Читать книгу Opowieści z meekhańskiego pogranicza. - Robert M. Wegner - Страница 6

I będziesz murem

Оглавление

Zajazd Ven­dor stał na wschod­nim krańcu mia­sta. A choć Lith­rew nie było jakimś tam przy­siół­kiem, lecz spo­rym, liczą­cym prze­szło dwa tysiące głów mia­stem leżą­cym na szlaku han­dlo­wym pomię­dzy Impe­rium Meekhań­skim a tere­nami opa­no­wa­nymi przez se-koh­landz­kie ple­miona, to i tak zajazd spra­wiał wra­że­nie miej­sca, które tra­fiło tu z zupeł­nie innego świata.

Przede wszyst­kim – jego ogrom. Sam dzie­dzi­niec był wiel­kim kwa­dra­tem o boku około sześć­dzie­się­ciu jar­dów, a jego pół­nocną i połu­dniową stronę flan­ko­wały dwie staj­nie, w któ­rych jed­no­cze­śnie mogło się pomie­ścić ponad dwie­ście koni. Od strony zachod­niej wyra­stał budy­nek główny.

Budy­nek główny…

Był dwu­pię­trowy, co już sta­no­wiło rzadki widok na tych zie­miach. Do tego zbu­do­wano go z cegły, a nie, jak więk­szość domów w mie­ście, z sza­rego pia­skowca, i pokryto czer­woną dachówką, czego mógł mu pozaz­dro­ścić nawet ratusz.

Na tym jed­nak koń­czyła się uroda zajazdu. Jego mury miały prze­szło trzy stopy gru­bo­ści i stra­szyły szcze­li­nami okien, wyso­kich, ale tak wąskich, że nawet dziecko nie wśli­zgnę­łoby się do środka, a na doda­tek zamy­ka­nych solid­nymi, oku­tymi meta­lem okien­ni­cami. Także drzwi nie spra­wiały sym­pa­tycz­nego wra­że­nia: grube na trzy cale, niskie, nabi­jane żela­znymi ćwie­kami i osa­dzone na zawia­sach szer­szych niż męska dłoń, paso­wały bar­dziej do zam­ko­wej furty niż do gościn­nego zajazdu.

Łatwo można było sobie wyobra­zić, jak w kilka chwil cały budy­nek zamie­nia się z przy­ja­znego wędrow­com miej­sca odpo­czynku w szy­jącą na wszyst­kie strony strza­łami for­tecę.

I chyba dzięki temu świet­nie paso­wał do nad­gra­nicz­nego mia­steczka i tych nie­spo­koj­nych cza­sów.

Było już dobrze po pół­nocy, gdy na dzie­dzińcu zało­mo­tały kopyta kil­ku­na­stu koni. Mimo póź­nej pory więk­szość gości jesz­cze nie spała, bo nagle jedno z okien -strzel­nic bły­snęło świa­tłem, ktoś krzyk­nął i wsz­czął się natych­mia­stowy ruch.

Na zewnątrz wysy­pali się ludzie, pachoł­ko­wie i sta­jenni pod­bie­gali do zwie­rząt, uspo­ka­jali je, poma­gali zsiąść jeźdź­com. Za służbą z zajazdu zaczęli wyglą­dać goście, przez dzie­dzi­niec prze­to­czył się szmer roz­mów.

— Szary Wilk…

— Stary Woy­das mówił mu, żeby pocze­kał na…

— Laskol­nyk to ten, co dopadł…

— Parę dni temu poszedł w dzi­kie pola za a’keerem Ger­do­onów.

— No, patrz­cie pań­stwo…

— Ale ich poha­ra­tali, widać bitka musiała być nie­li­cha.

— Ot, nosił wilk…

— Na konie, patrz, Awent, na konie.

Rze­czy­wi­ście, zarówno ludzie, jak i konie – wszy­scy wyglą­dali fatal­nie. Jeden z jeźdź­ców obwią­zał głowę szmatą, inny stra­szył pordze­wia­łym ban­da­żem byle jak zawią­za­nym na udzie, ktoś nosił rękę na pry­mi­tyw­nym tem­blaku. Na wszyst­kich znać było ślady walki, porwane pan­ce­rze, potrza­skane tar­cze i powgnia­tane hełmy. Ale o wiele wymow­niej­szy był spo­sób, w jaki sie­dzieli w sio­dłach – przy­gar­bieni, chwie­jący się z boku na bok, nie­le­d­wie zasy­pia­jący na koń­skich grzbie­tach. A gdy wresz­cie któ­ryś zsia­dał z wierz­chowca, stał przez chwilę na drżą­cych nogach, jakby nie wie­dząc, co ze sobą zro­bić.

Jesz­cze gorzej wyglą­dały konie. Zeszka­piałe, wychu­dłe, ze zma­to­wiałą sier­ścią i zapad­nię­tymi bokami, stały nie­zgrab­nie roz­kra­czone, zwie­sza­jąc łby i dysząc ciężko. Obraz nędzy i roz­pa­czy.

Na dzie­dzińcu poja­wił się wła­ści­ciel Ven­dora, stary Bett.

— Ruszać się, łamagi! Konie do stajni, roz­kul­ba­czyć, wytrzeć, wycze­sać, napeł­nić żłoby i poidła. Ludzi do środka! Ciężki dzień, co, gene­rale?

Męż­czy­zna, do któ­rego się zwró­cił, zsia­dał wła­śnie z siwego ogiera. Nosił woj­skowy pro­sty hełm z nosa­lem, kawa­le­ryj­ską kol­czugę, czarne, skó­rzane spodnie i szarą opoń­czę. Tyle można było dostrzec w świe­tle pochodni. Mach­nął karcz­ma­rzowi nie­dbale ręką i natych­miast skie­ro­wał się do sto­ją­cego obok wierz­chowca. W zdo­bio­nym sre­brem sio­dle pochy­lony w przód, obej­mu­jąc ręką koń­ski kark, sie­dział młody chło­pak. Męż­czy­zna zła­pał go za ramię i ostroż­nie ścią­gnął w dół. Chło­pak szarp­nął się nagle, wrza­snął strasz­nym gło­sem i zwiot­czał. Spod poczer­nia­łego ban­daża opa­su­ją­cego mu brzuch pocie­kła krew.

— Kailean!

Naj­bliż­szy z jeźdź­ców zesko­czył z sio­dła i pod­biegł. Dziew­czyna. Nosiła się po męsku – weł­niane por­tki, lniana koszula, wyso­kie do kolan buty – nic nie­zwy­kłego w tej czę­ści kraju, gdzie kobiety czę­sto poma­gały mężom w prze­ga­nia­niu stad czy innych pra­cach, które wyma­gały kon­nej jazdy. Ale na koszulę miała też narzu­coną kol­czugę z krót­kimi ręka­wami, spod niej wysta­wał jesz­cze brzeg piko­wa­nej prze­szy­wa­nicy, a sze­roki, mister­nie ple­ciony pas obcią­żała sza­bla. A to już nie był codzienny widok nawet u tutej­szej kobiety.

Dziew­czyna ujęła ran­nego za nogi i wspól­nie wnie­śli go do zajazdu.

Woj­skowy bez­ce­re­mo­nial­nie zgar­nął kufle i pół­mi­ski z naj­bliż­szego stołu. Ostroż­nie uło­żyli chło­paka na popla­mio­nych winem i sosami deskach.

Dwóch kup­ców, drze­mią­cych z gło­wami wspar­tymi na rękach, pode­rwało się z miej­sca.

— No co?! No co…? — zapiał pijac­kim sopra­nem młod­szy.

Męż­czy­zna zigno­ro­wał go, całą uwagę poświę­ca­jąc ran­nemu. Jego towa­rzyszka pode­szła do kup­ców i zaczęła coś szep­tać, z dło­nią osten­ta­cyj­nie wspartą o ręko­jeść sza­bli. W miarę jak mówiła, duch bojowy zda­wał się opusz­czać pija­ków, wresz­cie obaj, mam­ro­cząc jakieś prze­pro­siny, podrep­tali w drugi kąt izby.

Ofi­cer zdjął hełm, uwol­nił siwą czu­prynę, przez chwilę ostroż­nie badał stan ran­nego. Wes­tchnął ciężko i odwró­cił się, poszu­ku­jąc wzro­kiem swo­ich ludzi.

— Ben­da­rey, Ryuta, Daghena, prze­każ­cie resz­cie. Spraw­dzić, jak opo­rzą­dzono konie w stajni, juki wnieść do środka. Ranni od razu na górę. I niech ktoś zawoła Aan­dursa.

Wła­ści­ciel zajazdu był już na miej­scu.

— Słu­cham, gene­rale.

— Gorączka go pali, od wczo­raj rzyga krwią i żół­cią. — Ofi­cer wska­zał chło­paka. — Potrze­bu­jemy medyka, a naj­le­piej Weil­horna.

— Po medyka już posła­łem, a stary cza­row­nik, hm… Nie ma go, dwa dni temu poje­chał do Werlenn.

— Szlag by to! Awien nie dotrzyma świtu z taką raną brzu­cha.

Bett pokrę­cił głową.

— Nic nie pora­dzimy, gene­rale. Wszystko w ręku Pani. Mam trzy wolne pokoje na górze. Jeden już przy­go­to­wują dla ran­nych.

— Wdzięczny będę. I jeden dla kobiet.

— Jak zwy­kle.

Dziew­czyna wyglą­dała, jakby chciała coś powie­dzieć.

— Nie zaczy­naj znowu głu­piej gadki, Kailean. W staj­niach śpi teraz ze czter­dzie­stu pod­pi­tych woź­ni­ców.

— Nic by nam się nie stało.

— Wam nie, ale im tak. Zresztą, czego tu jesz­cze ster­czysz? Zdaje się, że twój koń ma pro­blem z przed­nią nogą. I tylko ty potra­fisz tę bestię roz­kul­ba­czyć, uni­ka­jąc stra­to­wa­nia i pogry­zie­nia. Opo­rządź go i załóż okład z wen­tyhu i rumianku. Szkoda takiego dobrego zwie­rzę­cia.

Przez chwilę mie­rzyli się wzro­kiem, szare oczy męż­czy­zny i zie­lone dziew­czyny. Wresz­cie prych­nęła gniew­nie, obró­ciła się, zamia­ta­jąc powie­trze ciem­no­blond war­ko­czem, i wyszła.

* * *

Rano obu­dziła się ostat­nia. Otwo­rzyła oczy i gapiła się przez chwilę w bie­lony sufit, usi­łu­jąc przy­po­mnieć sobie szcze­góły ostat­nich dni. Wspo­mnie­nia były roz­myte, nie­ja­sne, pełne bitew­nego zgiełku, świ­stu wia­tru w uszach, tętentu idą­cych cwa­łem koni i dźwięku ude­rza­ją­cych o sie­bie kling. A wszystko skoń­czyło się długą, roz­pacz­liwą ucieczką z pogo­nią sie­dzącą im na karku. Odru­chowo dotknęła opa­trunku, spo­wi­ja­ją­cego lewe ramię. Zdrę­twiałe mię­śnie bolały bar­dziej niż rana.

Wsta­nie wyda­wało się kiep­skim pomy­słem, lecz z podwó­rza docho­dziły odgłosy krzą­ta­niny, a pozo­stałe trzy kobiety, dzie­lące z nią pokój, zdą­żyły się już wynieść.

Wes­tchnęła ciężko i prze­kli­na­jąc obo­lałe mię­śnie, zwlo­kła się z łóżka. W kącie zna­la­zła miskę i dzban z wodą. Umyła twarz, zaplo­tła war­kocz i pozbie­rała poroz­rzu­cane czę­ści ubra­nia. Z poprzed­niego wie­czoru pamię­tała tylko to, że była tak zmę­czona, iż ścią­gała je z sie­bie, marząc jedy­nie o łóżku. Wci­snęła się potem pomię­dzy Leę a Daghenę i zasnęła, zanim jesz­cze obie prze­stały na nią kląć.

Po chwili waha­nia rzu­ciła prze­po­cone rze­czy w kąt i wycią­gnęła z juków czy­ste. Zie­lona koszula, gra­na­towy kafta­nik, ciem­no­nie­bie­skie spodnie, świeże onuce. Gdy na koniec wzuła wyso­kie buty i przy­pa­sała sza­blę, poczuła się o niebo lepiej.

Zmory poprzed­nich dni zbla­dły.

Usły­szała stu­kot pazu­rów po pod­ło­dze i z ciem­nego kąta wyło­nił się pies. Zwie­rzę było płowe, w budo­wie podobne do ste­po­wego wilka, ale więk­sze i masyw­niej­sze. Bar­kami się­gało jej do połowy uda, a potężne szczęki wyglą­dały na stwo­rzone do gru­cho­ta­nia kości.

— Jesteś, Ber­deth… — Uklę­kła i podra­pała go za uchem. — Już się bałam, że nie zdo­łasz nas dogo­nić. Dobrze, że wró­ci­łeś, ale nie kręć się tutaj, zwłasz­cza koło stajni. Konie tego nie lubią.

Pies wark­nął i powę­dro­wał do kąta. Obró­cił się dwa razy w koło i zwi­nął na pod­ło­dze.

— No dobra, jak chcesz, to możesz tu zostać. Ja idę do stajni.

Wyszła.

* * *

Na dzie­dzińcu było tłoczno. W Ven­do­rze oprócz jej oddziału gościli także kupcy podró­żu­jący z kara­waną do Ten­kor, kilku wędrow­nych han­dla­rzy pośled­niej­szego sortu, paru kugla­rzy, grupka paste­rzy i sporo osob­ni­ków o bli­żej nie­okre­ślo­nej pro­fe­sji. O tej porze ci, któ­rzy zdą­żyli już wytrzeź­wieć, lub ku zmar­twie­niu Betta nie upili się zeszłego wie­czoru, krzą­tali się już po całym placu. Kara­wana – dzie­sięć cięż­kich, kry­tych płót­nem wozów, każdy cią­gnięty przez cztery konie – zbie­rała się do drogi. Jej prze­wod­nik, czer­wony na twa­rzy i z furią w oczach, klął jak stu szew­ców, dając jasno do zro­zu­mie­nia, co zrobi swoim woź­ni­com, jeśli natych­miast nie wyru­szą.

— Natych­miast! — darł się, wyma­chu­jąc rękami. — Sły­szy­cie, nie­warte splu­nię­cia bękarty zaro­ba­czo­nych kóz?! Natych­miast!!!

Wozy z wolna opusz­czały dzie­dzi­niec. Jako eskorta towa­rzy­szyło im około dwu­dzie­stu uzbro­jo­nych po zęby jeźdź­ców.

Kilku poznała. Cza­ar­dan Wethorma.

Gwizd­nęła na pal­cach i zama­chała do ostat­niej dwójki. Odwza­jem­nili pozdro­wie­nie, nie tru­dząc się prze­krzy­ki­wa­niem panu­ją­cego roz­gar­dia­szu.

Sam Wethorm, w sio­dle, lekko pochy­lony, roz­ma­wiał wła­śnie z Laskol­ny­kiem. Dowódcę poznała głów­nie po siwej czu­pry­nie. Ubrany w odświętny strój, gładko ogo­lony, wyglą­dał, jakby ostat­nie dni spę­dził, wyle­gu­jąc się pod puchową pie­rzyną.

Wresz­cie Wethorm ski­nął głową, uśmiech­nął się, uści­snął dłoń Laskol­ny­kowi i poga­lo­po­wał za kara­waną.

Kha-dar pod­szedł do niej nie­spiesz­nie.

— Dobrego dnia, Kailean. Jak spa­łaś?

— Dobrego dnia, kha-dar. Nie wiem, nie pamię­tam. Nie sły­sza­łam nawet chra­pa­nia Lei. Co u tego sta­rego zło­dzieja?

— U Wethorma? Sama widzisz, pra­cuje teraz jako eskorta kara­wan dla kup­ców z Nem­wet. Nie­źle płacą, dają wikt i pro­cent od zysku. Poza tym nudno jak flaki z ole­jem.

— Chcia­ła­bym się cza­sem tak ponu­dzić. Bez urazy, kha-dar.

Uśmiech­nął się nie­znacz­nie.

— Ja cię dobrze rozu­miem, dziew­czyno. Ale… słu­żyć ludziom, któ­rzy ani dnia nie spę­dzili pod gołym nie­bem, a mówią ci, gdzie masz jechać, jak szybko, z kim się bić i kiedy wolno ci z konia zsiąść? No, sama powiedz.

Wzdry­gnął się demon­stra­cyj­nie.

— Byłem obej­rzeć two­jego konia. Wygląda lepiej, ale nie mogłem spraw­dzić mu nogi, bo bydlak nawet na mnie kła­pie zębami. Powin­naś z nim poroz­ma­wiać i wytłu­ma­czyć, kto tu rzą­dzi.

— Pró­buję, kha-dar, codzien­nie pró­buję, ale on cią­gle uważa, że to konie są pęp­kiem świata.

Uśmiech­nął się i ruszył do dal­szych zajęć. Kailean skie­ro­wała się w stronę zabu­do­wań gospo­dar­czych.

W stajni było pusto. Toryn przy­wi­tał ją uprzej­mym par­sk­nię­ciem. Pogro­ziła mu pal­cem.

— Znowu zacho­wu­jesz się jak dzi­kus. Ile razy ci mówi­łam, żebyś nie pró­bo­wał gryźć ludzi z naszego czar­danu?

Par­sk­nął jesz­cze raz, nieco mniej uprzej­mie.

— Żad­nych ale. — Pokle­pała go czule po smu­kłej szyi. — Przez ostat­nie trzy dni byłeś bar­dzo dzielny. Jestem z cie­bie dumna.

Szturch­nął ją przy­mil­nie łbem, nie­mal zwa­la­jąc z nóg.

— Daj spo­kój… — Pochy­liła się nad owi­niętą płót­nem pęciną. — Lepiej pokaż nogę.

Opu­chli­zna wyraź­nie zma­lała. Maść czy­niła cuda.

— No, dzi­siaj to ty jesz­cze nie pobie­gasz, ale za dzień, dwa zaczniemy spa­cery.

Spraw­dziła, czy w żło­bie jest pełno owsa, a w poidle świeża woda. Wszystko było w naj­lep­szym porządku.

Wycho­dząc, ponow­nie natknęła się na dowódcę. Tym razem obej­rzała go sobie dokład­nie: kawa­le­ryj­skie spodnie, buty z naj­lep­szej cie­lę­cej skóry, ciem­no­czer­wony, aksa­mitny kubrak, spod któ­rego wyglą­dała śnieżna biel koszuli. Kubrak spięty był cięż­kim, posre­brza­nym pasem, obcią­żo­nym, chyba dla kon­tra­stu, dłu­gim, pro­stym mie­czem w nie­wy­szu­ka­nej pochwie.

— Idziesz w kon­kury, kha-dar?

Zbył ją mach­nię­ciem ręki.

— Idę do Gen­do­rycka, tar­go­wać się o te konie, cośmy je odbili. To był jego tabun. Stary chy­trus będzie pró­bo­wał wykrę­cić się sia­nem. A po dro­dze mam jesz­cze jedną sprawę do zała­twie­nia.

— Aha. Będzie coś do roboty przed połu­dniem? Rodzinę bym odwie­dziła.

— Idź — rzu­cił krótko. — Powiedz And’ewer­sowi, że będzie robota dla kowala.

— Powiem…

Nagle zoba­czyła, jak z prze­ciw­le­głej stajni wycho­dzi Koci­miętka, pro­wa­dząc siwka z rzę­dem zdo­bio­nym sre­brem, obju­czo­nego jak do drogi. Nawet miecz i tar­cza były przy­tro­czone do sio­dła. Dwa inne konie stały już obok. Trzy wierz­chowce z czar­nymi wstąż­kami wple­cio­nymi w grzywy. Stłu­miła jęk.

— Awien?

— Tak, córuchna. Dziś w nocy.

Gdzieś w środku ode­zwał się wstyd. Jeden z jej towa­rzy­szy konał, a ona spała w naj­lep­sze. Nawet go nie poże­gnała.

— Nie odzy­skał przy­tom­no­ści. — Laskol­nyk zda­wał się czy­tać w jej myślach.

— Kha-dar — zawa­hała się. — Może ja pójdę w amreh? Będzie dużo łez i krzyku. Ludzie ina­czej się zacho­wują, gdy jest przy tym kobieta.

Pokrę­cił głową, uni­ka­jąc jej spoj­rze­nia.

— Nie, córuchna. Ja tu dowo­dzę i to mój kamień. Nie zwalę go na cudze barki.

Spoj­rzała jesz­cze raz na siwka.

— Sol­wen był ostat­nim synem wdowy po zie­la­rzu Ynwe­rze. Teraz została sama. Znam ją. Pozwól mi pójść cho­ciaż do niej.

Wbił w nią wzrok.

— Naprawdę chcesz iść?

Wytrzy­mała to spoj­rze­nie.

— Nie, kha-dar, nie chcę. Ale znam matkę Weirę i lepiej będzie, jeśli to ja zapro­wa­dzę go do domu.

Powoli się roz­luź­nił.

— Dobrze, Kailean. Idź.

Wzięła od Koci­miętki wodze siwka i głasz­cząc konia po chra­pach, szep­nęła:

— Chodź, wędrow­cze, czas do domu.

W tej samej chwili jakby prze­stała ist­nieć. Ludzie w pobliżu spusz­czali wzrok, uda­jąc, że mają coś pil­nego do zała­twie­nia na pozio­mie zare­zer­wo­wa­nym zwy­kle dla dro­biu. Nie­do­brze jest się gapić, gdy dusza zmar­łego wraca do domu.

Kailean z tego samego powodu nie pró­bo­wała dosiąść ogiera. Miej­sce w sio­dle prze­zna­czone było dla duszy wojow­nika pole­głego w walce. Miej­sce w jukach zaj­mo­wała spora część ich ostat­niej zdo­by­czy. Razem z bro­nią, sio­dłem, uprzężą i koniem był to spory mają­tek.

Ale szła z tym do kobiety, któ­rej ostatni syn był teraz karmą dla kru­ków gdzieś na Ste­pach.

Amreh to naprawdę ciężki kamień.

Prze­szła przez śro­dek mia­sta, który two­rzyły dwie główne, krzy­żu­jące się ulice. Nikt jej nie zacze­piał, nikt nie pozdra­wiał, choć wiele osób znała. Ona sama uda­wała, że jest tu obca.

Amreh to kamień, który nie­sie się samot­nie.

Zanim doszła na miej­sce, wie­działa już, że nie będzie łatwo.

Wdowa po zie­la­rzu cze­kała na nią przed domem. W rzad­kie, siwe włosy wplo­tła czarne wstążki. Wie­działa.

W pro­mie­niu kil­ku­na­stu kro­ków stał tłu­mek cie­kaw­skich. Stara Weira nie cie­szyła się zbyt­nią sym­pa­tią. Ucho­dziła za wiedźmę i tru­ci­cielkę. Więk­szość gapiów przy­szła chłep­tać jej ból.

Kailean pode­szła wprost do wdowy. Podała jej wodze.

— Przy­pro­wa­dzi­łam go do domu, matko Weiro.

Czarne oczy patrzyły z ponurą zawzię­to­ścią.

— Przy­pro­wa­dzi­łaś? A mnie się zdaje, że mój Sol­wen leży gdzieś wśród traw z czarną strzałą w sercu, a kruki i wrony wydzio­bują mu oczy.

Kailean gwał­tow­nie wcią­gnęła powie­trze. Po chwili, zgod­nie ze zwy­cza­jem, powtó­rzyła:

— Przy­pro­wa­dzi­łam go do domu. Poległ śmier­cią wojow­nika.

Śmiech sta­rej kobiety był straszny.

— Śmierć wojow­nika? Mnie nie oszu­kasz, dziew­czyno. Ja wiem, jak było. Śni­łam o tym. O burzy na ste­pie, nocy, wichrze i desz­czu. O bły­ska­wi­cach na nie­bie i na ziemi, sza­leń­czym pędzie przez morze traw. O rże­niu koni, świ­ście strzał i szczęku ostrzy. Czu­łam jego strach, strach mojego małego syneczka, i czu­łam jego wstyd z powodu tego stra­chu. Czu­łam jego odwagę i głu­pią, sza­leń­czą nadzieję na życie.

Poje­dyn­cza łza spły­nęła po pomarsz­czo­nym policzku.

— Czu­łam strzałę, która tra­fiła go w pierś, wraz z nim spa­dłam z konia i sko­na­łam tam, na ste­pie, w desz­czu, bło­cie i bitew­nej wrza­wie.

Czarne oczy zapło­nęły nie­na­wi­ścią.

— Więc nie mów mi, że przy­pro­wa­dzi­łaś go do domu! Zosta­wi­łaś go tam, w bło­cie, ty i ten pomiot Prze­klę­tych, Laskol­nyk!

Kailean przy­mknęła oczy. Ten kamień był cięż­szy, niż myślała.

— Taki los — szep­nęła.

— Los?! Los!! Jego los tkał Szary Wilk, odkąd Sol­wen przy­stał do waszego cza­ar­danu. Ale i los Laskol­nyka wkrótce się dopełni. Sły­szysz? Dopełni się. Śmierć ku niemu idzie, śmierć w desz­czu i burzy, i w świe­tle bły­ska­wic. Śni­łam o tym zeszłej nocy. Strzeż się, Kailean, bo i cie­bie widzia­łam. Jecha­łaś na ogie­rze czar­nym jak noc, a za tobą był ogień i dym. Sza­blę mia­łaś w ręku, zbroję z kości i piór, a na twa­rzy krew. I śpie­wa­łaś, a słowa pie­śni były czar­nymi pta­kami, które leciały uczto­wać na zmar­łych. Strzeż się, Kailean.

Tłu­mek zaszem­rał. Wia­domo było, że zie­larka cza­sami wiesz­czyła. Kilka kobiet uczy­niło znaki odpę­dza­jące zło.

Kailean po raz trzeci wycią­gnęła ku niej wodze.

— Przy­pro­wa­dzi­łam go do domu. — To dziwne, ale głos jej nie drżał. — Przyj­miesz jego duszę, czy mam ją pognać w step?

Pomarsz­czona dłoń ujęła rze­mień. I nagle z wdowy wypa­ro­wała cała suro­wość i gniew. Zachwiała się i gdyby nie wodze, upa­dłaby na zie­mię.

— Witaj w domu — szep­nęła ledwo sły­szal­nym gło­sem. — Witaj w domu, syneczku.

Odwró­ciła zlaną łzami twarz do dziew­czyny.

— Dla­czego?! — Jej głos łamał się i drżał. — Dla­czego, Kailean? Dla­czego wła­śnie on? Dla­czego nie kto inny? Dla­czego nie ja?

Wykrzyk­nęła to ostat­nie pyta­nie pro­sto w niebo. Kailean ją objęła.

— Nie wiem, matko Weiro. Jestem tylko głu­pią dziew­czyną. Nie­wiele wiem. Taki los.

Powoli star­sza kobieta zaczęła się uspo­ka­jać.

— Los, powia­dasz. Niech będzie, że los.

Nie­zręcz­nie wyswo­bo­dziła się z objęć.

— Dzię­kuję, że go przy­pro­wa­dzi­łaś do domu, Kailean. Jego dusza jest wdzięczna — dodała tra­dy­cyjną for­mułkę.

Sły­sząc tętent kopyt, dziew­czyna się odwró­ciła.

— Kailean! — Lea wyglą­dała, jakby wła­śnie koń­czyła dzie­się­cio­mi­lowy wyścig. — Wszy­scy do Ven­dora. Bły­ska­wice pod mia­stem!

* * *

W Ven­do­rze było rojno. Cały zajazd przy­po­mi­nał gniazdo os, które ktoś potrą­cił kijem. Na dzie­dzińcu drep­tało około pięć­dzie­się­ciu koni, pomię­dzy nimi mro­wili się ludzie. Kailean oce­niła, że była ich ponad setka. Wszy­scy uzbro­jeni. Więk­szość wrzesz­czała.

— Dwie setki, mówię ci, że dwie setki jak nic.

— Głu­piś!

— Zatrzy­mali się pod mia­stem w biały dzień! Nie ośmie­li­liby się, gdyby było ich mniej.

— Tchórz cię oble­ciał, to ci się w oczach zaczęło dwoić.

— Cooo?! Coś ty powie­dział?!

— Mówię wam, będzie bitka. To prze­cież nie może być, żeby Se-koh­land­czycy wjeż­dżali tu jak do sie­bie.

— A Laskol­nyk? Co on mówi?

— A czort go tam wie. Ale jak znam Sza­rego Wilka, on im nie odpu­ści.

Obej­rzała się przez ramię, żeby spraw­dzić, któż to przy­znaje się do takiej komi­tywy z jej dowódcą. Tego mło­dzika w brud­nym kubraku widziała po raz pierw­szy w życiu.

Wzru­szyła ramio­nami.

Pode­szła do trzech męż­czyzn zaję­tych oglą­da­niem i czysz­cze­niem broni. Byli z cza­ar­danu Wethorma.

— Już z powro­tem? — zagad­nęła. — Szybko wam zle­ciała droga.

Naj­star­szy, zwany Kawką, wykrzy­wił się gniew­nie.

— Led­wo­śmy wyje­chali za mia­sto, jak poja­wiły się Bły­ska­wice. Tak na oko pięć tuzi­nów. Minęli nas o jakieś sto kro­ków, a i tak widzia­łem, jak im się oczka świecą do wozów i łupu. Tfu! — splu­nął na zie­mię. — Prze­wod­nik naszej kara­wany posrał się w por­tki ze stra­chu i kazał zawra­cać. I póki tu sie­dzimy, póty grosz prze­pada, bo kupcy płacą od prze­wie­zio­nego towaru, a nie od godziny.

— Kailean, prawda to, że was wła­śnie Bły­ska­wice poszar­pały?

Pyta­nie zadał naj­niż­szy z nich, z nogami krzy­wymi, jakby mu je wygięto w pałąk. Nie potra­fiła sobie przy­po­mnieć jego imie­nia.

— Kto kogo poszar­pał, to jesz­cze nie wia­domo — burk­nęła.

— Za to wia­domo, czyj cza­ar­dan przy­gnało nocą do zajazdu okrwa­wiony i na zeszka­pio­nych koniach.

— Ech, do licha… Grell — przy­po­mniała sobie — daleka droga była za nami.

Kawka uśmiech­nął się pod wąsem.

— Ty nam tu, dziew­czyno, oczu nie mydl. Gdzie was stary pognał?

— Za Awen­fel — powie­działa to nieco mniej pew­nie, niż chciała, spo­dzie­wa­jąc się okre­ślo­nej reak­cji.

I nie pomy­liła się. Cała trójka aż pod­sko­czyła.

— Sto mil? — sap­nął Grell. — Z nie­spełna trzy­dzie­stoma ludźmi? Czy Laskol­nyk do reszty osza­lał? Na to i pułku byłoby mało.

Wypro­sto­wała się dum­nie.

— Pułku byłoby mało, a Szary Wilk poszedł i wró­cił. Ger­do­ono­wie dzie­sięć dni temu prze­szli gra­nicę, spa­lili trzy dwory, zagar­nęli tabun koni, poszar­pali woj­skowy pod­jazd i ucie­kli z powro­tem za rzekę. Sły­sze­li­ście pew­nie o tym. I tylko nasz kha-dar poszedł za nimi. Nawet jeden na pię­ciu nie przy­nie­sie tu wię­cej swo­jego łba.

Kawka poki­wał głową.

— Sły­sza­łem o tym zago­nie. Ponoć liczył setkę koni.

Uśmiech­nęła się.

— Mniej niż sześć­dzie­siąt. Ludziom zawsze dwoi się w oczach w cza­sie napadu.

— I co było dalej?

— Po tym, jak ucie­kli za gra­nicę, roz­dzie­lili się na trzy grupy. Pierw­sza ruszyła na połu­dnie, na roz­łogi, pro­wa­dząc konie. Dopa­dli­śmy ich nocą, gdy roz­bili obóz. Nie wie­dzieli, że ktoś ich ściga, na doda­tek popili zra­bo­wa­nego wina, więc wybra­li­śmy ich jak dzieci, we śnie. Wtedy kha-dar ode­słał czte­rech ludzi, żeby pognali tabun z powro­tem.

— Więc dalej poje­cha­li­ście tylko w dwa­dzie­ścia pięć koni?

Kailean nie sko­men­to­wała.

— Druga grupa szła do Cha­reh-Dyr, obła­do­wani byli zra­bo­wa­nym dobrem jak jacyś ksią­żęta. Ech, mówię wam, ile tego wieźli. Dywany, kobierce, płótna, naczy­nia, kie­li­chy, broń. A wszystko ze szla­chec­kich i kupiec­kich dwor­ków pobrane. Aż żal było zosta­wiać.

Poki­wali gło­wami, co jak co, ale to rozu­mieli świet­nie.

— Dorwa­li­ście wszyst­kich?

— Pra­wie. — Kailean pozwo­liła sobie na lek­kie wes­tchnie­nie. — Mieli zmę­czone konie, obła­do­wane nad miarę, na doda­tek nie­skoro im było do bitki, więc od razu poszli w roz­sypkę. Pew­nie każdy miał nadzieję, że to wła­śnie jemu uda się uciec z łupami. Wytłu­kli­śmy ich — zer­k­nęła na boki, wokół zaczął już gro­ma­dzić się tłu­mek — bez żad­nych pro­ble­mów. Ale jeden miał takiego siwego ogiera. Ech, mówię wam, co to był za koń. Jak poszedł w cwał, to mój Toryn ledwo mógł za nim nadą­żyć. A potem ten koczow­nik odciął juki i jak­by­śmy w miej­scu sta­nęli. Posła­łam za nim strzałę, ale chy­bi­łam. Uciekł, sukin­syn.

— Widocz­nie nie było mu pisane — mruk­nął ktoś za jej ple­cami.

— Zaraz. — Kawkę naj­wy­raź­niej wcią­gnęła opo­wieść. — Więc całe to dobro zosta­wi­li­ście na ziemi?

— Nie było czasu, żeby brać wszystko. A poza tym zgod­nie z pra­wem wszystko, co odzy­skamy, były wła­ści­ciel może odku­pić za jedną czwartą war­to­ści. Szkoda było konie obcią­żać.

Ludzie Wethorma tylko się uśmiech­nęli.

— No więc wzię­li­śmy tylko to, co nie ma pana, tylko pie­nią­dze, i ruszy­li­śmy dalej. Ale wtedy zaczęły się nasze kło­poty. Z Cha­reh-Dyr wyszła za nami pogoń, więc odbi­li­śmy na pół­noc. Kha-dar dobrze wie­dział, co robi, bo aku­rat roz­pę­tała się burza i pościg poje­chał na zachód, myśląc, że pomy­kamy ku gra­nicy. A my bocz­kiem, bocz­kiem, chył­kiem, chył­kiem, i dorwa­li­śmy resztę ger­do­oń­skiego a’keeru o dwie mile przed ich obo­zo­wi­skiem, koło Aggar-Dum. Prze­le­cie­li­śmy im po łbach, roz­pę­dzi­li­śmy pasące się tabuny i dopiero wtedy zawró­ci­li­śmy na zachód.

Prze­rwała, nie wie­dząc, co można by jesz­cze dodać. Przez chwilę pano­wała cisza.

— No to w końcu kto was poszczer­bił? — nie wytrzy­mał Grell.

Uśmiech­nęła się krzywo.

— No jak to kto? Bły­ska­wice.

— Ha! Mówi­łem!

— Nie mądrz się, Grell. — Ostatni z ludzi Wethorma trą­cił go w ramię. — Wia­domo, że Szary Wilk nie dałby się poszar­pać byle komu. Ilu ich było?

— Setka. Natknę­li­śmy się na nich nocą i chyba byli tak samo zasko­czeni jak my. Prze­bi­li­śmy się, ale ruszyli po śla­dach. Dwa dni sie­dzieli nam na kar­kach.

Kawka poki­wał głową.

— Jeźdźcy Burzy. Tak daleko na zacho­dzie. Yawe­nyr rzadko wysyła swoją gwar­dię w te strony. To może ozna­czać kło­poty. Laskol­nyk zawia­do­mił o tym kogo trzeba?

— Tak. Posłańcy ruszyli już do Werlen i Bere­gontu.

— To dobrze. Źle się dzieje, kiedy Bły­ska­wice poka­zują się mię­dzy luź­nymi kla­nami. Może szy­kują jakąś więk­szą wyprawę?

Wzru­szyła ramio­nami.

— Może. A może Yawe­nyr posłał ich, żeby przy­po­mnieli krnąbr­nym naczel­ni­kom, że to on jest Ojcem Wojny?

— Może. — Grell się uśmiech­nął. — Jed­nak coś dobrego wynik­nęło z tego pęta­nia się tam, gdzie was nie pro­szą. Dobrze być ostrze­żo­nym na czas. Myślisz, że to ci sami, z któ­rymi się ścię­li­ście?

— Przyj­rza­łeś się im z bli­ska? — odpo­wie­działa pyta­niem na pyta­nie.

— Pra­wie tak jak tobie.

— Byli poha­ra­tani?

— Nie.

— No to nie byli to nasi. Ci, z któ­rymi się ścię­li­śmy, noszą potrza­skane tar­cze i podziu­ra­wione kol­czugi.

— To dobrze, bo — Kawka pod­niósł głos — jesz­cze by jacyś głupcy zaczęli szcze­kać na Sza­rego Wilka, że to jego wina i że to on spro­wa­dził za sobą Bły­ska­wice.

Kailean obej­rzała się przez ramię. Kilka osób usi­ło­wało wto­pić się w tłum. Roz­po­znała sta­rego Vyrrę i jed­nego z synów ryma­rza, któ­rego Laskol­nyk w zeszłym mie­siącu nie przy­jął do cza­ar­danu. No jasne.

— A gdzie mój kha-dar? I wasz?

Kawka par­sk­nął.

— Jak to gdzie. Sie­dzą w zajeź­dzie i radzą, z bur­mi­strzem, Gen­do­ryc­kiem i paroma innymi kup­cami. I chyba połową mia­sta na doda­tek. Istny targ, psia­krew.

Poże­gnała się ski­nie­niem głowy i ruszyła do zajazdu.

Wewnątrz było wię­cej ludzi, niż się spo­dzie­wała. Trzy naj­więk­sze ławy usta­wiono pośrodku głów­nej sali. Obra­do­wało przy nich kil­ku­na­stu co znacz­niej­szych oby­wa­teli mia­sta. Reszta tło­czyła się pod ścia­nami, nad­sta­wia­jąc uszu i wtrą­ca­jąc swoje, czę­sto obraź­liwe, komen­ta­rze.

Gdy weszła, wła­śnie prze­ma­wiał bur­mistrz adk -Werhof. Z powodu zadu­chu co chwilę prze­ry­wał i ocie­rał spo­coną twarz lnianą szmatką.

— … i dla­tego mówię wam, ludzie, że nie ma powodu do nie­po­koju. A już szcze­gól­nie nie ma powodu do zbro­je­nia się i urzą­dza­nia jakichś wojen­nych eks­pe­dy­cji. To tylko…

— To som Bły­ska­wice! — wydarł się z kąta jakiś rap­tus. — Pomioty Szey­rena! Trza zro­bić z nimi porzon­dek, zanim oni zro­biom porzon­dek z nami!

— Taaak!

Tłum pod­chwy­cił ideę robie­nia porządku, jakby cho­dziło o wypi­cie paru beczek dar­mo­wego piwa.

— Na pohy­bel psia­kr­wiom!

— Złoić im skórę!

— Roz­nie­siem ich na kopy­tach!

— Jak nie woj­sko, to my!

— I tak…

Kailean zaczęła prze­py­chać się do miej­sca tuż za ple­cami Laskol­nyka, gdzie stała reszta jej cza­ar­danu.

Kha-dar sie­dział obok bur­mi­strza. Wła­śnie powoli wstał i popa­trzył wokoło. Gdzie padł jego wzrok, krzy­ka­cze tra­cili ani­musz.

— Ty, Cadeh, sko­ryś widzę do bitki. — Wle­pił spoj­rze­nie w naj­gło­śniej­szego zwo­len­nika robie­nia porząd­ków. — A wła­sna baba leje cię co dzień po pysku, aż huczy.

Paru zare­cho­tało, uci­szył ich mach­nię­ciem ręki.

— Zresztą widzę, że tu wię­cej jest takich jak ty. Ale jak was se-koh­landzka lanca ścią­gnie z sio­dła, szybko zmie­ni­cie zda­nie. To nie jest grupka ban­dy­tów, któ­rzy wybrali się gra­bić i mor­do­wać. Do cho­lery, to jest gwar­dia Yawe­nyra, Ojca Wojny wszyst­kich szcze­pów. Oni nie cho­dzą po łupy, bo i tak z każ­dej wyprawy dostają swoją część. Myślę, że bur­mistrz ma rację. To musi być posel­stwo.

Usiadł. Pod­niósł się za to stary Kewers, wła­ści­ciel naj­więk­szych w mie­ście skła­dów han­dlo­wych.

— Posel­stwo czy nie — chrząk­nął paskud­nie — musimy zacho­wać ostroż­ność. Z nimi ni­gdy nic nie wia­domo.

— Wła­śnie! — tym razem krzyk­nął ktoś z naj­ciem­niej­szego kąta. — Może oni na prze­szpiegi przy­szli?

Po sali prze­le­ciał bar­dzo nie­przy­jemny szmer.

— Mówi­łem już, że może to posło­wie są. — Bur­mistrz sta­rał się prze­krzy­czeć nara­sta­jącą wrzawę. — I musimy przy­jąć ich jak posłów. Może idą do księ­cia der-Awdara i źle z nami będzie, jeśliby doznali po dro­dze jakie­goś uszczerbku.

Ostat­nia uwaga odnio­sła sku­tek. Wrzawa uci­chła. Książę Fer­gus-der-Awdar miał potężne wło­ści i był prawą ręką cesa­rza w tej pro­win­cji. Ciężką prawą ręką. Mało kto o zdro­wych zmy­słach zechciałby z nim zadzie­rać.

— I dla­tego mówię: cze­kać. Sprze­damy im wszystko, czego będą potrze­bo­wali, i żeby obe­szło mi się przy tym bez zdzie­ra­nia skóry. — Bur­mistrz spoj­rzał wymow­nie na sie­dzą­cego opo­dal Kewersa. — Może i co dobrego z tego posło­wa­nia wyj­dzie dla mia­sta i oko­licy.

— Nie tylko dla mia­sta i oko­licy, ale i dla chwały Pani Ste­pów i jej Dzieci. A także dla pożytku wszyst­kich pra­wych, bogo­boj­nych ludzi na tej ziemi.

Tym razem zapa­dła cisza jak makiem zasiał. Wszyst­kie spoj­rze­nia skie­ro­wały się na mło­dego męż­czy­znę, który wła­śnie wyło­nił się z kąta.

— Ktoś ty? — zapy­tał adk-Werhof.

Męż­czy­zna wyko­nał dworny ukłon, zamia­ta­jąc pod­łogę obszer­nym płasz­czem. Ukłon ten w prze­peł­nio­nej ludźmi, cuch­ną­cej potem izbie spra­wiał wra­że­nie drwiny.

— Are­don-hea-Cyren, do usług. Qard’kell, Miecz Prawdy, Trze­cie Ostrze Pani Ste­pów w świą­tyni Miło­sier­dzia i Spra­wie­dli­wo­ści w Yerth.

Cisza zro­biła się jesz­cze głęb­sza, przez chwilę wyglą­dało na to, że nikt nie wie, jak się zacho­wać. Pierw­szy zare­ago­wał Laskol­nyk, skło­nił się nie­znacz­nie i powie­dział:

— Zazwy­czaj Łow­czy Laal Sza­ro­wło­sej mają coś wię­cej niż tylko słowa, żeby dowieść, kim są.

— Oczy­wi­ście.

Obcy uśmiech­nął się, jedną ręką wydo­był zza kaftana srebrny meda­lion, a drugą zarzu­cił na ramię płaszcz. Ręko­jeść mie­cza bły­snęła sre­brem, wyda­wało się, że czarne i czer­wone znaki zdo­biące pochwę roz­ja­rzyły się lekko.

Kailean zer­k­nęła na Laskol­nyka. Nie wyglą­dało na to, żeby ten pokaz zro­bił na nim wra­że­nie. Ski­nął dło­nią.

— Mogę zoba­czyć meda­lion? I pismo?

Męż­czy­zna pod­szedł do ławy, wycią­ga­jąc zza pasa zło­żoną, zala­ko­waną kartę. Kha-dar pochy­lił się, z uwagą obej­rzał wiszący na szyi przy­by­sza meda­lion, przed­sta­wia­jący twarz mło­dej kobiety oto­czoną krę­giem galo­pu­ją­cych koni, zła­mał pie­częć i roz­ło­żył papier. Poki­wał wresz­cie głową, usa­tys­fak­cjo­no­wany.

— Łow­czy — potwier­dził gło­śno. — Ze świą­tyni w Yerth daleka droga.

— Nie­stety, w tych nie­spo­koj­nych cza­sach musimy iść tam, gdzie jeste­śmy potrzebni, i słu­żyć tam, gdzie zalęga się zło. — Męż­czy­zna mówił to takim tonem, że nie wia­domo było, czy recy­tuje jakąś for­mułkę, czy drwi.

Kailean przyj­rzała mu się uważ­niej. Młody, jasne włosy, nie­bie­skie oczy – byłby nawet przy­stojny, gdyby nie za duży nos i iro­niczny gry­mas przy­kle­jony do ust. Pod płasz­czem nosił nie­bie­ski kaftan zdo­biony srebrną nicią, zie­loną koszulę i ciemne spodnie, zgod­nie z naj­now­szą modą wpusz­czone w dłu­gie do kolan kawa­le­ryj­skie buty. Na dło­nie zało­żył ręka­wiczki. Wyglą­dał jak fir­cyk, a nie przed­sta­wi­ciel zbroj­nego ramie­nia naj­po­tęż­niej­szej świą­tyni we wschod­nich pro­win­cjach.

Łow­czy scho­wał meda­lion pod kaftan i obró­cił się do tłumu.

— W imie­niu Świą­tyni i Pani Ste­pów pod groźbą klą­twy zaka­zuję jakich­kol­wiek pro­wo­ka­cji wzglę­dem Jeźdź­ców Burzy, jakich­kol­wiek wro­gich gestów. Se-koh­land­czycy pozo­staną tu naj­wy­żej do wie­czora, nie dłu­żej. Nikomu nie sta­nie się krzywda. A teraz — pod­niósł jesz­cze głos — chciał­bym poroz­ma­wiać na osob­no­ści z bur­mi­strzem, gene­ra­łem Laskol­ny­kiem i kapi­ta­nem Wethor­mem. Jeśli uznają póź­niej, że trzeba się z wami, dobrzy ludzie, podzie­lić usły­sza­nymi ode mnie wie­ściami, na pewno to zro­bią.

Izba zaczęła pusto­szeć. Kailean, korzy­sta­jąc z chwili zamie­sza­nia, wymknęła się po scho­dach na górę, do swo­jego pokoju. Miała zamiar sko­rzy­stać z jego małej tajem­nicy.

W izbie nie było nikogo, nie licząc psa, który naj­wy­raź­niej od rana nie ruszył się z miej­sca.

— Cicho — szep­nęła. — Zostań.

Odsu­nęła leżącą na pod­ło­dze grubą matę i poło­żyła się na deskach. Przy­ło­żyła oko do nie­wiel­kiej szcze­liny. Zaczęła pod­glą­dać.

W izbie zostało tylko czte­rech ludzi. Bur­mistrz, Laskol­nyk, Wethorm i Łow­czy. Przez chwilę wszy­scy mil­czeli, spo­glą­da­jąc na sie­bie uważ­nie.

— Więc? — zaczął Wethorm, krzy­żu­jąc ramiona na pier­siach. — Jak rozu­miem, masz coś wspól­nego z przy­jaz­dem Bły­ska­wic? O co tu cho­dzi?

— Ojcze — popra­wił łagod­nie przy­bysz.

— Co?

— Ojcze. Tak należy zwra­cać się do wojow­nika Świę­tego Zakonu Pani Ste­pów, kiedy pełni swoje obo­wiązki. Wiem, że nie wyglą­dam, ale jestem mni­chem zakonu Ar-Qard’kell, a to coś zna­czy dla każ­dego przy­zwo­itego, poboż­nego czło­wieka w Impe­rium.

Wethorm pochy­lił się lekko, oparł dło­nie na ławie.

— Przy­zwo­ici i pobożni ludzie w tej pro­win­cji Impe­rium — wyce­dził — witają Se-koh­land­czy­ków strzałą z łuku i sza­blą. Ci, któ­rzy tego nie robią, są bar­dzo podej­rzani.

Kailean obser­wo­wała wszystko z góry, więc mogła tylko wyobra­zić sobie drwiący uśmie­szek, wykrzy­wia­jący twarz Łow­czego.

— Przy­zwo­ici i mądrzy ludzie — powie­dział — potra­fią patrzeć nieco dalej, niż sięga cios sza­bli, dalej nawet, niż leci strzała z łuku. Sta­rają się widzieć wię­cej i wię­cej rozu­mieć. Reszta powinna ogra­ni­czyć się do słu­cha­nia ich pole­ceń i uda­wa­nia, przy­naj­mniej uda­wa­nia, że rozu­mieją coś z tego, co się wokół dzieje.

Dło­nie Wethorma zaci­snęły się w pię­ści. Laskol­nyk poło­żył mu rękę na ramie­niu.

— Zanim zacznie­cie pod­wa­żać pro­wa­dze­nie się waszych matek, wysłu­chajmy, co ma do powie­dze­nia ojciec hea-Cyren — powie­dział spo­koj­nie.

Mnich wyjął spod płasz­cza skó­rzaną tubę.

— Zanim zacznę, powiem tylko, że ta akcja nie ma nic wspól­nego z ostat­nim kil­ku­dnio­wym raj­dem gene­rała Laskol­nyka na tery­to­rium se-koh­landz­kie — wes­tchnął ciężko. — Dzi­siaj w nocy mam nadzieję zakoń­czyć śledz­two, które zaczęło się dobry rok temu.

— Zakoń­czyć przy pomocy Bły­ska­wic? — w gło­sie Laskol­nyka nie dało się wyczy­tać niczego poza szcze­rym zacie­ka­wie­niem. — Czyżby Świą­ty­nia nie miała już wła­snych oddzia­łów?

— Świą­ty­nia Pani Ste­pów ma wła­sne oddziały. Zgod­nie z cesar­skim pra­wem – w licz­bie czte­ry­stu czter­dzie­stu sze­ściu zbroj­nych. Do tego trzy­dzie­stu trzech braci zakonu Ar-Qard’kell, będą­cych zbroj­nym ramie­niem hie­rar­chów. To za mało jak na nasze potrzeby.

Wethorm par­sk­nął.

— Tak, śni wam się wła­dza jak przed trzy­stu laty, za cza­sów Miko­herna, gdy Świą­ty­nia miała osiem­na­ście tysięcy zbi­rów na każde ski­nie­nie i rze­czy­wi­ście rzą­dziła na Wscho­dzie. Znów chcie­li­by­ście, żeby ludzie musieli padać na twarz przed kapła­nami i cało­wać ich trze­wiki, co?

— To dawne dzieje… — wtrą­cił się bur­mistrz, pró­bu­jąc roz­ła­do­wać napię­cie.

— Dawne i co naj­waż­niej­sze, nie­ma­jące nic wspól­nego z naszą sprawą — zauwa­żył Laskol­nyk. — Do czego są wam potrzebne Bły­ska­wice? I dla­czego oni, a nie na przy­kład któ­raś z naszych cho­rą­gwi?

Łow­czy wzru­szył ramio­nami.

— Bo ta sprawa prze­kra­cza gra­nice i podziały. Bły­ska­wice to nie tylko gwar­dia Yawe­nyra, ale też zbrojne ramię Pana Burz po dru­giej stro­nie gra­nicy. Są, do pew­nego stop­nia, naszym odpo­wied­ni­kiem, mają za zada­nie stać pomię­dzy ludźmi a siłami zła.

— Jak sły­szę o siłach zła — mruk­nął Wethorm — to od razu staje mi przed oczami sto tysięcy koczow­ni­ków, któ­rzy zwa­lili nam się na głowy trzy­dzie­ści lat temu. Pło­nące wsie i mia­sta, lasy pali i krzyży, niebo zasnute dymem i stra­to­wana zie­mia po przej­ściu se-koh­landz­kich a’keerów. A na czele tej hordy jechali wła­śnie Jeźdźcy Burzy, mni­chu. To są dla mnie siły zła.

— Nie wąt­pię w to, kapi­ta­nie. Nie wąt­pię, że woj­sko­wego, jak pan, obcho­dzą tylko masze­ru­jące armie, wojny mię­dzy kró­le­stwami i bójki w karcz­mach — Łow­czy powie­dział to cicho i powoli, ale takim tonem, że powie­trze wokół zda­wało się krzep­nąć. — Bo dla mnie nie ma wiel­kiej róż­nicy mię­dzy bandą osił­ków, okła­da­ją­cych się poła­ma­nymi ławami w zady­mio­nej i śmier­dzą­cej rzy­go­wi­nami izbie, a bandą osił­ków, okła­da­ją­cych się żela­zem na jakimś polu. Liczeb­ność jest w tym przy­padku sprawą dru­go­rzędną. Ja, kapi­ta­nie, patrzę na świat jak na pole bitwy pomię­dzy Świa­tłem a Ciem­no­ścią. Pomię­dzy naszą Panią, jej Matką i Rodzeń­stwem a demo­nami z dru­giej strony Mroku, Nie­chcia­nymi i całym ich pomio­tem. Od Wojen Bogów minęło trzy i pół tysiąca lat i pra­wie wszy­scy zdą­żyli zapo­mnieć, o co w tym cho­dzi. Nie o gra­nice, nie o to, komu pła­cimy podatki i komu cału­jemy ciżmy. Jeden czło­wiek może dru­giego znie­wo­lić, ogra­bić, zabić wresz­cie, ale Nie­chciany może spra­wić, że ty i twoje dzieci prze­sta­nie­cie być ludźmi, może uni­ce­stwić was tak dokład­nie, jak­by­ście się ni­gdy nie uro­dzili, ode­brać wszelką nadzieję, wyrwać duszę i pode­trzeć sobie nią tyłek. Dla­tego tych, któ­rzy kła­niają się Nie­chcianym, któ­rzy się­gają poza Mrok w poszu­ki­wa­niu Mocy i potęgi, będę ści­gał za pomocą wszyst­kich dostęp­nych środ­ków. I biada każ­demu, kto spró­buje sta­nąć mi na dro­dze.

Kailean, leżąc na pod­ło­dze, zaczęła kląć w myślach. Cho­lera, cho­lera, cho­lera. Gada jak jakiś…

— Chę­do­żony fana­tyk. — Przy­bysz znów się ode­zwał. Bez trudu wyobra­ziła sobie jego uśmiech. — Tak wła­śnie sobie pomy­śle­li­ście, prawda?

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, kon­ty­nu­ował:

— Wolę zaczy­nać w ten spo­sób, żeby­śmy nie wda­wali się tutaj w teo­lo­giczne dys­ku­sje, bo nie mamy na to czasu. Nie będę wni­kał, czy ta wykład­nia, którą was ura­czy­łem, jest praw­dziwa, czy nie, wielu w nią wie­rzy, inni wyśmie­wają, ich rzecz. Sprawa jest pro­sta. Od roku śle­dzimy bandę Pomiot­ni­ków, któ­rzy prze­śli­zgują się tam i z powro­tem przez gra­nicę. Cza­sem sie­dzą mie­siąc czy pół­tora u nas, potem u nich, potem znów u nas, i tak w kółko. Kiedy pętla zaczy­nała się zaci­skać z jed­nej strony gra­nicy, ucie­kali na drugą, a my, Łow­czy, tylko raz prze­szli­śmy za nimi w pościgu na wschodni brzeg rzeki. Brat reh-Deron wraz z trzy­dzie­stoma żoł­nie­rzami wpadł na jeden ze szcze­pów i wró­cił z połową ludzi. Dla­tego przed mie­siącem nawią­za­li­śmy wresz­cie kon­takt z Drugą Tar­czą Bły­ska­wic, ich dowódcą na zacho­dzie Ste­pów, i uzgod­ni­li­śmy wspólny pościg. I pętla zaci­snęła się znowu. Tym razem nie tylko po jed­nej stro­nie. Jakieś pyta­nia?

— Banda Pomiot­ni­ków mówisz… ojcze — mruk­nął Wethorm — dla­czego nic o niej do tej pory nie sły­sze­li­śmy?

— Ależ sły­sze­li­ście, sły­sze­li­ście — stwier­dził łagod­nie Łow­czy. — Osiem mie­sięcy temu, masa­kra na trak­cie do Werlen, ta mała kara­wana kupiecka, którą wyrżnięto do nogi. Nowe Leth, mała wieś, ledwo dzie­sięć cha­łup, dziś są tam tylko zglisz­cza. Pół roku nie minęło od tego najazdu. Dwo­rek barona ker-Hytenna, ogra­biony do cna i spa­lony, paste­rze z Nawesh, któ­rzy zagi­nęli przed dwoma mie­sią­cami. Mówić dalej?

— Pamię­tam więk­szość tych wyda­rzeń. — Laskol­nyk ode­rwał się od ławy i znik­nął na chwilę z pola widze­nia Kailean. — Wszy­scy mówili, że to sprawka koczow­ni­ków, ślady wio­dły na drugą stronę gra­nicy. Wina?

Gdzieś z boku zabrzę­czały meta­lowe kubki.

— Chęt­nie. — Mnich zaczął otwie­rać tubę.

Bur­mistrz, do tej pory mil­czący, wyjął z rękawa nową chustkę i otarł czoło. Mate­riał momen­tal­nie prze­siąkł potem.

— Pomiot­nicy — wyszep­tał. — Pomiot­nicy czczą Nie­chcia­nych i skła­dają im ofiary z ludzi. Dobrze mówię?

— Ow­szem. — Łow­czy ski­nął głową.

— Przy­zy­wają demony i stwory zza gra­nicy świa­tów, uży­wają złej magii.

— Nie­aspek­to­wa­nej magii, bur­mi­strzu. Nie czer­pią Mocy z bez­piecz­nych dla ludzi Źró­deł, nie kro­czą Ścież­kami, ale się­gają poza nie, do magii duchów, do Mocy drze­mią­cych na gra­nicy Mroku albo i poza nią. — Łow­czy wyjął z tuby kilka zwo­jów per­ga­minu i roz­ło­żył je na ławie. — Nawet magia aspek­to­wana, obej­mu­jąca uzna­wane za bez­pieczne źró­dła Mocy, potrafi wypa­czyć ludzki umysł, zmie­nić go, przy­pra­wić o sza­leń­stwo. To dla­tego mago­wie, cza­ro­dzieje, prze­cho­dzą wie­lo­let­nie szko­le­nia i przez kilka począt­ko­wych lat uczą się przede wszyst­kim, jak się przed tym bro­nić. O cza­rach nie­aspek­to­wa­nych nie wiemy pra­wie nic. Wielki Kodeks w swoim osta­tecz­nym kształ­cie powstał prze­szło trzy­sta lat temu, a uło­że­nie go zajęło ćwierć wieku. I nie zro­biono tego po to, żeby wła­da­jący aspek­to­waną magią cza­ro­dzieje mogli wydu­sić kon­ku­ren­cję, ale dla­tego, że inne rodzaje cza­rów zawsze, powta­rzam, zawsze wypa­czają ludzki umysł, a naj­czę­ściej i ciało. Ahe­ro­wie na pół­nocy uży­wają magii duchów, ale to nie są ludzie, w kró­le­stwach poza Impe­rium także dość czę­sto mago­wie, a nawet całe gil­die, pró­bują się­gnąć po zaka­zaną wie­dzę. Zawsze koń­czy się to źle. Tu, na Wscho­dzie, zresztą też…

Do ławy pod­szedł Laskol­nyk. Trzy­mał cztery kubki i cynowy dzban.

— O, dobrze, że są. — Mnich zabrał mu kubki i użył jako przy­ci­ski, przy­trzy­mu­jące rogi naj­więk­szego per­ga­minu. — To mapa naj­bliż­szych oko­lic.

Per­ga­min pysz­nił się róż­nymi kolo­rami. Kailean roz­po­znała Amer­thę, głów­nie dla­tego że zaak­cen­to­wano ją wście­kłym błę­ki­tem i wyróż­niono zna­kiem „woda”.

— Miał pan rację, gene­rale, wspo­mi­na­jąc, że wszyst­kie napady Pomiot­ni­ków przy­pi­sy­wano koczow­ni­kom. Oni tak dzia­łają, wpro­wa­dzają fer­ment, mylą tropy, rzu­cają podej­rze­nia na innych. Im moc­niej gra­nica pło­nie, tym dla nich lepiej. Może zacie­kawi was infor­ma­cja, że gdy napa­dali na Se-koh­land­czy­ków, to ślady jed­no­znacz­nie wska­zy­wały na atak jed­nej z naszych cho­rą­gwi albo któ­re­goś z luź­nych cza­ar­da­nów. Im wię­cej nie­na­wi­ści mię­dzy nami a koczow­ni­kami, tym lepiej.

Pochy­lił się nad mapą i Kailean stra­ciła ją z oczu.

— Od dzie­się­ciu dni trwa wielka obława na tę bandę. Z naszej strony biorą w niej udział pra­wie wszy­scy straż­nicy, jakich Świą­ty­nia Pani Ste­pów mogła posłać, oraz sied­miu Łow­czych. Ze strony Se-koh­land­czy­ków – trzy­stu Jeźdź­ców Burzy i kilku pomniej­szych Źre­bia­rzy. To dla­tego natknął się pan, gene­rale, na Bły­ska­wice tak daleko na pół­noc­nym zacho­dzie Ste­pów. Nie szu­kali was, tylko sta­rali się zamknąć pułapkę. Jakieś pyta­nia?

— Dla­czego oni są tutaj, a nie po swo­jej stro­nie gra­nicy, i gdzie są nasi?

— Po ich stro­nie gra­nicy, oczy­wi­ście — par­sk­nął Łow­czy. — Nocą nasza sta­ran­nie zapla­no­wana akcja pra­wie wzięła w łeb, wszystko się prze­mie­szało. Ta banda liczy jakichś dzie­się­ciu Pomiot­ni­ków, kilku z nich potrafi wła­dać potęż­nymi cza­rami. Wodzili nas za nos, nie ukry­wam, że pra­wie udało im się uciec. Ten oddział Bły­ska­wic w ostat­niej chwili prze­szedł gra­nicę, odci­na­jąc im drogę w głąb Impe­rium. Teraz dokład­nie wiemy, gdzie są, i mam nadzieję, że jutro rano z nimi skoń­czymy.

— Dopiero jutro? — Wethorm nie krył wąt­pli­wo­ści.

Łow­czy wzru­szył ramio­nami.

— Na pewno nie wcze­śniej. Ta banda ukryła się tutaj. — Postu­kał pal­cem w plamę widoczną na mapie. — Na Uro­czy­sku.

Laskol­nyk chrząk­nął.

— Nie wiem dla­czego, ale od chwili, gdy zoba­czy­łem tę mapę, cze­goś takiego wła­śnie się spo­dzie­wa­łem.

— A ja nie — mruk­nął Wethorm. — Nikt nie prze­żyje nocy na Uro­czy­sku, więc chyba nie ma sensu się mar­twić. Bły­ska­wice mogą wra­cać do sie­bie.

— Kolejna mądrość z ust kapi­tana Wethorma — hea -Cyren wypro­sto­wał się. — I kolejne strzę­pie­nie języka. Pobi­tewne Uro­czy­ska są roz­rzu­cone po całym Impe­rium oraz poza jego gra­ni­cami. Naj­słyn­niej­sze i naj­więk­sze to Szkar­łatne Wzgó­rza na połu­dnie od Pon­kee-Laa i wen­der­ladz­kie Bagno, poło­żone jakieś sto mil na pół­nocny zachód od Sta­rego Meekhanu. To, które macie na połu­dnie od mia­sta, jest tak małe, że nie zawsze jest nawet odno­to­wy­wane w księ­gach gil­dii magicz­nych.

Nalał do kubka wino, prze­płu­kał gar­dło i kon­ty­nu­ował:

— Jeśli zapy­ta­cie o Uro­czy­ska cza­row­ni­ków, to usły­szy­cie, że to miej­sca ze szcze­gól­nie aktyw­nymi Źró­dłami Mocy, zarówno aspek­to­wa­nymi, jak i dzi­kimi. Powie­dzą wam, że poja­wia­nie się tam stwo­rów jest skut­kiem oddzia­ły­wa­nia wła­śnie tych dzi­kich Źró­deł. Okre­ślą Uro­czy­ska jako rzecz mającą swoje miej­sce w natu­ral­nym porządku. — Wydał z sie­bie dziwny dźwięk, na poły par­sk­nię­cie, na poły śmiech, i zaniósł się suchym, świsz­czą­cym kasz­lem.

— Wybacz­cie. — Żaden ze zgro­ma­dzo­nych wokół stołu męż­czyzn nie drgnął. — Zbyt wiele nocy na mokrej ziemi i w sio­dle. He, he, sługa Pani Ste­pów, a łamie go w kościach i rwie w płu­cach od spa­nia na tra­wie. — Wró­cił do tematu. — Ducho­wień­stwo, kapłani i mnisi nato­miast powie­dzą wam, że Uro­czy­ska to widomy ślad obec­no­ści Nie­chcia­nych w naszym świe­cie, pozo­sta­łość po Woj­nach Bogów. Że to miej­sca, które mogą być bra­mami do innych miejsc, do innych… rejo­nów Wszech­rze­czy. Naj­czę­ściej są to te obszary, na któ­rych w cza­sach Wojen Bogów sto­czono jakąś więk­szą potyczkę czy bitwę z uży­ciem nie­wy­obra­żal­nych dla nas Mocy. Na Uro­czy­skach bogo­wie bądź Nie­chciani zstą­pili na zie­mię w peł­nym lub nie­mal w peł­nym wymia­rze – i odmie­nili je.

— My to wiemy. — Laskol­nyk zdjął z per­ga­minu jeden z kub­ków i też nalał sobie wina. — Żyjemy w pobliżu poło­żo­nego ledwo trzy mile na połu­dnie od mia­sta Uro­czy­ska tylko dla­tego, że jak do tej pory nic stam­tąd nie wyłazi. Jedyną jego zaletą jest to, że nie musimy się oba­wiać ataku koczow­ni­ków z tam­tej strony. Ale nie odpo­wie­dzia­łeś na pyta­nie Wethorma. Dla­czego sądzisz, że Pomiot­nicy prze­żyją tam noc?

Kailean uśmiech­nęła się pod nosem. Jej kha-dar nie prze­pa­dał za zbyt dłu­gimi prze­mo­wami i zaczy­nał się nie­cier­pli­wić.

Łow­czy wyjął z tuby kolejną mapę, tro­chę więk­szą. Wska­zał na nie­bie­ską linię, wijącą się przez śro­dek per­ga­minu.

— Tu jest rzeka Amer­tha. Gra­nica mię­dzy Impe­rium a Se-koh­land­czy­kami. Ta plamka przy zachod­niej kra­wę­dzi to Uro­czy­sko zwane Dziką Łąką, mało aktywne i mało znane. Następna plama, w linii pro­stej to będzie jakieś czter­dzie­ści mil, to Prze­kleń­stwo Ger­tyssa, potem mamy Krwawy Las, Uro­czy­sko znane i budzące grozę. Następne jest wasze, tak spo­kojne, że nawet nie doro­biło się wła­snej nazwy.

Z góry Kailean widziała tylko dło­nie Łow­czego, poru­sza­jące się od jed­nej plamki do dru­giej.

— Za rzeką, na Ste­pach, mamy kolejne, przed przy­by­ciem se-koh­landz­kich ple­mion znane jako Pusty Śmiech, hm, miej­scowi koczow­nicy mieli dziwne poczu­cie humoru. Następne Uro­czy­sko znaj­duje się tutaj, obok Grel-Renn, Se-koh­land­czycy zwą je Dregh-onnen, Ciemne Miej­sce. Ostat­nie zazna­czone na mapie to słynne, a raczej nie­sławne Len­ryss.

Wska­zane przez niego miej­sca two­rzyły na mapie linię pro­stą.

— Jak widać, odle­gło­ści pomię­dzy nimi są mniej wię­cej jed­na­kowe, także wiel­kość Uro­czysk jest zbli­żona. Gdy­bym miał więk­szą mapę, zoba­czy­li­by­ście, że cała ta linia — palec Łow­czego wska­zał rząd ciem­nych plam — koń­czy się jakieś pięć­set mil dalej na wschód wiel­kim Uro­czyskiem zwa­nym Len­netr Owerth. Jest tak duże, że nikt nie zna jego praw­dzi­wych roz­mia­rów. Czy coś wam to mówi?

— Len­netr Owerth w języku szcze­pów daw­ryj­skich zna­czy Śmierć Ower­tha albo Upa­dek Ower­tha. — Laskol­nyk powoli odsta­wił kubek na stół. — Daw­ryj­czycy mówią, że prze­jęli tę nazwę od poprzed­nich ple­mion, które ode­szły z tych ziem na wschód pra­wie pięć­set lat temu. Wie­rzą, że w tym miej­scu zgi­nął Owerth, syn…

— On nie był synem ani córką, ani nie nazy­wał się Owerth — Are­don-hea-Cyren powie­dział to z naci­skiem. — Praw­dzi­wej nazwy, bo nie było to imię, nie znamy. Owerth był jakimś rodza­jem stwo­rze­nia, które nie wystę­puje w naszym świe­cie, z parą Nie­chcia­nych łączyło go nie tylko pokre­wień­stwo krwi, ale też dusz i umy­słów. Był bar­dziej narzę­dziem, ema­na­cją niż świa­do­mym, nie­za­leż­nym bytem. Ale miał potęgę obojga swo­ich stwór­ców, co zmu­siło Pana Burz… — Roz­kasz­lał się ponow­nie.

— Gal­lega — pod­po­wie­dział bur­mistrz i zaraz jego łysina pokryła się rumień­cem.

— Znamy imiona Wiel­kiego Rodzeń­stwa — mruk­nął Wethorm. — I znamy legendy z cza­sów wojen Bogów.

— Legendy? — Łow­czy zła­pał wresz­cie świsz­czący oddech i wypro­sto­wał się. — Zapy­taj miesz­ka­ją­cych na zacho­dzie Len­dor­czy­ków, poroz­ma­wiaj z sza­ma­nami ahe­rów, pojedź tysiąc mil na połu­dnie i spo­tkaj się z kry­ją­cymi twa­rze Issa­rami. Oni wszy­scy byli tutaj, gdy bogo­wie cho­dzili po ziemi. Opo­wie­dzą ci histo­rie, po któ­rych spę­dzisz resztę życia zamknięty w ciem­nej wieży, wyjąc po nocach ze stra­chu. Na tym tere­nie, trzy i pół tysiąca lat temu, Pan Burz zmie­rzył się z Ower­them. Obaj przy­byli w pełni swo­jej Mocy. Pan Burz zebrał w jed­nym miej­scu wszyst­kich swo­ich awen­deri, zstą­pił ze swego kró­le­stwa i obja­wił się światu oso­bi­ście. Owerth zaczerp­nął peł­nię Mocy swych twór­ców i przy­był jako czte­ro­ręka bestia z głową zwie­rzę­cia. Ich ramiona się­gały ponad chmury, jeden krok miał dzie­sięć mil, a stopy rzeź­biły w ziemi doliny. Wal­czyli od świtu do zmierz­chu, a wie­czo­rem Owerth odwró­cił się i zaczął ucie­kać, krwa­wiąc z licz­nych ran. Prze­biegł kil­ka­set mil i daleko na wscho­dzie padł od ciosu bożej włóczni. Tu, na tej mapie, macie zazna­czone miej­sca, gdzie krew Nie­chcia­nego spa­dła na zie­mię. To Uro­czy­ska. A Pomiot­nicy nie są już tak naprawdę ludźmi, zbyt głę­boko się­gnęli poza Mrok i nic im tam nie grozi. Jesz­cze jakieś pyta­nia?

Cisza.

— Jedno.

— Słu­cham, gene­rale Laskol­nyk.

— Czego od nas ocze­ku­jesz?

* * *

Nie powi­nien o to pytać, pomy­ślała Kailean tego samego dnia wie­czo­rem. Choć zapewne i tak niczego by to nie zmie­niło – bo Are­don-hea-Cyren jako Łow­czy Pani Laal miał prawo zmu­sić ich do udziału w misji, jaką było znisz­cze­nie bandy Pomiot­ni­ków – to lepiej by było, gdyby kha-dar nie zapy­tał. Odpo­wiedź na to pyta­nie była bowiem wła­ści­wie roz­ka­zem, i to takim, któ­rego nie dało się zigno­ro­wać.

— Chcę, żeby­ście zamknęli obławę od połu­dnia — powie­dział wtedy Łow­czy. — Tylko zamknęli obławę, nie żądam, żeby­ście wzięli udział w ataku – nie musi­cie wjeż­dżać na teren Uro­czy­ska, tym jutro o świ­cie zajmą się oddziały Świą­tyni, które do tego czasu do nas dołą­czą, i Bły­ska­wice. Ale to Uro­czy­sko ma milę sze­ro­ko­ści i cztery dłu­go­ści, a od połu­dnia wła­ści­wie nie mamy w jego oko­licy żad­nych oddzia­łów. Dla­tego chciał­bym, hm… Świą­tynia by chciała, aby wasze cza­ar­dany, wraz ze wszyst­kimi ochot­ni­kami, któ­rych zdo­ła­cie zebrać, jesz­cze dziś obje­chały Uro­czy­sko i zajęły pozy­cję w tym miej­scu.

Wska­zał punkt na mapie.

— Jutro może się oka­zać, że nie uda nam się zabić ich wszyst­kich, nie­któ­rzy na pewno będą pró­bo­wali uciec. Jeśli z Uro­czy­ska wyje­dzie na was ktoś nie­no­szący barw Świą­tyni lub Jeźdź­ców Burzy… — mnich zawie­sił zna­cząco głos. — No cóż, sami wie­cie, co robić.

W ten wła­śnie spo­sób znów wylą­do­wali na Ste­pie. W linii pro­stej do Lith­rew mieli około czte­rech mil, w prak­tyce ponad dzie­sięć, bo musie­liby objeż­dżać podłużne Uro­czy­sko. Cza­ar­dan Laskol­nyka liczył w tej chwili osiem­na­stu ludzi, reszta – ranna – została w zajeź­dzie. Wethorm przy­pro­wa­dził dwu­dzie­stu dwóch jeźdź­ców, dołą­czyła do nich dwu­dziestka ochot­ni­ków, ledwo trze­cia część tych, któ­rzy szy­ko­wali się do walki z Bły­ska­wi­cami. Gdy wyszło na jaw, że sprawa będzie nie z Se-koh­land­czy­kami, ale z wła­da­ją­cymi magią Pomiot­ni­kami, i to na doda­tek w pobliżu Uro­czy­ska, więk­szość miej­sco­wych zabi­ja­ków wymknęła się chył­kiem do domów. Pra­wie żało­wała, że też tak nie może.

Łow­czy poje­chał z nimi. Nawet Laskol­nyk wyglą­dał na zasko­czo­nego jego decy­zją. Are­don-hea-Cyren uśmiech­nął się wtedy na wpół kpiąco i dotknął ręką piersi.

— Moje płuca, a także ojciec Sen­res, Pierw­sze Ostrze, i Ceetron-deg-Lanes, Dru­gie Ostrze Świą­tyni, zde­cy­do­wali, że nie wezmę udziału w ataku. Zosta­łem przy­dzie­lony do oddziału miej­skiego jako łącz­nik, bo z powodu cho­roby nie­wielki byłby ze mnie poży­tek na Uro­czy­sku. Tam­tej­sze wyziewy wyłą­czy­łyby mnie z walki sku­tecz­niej niż cios mie­cza. Ale jeśli zda­rzy się, że jakiś Pomiot­nik wyje­dzie stam­tąd na nas… — poło­żył dłoń na ręko­je­ści mie­cza — nie odmó­wię sobie drob­nej przy­jem­no­ści.

I tak sześć­dzie­się­ciu jeźdź­ców i Łow­czy Pani Laal zna­leźli się na gra­nicy Uro­czy­ska.

Roz­bili obóz na wznie­sie­niu, z któ­rego mieli widok na całą oko­licę. Uro­czy­sko roz­cią­gało się na pół­noc od ich pozy­cji i prawdę powie­dziaw­szy, nie wyróż­niało niczym szcze­gól­nym. Po pro­stu teren płyn­nie prze­cho­dził w płytką nieckę, któ­rej śro­dek zawsze, odkąd Kailean się­gała pamię­cią, wypeł­niała mgła. Nie było jakiejś okre­ślo­nej gra­nicy, żad­nego nagłego pasa zwię­dłych traw czy wypa­lo­nej ziemi. Opary na tym tere­nie zmie­niały tylko swoją wiel­kość, pul­su­jąc w dziw­nym, nie­zro­zu­mia­łym ryt­mie. Jed­nego dnia miały śred­nicę ledwo kil­ku­set stóp, by następ­nego roz­ro­snąć się na milę i wypeł­nić całe zagłę­bie­nie. Za umowną gra­nicę prze­klę­tej ziemi uzna­wano ich naj­dal­szy zasięg.

Kailean sta­nęła przy tej gra­nicy i patrzyła na kłę­biący się tuman. Wyglą­dał… zwy­czaj­nie. Ber­deth przy­drep­tał i otarł się o jej nogę.

— Jesteś — mruk­nęła z roz­tar­gnie­niem. — Co o tym myślisz?

Zaskom­lał cicho, potem wark­nął.

— Tak. Ja też tak sądzę. — Opu­ściła dłoń i podra­pała go za uchem. — Może być cie­ka­wie.

Pies par­sk­nął i znik­nął w wyso­kiej tra­wie. Ktoś zbli­żał się od strony obo­zo­wi­ska. Koci­miętka. Bły­snął uśmie­chem pod pło­wym wąsem.

— Gadasz do sie­bie, Kailean?

— Pra­wie. Gło­śno myślę. Będziemy wysy­łać patrole na boki?

Pokrę­cił głową.

— Nie. Mnich twier­dzi, że wyczuje każ­dego Pomiot­nika, który będzie pró­bo­wał wyjść z Uro­czy­ska. I mam wra­że­nie, że stary też nie pali się do roz­dzie­la­nia sił. Coś mi tu śmier­dzi.

— Nie tylko tobie. Roz­ma­wia­łam z dziew­czy­nami. Lea mówi, że cały czas ma gęsią skórkę, a Daghena obwie­siła sie­bie i swo­jego konia taką ilo­ścią amu­le­tów, że wyglą­dają jak prze­bie­rańcy na Święto Lata. Mam wra­że­nie, że nikt dzi­siaj nie będzie spał.

— Co racja, to racja. Stary cho­dzi w kółko i mam­ro­cze pod nosem, a Lans i Gero­nes omal się nie pobili. Mnie też ciarki cho­dzą po grzbie­cie — splu­nął. — Cho­lerne Uro­czy­sko. Naprawdę wolał­bym, żeby wszystko było prost­sze, Bły­ska­wice są po tej stro­nie rzeki, no to ich tłu­czemy, a nie peł­nimy rolę saka, do któ­rego napę­dzają ryby. Zoba­czysz, skoń­czy się tym, że będziemy im jesz­cze opa­try­wać rany, trzy­mać za rączki i pod­cie­rać tyłki.

— Nie­do­cze­ka­nie. — Uśmiech­nęła się sze­roko.

— Zoba­czysz. — Odwró­cił się. — Witaj, Dag.

Z pagórka wła­śnie scho­dziła Daghena. Laskol­nyk przy­jął dziew­czynę do cza­ar­danu ledwo przed mie­sią­cem, a Kailean już zdą­żyła ją polu­bić. Dag pocho­dziła z Heary­sów, jed­nego z miej­sco­wych ple­mion, które po najeź­dzie Se-koh­land­czy­ków nie pod­po­rząd­ko­wały się ich domi­na­cji, tylko poszu­kały azylu na tere­nie Impe­rium, i była raczej typową przed­sta­wi­cielką swo­jego ludu – wysoką, czar­no­włosą i śniadą, z lekko sko­śnymi oczami. Skó­rzaną kurtkę i spodnie obwie­siła pta­simi pió­rami, kośćmi, worecz­kami wypeł­nio­nymi zio­łami, wisior­kami z kolo­ro­wych kamy­ków i muszli. Przy każ­dym ruchu wszyst­kie amu­lety ocie­rały się o sie­bie i postu­ki­wały.

— Przy­znaj się, obro­bi­łaś starą Byasę, co? — Koci­miętka szturch­nął pal­cem jeden z worecz­ków i zaraz cof­nął rękę. Coś zabrzę­czało w środku.

— Nie. — Dziew­czyna uśmiech­nęła się i mogli zoba­czyć, że wszyst­kie zęby zabar­wiła sobie na zie­lono, żując gnyss. — Sama zro­bi­łam. Babka mnie nauczyła.

— No jasne. Ple­mienna magia. — Kailean poki­wała głową. — Podobno jest bar­dzo sku­teczna, zwłasz­cza w for­mie dłu­giego drzewca z pió­rem z jed­nej, a kawał­kiem żelaza z dru­giej strony. Taki amu­let nazywa się Strza-ła i potrafi odpę­dzić każde zło. Zwłasz­cza wystrze­lony z dobrego łuku. A swoją drogą, nasz świą­to­bliwy mąż nie wpadł na twój widok w szał? Tyle wczo­raj mówił o aspek­to­wa­nych cza­rach…

Koci­miętka spoj­rzał na nią spode łba.

— Skąd wiesz?

— My, dziew­czyny, mamy swoje tajem­nice… — Daghena bły­snęła zie­lo­nym uśmie­chem. — Nie inte­re­suj się. Co jesz­cze gadał?

— Takie tam, kapłań­skie bzdury, Wojny Bogów, stare legendy, walka dobra ze złem.

— Aha. Cie­kaw jestem tylko, dla­czego, jeśli cho­dzi o walkę dobra ze złem, kapłani tak rzadko ruszają sami swoje tyłki. Gada­nie, gada­nie, gada­nie, a potem zawsze idź­cie dzieci tłuc się z siłami Mroku sami, bo ja tu muszę jesz­cze Świą­ty­nię poza­mia­tać…

— Wina się napić — dodała Daghena.

— Dziewkę wy… — Kailean obej­rzała się, wyczu­wa­jąc ruch — … wyspo­wia­dać.

Koci­miętka par­sk­nął.

— No co ty, Kailean? Chyba…

— Wychę­do­żyć? — Are­don-hea-Cyren pod­szedł bez­sze­lest­nie. — Jak widzi­cie, nie wszy­scy kapłani spę­dzają całe życie w świą­ty­niach, a jeśli ktoś twier­dzi ina­czej, to z rado­ścią, po skoń­cze­niu spraw tutaj, stanę w obro­nie honoru Łow­czych Pani Ste­pów. — Uśmiech­nął się zimno i poło­żył dłoń na ręko­je­ści mie­cza.

Koci­miętka cof­nął się o krok, zmru­żył oczy.

— Nie wydaje mi się, żeby to było konieczne. — Kailean sta­nęła mię­dzy nimi. — Już to widzia­łam, mni­chu, poważny ton, groźna mina, a za chwilę kpiny i drwiny.

— Tak wła­śnie myśla­łem, że ktoś pod­słu­chi­wał naszą naradę. Z sufitu wciąż sypały się jakieś papro­chy, a twój kha-dar robił wszystko, żeby odwró­cić naszą uwagę od tego nie­zwy­kłego zja­wi­ska.

— Myszy. I szczury — rzu­ciła z nie­winną miną. — Stary Bett ni­gdy się do tego nie przy­zna, ale ma w zajeź­dzie szczury wiel­kie jak pro­siaki. Podobno od czasu do czasu jakiś gość znika z pokoju, a rano znaj­dują tylko kilka pokrwa­wio­nych szmat.

— No. To dla­tego sypiamy w jed­nym pokoju. — Daghena poki­wała ener­gicz­nie głową, amu­lety zasze­le­ściły i zastu­kały. — Zawsze któ­raś trzyma wartę.

Łow­czy zmie­rzył ją od stóp do głów, ale nie sko­men­to­wał jej słów. Kailean przy­znała mu za to spory plus.

— Laskol­nyk wzywa wszyst­kich na szczyt wzgó­rza. Chce usta­lić roz­sta­wie­nie ognisk i kolej­ność wart. I ma jakieś zale­ce­nia na jutro. — Łow­czy wzru­szył ramio­nami. — Zdaje się, że spa­dłem do roli posłańca. Czu­je­cie się usa­tys­fak­cjo­no­wani?

* * *

Zbli­żała się pół­noc. Kailean sie­działa sama przy nie­wiel­kim ogni­sku, nie mogąc zasnąć, mimo iż przed chwilą skoń­czyła wartę. Zamiast tego gapiła się w pło­mie­nie, pozwa­la­jąc myślom pły­nąć wła­snym, leni­wym torem.

W mroku po dru­giej stro­nie ognia zapa­liły się dwa śle­pia.

— Możesz wyjść.

Ber­deth poja­wił się w kręgu świa­tła i poło­żył na ziemi.

— Węszy­łeś?

Par­sk­nął i wydał dziwny, podobny do chi­chotu odgłos.

— No. Też sądzę, że to strata czasu. Ale jutro miej oczy sze­roko otwarte.

Pies zastrzygł uszami i pode­rwał się na równe łapy. Zaskom­lał cicho i wyco­fał się tyłem w ciem­ność.

Usły­szała sze­lest. Are­don stał za nią, z derką w jed­nej, a kawał­kiem placka w dru­giej ręce.

— Można się przy­siąść?

— Tam — poka­zała miej­sce po prze­ciw­nej stro­nie ogni­ska.

Usiadł bez słowa. Dorzu­ciła tro­chę suszu w pło­mie­nie. Trza­snęło, chmura iskier zatań­czyła w powie­trzu, ciem­ność cof­nęła się jakby prze­stra­szona, wyplu­wa­jąc w odwe­cie chmarę nowych cieni. Psa ni­gdzie nie było.

Poczuła, że mnich się jej przy­gląda, unio­sła wzrok – patrzył z tym swoim bez­czel­nym uśmiesz­kiem na twa­rzy.

— Nie bywasz zbyt czę­sto na Ste­pach?

Wyda­wał się zasko­czony tym, że ode­zwała się pierw­sza.

— Nie.

— I nie znasz panu­ją­cych tu zwy­cza­jów.

— Nie. Świą­ty­nia w Yerth to jed­nak kawał drogi stąd. Pra­wie rdzenne zie­mie Impe­rium.

— Mam się poczuć jak dzi­ku­ska z pogra­ni­cza? Zapa­mię­taj sobie mni­chu – tu, na rów­ni­nach, jeśli popa­sasz z kimś obcym przy jego ogni­sku, to nie gapisz się na niego jak pro­się na pło­nący chle­wik. Za to można dostać batem przez pysk albo nożem mię­dzy żebra. Tylko kam­raci, kom­pani, towa­rzy­sze z jed­nego cza­ar­danu zacho­wują się tak swo­bod­nie. Obcy przy ogni­sku pil­nuje wła­snych spraw i jest wdzięczny, że pozwo­lono mu się do tego ognia przy­siąść. Poją­łeś?

Opu­ścił wzrok.

— Tak.

Wycią­gnęła sza­blę i zaczęła dro­bia­zgowo spraw­dzać klingę, od czasu do czasu prze­jeż­dża­jąc po niej osełką. Przez dłuż­szą chwilę sły­chać było jedy­nie zło­wiesz­cze zziip, zziip, zziip.

— Jak się zostaje Qard’kel­lem?

O mało nie udła­wił się plac­kiem.

— Sss… słu­cham?

— Jak zosta­łeś Łow­czym? Nikt ci jesz­cze nie zadał tego pyta­nia?

Uśmiech­nął się dziw­nie.

— Raz. Dawno temu.

— No i? Co odpo­wie­dzia­łeś?

— Nic. To był kapłan Pomiot­ni­ków. Zastrze­li­łem go z kuszy.

— Nie widzę żad­nej kuszy, więc chyba nie grozi mi nie­bez­pie­czeń­stwo.

— Nnn… nie. — Uśmiech­nął się. — Zawsze jesteś taka bez­po­śred­nia?

— Wycho­wa­łam się w górach, doro­słam na Ste­pach. Nie mia­łam oka­zji nauczyć się dwor­skich manier. A ty?

— Jestem szó­stym synem barona dak-Porkara. Mia­łem do wyboru albo armię, albo zakon. Ale musz­tra, mar­sze, cią­głe ćwi­cze­nia i inne uroki woj­sko­wego życia jakoś mnie nie pocią­gały, więc kapłan, który od lat był na gar­nuszku u mojego ojca, dora­dził mu, żeby wysłać mnie do Der­fa­nery.

— Tego Der­fa­nery?

— Tego samego. Wiel­kiego Łow­czego Pani Ste­pów. A on już zna­lazł mi zaję­cie sto­sowne do umie­jęt­no­ści.

Mnich mil­czał przez kilka ude­rzeń serca.

— Wła­ści­wie to chciał­bym móc powie­dzieć, że sama Pani Ste­pów przy­szła do mnie i wska­zała moje powo­ła­nie, ale prawda wygląda tak, że wolę to — musnął ręko­jeść mie­cza — od kaszy z woj­sko­wego kotła.

Zauwa­żył, że mu się przy­gląda, i posłał jej wredny uśmie­szek.

— Czyż­by­śmy zostali już towa­rzy­szami?

— To moje ogni­sko, mni­chu. Sie­dzisz tu tylko dla­tego, że od innych wiało chło­dem.

— Od tego też wieje.

— Zawsze możesz roz­pa­lić wła­sne.

Ode­rwała od niego wzrok i ponow­nie poświę­ciła całą uwagę sza­bli.

— Nie lubisz mnie.

To nie było pyta­nie.

— Ludzie nie lubią Łow­czych. Dziwi cię to?

— Nie — wes­tchnął. — Wła­ści­wie nie. Choć cią­gle zasta­na­wiam się dla­czego.

Wró­ciła do ostrze­nia sza­bli, igno­ru­jąc kpinę.

— Naprawdę, Kailean, nie wiem. Dla­czego ludzie cza­sem reagują na nas jak na Pomiot­ni­ków? Dla­czego w tam­tej izbie, gdy powie­dzia­łem, kim jestem, mia­łem wra­że­nie, że chęt­niej widzie­liby a’keer Bły­ska­wic pod oknami niż mnie?

Zziip, zziip zamarło. Przyj­rzała się uważ­nie roz­mówcy, wyglą­dał na naprawdę zain­te­re­so­wa­nego odpo­wie­dzią.

— Co byś zro­bił, gdyby kha-dar kazał ci się wyno­sić? Gdyby nie chciał tu przy­je­chać?

— No… nie wiem, nie przy­szło mi to do głowy…

— Nie kłam, mni­chu. Co byś zro­bił?

Uciekł spoj­rze­niem w bok.

— Sąd świą­tynny. Albo ksią­żęcy try­bu­nał.

— Wła­śnie — poki­wała głową. — Zgod­nie z Kodek­sem możesz zmu­sić nas do udziału w tej walce, nawet jeśli nie mamy na nią ochoty. Nie, nie — dodała szybko. — My też zabi­jamy Pomiot­ni­ków, kiedy tylko się na nich natkniemy. Ale nie lubimy ludzi, któ­rzy mogą nam roz­ka­zy­wać. Nie po to wstę­pu­jesz do wol­nego cza­ar­danu, żeby potem przyj­mo­wać pole­ce­nia od byle kogo.

— Dzię­kuję bar­dzo.

— Nie ma za co, mni­chu. Tu są Stepy. Ludzie żyją jak chcą – i zała­twiają swoje pro­blemy też tak, jak chcą.

Łow­czy kiw­nął głową.

— To dla­tego mój men­tor powta­rzał, że sto mil na zachód od Amer­thy Impe­rium rzą­dzi tylko z nazwy. Zawsze, gdy to mówił, krzy­wił się, jakby bolał go ząb.

Wzru­szyła ramio­nami.

— Tu są Stepy — powtó­rzyła. — Dwa­dzie­ścia mil stąd mamy rzekę, a za nią Se-koh­land­czy­ków. Sądzisz, że ktoś będzie się przej­mo­wał jaki­miś zaka­zami czy naka­zami? Jakimś Kodek­sem czy pra­wami świą­tyn­nymi, skoro każ­dego dnia i nocy cha­łupa może zapło­nąć mu nad głową? Czło­wiek jedzie spo­koj­nie w odwie­dziny, a tu nagle – brzdęk, i pró­buje oddy­chać przez gar­dło prze­bite strzałą. Małe dziew­czynki, wycho­dząc pasać gęsi, zabie­rają ze sobą nie wierz­bowe witki, tylko łuki i oszczepy. Kapłani chcie­liby, żeby wszystko było ładne i poukła­dane, jak w świę­tych księ­gach. Grzmią o Pomiot­ni­kach i łasce Pani, na którą trzeba zasłu­żyć. Ale kiedy ban­dyci strze­lają do two­jej rodziny, to ich nie ma w pobliżu — mówiła coraz szyb­ciej, z coraz więk­szą pasją. — Więc nie opo­wia­daj mi o jakimś sta­rym dzia­dy­dze, który się krzywi na myśl o gra­nicy, bo on sie­dzi w mie­ście, za murami, i sypia pod puchową pie­rzyną, więc nie wie, jak to jest żyć tu, z koczow­ni­kami i ban­dy­tami kry­ją­cymi się za każ­dym krza­kiem!

Łow­czy uniósł dło­nie w obron­nym geście.

— Prze­cież ja nic nie mówię, jeż­dżę wzdłuż gra­nicy wystar­cza­jąco długo, żeby znać… realia. Nawet gdy rzą­dziła tu Świą­ty­nia, tereny te ucho­dziły za dzi­kie i mało cywi­li­zo­wane. Mnó­stwo na wpół osia­dłych koczow­ni­ków i innych ludów. A po przy­by­ciu Meekhanu zro­biło się jesz­cze gorzej. Meekhań­czycy z zachodu, Wessyr­czycy spod gór, Inu­owie, Lafe­ro­wie, nie­do­bitki Heary­sów, i tak dalej. Każdy, komu cia­sno było na rodzi­mych zie­miach, tra­fiał tutaj. I… Co cię tak śmie­szy?

— Głu­piec grze­jący się przy ogni­sku — pal­nęła, szcze­rząc się sze­roko. — O Pani, miło­sierna dla ubo­gich na umy­śle… Ty naprawdę nic nie rozu­miesz?

Męż­czy­zna żach­nął się, wyraź­nie zły.

— Nie wie­rzę, że długo jeź­dzisz po Ste­pach — kon­ty­nu­owała. — Ina­czej nie mówił­byś „Kiedy rzą­dziła tu Świą­ty­nia” tak swo­bod­nie. Minęło trzy­sta lat, odkąd Impe­rium wchło­nęło zie­mie Świą­tyni Laal Sza­ro­wło­sej, ale tu cią­gle są tacy, któ­rzy dostają szału na wspo­mnie­nie wła­dzy kapła­nów. A gdy jeden z nich rzuca to takim lek­kim tonem, to prosi się, żeby ktoś pod­ciął mu popręg.

— Nie gar­dło? — Łow­czy był poiry­to­wany, na jego policz­kach poja­wił się rumie­niec. Uśmiech­nęła się jesz­cze sze­rzej.

— Pod­cięty popręg nie krwawi, a gdy w peł­nym cwale sio­dło zje­dzie ci z koń­skiego grzbietu, to i tak nie prze­ży­jesz. Wypadki się zda­rzają. Nie chce ci się spać?

Zaru­mie­nił się jesz­cze bar­dziej.

— Ni­gdy nie mogę zasnąć przed walką. A ty?

— A ja mogę, chyba że cze­kam przy gra­nicy Uro­czy­ska. — Skrzy­wiła się. — Nie, żebym robiła to zbyt czę­sto.

Mil­czeli chwilę. On wpa­trzony w ogień, ona gła­dząca osełką głow­nię sza­bli.

— Więc… — zawa­hał się. — Jeśli wyba­czysz mi nie­dy­skretne pyta­nie, co tu wła­ści­wie robisz?

— Co ja tu robię? Aaa… to zna­czy, czemu uga­niam się po Ste­pach z sza­blą i łukiem w gar­ści, miast hafto­wać gdzieś pościel na ślubną wyprawkę? Wycho­wa­łam się w górach, pod Ole­ka­dami, doro­słam tutaj. Żyję wła­snym życiem i nie śpie­szy mi się do rodze­nia bacho­rów jakie­muś wiecz­nie zapi­ja­czo­nemu pastu­chowi.

— To nie musiałby być pastuch.

— O, kom­ple­ment. Cał­kiem nie­zły. — Uśmiech­nęła się. — Jed­nak w Yerth uczą was nie tylko wyma­chi­wa­nia poświę­co­nym mie­czem i mam­ro­ta­nia egzor­cy­zmów w imie­niu Laal Sza­ro­wło­sej.

Are­don wyda­wał się ura­żony.

— Nie spie­szy mi się — mruk­nęła w prze­strzeń. — Nie jestem… Nie, ina­czej. Gdyby matka dzień w dzień powta­rzała mi, że muszę wyjść za mąż i rodzić jej wnuki, pew­nie bawi­ła­bym już dru­gie albo i czwarte. Ale przy­gar­nęli mnie wozacy Ver­danno, któ­rzy chyba sami nie wie­dzieli, jak powinni wycho­wać… Nauczyli machać sza­blą, pozwo­lili wybrać wła­sną drogę, a ona zapro­wa­dziła mnie tu, na pogra­ni­cze Uro­czy­ska i w towa­rzy­stwo mni­cha, który nie może zasnąć i nie­wiele wie o Ste­pach.

— A wła­ści­wie jak… jak…

— Jak to się stało, że Meekhanka czy­stej krwi zamiesz­kała w ver­dań­skiej kuźni?

— Tak.

Kailean zapa­trzyła się w ogień.

— Wspo­mi­na­łeś coś o walce dobra ze złem, mni­chu — zaczęła mówić po dłu­giej chwili. — Powiedzmy, że też mia­łam oka­zję wziąć w niej udział, tylko że zło wygrało. Moje zło nie było jakimś potwo­rem z mitycz­nych cza­sów, pomio­tem Nie­chcia­nych. Moje zło na pewno miało ojców i matki, kam­ra­tów i kochanki. Uro­dziło się, uczyło pła­kać, śmiać się, cho­dzić, mówić, kła­mać i kląć. Z pew­no­ścią miało też jakieś imiona i nazwi­ska. Ale to nic nie zmie­niło.

Przy­mknęła powieki.

— Podró­żo­wa­łam z ojcem, matką i dwoma braćmi na połu­dnie. Tam mie­li­śmy szu­kać szczę­ścia, lep­szego losu. W górach upra­wia­li­śmy nie­wiel­kie dzier­ża­wione pole, hodo­wa­li­śmy stadko kóz, kilka owiec. Czę­sto było głodno i chłodno, jak pamię­tam, a z połu­dnia, ze Ste­pów, docho­dziły wie­ści, że każdy, kto przy­je­dzie i się tam osie­dli, dosta­nie tyle ziemi, że w pół dnia nie obje­dzie ich koniem. Więc ojciec, po któ­rymś przed­nówku, gdy znów musie­li­śmy jeść chleb z mąki dopra­wia­nej żołę­dzio­wym pro­chem, spa­ko­wał nas i ruszył na połu­dnie. Jak widać, można być Meekhań­czy­kiem z dziada pra­dziada i marzyć o tym, żeby zamiesz­kać wśród bar­ba­rzyń­ców…

Zapa­trzyła się w ogień, szu­ka­jąc jakichś emo­cji, ale te wspo­mnie­nia dawno już prze­stały boleć.

— Napa­dli nas ban­dyci. Nikt ważny, żaden tam Czarny Hosse czy Wehyr Zabójca. Ot, kilku zbi­rów, któ­rzy chyba nawet nie liczyli na takie szczę­ście. Aku­rat roz­bi­ja­li­śmy obo­zo­wi­sko, gdy wyło­nili się z mroku. Mój ojciec nawet nie zdą­żył się­gnąć po broń, dostał trzy strzały. Braci stra­to­wali końmi. Matkę przy­szpi­lili do ziemi włócz­nią. Ja…. Ja aku­rat poszłam w krzaki, za potrzebą. Patrzy­łam na to, co się działo, kuca­jąc ze spód­nicą zadartą aż po pępek. W tyłek kłuł mnie jakiś patyk.

Uśmiech­nęła się z dziw­nym, strasz­nym gry­ma­sem.

— Śmieszne, prawda? Mor­do­wali mi rodzinę, a jedyne, co pamię­tam wyraź­nie, to ten cho­lerny patyk, który uwie­rał mnie w dupę. A oni skoń­czyli szybko. Cho­dziło im tylko o pie­nią­dze, konie i tych kilka cen­nych dro­bia­zgów, które mie­li­śmy ze sobą. Odje­chali rów­nie szybko, jak się poja­wili. Pro­sto w noc. A ja… Ja sie­dzia­łam tam, w tych krza­kach, aż do świtu. Potem wzię­łam łuk, któ­rego nie zna­leźli w ciem­no­ściach, i poszłam za nimi. Mia­łam trzy­na­ście lat i myśla­łam tylko o jed­nym. Zna­leźć ich i zabić. A oni nie spie­szyli się, byli prze­cież u sie­bie… Pano­wie Ste­pów. Więc zna­la­złam ich, dzień póź­niej, aku­rat gdy pla­no­wali napaść na kolej­nych wędrow­ców. Nie pamię­tam dokład­nie, co zro­bi­łam, wjeż­dżali wła­śnie do ich obozu, a ja zaczę­łam krzy­czeć i strze­lać. Podobno tra­fi­łam przy­wódcę ban­dy­tów w chwili, gdy miał prze­bić włócz­nią samego And’ewersa. Zawsze mia­łam dryg do łuku. Potem stra­ci­łam przy­tom­ność. Ock­nę­łam się na wozie. Tak pozna­łam ród Kale­ven­hów.

— A twoi dalsi krewni?

— Nie mam, nie tutaj. Pocho­dzę z pół­nocy i tam zosta­wi­łam jakieś ciotki i wujów, któ­rzy tak jak my, na przed­nówku chleb mąką z żołę­dzi dopra­wiali — skrzy­wiła się. — Pew­nie by się ucie­szyli, gdyby im się na głowę zwa­liła jakaś dora­sta­jąca pan­nica, a z nią słowo posag.

— Więc zosta­łaś z Ver­danno?

— A bo co? — rzu­ciła naraz gniew­nie, nie spodo­bał jej się ten ton, zbyt wiele razy sły­szała pełne fał­szy­wej tro­ski zda­nia wypo­wia­dane podob­nym gło­sem. — Myślisz, że było mi u nich źle? Że haro­wa­łam od świtu do nocy na kawa­łek chleba i kąt do spa­nia, jak musia­ła­bym to robić, gdyby zajęła się mną jakaś „odpo­wied­nia” rodzina? Pew­nie skoń­czy­ła­bym wtedy, rodząc w wieku czter­na­stu lat nie­ślub­nego bachora, któ­rego zro­biłby mi mój łaskawy opie­kun. Ver­danno przy­gar­nęli mnie i wycho­wali jak wła­sną. A kiedy posta­no­wi­łam żyć na swój spo­sób, dali bło­go­sła­wień­stwo, sza­blę i dobrego konia.

— Prze­cież ja nic takiego nie powie­dzia­łem… — Łow­czy uniósł ręce w obron­nym geście.

Kailean fuk­nęła gniew­nie i wró­ciła do wpa­try­wa­nia się w pło­mie­nie.

— Za dużo.

— Słu­cham…?

— Za dużo razy sły­sza­łam takie rze­czy. Och, to jest to biedne dziecko, które musi wysłu­gi­wać się bru­da­som. Ach, to ta sie­rotka, która haruje w kuźni u dzi­ku­sów. Ojej, co za wstyd, żeby meekhań­ska dziew­czyna musiała robić takie rze­czy. I tak dalej. Kiedy dotar­li­śmy do pierw­szego mia­steczka – to była taka dziura, zdaje się Gwy­ret – tam­tej­szy bur­mistrz ode­brał mnie And’ewer­sowi i oddał w „lep­sze ręce”. Zosta­łam słu­żącą u miej­sco­wego rzeź­nika. A mój nowy opie­kun przy­lazł do mnie pierw­szej nocy i zaczął obma­cy­wać. Mia­łam tylko trzy­na­ście lat, ale byłam wyro­śnięta. I na doda­tek niczyja. Więc myślał, że może ze mną zro­bić, co mu się spodoba.

Zamil­kła na chwilę, pod­cią­gnęła kolana pod brodę, zasty­gła w tej pozy­cji.

— Naj­gor­sze jest to, że ja też tak myśla­łam. Że jestem niczyja. Że nie mam nikogo i niczego. Naza­jutrz jeden z chło­pa­ków And’ewersa, Der’eko, spo­tkał mnie przy­pad­kiem na ulicy, gdy szłam na targ. Becza­łam całą noc i on to z miej­sca zauwa­żył. Pra­wie siłą zacią­gnął mnie do ciotki Vee’ry, a ona w parę chwil wycią­gnęła ze mnie to, czego obie­cy­wa­łam ni­gdy i nikomu nie opo­wia­dać. Wypła­ka­łam się na jej kola­nach jak małe dziecko. A potem pod­nio­słam wzrok i zoba­czy­łam minę And’ewersa. I Der’eko, i Ruk’herta, i Det’mona. I nagle zro­zu­mia­łam, że nie jestem niczyja. Że jestem ich, a oni są moi. Tego samego dnia kowal w towa­rzy­stwie czte­rech synów odwie­dził rzeź­nika. Nie wiem, co mu powie­dzieli, ale gdy tylko wyszli, pobiegł blady i roz­trzę­siony do bur­mi­strza i zrzekł się opieki nade mną. A potem wyje­cha­li­śmy stam­tąd i tra­fi­li­śmy do Lith­rew. No i histo­ria pra­wie się powtó­rzyła. Pra­wie, bo w mie­ście sta­cjo­no­wała wtedy cho­rą­giew pan­cerna, a jej dowódca, puł­kow­nik Jas­ferd, znał And’ewersa. I on wymógł na wszyst­kich, żeby mnie nie zabie­rano od Ver­danno. Naj­pierw jed­nak poroz­ma­wiał ze mną i chyba tym, co go osta­tecz­nie prze­ko­nało, był fakt, że na suge­stię, że mógłby się mną zająć ktoś inny, dosta­łam ataku histe­rii.

— Ataku histe­rii? Ty?

— Jeśli można tak nazwać rzu­ca­nie róż­nymi przed­mio­tami i sło­wo­tok skła­da­jący się w więk­szo­ści z prze­kleństw, to tak.

— Aha. Chciał­bym to kie­dyś zoba­czyć.

— Nie chciał­byś. — Kailean się uśmiech­nęła. — No więc zosta­łam w kuźni. Wycho­wali mnie jak każdą ze swo­ich córek, a to wszystko są porządne dziew­czyny. Ale swoje to ja się nasłu­cha­łam. Miej­scowi może i wolą trzy­mać się wła­snych spraw, ale nawet tu meekhań­ska dziew­czyna miesz­ka­jąca u Woza­ków… draż­niła. Minęło parę lat, zanim zaak­cep­to­wali And’ewersa i jego rodzinę, zanim skoń­czyły się głu­pie zaczepki. Szkoda gadać. Parę razy musia­łam użyć argu­men­tów innych niż wro­dzony wdzięk i urok.

— Jakich na przy­kład?

Prze­cią­gnęła się, aż coś jej trza­snęło w ramio­nach.

— A to już, mni­chu, jest zupeł­nie inna opo­wieść. Coś jesz­cze? I tak na razie nie jestem śpiąca, możemy poroz­ma­wiać.

— Nie odpo­wie­dzia­łaś na pyta­nie. Dla­czego wła­śnie wolny cza­ar­dan, najemna kom­pa­nia rębaj­łów powią­zana dziw­nymi wię­zami lojal­no­ści i bra­ter­stwa? Musiały być inne drogi.

— Lojal­no­ści i bra­ter­stwa — par­sk­nęła. — Też coś. Cie­kawe, kto wymy­śla takie bzdury. Wiesz cho­ciaż, co ozna­cza słowo cza­ar­dan?

— To z daw­ryj­skiego?

— Tak, kha-dar także. Cza­ar­dan zna­czy mniej wię­cej „woju­jący ród”, a kha-dar to po pro­stu „ojciec”. To nie najemna kom­pa­nia rębaj­łów, tylko rodzina. Gdy wstę­pu­jesz do cza­ar­danu, to jak­byś brał ślub, na dobre i złe. Póki będziesz żywy, nie zosta­wią cię na pastwę wroga, jeśli zosta­niesz kaleką, nie zdech­niesz z głodu. — Uśmiech­nęła się w prze­strzeń. — Jeśli ścią­gniesz na cza­ar­dan hańbę, nie będzie miej­sca, gdzie mógł­byś się ukryć.

— Szu­ka­łaś jesz­cze jed­nej rodziny?

— Być może. No i oczy­wi­ście cho­dziło o Laskol­nyka.

Łow­czy kiw­nął głową ze zro­zu­mie­niem.

— Nie dzi­wię ci się. Gdy­bym nie został sługą Pani Ste­pów, oddał­bym obie ręce, żeby z nim jeź­dzić. Genno Laskol­nyk, żywa legenda, czło­wiek, który oca­lił Impe­rium. Do dziś opo­wia­dają sobie aneg­dotę o tym, jak przy­szedł do cesa­rza i powie­dział…

— „Ty, ber-Arlens, czy jak ci tam, jak bar­dzo zależy ci na tym twoim Impe­rium?” — wyre­cy­to­wali jed­no­cze­śnie i jed­no­cze­śnie wyszcze­rzyli się do sie­bie.

— Wła­śnie. Wiesz, Kailean, że tę histo­rię opo­wia­dają sobie we wszyst­kich pro­win­cjach? I wszy­scy zasta­na­wiają się, dla­czego gene­rał Laskol­nyk porzu­cił karierę w sto­licy i wró­cił na Stepy, żeby wieść żywot dowódcy nie­wiel­kiego cza­ar­danu? Ofi­cer, który kie­dyś dowo­dził trzy­dzie­sto­ty­sięczną armią konną. Cho­lera, ofi­cer, który z niczego tę armię stwo­rzył. To dzięki niemu meekhań­ska jazda dziś jest tym, czym jest.

— Jeż­dżę z nim dopiero pół roku, więc nie jeste­śmy tak bli­sko, żeby mi się spo­wia­dał, ale mówił kie­dyś, że miał dość. Dość intryg, plo­tek, pomó­wień, cią­głej walki o wpływy na dwo­rze. Walki, w którą bez prze­rwy chciano go wcią­gnąć, mimo że nie miał na to naj­mniej­szej ochoty. W sto­licy był dzi­ku­sem z dale­kiej pro­win­cji, nawet nie Meekhań­czy­kiem, tylko jakimś mie­szań­cem z bar­ba­rzyń­skiej matki i nie­zna­nego ojca. Tam­tej­sza ary­sto­kra­cja cią­gle patrzy na ludzi poprzez ich nazwi­ska, rody i czy­stość krwi.

— Znam to. Moja matka nie jest Meekhanką i cho­ciaż jej ród w niczym nie ustę­puje innym, nie­raz musia­łem odpo­wia­dać na zaczepki i pogardę oka­zy­waną przez róż­nych „lep­szych ode mnie”. Naj­czę­ściej im ktoś mniej w życiu doko­nał, tym bar­dziej pod­kre­śla wiel­kość i zna­cze­nie swo­ich przod­ków. — Łow­czy się­gnął za sie­bie i dorzu­cił do ogni­ska kilka paty­ków, ogień strze­lił iskrami i zatań­czył wesoło. — Zda­rzyło się parę razy, że musia­łem użyć w dys­ku­sjach o wiel­ko­ści i zna­cze­niu rodów innych argu­men­tów niż wro­dzony wdzięk i urok.

Nie mogła się nie uśmiech­nąć.

Nagle poczuła, że opu­ściło ją napię­cie, a zmę­cze­nie z całego wczo­raj­szego dnia upo­mniało się o swoje. Owi­nęła się derką i zaczęła mościć na ziemi.

— Lepiej kładź się spać. Przed świ­tem musimy być na nogach.

— Aha. Eee… Kailean?

— Tak — zamru­czała sen­nie.

— Dobra­noc.

— Dobra­noc, mni­chu.

* * *

Cwał.

Cwał przez śro­dek Uro­czy­ska, nocą, pro­sto w mgłę, pro­sto w stronę rosną­cej na wid­no­kręgu czer­wo­nej łuny. Pro­sto w śmierć.

Obu­dził ją krzyk, roz­pacz­liwe, prze­cią­głe wycie, roz­ry­wa­jące nocny spo­kój na strzępy. Była na nogach, zanim otwo­rzyła oczy. Sza­bla wydo­byta z pochwy zato­czyła łuk i zamarła. Nie było napast­ni­ków. Ani Łow­czego.

Pobie­gła w stronę, z któ­rej docho­dził krzyk. Lea. Sie­działa na ziemi, trzy­mała się za brzuch i pła­kała. Wokół już zgro­ma­dzili się ludzie. Laskol­nyk przy­kląkł przy dziew­czy­nie i poło­żył jej rękę na czole.

— Co się stało, Lea? — zapy­tał cicho.

— Oni umie­rają.

— Kto?

— Das, Krenna… Wszy­scy… Nie zdą­żyli się scho­wać, a teraz wszę­dzie jest ogień. Oni się spa­lą­ąąą!!! — zawyła.

— Kto, Lea? Kto ich napadł?

— Bły­ska­wice… wje­chali do mia­sta nocą… uzbro­jeni… — Dziew­czyna wpa­try­wała się w mrok zagu­bio­nym spoj­rze­niem, po bro­dzie cie­kła jej strużka śliny. — Pod­pa­lali, zabi­jali każ­dego. Ven­dor, Ven­dor się broni, ale oni nie pró­bują go zdo­być… Zabi­jają wszyst­kich w mie­ście.

Laskol­nyk wstał. Twarz miał jak wykutą z kamie­nia.

— Gdzie Łow­czy?

— Wziął konia i odje­chał jakąś godzinę temu.

— Gdzie?

— Nie mówił, kha-dar.

— Na koń!

Po chwili wszy­scy byli w sio­dłach. Laskol­nyk uniósł się w strze­mio­nach i wska­zał na pół­noc. Na wid­no­kręgu poja­wiła się czer­wona łuna.

— Bły­ska­wice zaata­ko­wały. Lith­rew pło­nie. Trzeba się spie­szyć. Kto jedzie za mną?

Kailean miała ochotę wzru­szyć ramio­nami. Trzeba się spie­szyć, a to zna­czy, że pojadą przez Uro­czy­sko. Cie­kawa była, czy znaj­dzie się ktoś, kto nie odpo­wie na wezwa­nie Genno Laskol­nyka.

Nie zna­lazł się. Nawet Wethorm tylko ski­nął głową i kazał swoim ludziom zająć miej­sce w szyku.

Mieli prze­je­chać galo­pem, bok w bok, strze­mię przy strze­mie­niu. Sześć­dzie­się­ciu jeźdź­com powinno się udać.

Cały plan tra­fił szlag, gdy tylko wje­chali w mgłę na Uro­czy­sku. Mimo księ­życa zbli­ża­ją­cego się do pełni, widocz­ność spa­dła do kilku kro­ków. Kailean jechała po pra­wej stro­nie kolumny, mając przed sobą Daghenę, a po lewej Koci­miętkę. Jeźdźca przed Dagheną ledwo mogła dostrzec, a za sie­bie się nie oglą­dała, całą uwagę sku­pia­jąc na utrzy­ma­niu szyku. Toryn nie był zado­wo­lony, że wycią­gnęła go ze stajni. Jego noga cią­gle dawała o sobie znać. Mgła także mu się nie podo­bała. Oka­zy­wał złość, par­ska­jąc i pró­bu­jąc ugryźć konia Koci­miętki. Po trze­ciej pró­bie nachy­liła się nad koń­skim kar­kiem i wark­nęła:

— Jeśli natych­miast nie prze­sta­niesz, jak tylko dotrzemy do mia­sta, zro­bię z cie­bie wała­cha! Nie ma czasu na zabawy.

Ciotka Vee’ra stwier­dziła kie­dyś, że taka groźba podziała na każ­dego samca. Naj­wy­raź­niej miała rację.

Wtedy po swo­jej pra­wej stro­nie zoba­czyła stwora. W pierw­szej chwili miała wra­że­nie, że potwór składa się z mgły – jest tylko złu­dze­niem, kształ­tem utka­nym z tumanu poru­szo­nego ich prze­jaz­dem. Przez zarys jego syl­wetki widziała trawę i krzewy, zosta­jące szybko za nimi. Potem stwo­rze­nie zbli­żyło się do niej w dwóch olbrzy­mich susach i ujrzała wszyst­kie szcze­góły.

Bestia była podobna do ogrom­nego, nad­mier­nie wychu­dzo­nego charta, któ­rego ktoś pozba­wił ogona, oczu, uszu i ogo­lił z sier­ści. Mię­śnie i ścię­gna, pokryte sia­teczką błę­kit­nych żył, poru­szały się pod skórą jak osza­lałe ze stra­chu węże, na gło­wie bra­ko­wało nie tylko oczu, ale nawet jam po nich – nic, tylko gładka kość czaszki prze­cho­dząca w wydłu­żony pysk. Potwór obró­cił łeb w jej stronę, jakby się przy­glą­dał, i otwo­rzył szczęki. Czarne, szkli­ste zęby, wyglą­da­jące jak zro­bione z obsy­dianu, bły­snęły w paro­dii uśmie­chu.

— Uwa­gaaa! — dobie­gło z czoła oddziału.

Za późno, zaczęło się pie­kło.

Mgłę wypeł­niło roz­pacz­liwe koń­skie rże­nie i wrza­ski ludzi. Kailean nie cze­kała na atak, lekko wstrzy­mała konia i gdy zasko­czony stwór wysu­nął się do przodu, odbiła w prawo, w peł­nym galo­pie naje­chała na niego i ude­rzyła z góry. Sza­bla prze­szła przez bestię nie­mal bez oporu, jakby cięte ciało skła­dało się nie z kości i mię­śni, ale z chrzą­stek i śluzu. Toryn stra­to­wał napast­nika, kła­dąc uszy po sobie i rżąc prze­raź­li­wie. Naresz­cie coś go prze­stra­szyło.

Oddział poszedł w roz­sypkę. Każdy z jeźdź­ców puścił konia w cwał, byle szyb­ciej, byle dalej od bla­dych, na wpół wid­mo­wych kształ­tów wyska­ku­ją­cych z mgły i szar­pią­cych obsy­dia­no­wymi kłami. Kailean minęła kłę­bo­wi­sko kilku pie­kiel­nych psów, wal­czą­cych o frag­menty cze­goś, co przed chwilą było zapewne czło­wie­kiem. Dwie bestie ode­rwały się od trupa. Zaczęły ją zacho­dzić z boków, z lewej i pra­wej strony, bez trudu zgry­wa­jąc rytm swo­ich ruchów, jakby jeden był lustrza­nym odbi­ciem dru­giego.

Ude­rzą jed­no­cze­śnie, pomy­ślała. Jeden zamar­kuje atak, a drugi ścią­gnie mnie z sio­dła. Tylko który? No, który pierw­szy, sukin­syny?!

Trzeci kształt wyło­nił się po lewej z mgły mię­dzy Tory­nem a bestią. Ber­deth. Mknął wycią­gnięty tuż przy ziemi, jego płowa syl­wetka pra­wie zle­wała się z tra­wami. Stwór odsko­czył, jakby dostał w bok potęż­nego kop­niaka. Ber­deth wark­nął, a bestia, mimo że więk­sza, nie przy­jęła wyzwa­nia. Wyha­mo­wała i zni­kła we mgle.

Roz­legł się brzęk cię­ciwy i stwór po pra­wej potknął się, zarył głową w ziemi i został w tyle.

Z mgły przed Tory­nem wyło­niły się syl­wetki dwojga jeźdź­ców. Koci­miętka i Daghena. Pióra, kości i kamyki, z któ­rych dziew­czyna przy­go­to­wała swoje amu­lety, szar­pały się na sznur­kach we wszyst­kie strony, obi­ja­jąc się o sie­bie, kle­ko­cząc i sze­lesz­cząc. Koń męż­czy­zny biegł przed sie­bie cięż­kim, nie­ryt­micz­nym galo­pem, pla­miąc zie­mię ciemną, pra­wie czarną krwią. Zrów­nała z nim tempo. Rzu­ciła okiem w bok, Ber­deth oczy­wi­ście znik­nął.

— Kailean! Już nie­da­leko, sły­sza­łam gwiz­dek Laskol­nyka! — Daghena, w galo­pie, zakła­dała na cię­ciwę kolejną strzałę.

Koci­miętka nie ode­zwał się, pochy­lony nad koń­ską szyją, szep­tał coś do ucha zwie­rzę­cia. Wierz­cho­wiec potknął się raz, drugi, płaty piany ska­pu­jące mu z pyska przy­brały czer­woną barwę. Kailean zbli­żyła się do niego.

— Prze­ska­kuj! Toryn da radę!

Dwa wid­mowe stwory wysko­czyły z mgły. Pierw­szy, tra­fiony strzałą, zwi­nął się w pół skoku i prze­padł w ciem­no­ściach, drugi sko­czył wysoko, mie­rząc czar­nymi kłami w szyję Toryna. Ogier opu­ścił nisko łeb i dał susa w przód, ude­rza­jąc potwora pier­sią.

I nagle wyje­chali z mgły. Bestia wypchnięta z tumanu, gdy tylko zna­la­zła się w świe­tle księ­życa, zawyła roz­dzie­ra­jąco i rzu­ciła się w tył. Kailean nie zauwa­żyła nic wię­cej, pęd poniósł ich dalej.

Przed nimi na tle szkar­łat­nej łuny ryso­wały się syl­wetki jeźdź­ców. Ogar­nęła ich wzro­kiem. Około pięć­dzie­się­ciu. Wię­cej, niż się spo­dzie­wała. Wyha­mo­wali.

— Opar miał tylko pół mili śred­nicy. — Laskol­nyk pod­je­chał do nich z lewej. — A te stwory zaata­ko­wały, kiedy byli­śmy w poło­wie drogi. Gdyby tuman był dzi­siaj szer­szy…

Nie musiał koń­czyć. Żywa noga nie wyje­cha­łaby z mgły.

Koci­miętka nie patrzył na kha-dara. Zesko­czył na zie­mię, zła­pał za wodze i przy­tu­lił twarz do koń­skiej szyi. Kailean widziała teraz wyraź­nie bok jego konia. To, co wcze­śniej wzięła za frag­ment nad­pru­tego popręgu, było dłu­gie, owalne i lśniące. Jelito. Koń Koci­miętki biegł przez ćwierć mili z roz­pru­tym brzu­chem. Jego jeź­dziec szep­tał mu teraz coś do ucha.

Potem nagłym ruchem wyrwał z pochwy przy udzie długi nóż i wbił zwie­rzę­ciu tuż za przed­nią nogą. Koń ukląkł, wes­tchnął, bar­dzo po ludzku, i zwa­lił się na bok. Tylne nogi szarp­nęły się w kilku spa­zmach i znie­ru­cho­miały.

Koci­miętka powoli wytarł ostrze o spodnie.

— Jeź­dzi­łem z nim od pię­ciu lat — zachry­piał.

Kailean ude­rzyło, że wła­śnie tak powie­dział, nie „na nim”, tylko „z nim”.

— Kto, kha-dar? Kto to uczy­nił?

— Dowiemy się, Sar­den.

— Dobrze by było, żeby­śmy dowie­dzieli się szybko.

Ciarki prze­szły jej po grzbie­cie od tego głosu.

— Dowiemy się w Lith­rew. Wkrótce. To cztery mile, Sar­den, dobrze by było, gdy­byś wziął innego konia.

Dla­czego on tak mówi? Powoli, spo­koj­nie, jak do wiel­kiego, uzbro­jo­nego w napiętą kuszę dziecka.

Koci­miętka pokrę­cił głową, nie­spiesz­nie wło­żył nóż do pochwy.

— Żaden koń mnie teraz nie ponie­sie, kha-dar. Nie ten zapach. A ja nie chcę jechać z żela­zem w gar­ści. Tę krew muszę zmyć ina­czej.

— Sar­den…

— Nie martw się o dziew­czyny, kha-dar. Każda z nich też ma swoje tajem­nice. Dobrze wybra­łeś.

Ruszył przed sie­bie. W miarę jak się odda­lał, jego syl­wetka zda­wała się…

— Kailean! — Laskol­nyk trą­cił ją w ramię. — Robota czeka.

Nie sko­men­to­wał zaj­ścia ani sło­wem.

— Ty i Daghena dołą­czy­cie do cza­ar­danu Wethorma. Stra­cił wię­cej ludzi. Roz­dzie­lamy się tutaj. Wy poje­dzie­cie od wschodu, my od zachodu. Sta­raj­cie się nie roz­pra­szać w mie­ście. Jeśli bogo­wie pozwolą, spo­tkamy się przy rynku. W drogę!

* * *

Sta­raj­cie się nie roz­pra­szać. Łatwiej powie­dzieć, niż zro­bić. Lith­rew było tak naprawdę plą­ta­niną uli­czek i zauł­ków wci­śnię­tych mię­dzy naj­róż­niej­sze, sta­wiane bez ładu i składu budynki. Jeśli wje­chało się w te uliczki, nie spo­sób było poru­szać się ina­czej jak gęsiego, koń za koniem. Nie­roz­pra­sza­nie się było dla oddziału jazdy w prak­tyce nie­wy­ko­nalne.

Gdy zbli­żali się do mia­sta, oka­zało się, że sytu­acja nie jest tak zła, jak wyglą­dała w pierw­szej chwili. Pło­nęły składy Kewersa i kilka stajni poło­żo­nych na obrzeżu. Więk­szość domostw była nie­na­ru­szona. Szary pia­sko­wiec, z któ­rego wznie­siono ich ściany, trudno się palił.

Pierw­sze ślady walki zoba­czyli zaraz po wje­cha­niu do mia­sta. W uliczce stał koń. Bojowy ogier z se-koh­landz­kim sio­dłem uma­za­nym krwią. Lith­rew umiało kąsać i trzeba było cze­goś wię­cej niż kil­ku­dzie­się­ciu Jeźdź­ców Burzy, żeby wyrwać mu zęby.

To coś wię­cej zna­leźli chwilę potem. Cza­ar­dan Wethorma roz­padł się już na kilka grup, każda z nich na wła­sną rękę pró­bo­wała dostać się na rynek. Kailean i Daghena trzy­mały się razem, towa­rzy­szyło im trzech miej­sco­wych ochot­ni­ków, któ­rzy bez szem­ra­nia zaak­cep­to­wali, że roz­kazy wydają im jakieś dziew­czyny. W końcu obie były od Laskol­nyka.

Kailean znała mia­sto, spę­dziła tu kilka ostat­nich lat, powinna umieć prze­je­chać przez nie z zamknię­tymi oczami. Teraz wiatr wpy­chał gęsty, smo­li­sty dym pomię­dzy uliczki, ogra­ni­cza­jąc widocz­ność do kil­ku­na­stu kro­ków, ale nie cho­dziło tylko o to. Miała wra­że­nie, że coś poro­biło się z prze­strze­nią, z odle­gło­ściami. Uliczka, która powinna mieć kil­ka­na­ście kro­ków, wio­dła ich przez kil­ka­dzie­siąt ude­rzeń kopyt w przód, by nagle skoń­czyć się ślepą ścianą. W Lith­rew, które pamię­tała, nie było takiego miej­sca. Jeden z ochot­ni­ków jęk­nął i załkał cicho, po kwa­dran­sie błą­ka­nia się po rodzin­nym mie­ście był już w pół drogi do paniki.

— Wy dwaj! Na lewo! Zobacz­cie, czy jest wolna droga. — Nie miała zamiaru pozwo­lić im na bez­czyn­ność, Laskol­nyk zawsze powta­rzał, że jak nie wia­domo, co się dzieje, to trzeba przy­naj­mniej zna­leźć ludziom coś do roboty. — Dag, czu­jesz?

Czar­no­włosa ski­nęła głową.

— Czary, potężne. Jak na Uro­czy­sku, tylko inne. Ktoś pró­buje nam mącić w gło­wach. Amu­lety zacho­wują się dziw­nie.

Rze­czy­wi­ście, kości, pióra i woreczki, któ­rymi obwie­siła sie­bie i konia, koły­sały się lekko, ale w asyn­chro­nicz­nym ryt­mie, jakby każ­dym bawiła się inna para małych dłoni.

Nagle roz­le­gło się dzi­kie rże­nie i ze ściany wypadł spie­niony koń. Roz­trą­cił ich wierz­chowce i spró­bo­wał przejść w cwał, ale nogi odmó­wiły mu posłu­szeń­stwa, potknął się, raz, drugi, i zarył chra­pami w zie­mię. Jeź­dziec, wyrzu­cony z sio­dła, prze­le­ciał kilka jar­dów i gruch­nął na ubity trakt. Mar­twy. Bły­ska­wica. Z ple­ców ster­czały mu drzewca beł­tów.

Ściana zro­biła się przej­rzy­sta i roz­wiała się w powie­trzu jak ciemny opar. Uliczka wycho­dziła na nie­wielki, wysy­pany pia­skiem pla­cyk. Kilka pochodni zatknię­tych w ścia­nach naj­bliż­szych budyn­ków dawało dość świa­tła, by przyj­rzeć się sto­ją­cemu pośrodku placu męż­czyź­nie. Ubrany był jak zamożny kupiec, w zie­le­nie i gra­naty, pochy­lał się wła­śnie nad roz­cią­gnię­tym na ziemi cia­łem. W pra­wej dłoni trzy­mał krótki, pro­sty nóż.

Leżący na mokrym od krwi pia­sku był mło­dym Se -koh­land­czy­kiem. Żył jesz­cze, oddy­chał chra­pli­wie, pró­bu­jąc odczoł­gać się na ple­cach od góru­ją­cej nad nim, ciem­nej postaci. Przez chwilę Kailean miała wra­że­nie, że patrzy na jakieś malo­wi­dło, mito­lo­giczną scenę z cza­sów Wojen Bogów, przed­sta­wia­jącą stwora Nie­chcia­nych pochy­lo­nego nad ofiarą.

Bo męż­czy­zna, mimo świet­nego stroju, lśnią­cych butów, śnież­no­bia­łych man­kie­tów i koł­nie­rza, nie był czło­wie­kiem. Twarz góru­jąca nad leżą­cym była wielka, napuch­nięta, kan­cia­sta, jakby kości czaszki zostały poła­mane i byle jak zło­żone na nowo. Jego skóra błysz­czała meta­licz­nie, wargi skur­czyły się, odsła­nia­jąc zęby. Zamiast nosa wid­niała druga para ust, okrą­głych, oko­lo­nych szpi­cza­stymi, czer­wo­nymi zębami. Oczy wyglą­dały, jakby wypeł­niała je smoła.

Pomiot­nik. Męż­czy­zna był Pomiot­nikiem, który zbyt głę­boko się­gnął w Mrok i został wypa­czony. Na ich widok uniósł głowę i uśmiech­nął się. Oboma ustami.

Daghena spięła konia i pierw­sza wypa­dła na plac. Pomiot­nik wypro­sto­wał się, czary zawi­ro­wały wokół niego w ciem­nych, czar­nych pasmach i ude­rzyły w dziew­czynę.

Kailean jako dziecko uwiel­biała bawić się dmu­chaw­cami. Zry­wała ich całe pęki i dmu­cha­jąc co sił w płu­cach, roz­sie­wała na wszyst­kie strony maleń­kie nasionka. To wspo­mnie­nie prze­mknęło jej przed oczami, gdy czar ude­rzył w Daghenę. Dmu­cha­wiec tra­fiony pory­wem moc­nego wia­tru. Koń i dziew­czyna zatrzy­mali się w pół skoku, wiszące na nich amu­lety szarp­nęły się nagle, jakby tar­gnięte potęż­nym powie­wem, po czym pofru­nęły w tył, cią­gnąc za sobą smużki dymu. Daghena krzyk­nęła, tylko raz.

Kailean wymi­nęła towa­rzyszkę, kopyta Toryna zapa­dały się w miękki pia­sek, ale to go nie zwol­niło, w dwa ude­rze­nia serca byli przy cza­row­niku. Męż­czy­zna zwin­nym, wężo­wym ruchem odsu­nął jej się z drogi, zacho­dząc z lewej. Nie pró­bo­wała ciąć sza­blą, wyrwała nogę ze strze­mie­nia i kop­nęła go w pierś, wkła­da­jąc w cios masę i pęd konia. Wstrząs omal nie zrzu­cił jej z sio­dła, ale było warto. Pomiot­nik pole­ciał do tyłu, jakby otrzy­mał cios oblęż­ni­czym tara­nem, ude­rzył w ścianę pobli­skiej stajni i zaczął się po niej osu­wać, wyda­jąc zdu­szony jęk. Nie dotarł do ziemi, strzała o bar­wio­nych na zie­lono pió­rach brzęk­nęła Kailean koło ucha i przy­szpi­liła go do muru. Nie cze­kała, co będzie dalej, zeska­ki­wała już z sio­dła i w głę­bo­kim wypa­dzie cięła poziomo, tro­chę za głę­boko, bo ostrze zgrzyt­nęło o kamień, ale to nie miało zna­cze­nia. Głowa Pomiot­nika pofru­nęła w ciem­ność.

Obej­rzała się, Daghena zakła­dała wła­śnie na cię­ciwę kolejną strzałę.

— Nie ma potrzeby, Dag.

— Jest — wychry­piała. — Ten sukin­syn omal mnie nie ośle­pił.

Łuk brzęk­nął raz jesz­cze. Stały chwilę, ciężko oddy­cha­jąc.

— Jak się czu­jesz?

— Jak­bym dostała w twarz garn­kiem wrzą­cego oleju. — Czar­no­włosa ostroż­nie dotknęła policzka, zasy­czała. — Będę miała bli­zny?

— Nie. Gębę masz czer­woną, ale nic poza tym. Ple­mienna magia, co?

— Babka byłaby dumna. — Daghena uśmiech­nęła się bole­śnie. — Gdyby nie amu­lety, oddarłby mi ciało od kości.

— Gdyby nie twoje amu­lety, zabiłby nas obie. Gdzie reszta?

— Ucie­kli… chyba ucie­kli. Kiedy mnie minę­łaś, sły­sza­łam coś jakby tętent za ple­cami, zdaje się, że to kawa­le­ria pomy­liła kie­ru­nek. — Daghena wyjęła z koł­czana kolejną strzałę. Wska­zała głową. — A co z nim?

Se-koh­land­czyk, psia­krew, zupeł­nie o nim zapo­mniała.

Kailean pode­szła do leżą­cego na ziemi jeźdźca. Oddy­chał ciężko, chra­pli­wie. Gdy spo­tkał Pomiot­nika, naj­wy­raź­niej fala cza­rów wyrzu­ciła go z sio­dła. Jego pan­cerz zwi­sał w strzę­pach i dymił, a nogi wyglą­dały na poła­mane. Takich ran nie powo­do­wała zwy­kła broń.

Nie scho­wała sza­bli do pochwy. Nie starła z niej krwi. Po co dwa razy odwa­lać tę samą robotę?

Musiał wyczy­tać to z jej twa­rzy, bo uniósł się na łok­ciach i przez chwilę sta­rał wyglą­dać jed­no­cze­śnie dum­nie i pogar­dli­wie. Trudna sztuka, gdy się ma sie­dem­na­ście lat i wykrwa­wia w plac pokryty koń­skimi i kro­wimi plac­kami.

Weh kren­dlart­sann… tre­olynn

— Nie wysi­laj się, chłop­cze. — Pode­szła bli­żej i przy­kuc­nęła, z satys­fak­cją obser­wu­jąc, jak na słowo „chłop­cze” policzki zalała mu fala pur­pury. — Po pierw­sze, od wielu lat wszy­scy Jeźdźcy Burzy mają obo­wią­zek znać meekhań­ski przy­naj­mniej w takim stop­niu, żeby móc wypy­tać jeń­ców o drogę. Po dru­gie, naj­wy­raź­niej mnie rozu­miesz, prawda, chłop­cze?

Nie odwró­cił wzroku, jak zakła­dała, tylko nie­znacz­nie ski­nął głową.

— Dokończ — wark­nął.

— Chęt­nie, ale jesz­cze nie teraz. Naj­pierw powiesz mi, dla­czego napa­dli­ście z Pomiot­ni­kami na nasze mia­sto.

Zatkało go, to było widać, zapewne spo­dzie­wał się wszyst­kiego, tylko nie tego oskar­że­nia.

— Nie napa­dli­śmy z vear­de­hass na wasze mia­sto… tylko na nich… Na bandę Pomiot­ni­ków, któ­rzy uwili sobie tu cie­płe gniazdko i… i na ich sługi. No, już. — Spoj­rzał jej hardo w oczy. — No już, ty… kawen­nea’fenn.

Kawen­nea’fenn, spar­szy­wiały pies zja­da­jący trupy na polu bitwy. Nie­źle.

— Więc jestem jego sługą, tak? — Kailean wska­zała na przy­szpi­lone do ściany zwłoki. — A łeb mu ucię­łam, bo za mało pła­cił, co?

Przez chwilę wodził wzro­kiem od niej do trupa.

— Ale kapłan… wasz kapłan powie­dział, że to tutaj. Powie­dział… że wypro­wa­dzi z Lith­rew zbroj­nych, a wtedy my i oddział Łow­czych oczy­ścimy mia­sto. Rano mają przy­być posiłki, żeby zdo­być zajazd.

— Jaki kapłan? — Po krzyżu prze­biegł jej zimny dreszcz.

— Łow­czy, Are­don-hea-Cyren.

Daghena zaklęła. Kailean wolno wypu­ściła powie­trze.

— Spo­koj­nie, Dag. A ty mów po kolei. Z jakiego jesteś Skrzy­dła?

— Z… — zawa­hał się — … z Czer­wo­nych Dzi­ków.

— Kto dowo­dzi?

— Ake­lan Danu Kredo.

— Sły­sza­łam o nim. Sza­lony Dzik, prawda?

— Tak.

— Kiedy ten niby-Łow­czy do was przy­je­chał?

— Dzie­sięć dni temu, miał znak, miecz Świą­tyni, laskę pokoju naszych Źre­bia­rzy… Wszystko.

— Co wam opo­wie­dział? Nie, nie mów, sama wiem. Ura­czył was histo­ryjką o gru­pie Pomiot­ni­ków pęta­ją­cych się po gra­nicy, raz z jed­nej strony, raz z dru­giej. Wymie­nił wszyst­kie ofiary, opi­sał odra­ża­jące zwy­czaje, i tak dalej. Mam rację? Powie­dział też, że Świą­ty­nia Pani Laal nie ma dość sił, żeby sama oto­czyć i wybić tę bandę. Prawda? Zapro­po­no­wał wspólny atak.

Ranny ski­nął głową.

— Co jesz­cze mówił?

— Opo­wie­dział, że banda opa­no­wała mia­sto. Że urzą­dzili się tu jak ksią­żęta… Że wypa­czyli już więk­szość miesz­kań­ców i korzy­sta­jąc z bli­sko­ści prze­klę­tej ziemi, zamie­rzają odpra­wić potężne czary.

— Nie wyda­wało się wam dziwne, że kazał zatrzy­mać się pod mia­stem?

— Powie­dział… powie­dział, że to uśpi czuj­ność Prze­klę­tych. Że nie domy­ślą się, co chcemy zro­bić, jeśli poka­żemy się naj­pierw w mniej­szej licz­bie…

Poczuła chłód.

— W mniej­szej licz­bie? To ilu was jest naprawdę?

— Pełny bojowy a’keer. Sto trzy­dzie­ści sześć koni.

— Niech to szlag! Dag! Zostań z nim, może nam się jesz­cze przy­dać. Ja spró­buję zna­leźć Laskol­nyka, trzeba go ostrzec.

— Zacze­kaj. — Daghena ode­rwała od koń­skiej uzdy podłużną kość z zawie­szo­nymi na niej kil­koma pió­rami, jedną z nie­licz­nych, które jej jesz­cze zostały. — Zabierz, może się przy­dać.

Kailean zało­żyła amu­let na szyję, wsko­czyła na sio­dło i zawra­ca­jąc konia, zdą­żyła jesz­cze krzyk­nąć:

— Opatrz go, żeby nie umarł. I pil­nuj.

Mogła wyda­wać takie roz­kazy, w końcu była dłu­żej w cza­ar­da­nie.

Ten nocny galop przez ogar­nięte cha­osem mia­sto długo pozo­stał jej w pamięci. Kilka razy zgu­biła drogę w dymie i ciem­no­ściach, raz ktoś do niej strze­lił z kuszy, naj­pew­niej któ­ryś z miej­sco­wych, póź­niej wpa­dła na trzech koczow­ni­ków, zaję­tych wywa­ża­niem drzwi do jed­nego z domów.

Uży­wali jako tarana sta­rego koryta wydłu­ba­nego z jed­nego kloca drewna, dwóch trzy­mało je z przodu, jeden z tyłu i łup, łup, łup, walili o drzwi. Zawiasy skrzy­piały, z futryny sypał się kurz. Usły­szeli tętent kopyt, ale nie obej­rzeli się, co oka­zało się błę­dem. To nie był nikt z ich oddziału. Nie zwal­nia­jąc, prze­je­chała obok napast­ni­ków, tego trzy­ma­ją­cego koniec koryta cięła od góry, uno­sząc się w strze­mio­nach. Tra­fiła pod kątem, tuż nad oboj­czy­kiem, sza­bla gładko weszła w ranę i rów­nie gładko z niej wyszła. Ude­rzony zagul­go­tał dzi­wacz­nie, puścił koryto i zła­pał się za szyję, pró­bu­jąc powstrzy­mać stru­mień jasnej, tęt­ni­czej krwi, try­ska­ją­cej na wszyst­kie strony. Osu­nął się na kolana, powoli, jakby doświad­czył wła­śnie jakiejś reli­gij­nej ilu­mi­na­cji – już mar­twy, cho­ciaż jesz­cze pró­bo­wał wal­czyć. Nie było sensu dłu­żej się nim zaj­mo­wać.

Pęd konia prze­niósł ją dalej i wtedy wła­śnie noga Toryna odmó­wiła posłu­szeń­stwa. Wierz­cho­wiec zarżał ogłu­sza­jąco i wyha­mo­wał nie­mal w miej­scu, pra­wie zrzu­ca­jąc ją z sio­dła. Mocno uty­ka­jąc, postą­pił dwa kroki w przód i patrząc na nią z wyrzu­tem, sta­nął. Zesko­czyła na zie­mię, odwró­ciła się do pozo­sta­łej dwójki Se-koh­land­czy­ków. Ber­deth, gdzie jesteś, kiedy cię potrze­buję? Męż­czyźni zdą­żyli już odrzu­cić pro­wi­zo­ryczny taran i otrzą­snąć się z zasko­cze­nia.

Szli na nią powoli, jed­nym kro­kiem, obaj mieli cięż­kie, se-koh­landz­kie sza­blem, zwane faego­nami i obaj z pew­no­ścią umieli się nimi posłu­gi­wać. Byli wyżsi i każdy na oko ważył o połowę wię­cej niż ona. Gdy zro­zu­mieli, że mają przed sobą kobietę, na ich twa­rzach zago­ściły pogar­dliwe uśmieszki. Powinna odwró­cić się i uciec, zgu­bić ich w labi­ryn­cie uli­czek, tylko że Toryn nie mógł się ruszyć, a zosta­wić konia w obli­czu wroga, to jak zosta­wić towa­rzy­sza z cza­ar­danu. Wstyd i hańba na całe życie.

Nie cze­kała, aż zajdą ją z obu stron, sko­czyła do tego z lewej, ścięła się z nim krótko, góra, dół, góra, dół, usta­wia­jąc się tak, żeby na chwilę odgro­dził ją od towa­rzy­sza. Jego sza­bla była cięż­sza i nieco dłuż­sza, mimo to przez chwilę wyglą­dało, że dał się zasko­czyć – dwa pierw­sze ude­rze­nia ledwo odbił, ale trze­cie spa­ro­wał już bez pro­blemu, a po czwar­tym prze­szedł do ataku. Ude­rzył jak bły­ska­wica, sze­ro­kim, pła­skim cię­ciem, które mogło pozba­wić ją głowy, i które, jeśliby przy­jęła je na ostrze, zwią­za­łoby jej broń z jego sza­blą. Był więk­szy i zde­cy­do­wa­nie sil­niej­szy, wygrałby taki poje­dy­nek bez trudu.

Przy­klęk­nęła, ostrze koczow­nika śmi­gnęło jej nad głową, a wtedy ude­rzyła mocno i nie­uczci­wie, w kolano, tam, gdzie nogi chro­nił mu tylko skó­rzany pan­cerz, i natych­miast z doskoku pchnęła go bar­kiem pod pachę, wkła­da­jąc w to całą swoją masę. Se-koh­land­czyk zawył i cof­nął drugą nogę, żeby utrzy­mać rów­no­wagę, ale roz­wa­lone kolano zała­mało się pod nim, i upadł. Odsko­czyła poza zasięg jego sza­bli i uśmiech­nęła się krzywo. Skur­wy­syny, nie pój­dzie wam łatwo.

Teraz było jeden na jeden. Se-koh­land­czyk już się nie uśmie­chał. Wyjął z pochwy przy udzie długi nóż i ruszył na nią, lekko pochy­lony, przy­spie­sza­jąc kroku jak szar­żu­jący byk. Nagle noc prze­szył wście­kły ryk i z naj­bliż­szej uliczki wysko­czyła bestia o sier­ści w kolo­rze pia­sku. Sześć­set fun­tów kłów, pazu­rów i mię­śni runęło na koczow­nika, który ude­rzony potężną łapą zgiął się w pół, zachar­czał dziw­nie, bestia zaś przy­sia­dła na zadzie, spraw­nie, nie­mal pogar­dli­wie pod­cięła czło­wieka i gdy ten się prze­wró­cił, pochy­liła się i zaci­snęła szczęki na jego czaszce. Kailean usły­szała trzask, i było po wszyst­kim.

Potem mogła tylko patrzeć, jak zwierz odwraca się do dru­giego koczow­nika, ran­nego, i ska­cze. To nie była walka, tylko egze­ku­cja.

Zwie­rzę powoli okrą­żyło oba ciała, rzu­ciło okiem na Toryna, ten cof­nął się o krok, ale nie uciekł, zarżał tylko wyzy­wa­jąco, zało­mo­tał kopy­tami o zie­mię. W tej chwili księ­życ prze­bił się przez war­stwę dymu i uka­zał wszyst­kie szcze­góły: to był wyn-nero, na wpół mityczny ste­powy lew, który podobno wystę­po­wał już tylko na naj­dal­szych, pół­nocno-wschod­nich krań­cach kon­ty­nentu. Wielka, płowa bestia, o któ­rej mówiono, że nawet głodny gór­ski niedź­wiedź scho­dzi jej z drogi. Lew przy­siadł na zadzie i spoj­rzał Kailean pro­sto w oczy. Pod jej czaszką zadzwo­niły obce myśli.

Kailean – roz­po­zna­nie, potwier­dze­nie. Dziew­czyna-stado. Koń-stado.

Chwila prze­rwy.

Idź Kailean, idź wódz. Powiedz dużo ludzi-wro­gów. Powiedz trzy ludzie-potwór. Ciemne powie­trze, ciemne myśli.

Ludzie-potwory? Pomiot­nicy!

— Pomiot­nicy? Jed­nego nie­dawno zabi­łam — głos jej nie zadrżał, z czego mogła być dumna.

Wyda­wało się, że lew węszy.

Tak. Prawda. Zły zapach, Kailean, żelazo. Dobra dziew­czyna.

Uśmiech­nął się, ale nie zwy­czaj­nie, prze­ka­zał jej ten uśmiech pro­sto do głowy.

Pięk­nie Pach­nąca Trawa dumny, że Kailean-stado.

Pięk­nie Pach­nąca Trawa?

Koci­miętka?

— Koci­miętka?

Kot pochy­lił łeb, spoj­rzał uważ­nie.

Tajem­nice, dziew­czyna-pies. Tajem­nice nie mówić. Trudna… Trudna mowa-myśli. Nie czas. Ty iść. Iść wódz. Ostrzec.

No jasne. A co ona niby, do cho­lery, pró­buje zro­bić?

Chciała mu to powie­dzieć, ale lew odwró­cił się i w dwóch susach znik­nął w naj­bliż­szej uliczce. Szkoda, dobrze byłoby mieć go przy sobie w taką noc. Uśmiech­nęła się do absurdu ostat­niej myśli. W taką noc dobrze byłoby mieć przy sobie kogo­kol­wiek z cza­ar­danu, nawet jeśli tym kimś byłby Dwu­kształtny przy­bie­ra­jący postać wiel­kiego lwa.

Zwłasz­cza, popra­wiła się, zwłasz­cza jeśli tym kimś byłby Dwu­kształtny przy­bie­ra­jący postać wiel­kiego lwa.

Pode­szła do Toryna i zapro­wa­dziła go do naj­bliż­szej stajni. Kop­nia­kiem wyła­mała pro­ste zamknię­cie i wpro­wa­dziła konia do środka.

— Stój tu, powi­nie­neś być bez­pieczny. I bądź cicho. Wrócę póź­niej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Opowieści z meekhańskiego pogranicza.

Подняться наверх