazd przypominał gniazdo os, które ktoś potrącił kijem. Na dziedzińcu dreptało około pięćdziesięciu koni, pomiędzy nimi mrowili się ludzie. Kailean oceniła, że była ich ponad setka. Wszyscy uzbrojeni. Większość wrzeszczała.
— Dwie setki, mówię ci, że dwie setki jak nic.
— Głupiś!
— Zatrzymali się pod miastem w biały dzień! Nie ośmieliliby się, gdyby było ich mniej.
— Tchórz cię obleciał, to ci się w oczach zaczęło dwoić.
— Cooo?! Coś ty powiedział?!
— Mówię wam, będzie bitka. To przecież nie może być, żeby Se-kohlandczycy wjeżdżali tu jak do siebie.
— A Laskolnyk? Co on mówi?
— A czort go tam wie. Ale jak znam Szarego Wilka, on im nie odpuści.
Obejrzała się przez ramię, żeby sprawdzić, któż to przyznaje się do takiej komitywy z jej dowódcą. Tego młodzika w brudnym kubraku widziała po raz pierwszy w życiu.
Wzruszyła ramionami.
Podeszła do trzech mężczyzn zajętych oglądaniem i czyszczeniem broni. Byli z czaardanu Wethorma.
— Już z powrotem? — zagadnęła. — Szybko wam zleciała droga.
Najstarszy, zwany Kawką, wykrzywił się gniewnie.
— Ledwośmy wyjechali za miasto, jak pojawiły się Błyskawice. Tak na oko pięć tuzinów. Minęli nas o jakieś sto kroków, a i tak widziałem, jak im się oczka świecą do wozów i łupu. Tfu! — splunął na ziemię. — Przewodnik naszej karawany posrał się w portki ze strachu i kazał zawracać. I póki tu siedzimy, póty grosz przepada, bo kupcy płacą od przewiezionego towaru, a nie od godziny.
— Kailean, prawda to, że was właśnie Błyskawice poszarpały?
Pytanie zadał najniższy z nich, z nogami krzywymi, jakby mu je wygięto w pałąk. Nie potrafiła sobie przypomnieć jego imienia.
— Kto kogo poszarpał, to jeszcze nie wiadomo — burknęła.
— Za to wiadomo, czyj czaardan przygnało nocą do zajazdu okrwawiony i na zeszkapionych koniach.
— Ech, do licha… Grell — przypomniała sobie — daleka droga była za nami.
Kawka uśmiechnął się pod wąsem.
— Ty nam tu, dziewczyno, oczu nie mydl. Gdzie was stary pognał?
— Za Awenfel — powiedziała to nieco mniej pewnie, niż chciała, spodziewając się określonej reakcji.
I nie pomyliła się. Cała trójka aż podskoczyła.
— Sto mil? — sapnął Grell. — Z niespełna trzydziestoma ludźmi? Czy Laskolnyk do reszty oszalał? Na to i pułku byłoby mało.
Wyprostowała się dumnie.
— Pułku byłoby mało, a Szary Wilk poszedł i wrócił. Gerdoonowie dziesięć dni temu przeszli granicę, spalili trzy dwory, zagarnęli tabun koni, poszarpali wojskowy podjazd i uciekli z powrotem za rzekę. Słyszeliście pewnie o tym. I tylko nasz kha-dar poszedł za nimi. Nawet jeden na pięciu nie przyniesie tu więcej swojego łba.
Kawka pokiwał głową.
— Słyszałem o tym zagonie. Ponoć liczył setkę koni.
Uśmiechnęła się.
— Mniej niż sześćdziesiąt. Ludziom zawsze dwoi się w oczach w czasie napadu.
— I co było dalej?
— Po tym, jak uciekli za granicę, rozdzielili się na trzy grupy. Pierwsza ruszyła na południe, na rozłogi, prowadząc konie. Dopadliśmy ich nocą, gdy rozbili obóz. Nie wiedzieli, że ktoś ich ściga, na dodatek popili zrabowanego wina, więc wybraliśmy ich jak dzieci, we śnie. Wtedy kha-dar odesłał czterech ludzi, żeby pognali tabun z powrotem.
— Więc dalej pojechaliście tylko w dwadzieścia pięć koni?
Kailean nie skomentowała.
— Druga grupa szła do Chareh-Dyr, obładowani byli zrabowanym dobrem jak jacyś książęta. Ech, mówię wam, ile tego wieźli. Dywany, kobierce, płótna, naczynia, kielichy, broń. A wszystko ze szlacheckich i kupieckich dworków pobrane. Aż żal było zostawiać.
Pokiwali głowami, co jak co, ale to rozumieli świetnie.
— Dorwaliście wszystkich?
— Prawie. — Kailean pozwoliła sobie na lekkie westchnienie. — Mieli zmęczone konie, obładowane nad miarę, na dodatek nieskoro im było do bitki, więc od razu poszli w rozsypkę. Pewnie każdy miał nadzieję, że to właśnie jemu uda się uciec z łupami. Wytłukliśmy ich — zerknęła na boki, wokół zaczął już gromadzić się tłumek — bez żadnych problemów. Ale jeden miał takiego siwego ogiera. Ech, mówię wam, co to był za koń. Jak poszedł w cwał, to mój Toryn ledwo mógł za nim nadążyć. A potem ten koczownik odciął juki i jakbyśmy w miejscu stanęli. Posłałam za nim strzałę, ale chybiłam. Uciekł, sukinsyn.
— Widocznie nie było mu pisane — mruknął ktoś za jej plecami.
— Zaraz. — Kawkę najwyraźniej wciągnęła opowieść. — Więc całe to dobro zostawiliście na ziemi?
— Nie było czasu, żeby brać wszystko. A poza tym zgodnie z prawem wszystko, co odzyskamy, były właściciel może odkupić za jedną czwartą wartości. Szkoda było konie obciążać.
Ludzie Wethorma tylko się uśmiechnęli.
— No więc wzięliśmy tylko to, co nie ma pana, tylko pieniądze, i ruszyliśmy dalej. Ale wtedy zaczęły się nasze kłopoty. Z Chareh-Dyr wyszła za nami pogoń, więc odbiliśmy na północ. Kha-dar dobrze wiedział, co robi, bo akurat rozpętała się burza i pościg pojechał na zachód, myśląc, że pomykamy ku granicy. A my boczkiem, boczkiem, chyłkiem, chyłkiem, i dorwaliśmy resztę gerdoońskiego a’keeru o dwie mile przed ich obozowiskiem, koło Aggar-Dum. Przelecieliśmy im po łbach, rozpędziliśmy pasące się tabuny i dopiero wtedy zawróciliśmy na zachód.
Przerwała, nie wiedząc, co można by jeszcze dodać. Przez chwilę panowała cisza.
— No to w końcu kto was poszczerbił? — nie wytrzymał Grell.
Uśmiechnęła się krzywo.
— No jak to kto? Błyskawice.
— Ha! Mówiłem!
— Nie mądrz się, Grell. — Ostatni z ludzi Wethorma trącił go w ramię. — Wiadomo, że Szary Wilk nie dałby się poszarpać byle komu. Ilu ich było?
— Setka. Natknęliśmy się na nich nocą i chyba byli tak samo zaskoczeni jak my. Przebiliśmy się, ale ruszyli po śladach. Dwa dni siedzieli nam na karkach.
Kawka pokiwał głową.
— Jeźdźcy Burzy. Tak daleko na zachodzie. Yawenyr rzadko wysyła swoją gwardię w te strony. To może oznaczać kłopoty. Laskolnyk zawiadomił o tym kogo trzeba?
— Tak. Posłańcy ruszyli już do Werlen i Beregontu.
— To dobrze. Źle się dzieje, kiedy Błyskawice pokazują się między luźnymi klanami. Może szykują jakąś większą wyprawę?
Wzruszyła ramionami.
— Może. A może Yawenyr posłał ich, żeby przypomnieli krnąbrnym naczelnikom, że to on jest Ojcem Wojny?
— Może. — Grell się uśmiechnął. — Jednak coś dobrego wyniknęło z tego pętania się tam, gdzie was nie proszą. Dobrze być ostrzeżonym na czas. Myślisz, że to ci sami, z którymi się ścięliście?
— Przyjrzałeś się im z bliska? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.
— Prawie tak jak tobie.
— Byli poharatani?
— Nie.
— No to nie byli to nasi. Ci, z którymi się ścięliśmy, noszą potrzaskane tarcze i podziurawione kolczugi.
— To dobrze, bo — Kawka podniósł głos — jeszcze by jacyś głupcy zaczęli szczekać na Szarego Wilka, że to jego wina i że to on sprowadził za sobą Błyskawice.
Kailean obejrzała się przez ramię. Kilka osób usiłowało wtopić się w tłum. Rozpoznała starego Vyrrę i jednego z synów rymarza, którego Laskolnyk w zeszłym miesiącu nie przyjął do czaardanu. No jasne.
— A gdzie mój kha-dar? I wasz?
Kawka parsknął.
— Jak to gdzie. Siedzą w zajeździe i radzą, z burmistrzem, Gendoryckiem i paroma innymi kupcami. I chyba połową miasta na dodatek. Istny targ, psiakrew.
Pożegnała się skinieniem głowy i ruszyła do zajazdu.
Wewnątrz było więcej ludzi, niż się spodziewała. Trzy największe ławy ustawiono pośrodku głównej sali. Obradowało przy nich kilkunastu co znaczniejszych obywateli miasta. Reszta tłoczyła się pod ścianami, nadstawiając uszu i wtrącając swoje, często obraźliwe, komentarze.
Gdy weszła, właśnie przemawiał burmistrz adk -Werhof. Z powodu zaduchu co chwilę przerywał i ocierał spoconą twarz lnianą szmatką.
— … i dlatego mówię wam, ludzie, że nie ma powodu do niepokoju. A już szczególnie nie ma powodu do zbrojenia się i urządzania jakichś wojennych ekspedycji. To tylko…
— To som Błyskawice! — wydarł się z kąta jakiś raptus. — Pomioty Szeyrena! Trza zrobić z nimi porzondek, zanim oni zrobiom porzondek z nami!
— Taaak!
Tłum podchwycił ideę robienia porządku, jakby chodziło o wypicie paru beczek darmowego piwa.
— Na pohybel psiakrwiom!
— Złoić im skórę!
— Rozniesiem ich na kopytach!
— Jak nie wojsko, to my!
— I tak…
Kailean zaczęła przepychać się do miejsca tuż za plecami Laskolnyka, gdzie stała reszta jej czaardanu.
Kha-dar siedział obok burmistrza. Właśnie powoli wstał i popatrzył wokoło. Gdzie padł jego wzrok, krzykacze tracili animusz.
— Ty, Cadeh, skoryś widzę do bitki. — Wlepił spojrzenie w najgłośniejszego zwolennika robienia porządków. — A własna baba leje cię co dzień po pysku, aż huczy.
Paru zarechotało, uciszył ich machnięciem ręki.
— Zresztą widzę, że tu więcej jest takich jak ty. Ale jak was se-kohlandzka lanca ściągnie z siodła, szybko zmienicie zdanie. To nie jest grupka bandytów, którzy wybrali się grabić i mordować. Do cholery, to jest gwardia Yawenyra, Ojca Wojny wszystkich szczepów. Oni nie chodzą po łupy, bo i tak z każdej wyprawy dostają swoją część. Myślę, że burmistrz ma rację. To musi być poselstwo.
Usiadł. Podniósł się za to stary Kewers, właściciel największych w mieście składów handlowych.
— Poselstwo czy nie — chrząknął paskudnie — musimy zachować ostrożność. Z nimi nigdy nic nie wiadomo.
— Właśnie! — tym razem krzyknął ktoś z najciemniejszego kąta. — Może oni na przeszpiegi przyszli?
Po sali przeleciał bardzo nieprzyjemny szmer.
— Mówiłem już, że może to posłowie są. — Burmistrz starał się przekrzyczeć narastającą wrzawę. — I musimy przyjąć ich jak posłów. Może idą do księcia der-Awdara i źle z nami będzie, jeśliby doznali po drodze jakiegoś uszczerbku.
Ostatnia uwaga odniosła skutek. Wrzawa ucichła. Książę Fergus-der-Awdar miał potężne włości i był prawą ręką cesarza w tej prowincji. Ciężką prawą ręką. Mało kto o zdrowych zmysłach zechciałby z nim zadzierać.
— I dlatego mówię: czekać. Sprzedamy im wszystko, czego będą potrzebowali, i żeby obeszło mi się przy tym bez zdzierania skóry. — Burmistrz spojrzał wymownie na siedzącego opodal Kewersa. — Może i co dobrego z tego posłowania wyjdzie dla miasta i okolicy.
— Nie tylko dla miasta i okolicy, ale i dla chwały Pani Stepów i jej Dzieci. A także dla pożytku wszystkich prawych, bogobojnych ludzi na tej ziemi.
Tym razem zapadła cisza jak makiem zasiał. Wszystkie spojrzenia skierowały się na młodego mężczyznę, który właśnie wyłonił się z kąta.
— Ktoś ty? — zapytał adk-Werhof.
Mężczyzna wykonał dworny ukłon, zamiatając podłogę obszernym płaszczem. Ukłon ten w przepełnionej ludźmi, cuchnącej potem izbie sprawiał wrażenie drwiny.
— Aredon-hea-Cyren, do usług. Qard’kell, Miecz Prawdy, Trzecie Ostrze Pani Stepów w świątyni Miłosierdzia i Sprawiedliwości w Yerth.
Cisza zrobiła się jeszcze głębsza, przez chwilę wyglądało na to, że nikt nie wie, jak się zachować. Pierwszy zareagował Laskolnyk, skłonił się nieznacznie i powiedział:
— Zazwyczaj Łowczy Laal Szarowłosej mają coś więcej niż tylko słowa, żeby dowieść, kim są.
— Oczywiście.
Obcy uśmiechnął się, jedną ręką wydobył zza kaftana srebrny medalion, a drugą zarzucił na ramię płaszcz. Rękojeść miecza błysnęła srebrem, wydawało się, że czarne i czerwone znaki zdobiące pochwę rozjarzyły się lekko.
Kailean zerknęła na Laskolnyka. Nie wyglądało na to, żeby ten pokaz zrobił na nim wrażenie. Skinął dłonią.
— Mogę zobaczyć medalion? I pismo?
Mężczyzna podszedł do ławy, wyciągając zza pasa złożoną, zalakowaną kartę. Kha-dar pochylił się, z uwagą obejrzał wiszący na szyi przybysza medalion, przedstawiający twarz młodej kobiety otoczoną kręgiem galopujących koni, złamał pieczęć i rozłożył papier. Pokiwał wreszcie głową, usatysfakcjonowany.
— Łowczy — potwierdził głośno. — Ze świątyni w Yerth daleka droga.
— Niestety, w tych niespokojnych czasach musimy iść tam, gdzie jesteśmy potrzebni, i służyć tam, gdzie zalęga się zło. — Mężczyzna mówił to takim tonem, że nie wiadomo było, czy recytuje jakąś formułkę, czy drwi.
Kailean przyjrzała mu się uważniej. Młody, jasne włosy, niebieskie oczy – byłby nawet przystojny, gdyby nie za duży nos i ironiczny grymas przyklejony do ust. Pod płaszczem nosił niebieski kaftan zdobiony srebrną nicią, zieloną koszulę i ciemne spodnie, zgodnie z najnowszą modą wpuszczone w długie do kolan kawaleryjskie buty. Na dłonie założył rękawiczki. Wyglądał jak fircyk, a nie przedstawiciel zbrojnego ramienia najpotężniejszej świątyni we wschodnich prowincjach.
Łowczy schował medalion pod kaftan i obrócił się do tłumu.
— W imieniu Świątyni i Pani Stepów pod groźbą klątwy zakazuję jakichkolwiek prowokacji względem Jeźdźców Burzy, jakichkolwiek wrogich gestów. Se-kohlandczycy pozostaną tu najwyżej do wieczora, nie dłużej. Nikomu nie stanie się krzywda. A teraz — podniósł jeszcze głos — chciałbym porozmawiać na osobności z burmistrzem, generałem Laskolnykiem i kapitanem Wethormem. Jeśli uznają później, że trzeba się z wami, dobrzy ludzie, podzielić usłyszanymi ode mnie wieściami, na pewno to zrobią.
Izba zaczęła pustoszeć. Kailean, korzystając z chwili zamieszania, wymknęła się po schodach na górę, do swojego pokoju. Miała zamiar skorzystać z jego małej tajemnicy.
W izbie nie było nikogo, nie licząc psa, który najwyraźniej od rana nie ruszył się z miejsca.
— Cicho — szepnęła. — Zostań.
Odsunęła leżącą na podłodze grubą matę i położyła się na deskach. Przyłożyła oko do niewielkiej szczeliny. Zaczęła podglądać.
W izbie zostało tylko czterech ludzi. Burmistrz, Laskolnyk, Wethorm i Łowczy. Przez chwilę wszyscy milczeli, spoglądając na siebie uważnie.
— Więc? — zaczął Wethorm, krzyżując ramiona na piersiach. — Jak rozumiem, masz coś wspólnego z przyjazdem Błyskawic? O co tu chodzi?
— Ojcze — poprawił łagodnie przybysz.
— Co?
— Ojcze. Tak należy zwracać się do wojownika Świętego Zakonu Pani Stepów, kiedy pełni swoje obowiązki. Wiem, że nie wyglądam, ale jestem mnichem zakonu Ar-Qard’kell, a to coś znaczy dla każdego przyzwoitego, pobożnego człowieka w Imperium.
Wethorm pochylił się lekko, oparł dłonie na ławie.
— Przyzwoici i pobożni ludzie w tej prowincji Imperium — wycedził — witają Se-kohlandczyków strzałą z łuku i szablą. Ci, którzy tego nie robią, są bardzo podejrzani.
Kailean obserwowała wszystko z góry, więc mogła tylko wyobrazić sobie drwiący uśmieszek, wykrzywiający twarz Łowczego.
— Przyzwoici i mądrzy ludzie — powiedział — potrafią patrzeć nieco dalej, niż sięga cios szabli, dalej nawet, niż leci strzała z łuku. Starają się widzieć więcej i więcej rozumieć. Reszta powinna ograniczyć się do słuchania ich poleceń i udawania, przynajmniej udawania, że rozumieją coś z tego, co się wokół dzieje.
Dłonie Wethorma zacisnęły się w pięści. Laskolnyk położył mu rękę na ramieniu.
— Zanim zaczniecie podważać prowadzenie się waszych matek, wysłuchajmy, co ma do powiedzenia ojciec hea-Cyren — powiedział spokojnie.
Mnich wyjął spod płaszcza skórzaną tubę.
— Zanim zacznę, powiem tylko, że ta akcja nie ma nic wspólnego z ostatnim kilkudniowym rajdem generała Laskolnyka na terytorium se-kohlandzkie — westchnął ciężko. — Dzisiaj w nocy mam nadzieję zakończyć śledztwo, które zaczęło się dobry rok temu.
— Zakończyć przy pomocy Błyskawic? — w głosie Laskolnyka nie dało się wyczytać niczego poza szczerym zaciekawieniem. — Czyżby Świątynia nie miała już własnych oddziałów?
— Świątynia Pani Stepów ma własne oddziały. Zgodnie z cesarskim prawem – w liczbie czterystu czterdziestu sześciu zbrojnych. Do tego trzydziestu trzech braci zakonu Ar-Qard’kell, będących zbrojnym ramieniem hierarchów. To za mało jak na nasze potrzeby.
Wethorm parsknął.
— Tak, śni wam się władza jak przed trzystu laty, za czasów Mikoherna, gdy Świątynia miała osiemnaście tysięcy zbirów na każde skinienie i rzeczywiście rządziła na Wschodzie. Znów chcielibyście, żeby ludzie musieli padać na twarz przed kapłanami i całować ich trzewiki, co?
— To dawne dzieje… — wtrącił się burmistrz, próbując rozładować napięcie.
— Dawne i co najważniejsze, niemające nic wspólnego z naszą sprawą — zauważył Laskolnyk. — Do czego są wam potrzebne Błyskawice? I dlaczego oni, a nie na przykład któraś z naszych chorągwi?
Łowczy wzruszył ramionami.
— Bo ta sprawa przekracza granice i podziały. Błyskawice to nie tylko gwardia Yawenyra, ale też zbrojne ramię Pana Burz po drugiej stronie granicy. Są, do pewnego stopnia, naszym odpowiednikiem, mają za zadanie stać pomiędzy ludźmi a siłami zła.
— Jak słyszę o siłach zła — mruknął Wethorm — to od razu staje mi przed oczami sto tysięcy koczowników, którzy zwalili nam się na głowy trzydzieści lat temu. Płonące wsie i miasta, lasy pali i krzyży, niebo zasnute dymem i stratowana ziemia po przejściu se-kohlandzkich a’keerów. A na czele tej hordy jechali właśnie Jeźdźcy Burzy, mnichu. To są dla mnie siły zła.
— Nie wątpię w to, kapitanie. Nie wątpię, że wojskowego, jak pan, obchodzą tylko maszerujące armie, wojny między królestwami i bójki w karczmach — Łowczy powiedział to cicho i powoli, ale takim tonem, że powietrze wokół zdawało się krzepnąć. — Bo dla mnie nie ma wielkiej różnicy między bandą osiłków, okładających się połamanymi ławami w zadymionej i śmierdzącej rzygowinami izbie, a bandą osiłków, okładających się żelazem na jakimś polu. Liczebność jest w tym przypadku sprawą drugorzędną. Ja, kapitanie, patrzę na świat jak na pole bitwy pomiędzy Światłem a Ciemnością. Pomiędzy naszą Panią, jej Matką i Rodzeństwem a demonami z drugiej strony Mroku, Niechcianymi i całym ich pomiotem. Od Wojen Bogów minęło trzy i pół tysiąca lat i prawie wszyscy zdążyli zapomnieć, o co w tym chodzi. Nie o granice, nie o to, komu płacimy podatki i komu całujemy ciżmy. Jeden człowiek może drugiego zniewolić, ograbić, zabić wreszcie, ale Niechciany może sprawić, że ty i twoje dzieci przestaniecie być ludźmi, może unicestwić was tak dokładnie, jakbyście się nigdy nie urodzili, odebrać wszelką nadzieję, wyrwać duszę i podetrzeć sobie nią tyłek. Dlatego tych, którzy kłaniają się Niechcianym, którzy sięgają poza Mrok w poszukiwaniu Mocy i potęgi, będę ścigał za pomocą wszystkich dostępnych środków. I biada każdemu, kto spróbuje stanąć mi na drodze.
Kailean, leżąc na podłodze, zaczęła kląć w myślach. Cholera, cholera, cholera. Gada jak jakiś…
— Chędożony fanatyk. — Przybysz znów się odezwał. Bez trudu wyobraziła sobie jego uśmiech. — Tak właśnie sobie pomyśleliście, prawda?
Nie czekając na odpowiedź, kontynuował:
— Wolę zaczynać w ten sposób, żebyśmy nie wdawali się tutaj w teologiczne dyskusje, bo nie mamy na to czasu. Nie będę wnikał, czy ta wykładnia, którą was uraczyłem, jest prawdziwa, czy nie, wielu w nią wierzy, inni wyśmiewają, ich rzecz. Sprawa jest prosta. Od roku śledzimy bandę Pomiotników, którzy prześlizgują się tam i z powrotem przez granicę. Czasem siedzą miesiąc czy półtora u nas, potem u nich, potem znów u nas, i tak w kółko. Kiedy pętla zaczynała się zaciskać z jednej strony granicy, uciekali na drugą, a my, Łowczy, tylko raz przeszliśmy za nimi w pościgu na wschodni brzeg rzeki. Brat reh-Deron wraz z trzydziestoma żołnierzami wpadł na jeden ze szczepów i wrócił z połową ludzi. Dlatego przed miesiącem nawiązaliśmy wreszcie kontakt z Drugą Tarczą Błyskawic, ich dowódcą na zachodzie Stepów, i uzgodniliśmy wspólny pościg. I pętla zacisnęła się znowu. Tym razem nie tylko po jednej stronie. Jakieś pytania?
— Banda Pomiotników mówisz… ojcze — mruknął Wethorm — dlaczego nic o niej do tej pory nie słyszeliśmy?
— Ależ słyszeliście, słyszeliście — stwierdził łagodnie Łowczy. — Osiem miesięcy temu, masakra na trakcie do Werlen, ta mała karawana kupiecka, którą wyrżnięto do nogi. Nowe Leth, mała wieś, ledwo dziesięć chałup, dziś są tam tylko zgliszcza. Pół roku nie minęło od tego najazdu. Dworek barona ker-Hytenna, ograbiony do cna i spalony, pasterze z Nawesh, którzy zaginęli przed dwoma miesiącami. Mówić dalej?
— Pamiętam większość tych wydarzeń. — Laskolnyk oderwał się od ławy i zniknął na chwilę z pola widzenia Kailean. — Wszyscy mówili, że to sprawka koczowników, ślady wiodły na drugą stronę granicy. Wina?
Gdzieś z boku zabrzęczały metalowe kubki.
— Chętnie. — Mnich zaczął otwierać tubę.
Burmistrz, do tej pory milczący, wyjął z rękawa nową chustkę i otarł czoło. Materiał momentalnie przesiąkł potem.
— Pomiotnicy — wyszeptał. — Pomiotnicy czczą Niechcianych i składają im ofiary z ludzi. Dobrze mówię?
— Owszem. — Łowczy skinął głową.
— Przyzywają demony i stwory zza granicy światów, używają złej magii.
— Nieaspektowanej magii, burmistrzu. Nie czerpią Mocy z bezpiecznych dla ludzi Źródeł, nie kroczą Ścieżkami, ale sięgają poza nie, do magii duchów, do Mocy drzemiących na granicy Mroku albo i poza nią. — Łowczy wyjął z tuby kilka zwojów pergaminu i rozłożył je na ławie. — Nawet magia aspektowana, obejmująca uznawane za bezpieczne źródła Mocy, potrafi wypaczyć ludzki umysł, zmienić go, przyprawić o szaleństwo. To dlatego magowie, czarodzieje, przechodzą wieloletnie szkolenia i przez kilka początkowych lat uczą się przede wszystkim, jak się przed tym bronić. O czarach nieaspektowanych nie wiemy prawie nic. Wielki Kodeks w swoim ostatecznym kształcie powstał przeszło trzysta lat temu, a ułożenie go zajęło ćwierć wieku. I nie zrobiono tego po to, żeby władający aspektowaną magią czarodzieje mogli wydusić konkurencję, ale dlatego, że inne rodzaje czarów zawsze, powtarzam, zawsze wypaczają ludzki umysł, a najczęściej i ciało. Aherowie na północy używają magii duchów, ale to nie są ludzie, w królestwach poza Imperium także dość często magowie, a nawet całe gildie, próbują sięgnąć po zakazaną wiedzę. Zawsze kończy się to źle. Tu, na Wschodzie, zresztą też…
Do ławy podszedł Laskolnyk. Trzymał cztery kubki i cynowy dzban.
— O, dobrze, że są. — Mnich zabrał mu kubki i użył jako przyciski, przytrzymujące rogi największego pergaminu. — To mapa najbliższych okolic.
Pergamin pysznił się różnymi kolorami. Kailean rozpoznała Amerthę, głównie dlatego że zaakcentowano ją wściekłym błękitem i wyróżniono znakiem „woda”.
— Miał pan rację, generale, wspominając, że wszystkie napady Pomiotników przypisywano koczownikom. Oni tak działają, wprowadzają ferment, mylą tropy, rzucają podejrzenia na innych. Im mocniej granica płonie, tym dla nich lepiej. Może zaciekawi was informacja, że gdy napadali na Se-kohlandczyków, to ślady jednoznacznie wskazywały na atak jednej z naszych chorągwi albo któregoś z luźnych czaardanów. Im więcej nienawiści między nami a koczownikami, tym lepiej.
Pochylił się nad mapą i Kailean straciła ją z oczu.
— Od dziesięciu dni trwa wielka obława na tę bandę. Z naszej strony biorą w niej udział prawie wszyscy strażnicy, jakich Świątynia Pani Stepów mogła posłać, oraz siedmiu Łowczych. Ze strony Se-kohlandczyków – trzystu Jeźdźców Burzy i kilku pomniejszych Źrebiarzy. To dlatego natknął się pan, generale, na Błyskawice tak daleko na północnym zachodzie Stepów. Nie szukali was, tylko starali się zamknąć pułapkę. Jakieś pytania?
— Dlaczego oni są tutaj, a nie po swojej stronie granicy, i gdzie są nasi?
— Po ich stronie granicy, oczywiście — parsknął Łowczy. — Nocą nasza starannie zaplanowana akcja prawie wzięła w łeb, wszystko się przemieszało. Ta banda liczy jakichś dziesięciu Pomiotników, kilku z nich potrafi władać potężnymi czarami. Wodzili nas za nos, nie ukrywam, że prawie udało im się uciec. Ten oddział Błyskawic w ostatniej chwili przeszedł granicę, odcinając im drogę w głąb Imperium. Teraz dokładnie wiemy, gdzie są, i mam nadzieję, że jutro rano z nimi skończymy.
— Dopiero jutro? — Wethorm nie krył wątpliwości.
Łowczy wzruszył ramionami.
— Na pewno nie wcześniej. Ta banda ukryła się tutaj. — Postukał palcem w plamę widoczną na mapie. — Na Uroczysku.
Laskolnyk chrząknął.
— Nie wiem dlaczego, ale od chwili, gdy zobaczyłem tę mapę, czegoś takiego właśnie się spodziewałem.
— A ja nie — mruknął Wethorm. — Nikt nie przeżyje nocy na Uroczysku, więc chyba nie ma sensu się martwić. Błyskawice mogą wracać do siebie.
— Kolejna mądrość z ust kapitana Wethorma — hea -Cyren wyprostował się. — I kolejne strzępienie języka. Pobitewne Uroczyska są rozrzucone po całym Imperium oraz poza jego granicami. Najsłynniejsze i największe to Szkarłatne Wzgórza na południe od Ponkee-Laa i wenderladzkie Bagno, położone jakieś sto mil na północny zachód od Starego Meekhanu. To, które macie na południe od miasta, jest tak małe, że nie zawsze jest nawet odnotowywane w księgach gildii magicznych.
Nalał do kubka wino, przepłukał gardło i kontynuował:
— Jeśli zapytacie o Uroczyska czarowników, to usłyszycie, że to miejsca ze szczególnie aktywnymi Źródłami Mocy, zarówno aspektowanymi, jak i dzikimi. Powiedzą wam, że pojawianie się tam stworów jest skutkiem oddziaływania właśnie tych dzikich Źródeł. Określą Uroczyska jako rzecz mającą swoje miejsce w naturalnym porządku. — Wydał z siebie dziwny dźwięk, na poły parsknięcie, na poły śmiech, i zaniósł się suchym, świszczącym kaszlem.
— Wybaczcie. — Żaden ze zgromadzonych wokół stołu mężczyzn nie drgnął. — Zbyt wiele nocy na mokrej ziemi i w siodle. He, he, sługa Pani Stepów, a łamie go w kościach i rwie w płucach od spania na trawie. — Wrócił do tematu. — Duchowieństwo, kapłani i mnisi natomiast powiedzą wam, że Uroczyska to widomy ślad obecności Niechcianych w naszym świecie, pozostałość po Wojnach Bogów. Że to miejsca, które mogą być bramami do innych miejsc, do innych… rejonów Wszechrzeczy. Najczęściej są to te obszary, na których w czasach Wojen Bogów stoczono jakąś większą potyczkę czy bitwę z użyciem niewyobrażalnych dla nas Mocy. Na Uroczyskach bogowie bądź Niechciani zstąpili na ziemię w pełnym lub niemal w pełnym wymiarze – i odmienili je.
— My to wiemy. — Laskolnyk zdjął z pergaminu jeden z kubków i też nalał sobie wina. — Żyjemy w pobliżu położonego ledwo trzy mile na południe od miasta Uroczyska tylko dlatego, że jak do tej pory nic stamtąd nie wyłazi. Jedyną jego zaletą jest to, że nie musimy się obawiać ataku koczowników z tamtej strony. Ale nie odpowiedziałeś na pytanie Wethorma. Dlaczego sądzisz, że Pomiotnicy przeżyją tam noc?
Kailean uśmiechnęła się pod nosem. Jej kha-dar nie przepadał za zbyt długimi przemowami i zaczynał się niecierpliwić.
Łowczy wyjął z tuby kolejną mapę, trochę większą. Wskazał na niebieską linię, wijącą się przez środek pergaminu.
— Tu jest rzeka Amertha. Granica między Imperium a Se-kohlandczykami. Ta plamka przy zachodniej krawędzi to Uroczysko zwane Dziką Łąką, mało aktywne i mało znane. Następna plama, w linii prostej to będzie jakieś czterdzieści mil, to Przekleństwo Gertyssa, potem mamy Krwawy Las, Uroczysko znane i budzące grozę. Następne jest wasze, tak spokojne, że nawet nie dorobiło się własnej nazwy.
Z góry Kailean widziała tylko dłonie Łowczego, poruszające się od jednej plamki do drugiej.
— Za rzeką, na Stepach, mamy kolejne, przed przybyciem se-kohlandzkich plemion znane jako Pusty Śmiech, hm, miejscowi koczownicy mieli dziwne poczucie humoru. Następne Uroczysko znajduje się tutaj, obok Grel-Renn, Se-kohlandczycy zwą je Dregh-onnen, Ciemne Miejsce. Ostatnie zaznaczone na mapie to słynne, a raczej niesławne Lenryss.
Wskazane przez niego miejsca tworzyły na mapie linię prostą.
— Jak widać, odległości pomiędzy nimi są mniej więcej jednakowe, także wielkość Uroczysk jest zbliżona. Gdybym miał większą mapę, zobaczylibyście, że cała ta linia — palec Łowczego wskazał rząd ciemnych plam — kończy się jakieś pięćset mil dalej na wschód wielkim Uroczyskiem zwanym Lennetr Owerth. Jest tak duże, że nikt nie zna jego prawdziwych rozmiarów. Czy coś wam to mówi?
— Lennetr Owerth w języku szczepów dawryjskich znaczy Śmierć Owertha albo Upadek Owertha. — Laskolnyk powoli odstawił kubek na stół. — Dawryjczycy mówią, że przejęli tę nazwę od poprzednich plemion, które odeszły z tych ziem na wschód prawie pięćset lat temu. Wierzą, że w tym miejscu zginął Owerth, syn…
— On nie był synem ani córką, ani nie nazywał się Owerth — Aredon-hea-Cyren powiedział to z naciskiem. — Prawdziwej nazwy, bo nie było to imię, nie znamy. Owerth był jakimś rodzajem stworzenia, które nie występuje w naszym świecie, z parą Niechcianych łączyło go nie tylko pokrewieństwo krwi, ale też dusz i umysłów. Był bardziej narzędziem, emanacją niż świadomym, niezależnym bytem. Ale miał potęgę obojga swoich stwórców, co zmusiło Pana Burz… — Rozkaszlał się ponownie.
— Gallega — podpowiedział burmistrz i zaraz jego łysina pokryła się rumieńcem.
— Znamy imiona Wielkiego Rodzeństwa — mruknął Wethorm. — I znamy legendy z czasów wojen Bogów.
— Legendy? — Łowczy złapał wreszcie świszczący oddech i wyprostował się. — Zapytaj mieszkających na zachodzie Lendorczyków, porozmawiaj z szamanami aherów, pojedź tysiąc mil na południe i spotkaj się z kryjącymi twarze Issarami. Oni wszyscy byli tutaj, gdy bogowie chodzili po ziemi. Opowiedzą ci historie, po których spędzisz resztę życia zamknięty w ciemnej wieży, wyjąc po nocach ze strachu. Na tym terenie, trzy i pół tysiąca lat temu, Pan Burz zmierzył się z Owerthem. Obaj przybyli w pełni swojej Mocy. Pan Burz zebrał w jednym miejscu wszystkich swoich awenderi, zstąpił ze swego królestwa i objawił się światu osobiście. Owerth zaczerpnął pełnię Mocy swych twórców i przybył jako czteroręka bestia z głową zwierzęcia. Ich ramiona sięgały ponad chmury, jeden krok miał dziesięć mil, a stopy rzeźbiły w ziemi doliny. Walczyli od świtu do zmierzchu, a wieczorem Owerth odwrócił się i zaczął uciekać, krwawiąc z licznych ran. Przebiegł kilkaset mil i daleko na wschodzie padł od ciosu bożej włóczni. Tu, na tej mapie, macie zaznaczone miejsca, gdzie krew Niechcianego spadła na ziemię. To Uroczyska. A Pomiotnicy nie są już tak naprawdę ludźmi, zbyt głęboko sięgnęli poza Mrok i nic im tam nie grozi. Jeszcze jakieś pytania?
Cisza.
— Jedno.
— Słucham, generale Laskolnyk.
— Czego od nas oczekujesz?
* * *
Nie powinien o to pytać, pomyślała Kailean tego samego dnia wieczorem. Choć zapewne i tak niczego by to nie zmieniło – bo Aredon-hea-Cyren jako Łowczy Pani Laal miał prawo zmusić ich do udziału w misji, jaką było zniszczenie bandy Pomiotników – to lepiej by było, gdyby kha-dar nie zapytał. Odpowiedź na to pytanie była bowiem właściwie rozkazem, i to takim, którego nie dało się zignorować.
— Chcę, żebyście zamknęli obławę od południa — powiedział wtedy Łowczy. — Tylko zamknęli obławę, nie żądam, żebyście wzięli udział w ataku – nie musicie wjeżdżać na teren Uroczyska, tym jutro o świcie zajmą się oddziały Świątyni, które do tego czasu do nas dołączą, i Błyskawice. Ale to Uroczysko ma milę szerokości i cztery długości, a od południa właściwie nie mamy w jego okolicy żadnych oddziałów. Dlatego chciałbym, hm… Świątynia by chciała, aby wasze czaardany, wraz ze wszystkimi ochotnikami, których zdołacie zebrać, jeszcze dziś objechały Uroczysko i zajęły pozycję w tym miejscu.
Wskazał punkt na mapie.
— Jutro może się okazać, że nie uda nam się zabić ich wszystkich, niektórzy na pewno będą próbowali uciec. Jeśli z Uroczyska wyjedzie na was ktoś nienoszący barw Świątyni lub Jeźdźców Burzy… — mnich zawiesił znacząco głos. — No cóż, sami wiecie, co robić.
W ten właśnie sposób znów wylądowali na Stepie. W linii prostej do Lithrew mieli około czterech mil, w praktyce ponad dziesięć, bo musieliby objeżdżać podłużne Uroczysko. Czaardan Laskolnyka liczył w tej chwili osiemnastu ludzi, reszta – ranna – została w zajeździe. Wethorm przyprowadził dwudziestu dwóch jeźdźców, dołączyła do nich dwudziestka ochotników, ledwo trzecia część tych, którzy szykowali się do walki z Błyskawicami. Gdy wyszło na jaw, że sprawa będzie nie z Se-kohlandczykami, ale z władającymi magią Pomiotnikami, i to na dodatek w pobliżu Uroczyska, większość miejscowych zabijaków wymknęła się chyłkiem do domów. Prawie żałowała, że też tak nie może.
Łowczy pojechał z nimi. Nawet Laskolnyk wyglądał na zaskoczonego jego decyzją. Aredon-hea-Cyren uśmiechnął się wtedy na wpół kpiąco i dotknął ręką piersi.
— Moje płuca, a także ojciec Senres, Pierwsze Ostrze, i Ceetron-deg-Lanes, Drugie Ostrze Świątyni, zdecydowali, że nie wezmę udziału w ataku. Zostałem przydzielony do oddziału miejskiego jako łącznik, bo z powodu choroby niewielki byłby ze mnie pożytek na Uroczysku. Tamtejsze wyziewy wyłączyłyby mnie z walki skuteczniej niż cios miecza. Ale jeśli zdarzy się, że jakiś Pomiotnik wyjedzie stamtąd na nas… — położył dłoń na rękojeści miecza — nie odmówię sobie drobnej przyjemności.
I tak sześćdziesięciu jeźdźców i Łowczy Pani Laal znaleźli się na granicy Uroczyska.
Rozbili obóz na wzniesieniu, z którego mieli widok na całą okolicę. Uroczysko rozciągało się na północ od ich pozycji i prawdę powiedziawszy, nie wyróżniało niczym szczególnym. Po prostu teren płynnie przechodził w płytką nieckę, której środek zawsze, odkąd Kailean sięgała pamięcią, wypełniała mgła. Nie było jakiejś określonej granicy, żadnego nagłego pasa zwiędłych traw czy wypalonej ziemi. Opary na tym terenie zmieniały tylko swoją wielkość, pulsując w dziwnym, niezrozumiałym rytmie. Jednego dnia miały średnicę ledwo kilkuset stóp, by następnego rozrosnąć się na milę i wypełnić całe zagłębienie. Za umowną granicę przeklętej ziemi uznawano ich najdalszy zasięg.
Kailean stanęła przy tej granicy i patrzyła na kłębiący się tuman. Wyglądał… zwyczajnie. Berdeth przydreptał i otarł się o jej nogę.
— Jesteś — mruknęła z roztargnieniem. — Co o tym myślisz?
Zaskomlał cicho, potem warknął.
— Tak. Ja też tak sądzę. — Opuściła dłoń i podrapała go za uchem. — Może być ciekawie.
Pies parsknął i zniknął w wysokiej trawie. Ktoś zbliżał się od strony obozowiska. Kocimiętka. Błysnął uśmiechem pod płowym wąsem.
— Gadasz do siebie, Kailean?
— Prawie. Głośno myślę. Będziemy wysyłać patrole na boki?
Pokręcił głową.
— Nie. Mnich twierdzi, że wyczuje każdego Pomiotnika, który będzie próbował wyjść z Uroczyska. I mam wrażenie, że stary też nie pali się do rozdzielania sił. Coś mi tu śmierdzi.
— Nie tylko tobie. Rozmawiałam z dziewczynami. Lea mówi, że cały czas ma gęsią skórkę, a Daghena obwiesiła siebie i swojego konia taką ilością amuletów, że wyglądają jak przebierańcy na Święto Lata. Mam wrażenie, że nikt dzisiaj nie będzie spał.
— Co racja, to racja. Stary chodzi w kółko i mamrocze pod nosem, a Lans i Gerones omal się nie pobili. Mnie też ciarki chodzą po grzbiecie — splunął. — Cholerne Uroczysko. Naprawdę wolałbym, żeby wszystko było prostsze, Błyskawice są po tej stronie rzeki, no to ich tłuczemy, a nie pełnimy rolę saka, do którego napędzają ryby. Zobaczysz, skończy się tym, że będziemy im jeszcze opatrywać rany, trzymać za rączki i podcierać tyłki.
— Niedoczekanie. — Uśmiechnęła się szeroko.
— Zobaczysz. — Odwrócił się. — Witaj, Dag.
Z pagórka właśnie schodziła Daghena. Laskolnyk przyjął dziewczynę do czaardanu ledwo przed miesiącem, a Kailean już zdążyła ją polubić. Dag pochodziła z Hearysów, jednego z miejscowych plemion, które po najeździe Se-kohlandczyków nie podporządkowały się ich dominacji, tylko poszukały azylu na terenie Imperium, i była raczej typową przedstawicielką swojego ludu – wysoką, czarnowłosą i śniadą, z lekko skośnymi oczami. Skórzaną kurtkę i spodnie obwiesiła ptasimi piórami, kośćmi, woreczkami wypełnionymi ziołami, wisiorkami z kolorowych kamyków i muszli. Przy każdym ruchu wszystkie amulety ocierały się o siebie i postukiwały.
— Przyznaj się, obrobiłaś starą Byasę, co? — Kocimiętka szturchnął palcem jeden z woreczków i zaraz cofnął rękę. Coś zabrzęczało w środku.
— Nie. — Dziewczyna uśmiechnęła się i mogli zobaczyć, że wszystkie zęby zabarwiła sobie na zielono, żując gnyss. — Sama zrobiłam. Babka mnie nauczyła.
— No jasne. Plemienna magia. — Kailean pokiwała głową. — Podobno jest bardzo skuteczna, zwłaszcza w formie długiego drzewca z piórem z jednej, a kawałkiem żelaza z drugiej strony. Taki amulet nazywa się Strza-ła i potrafi odpędzić każde zło. Zwłaszcza wystrzelony z dobrego łuku. A swoją drogą, nasz świątobliwy mąż nie wpadł na twój widok w szał? Tyle wczoraj mówił o aspektowanych czarach…
Kocimiętka spojrzał na nią spode łba.
— Skąd wiesz?
— My, dziewczyny, mamy swoje tajemnice… — Daghena błysnęła zielonym uśmiechem. — Nie interesuj się. Co jeszcze gadał?
— Takie tam, kapłańskie bzdury, Wojny Bogów, stare legendy, walka dobra ze złem.
— Aha. Ciekaw jestem tylko, dlaczego, jeśli chodzi o walkę dobra ze złem, kapłani tak rzadko ruszają sami swoje tyłki. Gadanie, gadanie, gadanie, a potem zawsze idźcie dzieci tłuc się z siłami Mroku sami, bo ja tu muszę jeszcze Świątynię pozamiatać…
— Wina się napić — dodała Daghena.
— Dziewkę wy… — Kailean obejrzała się, wyczuwając ruch — … wyspowiadać.
Kocimiętka parsknął.
— No co ty, Kailean? Chyba…
— Wychędożyć? — Aredon-hea-Cyren podszedł bezszelestnie. — Jak widzicie, nie wszyscy kapłani spędzają całe życie w świątyniach, a jeśli ktoś twierdzi inaczej, to z radością, po skończeniu spraw tutaj, stanę w obronie honoru Łowczych Pani Stepów. — Uśmiechnął się zimno i położył dłoń na rękojeści miecza.
Kocimiętka cofnął się o krok, zmrużył oczy.
— Nie wydaje mi się, żeby to było konieczne. — Kailean stanęła między nimi. — Już to widziałam, mnichu, poważny ton, groźna mina, a za chwilę kpiny i drwiny.
— Tak właśnie myślałem, że ktoś podsłuchiwał naszą naradę. Z sufitu wciąż sypały się jakieś paprochy, a twój kha-dar robił wszystko, żeby odwrócić naszą uwagę od tego niezwykłego zjawiska.
— Myszy. I szczury — rzuciła z niewinną miną. — Stary Bett nigdy się do tego nie przyzna, ale ma w zajeździe szczury wielkie jak prosiaki. Podobno od czasu do czasu jakiś gość znika z pokoju, a rano znajdują tylko kilka pokrwawionych szmat.
— No. To dlatego sypiamy w jednym pokoju. — Daghena pokiwała energicznie głową, amulety zaszeleściły i zastukały. — Zawsze któraś trzyma wartę.
Łowczy zmierzył ją od stóp do głów, ale nie skomentował jej słów. Kailean przyznała mu za to spory plus.
— Laskolnyk wzywa wszystkich na szczyt wzgórza. Chce ustalić rozstawienie ognisk i kolejność wart. I ma jakieś zalecenia na jutro. — Łowczy wzruszył ramionami. — Zdaje się, że spadłem do roli posłańca. Czujecie się usatysfakcjonowani?
* * *
Zbliżała się północ. Kailean siedziała sama przy niewielkim ognisku, nie mogąc zasnąć, mimo iż przed chwilą skończyła wartę. Zamiast tego gapiła się w płomienie, pozwalając myślom płynąć własnym, leniwym torem.
W mroku po drugiej stronie ognia zapaliły się dwa ślepia.
— Możesz wyjść.
Berdeth pojawił się w kręgu światła i położył na ziemi.
— Węszyłeś?
Parsknął i wydał dziwny, podobny do chichotu odgłos.
— No. Też sądzę, że to strata czasu. Ale jutro miej oczy szeroko otwarte.
Pies zastrzygł uszami i poderwał się na równe łapy. Zaskomlał cicho i wycofał się tyłem w ciemność.
Usłyszała szelest. Aredon stał za nią, z derką w jednej, a kawałkiem placka w drugiej ręce.
— Można się przysiąść?
— Tam — pokazała miejsce po przeciwnej stronie ogniska.
Usiadł bez słowa. Dorzuciła trochę suszu w płomienie. Trzasnęło, chmura iskier zatańczyła w powietrzu, ciemność cofnęła się jakby przestraszona, wypluwając w odwecie chmarę nowych cieni. Psa nigdzie nie było.
Poczuła, że mnich się jej przygląda, uniosła wzrok – patrzył z tym swoim bezczelnym uśmieszkiem na twarzy.
— Nie bywasz zbyt często na Stepach?
Wydawał się zaskoczony tym, że odezwała się pierwsza.
— Nie.
— I nie znasz panujących tu zwyczajów.
— Nie. Świątynia w Yerth to jednak kawał drogi stąd. Prawie rdzenne ziemie Imperium.
— Mam się poczuć jak dzikuska z pogranicza? Zapamiętaj sobie mnichu – tu, na równinach, jeśli popasasz z kimś obcym przy jego ognisku, to nie gapisz się na niego jak prosię na płonący chlewik. Za to można dostać batem przez pysk albo nożem między żebra. Tylko kamraci, kompani, towarzysze z jednego czaardanu zachowują się tak swobodnie. Obcy przy ognisku pilnuje własnych spraw i jest wdzięczny, że pozwolono mu się do tego ognia przysiąść. Pojąłeś?
Opuścił wzrok.
— Tak.
Wyciągnęła szablę i zaczęła drobiazgowo sprawdzać klingę, od czasu do czasu przejeżdżając po niej osełką. Przez dłuższą chwilę słychać było jedynie złowieszcze zziip, zziip, zziip.
— Jak się zostaje Qard’kellem?
O mało nie udławił się plackiem.
— Sss… słucham?
— Jak zostałeś Łowczym? Nikt ci jeszcze nie zadał tego pytania?
Uśmiechnął się dziwnie.
— Raz. Dawno temu.
— No i? Co odpowiedziałeś?
— Nic. To był kapłan Pomiotników. Zastrzeliłem go z kuszy.
— Nie widzę żadnej kuszy, więc chyba nie grozi mi niebezpieczeństwo.
— Nnn… nie. — Uśmiechnął się. — Zawsze jesteś taka bezpośrednia?
— Wychowałam się w górach, dorosłam na Stepach. Nie miałam okazji nauczyć się dworskich manier. A ty?
— Jestem szóstym synem barona dak-Porkara. Miałem do wyboru albo armię, albo zakon. Ale musztra, marsze, ciągłe ćwiczenia i inne uroki wojskowego życia jakoś mnie nie pociągały, więc kapłan, który od lat był na garnuszku u mojego ojca, doradził mu, żeby wysłać mnie do Derfanery.
— Tego Derfanery?
— Tego samego. Wielkiego Łowczego Pani Stepów. A on już znalazł mi zajęcie stosowne do umiejętności.
Mnich milczał przez kilka uderzeń serca.
— Właściwie to chciałbym móc powiedzieć, że sama Pani Stepów przyszła do mnie i wskazała moje powołanie, ale prawda wygląda tak, że wolę to — musnął rękojeść miecza — od kaszy z wojskowego kotła.
Zauważył, że mu się przygląda, i posłał jej wredny uśmieszek.
— Czyżbyśmy zostali już towarzyszami?
— To moje ognisko, mnichu. Siedzisz tu tylko dlatego, że od innych wiało chłodem.
— Od tego też wieje.
— Zawsze możesz rozpalić własne.
Oderwała od niego wzrok i ponownie poświęciła całą uwagę szabli.
— Nie lubisz mnie.
To nie było pytanie.
— Ludzie nie lubią Łowczych. Dziwi cię to?
— Nie — westchnął. — Właściwie nie. Choć ciągle zastanawiam się dlaczego.
Wróciła do ostrzenia szabli, ignorując kpinę.
— Naprawdę, Kailean, nie wiem. Dlaczego ludzie czasem reagują na nas jak na Pomiotników? Dlaczego w tamtej izbie, gdy powiedziałem, kim jestem, miałem wrażenie, że chętniej widzieliby a’keer Błyskawic pod oknami niż mnie?
Zziip, zziip zamarło. Przyjrzała się uważnie rozmówcy, wyglądał na naprawdę zainteresowanego odpowiedzią.
— Co byś zrobił, gdyby kha-dar kazał ci się wynosić? Gdyby nie chciał tu przyjechać?
— No… nie wiem, nie przyszło mi to do głowy…
— Nie kłam, mnichu. Co byś zrobił?
Uciekł spojrzeniem w bok.
— Sąd świątynny. Albo książęcy trybunał.
— Właśnie — pokiwała głową. — Zgodnie z Kodeksem możesz zmusić nas do udziału w tej walce, nawet jeśli nie mamy na nią ochoty. Nie, nie — dodała szybko. — My też zabijamy Pomiotników, kiedy tylko się na nich natkniemy. Ale nie lubimy ludzi, którzy mogą nam rozkazywać. Nie po to wstępujesz do wolnego czaardanu, żeby potem przyjmować polecenia od byle kogo.
— Dziękuję bardzo.
— Nie ma za co, mnichu. Tu są Stepy. Ludzie żyją jak chcą – i załatwiają swoje problemy też tak, jak chcą.
Łowczy kiwnął głową.
— To dlatego mój mentor powtarzał, że sto mil na zachód od Amerthy Imperium rządzi tylko z nazwy. Zawsze, gdy to mówił, krzywił się, jakby bolał go ząb.
Wzruszyła ramionami.
— Tu są Stepy — powtórzyła. — Dwadzieścia mil stąd mamy rzekę, a za nią Se-kohlandczyków. Sądzisz, że ktoś będzie się przejmował jakimiś zakazami czy nakazami? Jakimś Kodeksem czy prawami świątynnymi, skoro każdego dnia i nocy chałupa może zapłonąć mu nad głową? Człowiek jedzie spokojnie w odwiedziny, a tu nagle – brzdęk, i próbuje oddychać przez gardło przebite strzałą. Małe dziewczynki, wychodząc pasać gęsi, zabierają ze sobą nie wierzbowe witki, tylko łuki i oszczepy. Kapłani chcieliby, żeby wszystko było ładne i poukładane, jak w świętych księgach. Grzmią o Pomiotnikach i łasce Pani, na którą trzeba zasłużyć. Ale kiedy bandyci strzelają do twojej rodziny, to ich nie ma w pobliżu — mówiła coraz szybciej, z coraz większą pasją. — Więc nie opowiadaj mi o jakimś starym dziadydze, który się krzywi na myśl o granicy, bo on siedzi w mieście, za murami, i sypia pod puchową pierzyną, więc nie wie, jak to jest żyć tu, z koczownikami i bandytami kryjącymi się za każdym krzakiem!
Łowczy uniósł dłonie w obronnym geście.
— Przecież ja nic nie mówię, jeżdżę wzdłuż granicy wystarczająco długo, żeby znać… realia. Nawet gdy rządziła tu Świątynia, tereny te uchodziły za dzikie i mało cywilizowane. Mnóstwo na wpół osiadłych koczowników i innych ludów. A po przybyciu Meekhanu zrobiło się jeszcze gorzej. Meekhańczycy z zachodu, Wessyrczycy spod gór, Inuowie, Laferowie, niedobitki Hearysów, i tak dalej. Każdy, komu ciasno było na rodzimych ziemiach, trafiał tutaj. I… Co cię tak śmieszy?
— Głupiec grzejący się przy ognisku — palnęła, szczerząc się szeroko. — O Pani, miłosierna dla ubogich na umyśle… Ty naprawdę nic nie rozumiesz?
Mężczyzna żachnął się, wyraźnie zły.
— Nie wierzę, że długo jeździsz po Stepach — kontynuowała. — Inaczej nie mówiłbyś „Kiedy rządziła tu Świątynia” tak swobodnie. Minęło trzysta lat, odkąd Imperium wchłonęło ziemie Świątyni Laal Szarowłosej, ale tu ciągle są tacy, którzy dostają szału na wspomnienie władzy kapłanów. A gdy jeden z nich rzuca to takim lekkim tonem, to prosi się, żeby ktoś podciął mu popręg.
— Nie gardło? — Łowczy był poirytowany, na jego policzkach pojawił się rumieniec. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
— Podcięty popręg nie krwawi, a gdy w pełnym cwale siodło zjedzie ci z końskiego grzbietu, to i tak nie przeżyjesz. Wypadki się zdarzają. Nie chce ci się spać?
Zarumienił się jeszcze bardziej.
— Nigdy nie mogę zasnąć przed walką. A ty?
— A ja mogę, chyba że czekam przy granicy Uroczyska. — Skrzywiła się. — Nie, żebym robiła to zbyt często.
Milczeli chwilę. On wpatrzony w ogień, ona gładząca osełką głownię szabli.
— Więc… — zawahał się. — Jeśli wybaczysz mi niedyskretne pytanie, co tu właściwie robisz?
— Co ja tu robię? Aaa… to znaczy, czemu uganiam się po Stepach z szablą i łukiem w garści, miast haftować gdzieś pościel na ślubną wyprawkę? Wychowałam się w górach, pod Olekadami, dorosłam tutaj. Żyję własnym życiem i nie śpieszy mi się do rodzenia bachorów jakiemuś wiecznie zapijaczonemu pastuchowi.
— To nie musiałby być pastuch.
— O, komplement. Całkiem niezły. — Uśmiechnęła się. — Jednak w Yerth uczą was nie tylko wymachiwania poświęconym mieczem i mamrotania egzorcyzmów w imieniu Laal Szarowłosej.
Aredon wydawał się urażony.
— Nie spieszy mi się — mruknęła w przestrzeń. — Nie jestem… Nie, inaczej. Gdyby matka dzień w dzień powtarzała mi, że muszę wyjść za mąż i rodzić jej wnuki, pewnie bawiłabym już drugie albo i czwarte. Ale przygarnęli mnie wozacy Verdanno, którzy chyba sami nie wiedzieli, jak powinni wychować… Nauczyli machać szablą, pozwolili wybrać własną drogę, a ona zaprowadziła mnie tu, na pogranicze Uroczyska i w towarzystwo mnicha, który nie może zasnąć i niewiele wie o Stepach.
— A właściwie jak… jak…
— Jak to się stało, że Meekhanka czystej krwi zamieszkała w verdańskiej kuźni?
— Tak.
Kailean zapatrzyła się w ogień.
— Wspominałeś coś o walce dobra ze złem, mnichu — zaczęła mówić po długiej chwili. — Powiedzmy, że też miałam okazję wziąć w niej udział, tylko że zło wygrało. Moje zło nie było jakimś potworem z mitycznych czasów, pomiotem Niechcianych. Moje zło na pewno miało ojców i matki, kamratów i kochanki. Urodziło się, uczyło płakać, śmiać się, chodzić, mówić, kłamać i kląć. Z pewnością miało też jakieś imiona i nazwiska. Ale to nic nie zmieniło.
Przymknęła powieki.
— Podróżowałam z ojcem, matką i dwoma braćmi na południe. Tam mieliśmy szukać szczęścia, lepszego losu. W górach uprawialiśmy niewielkie dzierżawione pole, hodowaliśmy stadko kóz, kilka owiec. Często było głodno i chłodno, jak pamiętam, a z południa, ze Stepów, dochodziły wieści, że każdy, kto przyjedzie i się tam osiedli, dostanie tyle ziemi, że w pół dnia nie objedzie ich koniem. Więc ojciec, po którymś przednówku, gdy znów musieliśmy jeść chleb z mąki doprawianej żołędziowym prochem, spakował nas i ruszył na południe. Jak widać, można być Meekhańczykiem z dziada pradziada i marzyć o tym, żeby zamieszkać wśród barbarzyńców…
Zapatrzyła się w ogień, szukając jakichś emocji, ale te wspomnienia dawno już przestały boleć.
— Napadli nas bandyci. Nikt ważny, żaden tam Czarny Hosse czy Wehyr Zabójca. Ot, kilku zbirów, którzy chyba nawet nie liczyli na takie szczęście. Akurat rozbijaliśmy obozowisko, gdy wyłonili się z mroku. Mój ojciec nawet nie zdążył sięgnąć po broń, dostał trzy strzały. Braci stratowali końmi. Matkę przyszpilili do ziemi włócznią. Ja…. Ja akurat poszłam w krzaki, za potrzebą. Patrzyłam na to, co się działo, kucając ze spódnicą zadartą aż po pępek. W tyłek kłuł mnie jakiś patyk.
Uśmiechnęła się z dziwnym, strasznym grymasem.
— Śmieszne, prawda? Mordowali mi rodzinę, a jedyne, co pamiętam wyraźnie, to ten cholerny patyk, który uwierał mnie w dupę. A oni skończyli szybko. Chodziło im tylko o pieniądze, konie i tych kilka cennych drobiazgów, które mieliśmy ze sobą. Odjechali równie szybko, jak się pojawili. Prosto w noc. A ja… Ja siedziałam tam, w tych krzakach, aż do świtu. Potem wzięłam łuk, którego nie znaleźli w ciemnościach, i poszłam za nimi. Miałam trzynaście lat i myślałam tylko o jednym. Znaleźć ich i zabić. A oni nie spieszyli się, byli przecież u siebie… Panowie Stepów. Więc znalazłam ich, dzień później, akurat gdy planowali napaść na kolejnych wędrowców. Nie pamiętam dokładnie, co zrobiłam, wjeżdżali właśnie do ich obozu, a ja zaczęłam krzyczeć i strzelać. Podobno trafiłam przywódcę bandytów w chwili, gdy miał przebić włócznią samego And’ewersa. Zawsze miałam dryg do łuku. Potem straciłam przytomność. Ocknęłam się na wozie. Tak poznałam ród Kalevenhów.
— A twoi dalsi krewni?
— Nie mam, nie tutaj. Pochodzę z północy i tam zostawiłam jakieś ciotki i wujów, którzy tak jak my, na przednówku chleb mąką z żołędzi doprawiali — skrzywiła się. — Pewnie by się ucieszyli, gdyby im się na głowę zwaliła jakaś dorastająca pannica, a z nią słowo posag.
— Więc zostałaś z Verdanno?
— A bo co? — rzuciła naraz gniewnie, nie spodobał jej się ten ton, zbyt wiele razy słyszała pełne fałszywej troski zdania wypowiadane podobnym głosem. — Myślisz, że było mi u nich źle? Że harowałam od świtu do nocy na kawałek chleba i kąt do spania, jak musiałabym to robić, gdyby zajęła się mną jakaś „odpowiednia” rodzina? Pewnie skończyłabym wtedy, rodząc w wieku czternastu lat nieślubnego bachora, którego zrobiłby mi mój łaskawy opiekun. Verdanno przygarnęli mnie i wychowali jak własną. A kiedy postanowiłam żyć na swój sposób, dali błogosławieństwo, szablę i dobrego konia.
— Przecież ja nic takiego nie powiedziałem… — Łowczy uniósł ręce w obronnym geście.
Kailean fuknęła gniewnie i wróciła do wpatrywania się w płomienie.
— Za dużo.
— Słucham…?
— Za dużo razy słyszałam takie rzeczy. Och, to jest to biedne dziecko, które musi wysługiwać się brudasom. Ach, to ta sierotka, która haruje w kuźni u dzikusów. Ojej, co za wstyd, żeby meekhańska dziewczyna musiała robić takie rzeczy. I tak dalej. Kiedy dotarliśmy do pierwszego miasteczka – to była taka dziura, zdaje się Gwyret – tamtejszy burmistrz odebrał mnie And’ewersowi i oddał w „lepsze ręce”. Zostałam służącą u miejscowego rzeźnika. A mój nowy opiekun przylazł do mnie pierwszej nocy i zaczął obmacywać. Miałam tylko trzynaście lat, ale byłam wyrośnięta. I na dodatek niczyja. Więc myślał, że może ze mną zrobić, co mu się spodoba.
Zamilkła na chwilę, podciągnęła kolana pod brodę, zastygła w tej pozycji.
— Najgorsze jest to, że ja też tak myślałam. Że jestem niczyja. Że nie mam nikogo i niczego. Nazajutrz jeden z chłopaków And’ewersa, Der’eko, spotkał mnie przypadkiem na ulicy, gdy szłam na targ. Beczałam całą noc i on to z miejsca zauważył. Prawie siłą zaciągnął mnie do ciotki Vee’ry, a ona w parę chwil wyciągnęła ze mnie to, czego obiecywałam nigdy i nikomu nie opowiadać. Wypłakałam się na jej kolanach jak małe dziecko. A potem podniosłam wzrok i zobaczyłam minę And’ewersa. I Der’eko, i Ruk’herta, i Det’mona. I nagle zrozumiałam, że nie jestem niczyja. Że jestem ich, a oni są moi. Tego samego dnia kowal w towarzystwie czterech synów odwiedził rzeźnika. Nie wiem, co mu powiedzieli, ale gdy tylko wyszli, pobiegł blady i roztrzęsiony do burmistrza i zrzekł się opieki nade mną. A potem wyjechaliśmy stamtąd i trafiliśmy do Lithrew. No i historia prawie się powtórzyła. Prawie, bo w mieście stacjonowała wtedy chorągiew pancerna, a jej dowódca, pułkownik Jasferd, znał And’ewersa. I on wymógł na wszystkich, żeby mnie nie zabierano od Verdanno. Najpierw jednak porozmawiał ze mną i chyba tym, co go ostatecznie przekonało, był fakt, że na sugestię, że mógłby się mną zająć ktoś inny, dostałam ataku histerii.
— Ataku histerii? Ty?
— Jeśli można tak nazwać rzucanie różnymi przedmiotami i słowotok składający się w większości z przekleństw, to tak.
— Aha. Chciałbym to kiedyś zobaczyć.
— Nie chciałbyś. — Kailean się uśmiechnęła. — No więc zostałam w kuźni. Wychowali mnie jak każdą ze swoich córek, a to wszystko są porządne dziewczyny. Ale swoje to ja się nasłuchałam. Miejscowi może i wolą trzymać się własnych spraw, ale nawet tu meekhańska dziewczyna mieszkająca u Wozaków… drażniła. Minęło parę lat, zanim zaakceptowali And’ewersa i jego rodzinę, zanim skończyły się głupie zaczepki. Szkoda gadać. Parę razy musiałam użyć argumentów innych niż wrodzony wdzięk i urok.
— Jakich na przykład?
Przeciągnęła się, aż coś jej trzasnęło w ramionach.
— A to już, mnichu, jest zupełnie inna opowieść. Coś jeszcze? I tak na razie nie jestem śpiąca, możemy porozmawiać.
— Nie odpowiedziałaś na pytanie. Dlaczego właśnie wolny czaardan, najemna kompania rębajłów powiązana dziwnymi więzami lojalności i braterstwa? Musiały być inne drogi.
— Lojalności i braterstwa — parsknęła. — Też coś. Ciekawe, kto wymyśla takie bzdury. Wiesz chociaż, co oznacza słowo czaardan?
— To z dawryjskiego?
— Tak, kha-dar także. Czaardan znaczy mniej więcej „wojujący ród”, a kha-dar to po prostu „ojciec”. To nie najemna kompania rębajłów, tylko rodzina. Gdy wstępujesz do czaardanu, to jakbyś brał ślub, na dobre i złe. Póki będziesz żywy, nie zostawią cię na pastwę wroga, jeśli zostaniesz kaleką, nie zdechniesz z głodu. — Uśmiechnęła się w przestrzeń. — Jeśli ściągniesz na czaardan hańbę, nie będzie miejsca, gdzie mógłbyś się ukryć.
— Szukałaś jeszcze jednej rodziny?
— Być może. No i oczywiście chodziło o Laskolnyka.
Łowczy kiwnął głową ze zrozumieniem.
— Nie dziwię ci się. Gdybym nie został sługą Pani Stepów, oddałbym obie ręce, żeby z nim jeździć. Genno Laskolnyk, żywa legenda, człowiek, który ocalił Imperium. Do dziś opowiadają sobie anegdotę o tym, jak przyszedł do cesarza i powiedział…
— „Ty, ber-Arlens, czy jak ci tam, jak bardzo zależy ci na tym twoim Imperium?” — wyrecytowali jednocześnie i jednocześnie wyszczerzyli się do siebie.
— Właśnie. Wiesz, Kailean, że tę historię opowiadają sobie we wszystkich prowincjach? I wszyscy zastanawiają się, dlaczego generał Laskolnyk porzucił karierę w stolicy i wrócił na Stepy, żeby wieść żywot dowódcy niewielkiego czaardanu? Oficer, który kiedyś dowodził trzydziestotysięczną armią konną. Cholera, oficer, który z niczego tę armię stworzył. To dzięki niemu meekhańska jazda dziś jest tym, czym jest.
— Jeżdżę z nim dopiero pół roku, więc nie jesteśmy tak blisko, żeby mi się spowiadał, ale mówił kiedyś, że miał dość. Dość intryg, plotek, pomówień, ciągłej walki o wpływy na dworze. Walki, w którą bez przerwy chciano go wciągnąć, mimo że nie miał na to najmniejszej ochoty. W stolicy był dzikusem z dalekiej prowincji, nawet nie Meekhańczykiem, tylko jakimś mieszańcem z barbarzyńskiej matki i nieznanego ojca. Tamtejsza arystokracja ciągle patrzy na ludzi poprzez ich nazwiska, rody i czystość krwi.
— Znam to. Moja matka nie jest Meekhanką i chociaż jej ród w niczym nie ustępuje innym, nieraz musiałem odpowiadać na zaczepki i pogardę okazywaną przez różnych „lepszych ode mnie”. Najczęściej im ktoś mniej w życiu dokonał, tym bardziej podkreśla wielkość i znaczenie swoich przodków. — Łowczy sięgnął za siebie i dorzucił do ogniska kilka patyków, ogień strzelił iskrami i zatańczył wesoło. — Zdarzyło się parę razy, że musiałem użyć w dyskusjach o wielkości i znaczeniu rodów innych argumentów niż wrodzony wdzięk i urok.
Nie mogła się nie uśmiechnąć.
Nagle poczuła, że opuściło ją napięcie, a zmęczenie z całego wczorajszego dnia upomniało się o swoje. Owinęła się derką i zaczęła mościć na ziemi.
— Lepiej kładź się spać. Przed świtem musimy być na nogach.
— Aha. Eee… Kailean?
— Tak — zamruczała sennie.
— Dobranoc.
— Dobranoc, mnichu.
* * *
Cwał.
Cwał przez środek Uroczyska, nocą, prosto w mgłę, prosto w stronę rosnącej na widnokręgu czerwonej łuny. Prosto w śmierć.
Obudził ją krzyk, rozpaczliwe, przeciągłe wycie, rozrywające nocny spokój na strzępy. Była na nogach, zanim otworzyła oczy. Szabla wydobyta z pochwy zatoczyła łuk i zamarła. Nie było napastników. Ani Łowczego.
Pobiegła w stronę, z której dochodził krzyk. Lea. Siedziała na ziemi, trzymała się za brzuch i płakała. Wokół już zgromadzili się ludzie. Laskolnyk przykląkł przy dziewczynie i położył jej rękę na czole.
— Co się stało, Lea? — zapytał cicho.
— Oni umierają.
— Kto?
— Das, Krenna… Wszyscy… Nie zdążyli się schować, a teraz wszędzie jest ogień. Oni się spaląąąą!!! — zawyła.
— Kto, Lea? Kto ich napadł?
— Błyskawice… wjechali do miasta nocą… uzbrojeni… — Dziewczyna wpatrywała się w mrok zagubionym spojrzeniem, po brodzie ciekła jej strużka śliny. — Podpalali, zabijali każdego. Vendor, Vendor się broni, ale oni nie próbują go zdobyć… Zabijają wszystkich w mieście.
Laskolnyk wstał. Twarz miał jak wykutą z kamienia.
— Gdzie Łowczy?
— Wziął konia i odjechał jakąś godzinę temu.
— Gdzie?
— Nie mówił, kha-dar.
— Na koń!
Po chwili wszyscy byli w siodłach. Laskolnyk uniósł się w strzemionach i wskazał na północ. Na widnokręgu pojawiła się czerwona łuna.
— Błyskawice zaatakowały. Lithrew płonie. Trzeba się spieszyć. Kto jedzie za mną?
Kailean miała ochotę wzruszyć ramionami. Trzeba się spieszyć, a to znaczy, że pojadą przez Uroczysko. Ciekawa była, czy znajdzie się ktoś, kto nie odpowie na wezwanie Genno Laskolnyka.
Nie znalazł się. Nawet Wethorm tylko skinął głową i kazał swoim ludziom zająć miejsce w szyku.
Mieli przejechać galopem, bok w bok, strzemię przy strzemieniu. Sześćdziesięciu jeźdźcom powinno się udać.
Cały plan trafił szlag, gdy tylko wjechali w mgłę na Uroczysku. Mimo księżyca zbliżającego się do pełni, widoczność spadła do kilku kroków. Kailean jechała po prawej stronie kolumny, mając przed sobą Daghenę, a po lewej Kocimiętkę. Jeźdźca przed Dagheną ledwo mogła dostrzec, a za siebie się nie oglądała, całą uwagę skupiając na utrzymaniu szyku. Toryn nie był zadowolony, że wyciągnęła go ze stajni. Jego noga ciągle dawała o sobie znać. Mgła także mu się nie podobała. Okazywał złość, parskając i próbując ugryźć konia Kocimiętki. Po trzeciej próbie nachyliła się nad końskim karkiem i warknęła:
— Jeśli natychmiast nie przestaniesz, jak tylko dotrzemy do miasta, zrobię z ciebie wałacha! Nie ma czasu na zabawy.
Ciotka Vee’ra stwierdziła kiedyś, że taka groźba podziała na każdego samca. Najwyraźniej miała rację.
Wtedy po swojej prawej stronie zobaczyła stwora. W pierwszej chwili miała wrażenie, że potwór składa się z mgły – jest tylko złudzeniem, kształtem utkanym z tumanu poruszonego ich przejazdem. Przez zarys jego sylwetki widziała trawę i krzewy, zostające szybko za nimi. Potem stworzenie zbliżyło się do niej w dwóch olbrzymich susach i ujrzała wszystkie szczegóły.
Bestia była podobna do ogromnego, nadmiernie wychudzonego charta, którego ktoś pozbawił ogona, oczu, uszu i ogolił z sierści. Mięśnie i ścięgna, pokryte siateczką błękitnych żył, poruszały się pod skórą jak oszalałe ze strachu węże, na głowie brakowało nie tylko oczu, ale nawet jam po nich – nic, tylko gładka kość czaszki przechodząca w wydłużony pysk. Potwór obrócił łeb w jej stronę, jakby się przyglądał, i otworzył szczęki. Czarne, szkliste zęby, wyglądające jak zrobione z obsydianu, błysnęły w parodii uśmiechu.
— Uwagaaa! — dobiegło z czoła oddziału.
Za późno, zaczęło się piekło.
Mgłę wypełniło rozpaczliwe końskie rżenie i wrzaski ludzi. Kailean nie czekała na atak, lekko wstrzymała konia i gdy zaskoczony stwór wysunął się do przodu, odbiła w prawo, w pełnym galopie najechała na niego i uderzyła z góry. Szabla przeszła przez bestię niemal bez oporu, jakby cięte ciało składało się nie z kości i mięśni, ale z chrząstek i śluzu. Toryn stratował napastnika, kładąc uszy po sobie i rżąc przeraźliwie. Nareszcie coś go przestraszyło.
Oddział poszedł w rozsypkę. Każdy z jeźdźców puścił konia w cwał, byle szybciej, byle dalej od bladych, na wpół widmowych kształtów wyskakujących z mgły i szarpiących obsydianowymi kłami. Kailean minęła kłębowisko kilku piekielnych psów, walczących o fragmenty czegoś, co przed chwilą było zapewne człowiekiem. Dwie bestie oderwały się od trupa. Zaczęły ją zachodzić z boków, z lewej i prawej strony, bez trudu zgrywając rytm swoich ruchów, jakby jeden był lustrzanym odbiciem drugiego.
Uderzą jednocześnie, pomyślała. Jeden zamarkuje atak, a drugi ściągnie mnie z siodła. Tylko który? No, który pierwszy, sukinsyny?!
Trzeci kształt wyłonił się po lewej z mgły między Torynem a bestią. Berdeth. Mknął wyciągnięty tuż przy ziemi, jego płowa sylwetka prawie zlewała się z trawami. Stwór odskoczył, jakby dostał w bok potężnego kopniaka. Berdeth warknął, a bestia, mimo że większa, nie przyjęła wyzwania. Wyhamowała i znikła we mgle.
Rozległ się brzęk cięciwy i stwór po prawej potknął się, zarył głową w ziemi i został w tyle.
Z mgły przed Torynem wyłoniły się sylwetki dwojga jeźdźców. Kocimiętka i Daghena. Pióra, kości i kamyki, z których dziewczyna przygotowała swoje amulety, szarpały się na sznurkach we wszystkie strony, obijając się o siebie, klekocząc i szeleszcząc. Koń mężczyzny biegł przed siebie ciężkim, nierytmicznym galopem, plamiąc ziemię ciemną, prawie czarną krwią. Zrównała z nim tempo. Rzuciła okiem w bok, Berdeth oczywiście zniknął.
— Kailean! Już niedaleko, słyszałam gwizdek Laskolnyka! — Daghena, w galopie, zakładała na cięciwę kolejną strzałę.
Kocimiętka nie odezwał się, pochylony nad końską szyją, szeptał coś do ucha zwierzęcia. Wierzchowiec potknął się raz, drugi, płaty piany skapujące mu z pyska przybrały czerwoną barwę. Kailean zbliżyła się do niego.
— Przeskakuj! Toryn da radę!
Dwa widmowe stwory wyskoczyły z mgły. Pierwszy, trafiony strzałą, zwinął się w pół skoku i przepadł w ciemnościach, drugi skoczył wysoko, mierząc czarnymi kłami w szyję Toryna. Ogier opuścił nisko łeb i dał susa w przód, uderzając potwora piersią.
I nagle wyjechali z mgły. Bestia wypchnięta z tumanu, gdy tylko znalazła się w świetle księżyca, zawyła rozdzierająco i rzuciła się w tył. Kailean nie zauważyła nic więcej, pęd poniósł ich dalej.
Przed nimi na tle szkarłatnej łuny rysowały się sylwetki jeźdźców. Ogarnęła ich wzrokiem. Około pięćdziesięciu. Więcej, niż się spodziewała. Wyhamowali.
— Opar miał tylko pół mili średnicy. — Laskolnyk podjechał do nich z lewej. — A te stwory zaatakowały, kiedy byliśmy w połowie drogi. Gdyby tuman był dzisiaj szerszy…
Nie musiał kończyć. Żywa noga nie wyjechałaby z mgły.
Kocimiętka nie patrzył na kha-dara. Zeskoczył na ziemię, złapał za wodze i przytulił twarz do końskiej szyi. Kailean widziała teraz wyraźnie bok jego konia. To, co wcześniej wzięła za fragment nadprutego popręgu, było długie, owalne i lśniące. Jelito. Koń Kocimiętki biegł przez ćwierć mili z rozprutym brzuchem. Jego jeździec szeptał mu teraz coś do ucha.
Potem nagłym ruchem wyrwał z pochwy przy udzie długi nóż i wbił zwierzęciu tuż za przednią nogą. Koń ukląkł, westchnął, bardzo po ludzku, i zwalił się na bok. Tylne nogi szarpnęły się w kilku spazmach i znieruchomiały.
Kocimiętka powoli wytarł ostrze o spodnie.
— Jeździłem z nim od pięciu lat — zachrypiał.
Kailean uderzyło, że właśnie tak powiedział, nie „na nim”, tylko „z nim”.
— Kto, kha-dar? Kto to uczynił?
— Dowiemy się, Sarden.
— Dobrze by było, żebyśmy dowiedzieli się szybko.
Ciarki przeszły jej po grzbiecie od tego głosu.
— Dowiemy się w Lithrew. Wkrótce. To cztery mile, Sarden, dobrze by było, gdybyś wziął innego konia.
Dlaczego on tak mówi? Powoli, spokojnie, jak do wielkiego, uzbrojonego w napiętą kuszę dziecka.
Kocimiętka pokręcił głową, niespiesznie włożył nóż do pochwy.
— Żaden koń mnie teraz nie poniesie, kha-dar. Nie ten zapach. A ja nie chcę jechać z żelazem w garści. Tę krew muszę zmyć inaczej.
— Sarden…
— Nie martw się o dziewczyny, kha-dar. Każda z nich też ma swoje tajemnice. Dobrze wybrałeś.
Ruszył przed siebie. W miarę jak się oddalał, jego sylwetka zdawała się…
— Kailean! — Laskolnyk trącił ją w ramię. — Robota czeka.
Nie skomentował zajścia ani słowem.
— Ty i Daghena dołączycie do czaardanu Wethorma. Stracił więcej ludzi. Rozdzielamy się tutaj. Wy pojedziecie od wschodu, my od zachodu. Starajcie się nie rozpraszać w mieście. Jeśli bogowie pozwolą, spotkamy się przy rynku. W drogę!
* * *
Starajcie się nie rozpraszać. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Lithrew było tak naprawdę plątaniną uliczek i zaułków wciśniętych między najróżniejsze, stawiane bez ładu i składu budynki. Jeśli wjechało się w te uliczki, nie sposób było poruszać się inaczej jak gęsiego, koń za koniem. Nierozpraszanie się było dla oddziału jazdy w praktyce niewykonalne.
Gdy zbliżali się do miasta, okazało się, że sytuacja nie jest tak zła, jak wyglądała w pierwszej chwili. Płonęły składy Kewersa i kilka stajni położonych na obrzeżu. Większość domostw była nienaruszona. Szary piaskowiec, z którego wzniesiono ich ściany, trudno się palił.
Pierwsze ślady walki zobaczyli zaraz po wjechaniu do miasta. W uliczce stał koń. Bojowy ogier z se-kohlandzkim siodłem umazanym krwią. Lithrew umiało kąsać i trzeba było czegoś więcej niż kilkudziesięciu Jeźdźców Burzy, żeby wyrwać mu zęby.
To coś więcej znaleźli chwilę potem. Czaardan Wethorma rozpadł się już na kilka grup, każda z nich na własną rękę próbowała dostać się na rynek. Kailean i Daghena trzymały się razem, towarzyszyło im trzech miejscowych ochotników, którzy bez szemrania zaakceptowali, że rozkazy wydają im jakieś dziewczyny. W końcu obie były od Laskolnyka.
Kailean znała miasto, spędziła tu kilka ostatnich lat, powinna umieć przejechać przez nie z zamkniętymi oczami. Teraz wiatr wpychał gęsty, smolisty dym pomiędzy uliczki, ograniczając widoczność do kilkunastu kroków, ale nie chodziło tylko o to. Miała wrażenie, że coś porobiło się z przestrzenią, z odległościami. Uliczka, która powinna mieć kilkanaście kroków, wiodła ich przez kilkadziesiąt uderzeń kopyt w przód, by nagle skończyć się ślepą ścianą. W Lithrew, które pamiętała, nie było takiego miejsca. Jeden z ochotników jęknął i załkał cicho, po kwadransie błąkania się po rodzinnym mieście był już w pół drogi do paniki.
— Wy dwaj! Na lewo! Zobaczcie, czy jest wolna droga. — Nie miała zamiaru pozwolić im na bezczynność, Laskolnyk zawsze powtarzał, że jak nie wiadomo, co się dzieje, to trzeba przynajmniej znaleźć ludziom coś do roboty. — Dag, czujesz?
Czarnowłosa skinęła głową.
— Czary, potężne. Jak na Uroczysku, tylko inne. Ktoś próbuje nam mącić w głowach. Amulety zachowują się dziwnie.
Rzeczywiście, kości, pióra i woreczki, którymi obwiesiła siebie i konia, kołysały się lekko, ale w asynchronicznym rytmie, jakby każdym bawiła się inna para małych dłoni.
Nagle rozległo się dzikie rżenie i ze ściany wypadł spieniony koń. Roztrącił ich wierzchowce i spróbował przejść w cwał, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa, potknął się, raz, drugi, i zarył chrapami w ziemię. Jeździec, wyrzucony z siodła, przeleciał kilka jardów i gruchnął na ubity trakt. Martwy. Błyskawica. Z pleców sterczały mu drzewca bełtów.
Ściana zrobiła się przejrzysta i rozwiała się w powietrzu jak ciemny opar. Uliczka wychodziła na niewielki, wysypany piaskiem placyk. Kilka pochodni zatkniętych w ścianach najbliższych budynków dawało dość światła, by przyjrzeć się stojącemu pośrodku placu mężczyźnie. Ubrany był jak zamożny kupiec, w zielenie i granaty, pochylał się właśnie nad rozciągniętym na ziemi ciałem. W prawej dłoni trzymał krótki, prosty nóż.
Leżący na mokrym od krwi piasku był młodym Se -kohlandczykiem. Żył jeszcze, oddychał chrapliwie, próbując odczołgać się na plecach od górującej nad nim, ciemnej postaci. Przez chwilę Kailean miała wrażenie, że patrzy na jakieś malowidło, mitologiczną scenę z czasów Wojen Bogów, przedstawiającą stwora Niechcianych pochylonego nad ofiarą.
Bo mężczyzna, mimo świetnego stroju, lśniących butów, śnieżnobiałych mankietów i kołnierza, nie był człowiekiem. Twarz górująca nad leżącym była wielka, napuchnięta, kanciasta, jakby kości czaszki zostały połamane i byle jak złożone na nowo. Jego skóra błyszczała metalicznie, wargi skurczyły się, odsłaniając zęby. Zamiast nosa widniała druga para ust, okrągłych, okolonych szpiczastymi, czerwonymi zębami. Oczy wyglądały, jakby wypełniała je smoła.
Pomiotnik. Mężczyzna był Pomiotnikiem, który zbyt głęboko sięgnął w Mrok i został wypaczony. Na ich widok uniósł głowę i uśmiechnął się. Oboma ustami.
Daghena spięła konia i pierwsza wypadła na plac. Pomiotnik wyprostował się, czary zawirowały wokół niego w ciemnych, czarnych pasmach i uderzyły w dziewczynę.
Kailean jako dziecko uwielbiała bawić się dmuchawcami. Zrywała ich całe pęki i dmuchając co sił w płucach, rozsiewała na wszystkie strony maleńkie nasionka. To wspomnienie przemknęło jej przed oczami, gdy czar uderzył w Daghenę. Dmuchawiec trafiony porywem mocnego wiatru. Koń i dziewczyna zatrzymali się w pół skoku, wiszące na nich amulety szarpnęły się nagle, jakby targnięte potężnym powiewem, po czym pofrunęły w tył, ciągnąc za sobą smużki dymu. Daghena krzyknęła, tylko raz.
Kailean wyminęła towarzyszkę, kopyta Toryna zapadały się w miękki piasek, ale to go nie zwolniło, w dwa uderzenia serca byli przy czarowniku. Mężczyzna zwinnym, wężowym ruchem odsunął jej się z drogi, zachodząc z lewej. Nie próbowała ciąć szablą, wyrwała nogę ze strzemienia i kopnęła go w pierś, wkładając w cios masę i pęd konia. Wstrząs omal nie zrzucił jej z siodła, ale było warto. Pomiotnik poleciał do tyłu, jakby otrzymał cios oblężniczym taranem, uderzył w ścianę pobliskiej stajni i zaczął się po niej osuwać, wydając zduszony jęk. Nie dotarł do ziemi, strzała o barwionych na zielono piórach brzęknęła Kailean koło ucha i przyszpiliła go do muru. Nie czekała, co będzie dalej, zeskakiwała już z siodła i w głębokim wypadzie cięła poziomo, trochę za głęboko, bo ostrze zgrzytnęło o kamień, ale to nie miało znaczenia. Głowa Pomiotnika pofrunęła w ciemność.
Obejrzała się, Daghena zakładała właśnie na cięciwę kolejną strzałę.
— Nie ma potrzeby, Dag.
— Jest — wychrypiała. — Ten sukinsyn omal mnie nie oślepił.
Łuk brzęknął raz jeszcze. Stały chwilę, ciężko oddychając.
— Jak się czujesz?
— Jakbym dostała w twarz garnkiem wrzącego oleju. — Czarnowłosa ostrożnie dotknęła policzka, zasyczała. — Będę miała blizny?
— Nie. Gębę masz czerwoną, ale nic poza tym. Plemienna magia, co?
— Babka byłaby dumna. — Daghena uśmiechnęła się boleśnie. — Gdyby nie amulety, oddarłby mi ciało od kości.
— Gdyby nie twoje amulety, zabiłby nas obie. Gdzie reszta?
— Uciekli… chyba uciekli. Kiedy mnie minęłaś, słyszałam coś jakby tętent za plecami, zdaje się, że to kawaleria pomyliła kierunek. — Daghena wyjęła z kołczana kolejną strzałę. Wskazała głową. — A co z nim?
Se-kohlandczyk, psiakrew, zupełnie o nim zapomniała.
Kailean podeszła do leżącego na ziemi jeźdźca. Oddychał ciężko, chrapliwie. Gdy spotkał Pomiotnika, najwyraźniej fala czarów wyrzuciła go z siodła. Jego pancerz zwisał w strzępach i dymił, a nogi wyglądały na połamane. Takich ran nie powodowała zwykła broń.
Nie schowała szabli do pochwy. Nie starła z niej krwi. Po co dwa razy odwalać tę samą robotę?
Musiał wyczytać to z jej twarzy, bo uniósł się na łokciach i przez chwilę starał wyglądać jednocześnie dumnie i pogardliwie. Trudna sztuka, gdy się ma siedemnaście lat i wykrwawia w plac pokryty końskimi i krowimi plackami.
— Weh krendlartsann… treolynn…
— Nie wysilaj się, chłopcze. — Podeszła bliżej i przykucnęła, z satysfakcją obserwując, jak na słowo „chłopcze” policzki zalała mu fala purpury. — Po pierwsze, od wielu lat wszyscy Jeźdźcy Burzy mają obowiązek znać meekhański przynajmniej w takim stopniu, żeby móc wypytać jeńców o drogę. Po drugie, najwyraźniej mnie rozumiesz, prawda, chłopcze?
Nie odwrócił wzroku, jak zakładała, tylko nieznacznie skinął głową.
— Dokończ — warknął.
— Chętnie, ale jeszcze nie teraz. Najpierw powiesz mi, dlaczego napadliście z Pomiotnikami na nasze miasto.
Zatkało go, to było widać, zapewne spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego oskarżenia.
— Nie napadliśmy z veardehass na wasze miasto… tylko na nich… Na bandę Pomiotników, którzy uwili sobie tu ciepłe gniazdko i… i na ich sługi. No, już. — Spojrzał jej hardo w oczy. — No już, ty… kawennea’fenn.
Kawennea’fenn, sparszywiały pies zjadający trupy na polu bitwy. Nieźle.
— Więc jestem jego sługą, tak? — Kailean wskazała na przyszpilone do ściany zwłoki. — A łeb mu ucięłam, bo za mało płacił, co?
Przez chwilę wodził wzrokiem od niej do trupa.
— Ale kapłan… wasz kapłan powiedział, że to tutaj. Powiedział… że wyprowadzi z Lithrew zbrojnych, a wtedy my i oddział Łowczych oczyścimy miasto. Rano mają przybyć posiłki, żeby zdobyć zajazd.
— Jaki kapłan? — Po krzyżu przebiegł jej zimny dreszcz.
— Łowczy, Aredon-hea-Cyren.
Daghena zaklęła. Kailean wolno wypuściła powietrze.
— Spokojnie, Dag. A ty mów po kolei. Z jakiego jesteś Skrzydła?
— Z… — zawahał się — … z Czerwonych Dzików.
— Kto dowodzi?
— Akelan Danu Kredo.
— Słyszałam o nim. Szalony Dzik, prawda?
— Tak.
— Kiedy ten niby-Łowczy do was przyjechał?
— Dziesięć dni temu, miał znak, miecz Świątyni, laskę pokoju naszych Źrebiarzy… Wszystko.
— Co wam opowiedział? Nie, nie mów, sama wiem. Uraczył was historyjką o grupie Pomiotników pętających się po granicy, raz z jednej strony, raz z drugiej. Wymienił wszystkie ofiary, opisał odrażające zwyczaje, i tak dalej. Mam rację? Powiedział też, że Świątynia Pani Laal nie ma dość sił, żeby sama otoczyć i wybić tę bandę. Prawda? Zaproponował wspólny atak.
Ranny skinął głową.
— Co jeszcze mówił?
— Opowiedział, że banda opanowała miasto. Że urządzili się tu jak książęta… Że wypaczyli już większość mieszkańców i korzystając z bliskości przeklętej ziemi, zamierzają odprawić potężne czary.
— Nie wydawało się wam dziwne, że kazał zatrzymać się pod miastem?
— Powiedział… powiedział, że to uśpi czujność Przeklętych. Że nie domyślą się, co chcemy zrobić, jeśli pokażemy się najpierw w mniejszej liczbie…
Poczuła chłód.
— W mniejszej liczbie? To ilu was jest naprawdę?
— Pełny bojowy a’keer. Sto trzydzieści sześć koni.
— Niech to szlag! Dag! Zostań z nim, może nam się jeszcze przydać. Ja spróbuję znaleźć Laskolnyka, trzeba go ostrzec.
— Zaczekaj. — Daghena oderwała od końskiej uzdy podłużną kość z zawieszonymi na niej kilkoma piórami, jedną z nielicznych, które jej jeszcze zostały. — Zabierz, może się przydać.
Kailean założyła amulet na szyję, wskoczyła na siodło i zawracając konia, zdążyła jeszcze krzyknąć:
— Opatrz go, żeby nie umarł. I pilnuj.
Mogła wydawać takie rozkazy, w końcu była dłużej w czaardanie.
Ten nocny galop przez ogarnięte chaosem miasto długo pozostał jej w pamięci. Kilka razy zgubiła drogę w dymie i ciemnościach, raz ktoś do niej strzelił z kuszy, najpewniej któryś z miejscowych, później wpadła na trzech koczowników, zajętych wyważaniem drzwi do jednego z domów.
Używali jako tarana starego koryta wydłubanego z jednego kloca drewna, dwóch trzymało je z przodu, jeden z tyłu i łup, łup, łup, walili o drzwi. Zawiasy skrzypiały, z futryny sypał się kurz. Usłyszeli tętent kopyt, ale nie obejrzeli się, co okazało się błędem. To nie był nikt z ich oddziału. Nie zwalniając, przejechała obok napastników, tego trzymającego koniec koryta cięła od góry, unosząc się w strzemionach. Trafiła pod kątem, tuż nad obojczykiem, szabla gładko weszła w ranę i równie gładko z niej wyszła. Uderzony zagulgotał dziwacznie, puścił koryto i złapał się za szyję, próbując powstrzymać strumień jasnej, tętniczej krwi, tryskającej na wszystkie strony. Osunął się na kolana, powoli, jakby doświadczył właśnie jakiejś religijnej iluminacji – już martwy, chociaż jeszcze próbował walczyć. Nie było sensu dłużej się nim zajmować.
Pęd konia przeniósł ją dalej i wtedy właśnie noga Toryna odmówiła posłuszeństwa. Wierzchowiec zarżał ogłuszająco i wyhamował niemal w miejscu, prawie zrzucając ją z siodła. Mocno utykając, postąpił dwa kroki w przód i patrząc na nią z wyrzutem, stanął. Zeskoczyła na ziemię, odwróciła się do pozostałej dwójki Se-kohlandczyków. Berdeth, gdzie jesteś, kiedy cię potrzebuję? Mężczyźni zdążyli już odrzucić prowizoryczny taran i otrząsnąć się z zaskoczenia.
Szli na nią powoli, jednym krokiem, obaj mieli ciężkie, se-kohlandzkie szablem, zwane faegonami i obaj z pewnością umieli się nimi posługiwać. Byli wyżsi i każdy na oko ważył o połowę więcej niż ona. Gdy zrozumieli, że mają przed sobą kobietę, na ich twarzach zagościły pogardliwe uśmieszki. Powinna odwrócić się i uciec, zgubić ich w labiryncie uliczek, tylko że Toryn nie mógł się ruszyć, a zostawić konia w obliczu wroga, to jak zostawić towarzysza z czaardanu. Wstyd i hańba na całe życie.
Nie czekała, aż zajdą ją z obu stron, skoczyła do tego z lewej, ścięła się z nim krótko, góra, dół, góra, dół, ustawiając się tak, żeby na chwilę odgrodził ją od towarzysza. Jego szabla była cięższa i nieco dłuższa, mimo to przez chwilę wyglądało, że dał się zaskoczyć – dwa pierwsze uderzenia ledwo odbił, ale trzecie sparował już bez problemu, a po czwartym przeszedł do ataku. Uderzył jak błyskawica, szerokim, płaskim cięciem, które mogło pozbawić ją głowy, i które, jeśliby przyjęła je na ostrze, związałoby jej broń z jego szablą. Był większy i zdecydowanie silniejszy, wygrałby taki pojedynek bez trudu.
Przyklęknęła, ostrze koczownika śmignęło jej nad głową, a wtedy uderzyła mocno i nieuczciwie, w kolano, tam, gdzie nogi chronił mu tylko skórzany pancerz, i natychmiast z doskoku pchnęła go barkiem pod pachę, wkładając w to całą swoją masę. Se-kohlandczyk zawył i cofnął drugą nogę, żeby utrzymać równowagę, ale rozwalone kolano załamało się pod nim, i upadł. Odskoczyła poza zasięg jego szabli i uśmiechnęła się krzywo. Skurwysyny, nie pójdzie wam łatwo.
Teraz było jeden na jeden. Se-kohlandczyk już się nie uśmiechał. Wyjął z pochwy przy udzie długi nóż i ruszył na nią, lekko pochylony, przyspieszając kroku jak szarżujący byk. Nagle noc przeszył wściekły ryk i z najbliższej uliczki wyskoczyła bestia o sierści w kolorze piasku. Sześćset funtów kłów, pazurów i mięśni runęło na koczownika, który uderzony potężną łapą zgiął się w pół, zacharczał dziwnie, bestia zaś przysiadła na zadzie, sprawnie, niemal pogardliwie podcięła człowieka i gdy ten się przewrócił, pochyliła się i zacisnęła szczęki na jego czaszce. Kailean usłyszała trzask, i było po wszystkim.
Potem mogła tylko patrzeć, jak zwierz odwraca się do drugiego koczownika, rannego, i skacze. To nie była walka, tylko egzekucja.
Zwierzę powoli okrążyło oba ciała, rzuciło okiem na Toryna, ten cofnął się o krok, ale nie uciekł, zarżał tylko wyzywająco, załomotał kopytami o ziemię. W tej chwili księżyc przebił się przez warstwę dymu i ukazał wszystkie szczegóły: to był wyn-nero, na wpół mityczny stepowy lew, który podobno występował już tylko na najdalszych, północno-wschodnich krańcach kontynentu. Wielka, płowa bestia, o której mówiono, że nawet głodny górski niedźwiedź schodzi jej z drogi. Lew przysiadł na zadzie i spojrzał Kailean prosto w oczy. Pod jej czaszką zadzwoniły obce myśli.
Kailean – rozpoznanie, potwierdzenie. Dziewczyna-stado. Koń-stado.
Chwila przerwy.
Idź Kailean, idź wódz. Powiedz dużo ludzi-wrogów. Powiedz trzy ludzie-potwór. Ciemne powietrze, ciemne myśli.
Ludzie-potwory? Pomiotnicy!
— Pomiotnicy? Jednego niedawno zabiłam — głos jej nie zadrżał, z czego mogła być dumna.
Wydawało się, że lew węszy.
Tak. Prawda. Zły zapach, Kailean, żelazo. Dobra dziewczyna.
Uśmiechnął się, ale nie zwyczajnie, przekazał jej ten uśmiech prosto do głowy.
Pięknie Pachnąca Trawa dumny, że Kailean-stado.
Pięknie Pachnąca Trawa?
Kocimiętka?
— Kocimiętka?
Kot pochylił łeb, spojrzał uważnie.
Tajemnice, dziewczyna-pies. Tajemnice nie mówić. Trudna… Trudna mowa-myśli. Nie czas. Ty iść. Iść wódz. Ostrzec.
No jasne. A co ona niby, do cholery, próbuje zrobić?
Chciała mu to powiedzieć, ale lew odwrócił się i w dwóch susach zniknął w najbliższej uliczce. Szkoda, dobrze byłoby mieć go przy sobie w taką noc. Uśmiechnęła się do absurdu ostatniej myśli. W taką noc dobrze byłoby mieć przy sobie kogokolwiek z czaardanu, nawet jeśli tym kimś byłby Dwukształtny przybierający postać wielkiego lwa.
Zwłaszcza, poprawiła się, zwłaszcza jeśli tym kimś byłby Dwukształtny przybierający postać wielkiego lwa.
Podeszła do Toryna i zaprowadziła go do najbliższej stajni. Kopniakiem wyłamała proste zamknięcie i wprowadziła konia do środka.
— Stój tu, powinieneś być bezpieczny. I bądź cicho. Wrócę później.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki