Читать книгу Jeszcze może załopotać - Robert M. Wegner - Страница 5
Jeszcze może załopotać
ОглавлениеNadszedł mroczny czas, gdy prawie cała północna część Imperium znalazła się w rękach wroga, a Meekhan stanął na krawędzi upadku. Lecz wtedy Kregan-ber-Arlens postanowił sprowokować Ojca Wojny i ogłosił, że nie porzuci stolicy i będzie jej osobiście bronił, a takiego wyzwania wódz koczowników nie mógł zignorować. Zdobycie Miasta Miast i zabicie cesarza, który nie miał potomka, rzuciłoby mu Imperium Meekhańskie do stóp. I tak wiosną, piątego roku wielkiej wojny, armia meekhańska i koczownicze hordy, szykowały się do decydującego starcia, a stolica drżała o swój los.
Fragment wstępu do Historii Bitwy o Meekhan
Aelos-kas-Maner, historyk cesarski
— Meekhan to ślimak, który wyrósł ze skorupy. Opuścił bezpieczne granice starych dzielnic i zaczął wypełzać na okoliczne wzgórza już ponad dwieście lat temu. W tej chwili dziewięć dziesiątych stolicy jest dla koczowników tym, czym otwarty krowi bebech dla sępa. A jeśli nie masz sposobu, by cofnąć czas i uprzedzić jednego z poprzednich cesarzy, że dobrze byłoby otoczyć całe miasto murami, to lepiej zamilcz. Decyzji nie cofnę, ucieczki nie będzie, zatrzymamy ich tutaj albo wcale.
Głos cesarza był spokojny, beznamiętny, niektórzy mogliby nawet pomyśleć, że obojętny i znudzony. Lecz jego postawa, ręce wsparte na blacie zawalonego mapami i planami stołu, pochylona głowa, widoczny wysiłek, z jakim Kregan-ber-Arlens unosił od czasu do czasu do ust puchar z naparem pachnącym gorzkimi ziołami, mówiła raczej o bezgranicznym zmęczeniu niż obojętności i nudzie. Wszyscy w komnacie wiedzieli, że młody władca od kilku dni prawie nie spał, objeżdżając stolicę, sprawdzając umocnienia, zagrzewając wojska i ludność do walki, przyjmując raporty od podjazdów, wizytując pułki piechoty i chorągwie kawalerii. Ale wszyscy wiedzieli też, że to zmęczenie i napięcie, jest zmęczeniem i napięciem spustu kuszy zbyt długo trzymającego cięciwę. Lepiej nie sprawdzać, czy nastąpi przypadkowy wystrzał.
Mężczyzna, do którego skierowane były ostatnie słowa imperatora, również to wiedział. Ale nie zamierzał zrobić tego, co podpowiadał mu rozsądek, czyli zamilknąć, bo świeże – zyskane ledwo wczoraj wieczorem – poczucie własnej ważności napełniało mu głowę zwodniczym szumem, a serce nieznaną wcześniej odwagą.
— Nie chciałem, i nie chcę, namawiać cię, panie, do ucieczki. — Pochylił szpakowatą głowę w geście szacunku. — Jeśli oddamy północ Imperium, równie dobrze moglibyśmy nigdy nie przekraczać Gór Krzemiennych. Ale droga… — zawahał się, szukając odpowiednich słów — manewru… ewakuacji… szybkie konie rozstawione co dziesięć mil na szlaku przez góry, pozwoliłaby, w przypadku gdy Wielka Matka nam nie poszczęści… pozwoliłaby nam mieć nadzieję… zyskać pewność… że Wasza Wysokość będzie mógł…
Dłonie imperatora zacisnęły się w pięści, a Szpakowaty zamilkł, czując wreszcie, że jeszcze słowo lub dwa, a jego życie i kariera polityczna skończą się, a ostatnią rzeczą, jaką usłyszy, będzie świst topora tnącego powietrze. Cóż z tego, że należał do jednego z najstarszych rodów w Imperium i nosił tytuł książęcy, skoro jego rodowe posiadłości składały się z małego miasteczka i kilkunastu ubogich wiosek. A bez pieniędzy, w Meekhanie – Mieście Miast, nawet najszlachetniejsze nazwisko nie robiło na nikim wrażenia. Od wielu lat zajmował w Radzie Pierwszych daleką pod względem ważności i wpływów pozycję, związaną głównie z dziedziczonym przez jego ród tytułem Strażnika Chorągwi. Gryziony przez ambicję, a jednocześnie powstrzymywany przez wrodzone lenistwo i brak pewności siebie, czekał na okazję, by wspiąć się wyżej. Wielka Czystka, która od miesięcy orała imperialne elity, zdawała się taką właśnie okazją. Teraz, gdy Kregan-ber-Arlens tak wzmocnił swoją pozycję, że Rada trzęsła się przed każdym jego grymasem, droga w górę wydawała się nareszcie stać otworem.
Wystarczyło tylko zdobyć zaufanie młodego władcy. Wykazać się przed nim lojalnością i wiernością.
— Subrenie-kul-Marresie — cesarz pierwszy raz zwrócił się do niego pełnym imieniem i nazwiskiem, i choć nie podniósł ani głowy, ani głosu, to Szpakowaty skulił się, zmalał, jakby nagle uszło z niego powietrze — jesteś głupcem.
Reszta zgromadzonych w komnacie: kilku oficerów, szefowie wywiadów, nowy arcyhierarcha Wielkiej Matki wymieniło spojrzenia i uśmiechy. Przez ostatnie lata działania Rady, czyli zrzeszenia najstarszych i najbardziej wpływowych rodów Imperium, balansowały na granicy zdrady, więc wpuszczenie jej przedstawiciela na ostatnie spotkanie dowódców tuż przed zbliżającą się bitwą było dla większości z nich obelgą. Gdy wschodni barbarzyńcy uderzyli na Meekhan, przez pierwsze dwa lata Rada zachowywała się, jakby nie chodziło o nic więcej niż zwykłe przygraniczne potyczki. Cesarz miał władzę wielką, lecz nie absolutną, decyzje takie jak przerzucenie wojsk z zachodnich i południowych garnizonów, opodatkowanie świątyń, a nawet powszechny pobór wśród chłopów, wymagały podpisu jego oraz trzech najważniejszych członków Rady. Dla niektórych kwestia kto rządzi w domu, okazała się ważniejsza niż to, że dom płonie i jest plądrowany przez bandytów. Trzeba było utraty niemal wszystkich północnych prowincji, a także wielu miesięcy zabiegów, szantażu, ordynarnego zastraszania, a nawet, jak głosiły plotki, skrytobójczych mordów, by ci głupcy zrozumieli, co naprawdę jest ważne. Mimo to nadal niektórzy próbowali rzucać kolce przed kopyta cesarskiego wierzchowca.
— Pozwól, że wyjaśnię ci dlaczego — młody władca wyprostował się i spojrzał wreszcie na arystokratę. — W ciągu ostatnich pięciu dni odwiedzili cię Omles-kop-Gewraser, Innew-tyr-Tyrren, Hener Starszy, Laferyn-kiz-Olkat i kilku innych członków Rady. Dyskutowali z tobą, gawędzili, śmiali się i żartowali jak najlepsi przyjaciele, mimo iż przez poprzednie lata traktowali cię niewiele lepiej niż mijanego na korytarzu lokaja.
Kul-Marres poczerwieniał. Słowa cesarza otworzyły w jego sercu najstarszą i najgłębiej skrywaną ranę. Gdyby rozmawiali w cztery oczy zniósłby je lepiej, ale tu, między ludźmi, z których większość była parweniuszami, kaprysami Wielkiej Matki obdarzonymi talentami wojskowymi lub szpiegowskimi, bolały niczym razy wymierzone bykowcem namoczonym w solance.
Kregan-ber-Arlens nie zamierzał jednak kończyć.
— I w czasie tych przyjacielskich pogaduszek przedstawiono ci znakomity i świadczący o dalekowzroczności oraz – nie ukrywajmy tego – głębokiej miłości do Imperium i mojej osoby, plan. Otóż przyjaciele ci zorganizowali, bez mojej wiedzy i zgody, trasę ucieczki dla mnie, na wypadek gdyby bitwa nie przebiegła po naszej myśli. I potrzebowali kogoś, kto przestawi mi tę wspaniałą opcję, kogoś mądrego, rozsądnego i szanowanego. Kogoś, kto okaże się opoką Meekhanu i przemówi młodemu głupcowi do rozumu.
Subren-kul-Marres, książę Wschodniej Satrii, mimowolnie spojrzał w lewo, gdzie Arkansel Getrower, Pierwszy Szczur Nory, cham i prostak, nie tylko bez tytułu szlacheckiego, ale nawet niebędący rodowitym Meekhańczykiem, kręcił właśnie kielichem, obserwując taniec rubinowego wina na szkle z taką miną, jakby zgłębiał tajniki Wszechrzeczy.
Skurwysyn – przeszło arystokracie przez myśl, że być może ktoś taki jak Getrower, naprawdę jest synem kurwy – wie wszystko. I wszystko przekazał cesarzowi, łącznie z tym nieszczęsnym „młodym głupcem”, który wymknął się po pijanemu Laferynowi.
— Nie upłynęło pół roku, jak ogłosiłem, że nie opuszczę Miasta Miast. Ledwo miesiąc temu potwierdziłem to w Wielkiej Świątyni, pod Drzewem Matki, stojąc przed jej Błogosławiącymi Dłońmi. A w Świątyni i na placu oraz na ulicach wokół niej zgromadziło się ponad pół miliona mieszkańców stolicy, którzy wiwatowali i przysięgali, że wraz ze mną będą go bronić lub umrą, próbując.
Cesarz wsparł się znów na blacie stołu, a jego palce zabębniły na rozłożonych arkuszach map.
— Przez ostatnie kilka miesięcy połowa mieszkańców opuściła miasto. Ci, którzy pozostali, są tutaj, bo uwierzyli, że możemy zatrzymać Yawenyra i zgnieść jego hordę. A uwierzyli, bo cesarz przysiągł, że zostanie w stolicy i będzie walczył aż do zwycięstwa. A teraz wyobraź sobie, że w miasto uderzy plotka, iż ten sam cesarz przygotował sobie drogę ucieczki, że jest gotów, gdy tylko coś pójdzie nie tak, podkulić ogon i czmychnąć za góry. Wyobraź sobie wielką jak rzeka falę uchodźców wylewających się przez wszystkie bramy i zapychających na długie dni górskie drogi prowadzące na południe. Wyobraź sobie złamane morale wojska, upadek wiary w zwycięstwo, defetyzm i rozpacz.
Mimo iż znajdowali się w największej komnacie pałacu, Subren-kul-Marres poczuł nagle, że brakuje mu tchu.
— Jesteśmy gotowi na zwycięstwo, mamy najlepszą armię i najlepszych dowódców, jakich widział świat. — Kilku oficerów słysząc te słowa, pokiwało głowami. — Taką wiedzę wpajamy wszystkim od miesięcy. Ale jak do tej pory te wschodnie dzikusy wygrywają z nami prawie każde starcie, więc na razie nasza wiara w zwycięstwo jest twarda, lecz krucha. Gdy już pokonamy Se-kohlandczyków w walnej bitwie, wiara zamieni się w pewność, a nie ma nic potężniejszego od meekhańskiej pewności siebie. Na niej w końcu zbudowaliśmy całe to cholerne Imperium. A ty przychodzisz do mnie z nowiną, która może tę naszą kruchą wiarę w zwycięstwo strzaskać jak kryształowy kielich. Bo jeśli cesarz nie wierzy w wygraną, to któż ma w nią wierzyć?
Kregan-ber-Arlens wyprostował się, odrywając ręce od stołu, a Strażnik Chorągwi nagle poczuł, jakby znalazł się u stóp olbrzyma. Jakby musiał, chcąc spojrzeć cesarzowi w oczy, zadzierać głowę aż do bólu w karku.
— I dlatego nazwałem cię głupcem. Pozwoliłeś się wykorzystać ludziom, którzy otwarcie gardzili tobą przez ostatnie lata. Wziąłeś udział w intrydze, mającej na celu osłabienie mojej pozycji, bo nawet kiedy wygramy bitwę, wieść, że szykowałem sobie ucieczkę, będzie wiadrem gówna wylanym mi na głowę. — Na ustach imperatora zagościł… nie, nie uśmiech, tego skrzywienia warg nikt nie nazwałby uśmiechem. — Lecz chyba pamiętasz, co Rada zrobiła zaraz po mojej przysiędze w świątyni?
Arystokrata przełknął ślinę. W tej chwili niczego tak nie pragnął, jak znaleźć się we własnej posiadłości, zamknąć na cztery spusty i zniknąć dla ludzi. Może mógłby nawet napisać anonimowy paszkwil na cesarza, który kazałby za jakiś czas rozpowszechnić na ulicach.
— Zapomniałeś? — Kregan-ber-Arlens uniósł lekko brwi.
— Nie, panie. Przysięgaliśmy… Tak jak ty, złożyliśmy przysięgę, że zostaniemy i będziemy walczyć do końca — tak jak ty.
— Do zwycięstwa, chciałeś powiedzieć.
— Tak, panie. Do zwycięstwa.
— Arkansel. — Imperator nawet nie spojrzał na Pierwszego Szczura, a ten od razu zaczął raportować, jakby tylko czekał na rozkaz.
— Zaraz po przysiędze złożonej przez członków Rady moi szpiedzy odkryli spisek kilku jej członków. Książę Omles-kop-Gewraser, książę tyr-Tyrren, hrabiowie Hener Starszy, Laferyn-kiz-Olkat oraz Piacer-ilo-Klertann przygotowali sobie drogę ucieczki z miasta, rozstawiając na Wielkiej Drodze Solnej w dziesięciomilowych ostępach konie i ludzi. Nora ujęła wczoraj i przesłuchała większość książęcych sług. Wszyscy zeznali, że przygotowania te służyły haniebnemu planowi porzucenia przez wymienionych wcześniej arystokratów stolicy w czasie największej potrzeby i ucieczki za Góry Krzemienne.
Naczelnik Nory stał sztywno wyprostowany, patrząc na cesarza i nie tyle mówił, ile recytował, obojętnym, pozbawionym intonacji tonem. Jakby był urzędnikiem sądowym odczytującym nudne prawnicze formułki.
— Akt taki może, a nawet musi, być uznany za najbardziej obmierzłe krzywoprzysięstwo w historii Meekhanu. Dziś rano, dwie godziny przed rozpoczęciem tej narady, bojowe drużyny Nory dokonały aresztowania wymienionych wcześniej zdrajców. Zostali oni osadzeni w lochach do czasu procesu, który odbędzie się zaraz po bitwie. W tej właśnie chwili na ulicach rozwieszane są plakaty, a heroldzi obwieszczają szczegóły zbrodni tych ludzi.
Dwie godziny temu… Dwie godziny temu Subren kończył przygotowania do spotkania z cesarzem, śniąc na jawie o zdobyciu wdzięczności, a może i zaufania młodego władcy.
Pierwszy Szczur posłał mu obojętne, zimne spojrzenie.
— Rola księcia Subrena-kul-Marresa w tym spisku nie jest jasna. Nie udało nam się zebrać dowodów na to, by był w niego bezpośrednio zaangażowany, choć zdrajcy bez wątpienia użyli jego rezydencji na miejsce swoich knowań. Nora sugeruje, by obniżyć zaufanie, jakim Wasza Wysokość darzy księcia kul-Marresa.
— Słyszałeś — głos cesarza dobiegał jakby z daleka, jakby zza ściany obitej grubą warstwą wełny. — Obniżyć zaufanie. Brzmi jak opróżnić sito z wody. Moje zaufanie do Rady znajduje się na tej wysokości, na której wąż nosi swój brzuch. Popatrz na mnie!
Strażnik Chorągwi z wysiłkiem oderwał wzrok od naczelnika Wywiadu Wewnętrznego i przeniósł na cesarza. Sylwetka władcy rozmywała mu się, a jego głos zdawał się pulsować.
— Nosisz tytuł Strażnika Chorągwi, prawda?
Subren-kul-Marres otworzył usta, jednak wyduszenie z siebie odpowiedzi było najtrudniejszą rzeczą, jaką spotkała go w całym życiu.
— Tak, Wasza Wysokość.
— Twój ród opiekuje się Wielką Chorągwią Meekhanu od ilu lat?
— Od stu trzydziestu ośmiu, Wasza Wysokość.
Wielka Chorągiew. Jeden z najważniejszych, ale też najrzadziej używanych symboli Imperium. Wywieszano ją raz w roku na Święto Błogosławieństw Matki, a także z okazji śmierci lub wstąpienia na tron nowego cesarza. Nic w tym nic dziwnego, bo chorągiew miała imponujące rozmiary, ponad dwadzieścia cztery stopy szerokości i czternaście wysokości, więc przez większość czasu przechowywano ją, starannie zwiniętą, w rezydencji Strażnika Chorągwi.
— I wystarczy. Głupotę mogę wybaczyć, jednak nie będę jej tolerował. A nie mogę pozwolić, by jednym z najświętszych symboli Meekhanu opiekował się głupiec. Mam dla Chorągwi lepszą rolę. Zaraz po bitwie zawiśnie przed moim pałacem, by w jej cieniu łeb Yawenyra nie zgnił zbyt szybko.
Kilku oficerów zamruczało zgodnie, jakby stado wielkich drapieżnych kotów ujrzało właśnie nadchodzący obiad. Subren-kul-Marres ledwo usłyszał ten głos, jego uszy wypełniał świst topora przecinającego powietrze.
— Tytuł Strażnika Chorągwi został nadany twojemu rodowi przez jednego cesarza, więc może zostać cofnięty przez innego. A uwzględniając to, że jesteś zaangażowany w spisek związany z krzywoprzysięstwem i zdradą, w obliczu nadciągającego wroga nie widzę innego wyjścia. Wrócisz teraz do siebie i przygotujesz wszystko do oddania. Chorągiew, komplet pieczęci Strażnika Chorągwi, szarfę i jego miecz. Wiem, że te rzeczy są w różnych miejscach. Więc dam ci czas, byś je zebrał, ale za trzy dni, w południe przekażesz wszystko ludziom, których wyśle do ciebie Pierwszy Szczur i od tego momentu nie wolno już będzie się posługiwać – ani tobie, ani żadnemu z twoich potomków lub krewnych, ani w mowie, ani na piśmie – tytułem Strażnika Chorągwi.
Każde słowo cesarza było niczym rozpalony do białości hufnal wbijany w kości Subrena-kul-Marresa. W głowie mu szumiało, wzrok się mglił, serce waliło, jakby chciało rozerwać klatkę żeber i wyskoczyć z piersi. To przecież… Przecież nie tak miało być… on tylko… tylko…
Kregan-ber-Arlens kontynuował:
— Twoja służba ma pięć dni, by usunąć z monogramów szlacheckich symbol Strażnika. Tytuł ten, wraz ze wszystkim przywilejami, zostanie przekazany godniejszemu rodowi zaraz po bitwie. Zrozumiałeś?
— Wasza Wy…
— Zrozumiałeś!?
Oczy Subrena-kul-Marresa zasnuła szara mgła i wszystko znikło. Na kilka uderzeń serca stracił wzrok.
Gdy go odzyskał, niespodziewanie odkrył, że widzi wszystko ostro i wyraźnie, jak chyba nigdy w życiu. Cesarza, oficerów, szpiegów i kapłana. I wszyscy patrzyli na niego z ironiczną pogardą.
— Tak, panie.
— Dobrze. Wrócisz do siebie i wykonasz wszystkie rozkazy. Arkansel Getrower wyznaczy ludzi, którzy będą ci towarzyszyć do rezydencji. I pamiętaj, książę, że wciąż jesteś zamieszany w zdradziecki spisek, więc twój ród może upaść jeszcze niżej. Możesz wyjść.
Cesarz oparł się rękoma o stół i wskazał na jedną z map. Zupełnie jakby w mgnieniu oka zapomniał o arystokracie.
— Panowie. Podjazdy Se-kohlandczyków są dziesięć mil od stolicy. Główna armia będzie tu jutro. Dziewięćdziesiąt, może sto tysięcy konnych. I chcę, żeby większość z nich, a najlepiej wszyscy, już tu u nas została. Kilka stóp pod ziemią. Laskolnyk przysłał właśnie wieść, że jest gotów zmiażdżyć Yawenyra, by użyźnić ziemię dla kwiatu kwitnącego na krzemiennej koronie. Odkrył w sobie poetę, skurczybyk.
* * *
Subren-kul-Marres nie pamiętał drogi do domu. Nie pamiętał twarzy towarzyszących mu zbirów z Nory, których obecność była równie subtelna, co ostrze noża nacinające skórę na gardle. Zdumiewające, ale nadal widział wszystko wyraźnie i ostro jak nigdy wcześniej. W tym tę najgorszą i najbardziej oczywistą prawdę: tylko to, że ród kul-Marres dziedziczył przywilej opieki nad Wielką Chorągwią, gwarantowało mu miejsce w Radzie Pierwszych. Nie mieli wielkiego majątku, pieniędzy, wpływów ani, bądźmy szczerzy, przyjaciół. Jedyne pieniądze, jakie przez ostatnie lata zasilały ich skarbiec, były związane z zasiadaniem w Radzie, bo nawet jeśli nie zajmowali w niej ważnego miejsca, zawsze znaleźli się tacy, którzy szukali protekcji u któregoś z jej członków. Za odpowiednią gratyfikacją, rzecz jasna. Gdy jego ród utraci tytuł Strażnika Chorągwi, utraci też miejsce w Radzie, a wraz z nim dochody pozwalające utrzymać skromną, lecz kosztowną rezydencję w stolicy. Zresztą – prawda ta uderzyła go jak obuchem – okazał się jedynym podejrzanym o krzywoprzysięstwo, który nie skończył w lochu Szczurów. Dla pozostałych członków Rady będzie od dziś w najlepszym razie tchórzem i zdrajcą, a w najgorszym agentem Nory.
A tego nie wybaczą mu nigdy.
W rezydencji panował chaos i zamieszanie po tym, jak Szczury przeszukały ją z góry na dół. Oczywiście niepotrzebnie, bo wszystko to, od początku do końca, było intrygą w innej intrydze. Kilku ważnych członków Rady postanowiło podważyć pozycję cesarza, który przez ostatni rok skupił w swych rękach zdecydowanie zbyt wiele władzy. Wieść o tym, że mimo przysięgi Kregan-ber-Arlens szykował się do ucieczki, odwróciłaby od niego umysły i serca wielu mieszkańców Imperium i to nawet wtedy, gdyby osobiście ściął se-kohlandzkiego Ojca Wojny. Spiskowcy nie docenili jednak Szczurów, a te zwąchawszy podstęp, obróciły go przeciw nim. Pojmani słudzy zeznali, że drogę ucieczki szykowali sobie najbardziej wpływowi członkowie Rady. O Pani, gdyby śledczy Szczurów się postarali, dostaliby relację o tym, że książę Omles-kop-Gewraser co noc lata na kiju na sabaty Pomiotników. Oczywiście zeznania te poparte były silnymi dowodami, ktoś w końcu wynajął konie, rozstawił je na szlaku prowadzącym przez góry, i tak dalej. Świadków przygotowań do tej akcji było aż nadto, reszta to tylko kwestia interpretacji i wymuszonych zeznań, a siedzący w lochach arystokraci z pewnością mieli, i to dosłownie, zbyt związane ręce by przeciwstawić się potędze i Nory, i cesarza.
Subren-kul-Marres usiadł przy biurku w swoim gabinecie, wyciągnął dokument ukryty w kieszeni bufiastego rękawa i rozłożył go. Jakimż okazał się głupcem. Poproszony go, by zaniósł Kreganowi-ber-Arlens wieść o przygotowanej drodze ucieczki oraz podsunął mu do podpisu glejt, zapewniający specjalne uprawnienia dla sług rozstawionych już na szlaku. Rzekomo by nikt nie próbował czynić im wstrętów. Teraz widział wyraźnie, że glejt ten, zaopatrzony w cesarski podpis i pieczęć, byłby niezbitym dowodem na przygotowania cesarza do ucieczki. Polityczne znaczenie takiego dowodu tchórzostwa miałoby siłę rażenia oddziału imperialnych bitewnych magów, i to niezależnie od wyniku bitwy.
Bezmyślnie popatrzył na zapełnioną schludnym pismem kartę, po czym rzucił ją na papiery zalegające podłogę. Jego gabinet przeszukano, choć Szczury pracowały niedbale, pospiesznie i tylko po to, by służba mogła ponieść w miasto wieść, że Strażnik Chorągwi był w taki czy inny sposób zamieszany w spisek. To było… takie tanie i lekceważące.
Czy naprawdę nic nie znaczył? Ani dla Rady, dla której byłem pionkiem, posłańcem, przynętą dla młodego cesarza, mającą sprowokować go do głupiego błędu, ani dla Szczurów i imperatora, dla których był… no właśnie. Tym samym.
Od stu trzydziestu ośmiu lat żaden kul-Merres nie okrył się taką hańbą – przejechał palcem po zdobiącym jego szlachecki monogram symbolu chorągwi, który przez sto trzydzieści osiem lat każdy z jego przodków z dumą nosił w każdej sytuacji. Gdy chorągiew z łopotem zwisała z dachu Świątyni Wielkiej Matki albo, gdy wywieszano ją przed cesarskim pałacem, stali przy niej z ceremonialnym mieczem w dłoni, przepasani szarfą i od kilku pokoleń dla książąt Wschodniej Satrii był to jeden, jedyny i najprawdziwszy moment chwały.
Awener, jego jedyny syn, jak wielu innych młodych szlachciców dał się ponieść fali patriotycznego entuzjazmu, którą zarażał cesarz, i służył teraz w armii. Jak on, rodzony ojciec ma stanąć przed nim i powiedzieć, że okrył hańbą nazwisko i młody książę nie tylko nie odziedziczy godności Strażnika Chorągwi, ale nawet miejsca w Radzie Pierwszych? Jak ma mu powiedzieć, że muszą wrócić do Wschodniej Satrii, do zameczku mniejszego niż ich rezydencja w stolicy i do końca życia wykłócać się z dzierżawcami o czynsz? O Pani! Ślub! Jak ma mu przekazać, że planowany ślub Awenera z córką hrabiego ose-Emrelacha najpewniej właśnie jest odwoływany. Hrabia należał do nowej arystokracji, jego ród nosił tytuł krócej niż sto lat, lecz posiadał ziemie położone na południowym wschodzie Imperium, tuż przy Małych Stepach. Ziemie te były dziesięć razy rozleglejsze niż posiadłości Subrena-kul-Marresa, a na dodatek, ponieważ nie dosięgła ich wojenna zawierucha, bogate i ludne. Plotki głosiły, że na kontraktach na dostawę wołowiny i skór dla wojska hrabia zbił taki majątek, że mimo wojennych podatków, osobiście wyposażył i przekazał pod dowództwo Laskolnyka dwie chorągwie pancerne.
Lecz o ile ten arystokratyczny nuworysz mógł chcieć wydać córkę za potomka rodu Strażników Chorągwi i przyszłego członka Rady Pierwszych, o tyle teraz z pewnością zerwie zaręczyny.
Subren-kul-Marres, siedząc samotnie w gabinecie w posiadłości dziwnie cichej i spokojnej jak na tę porę dnia, ukrył twarz w dłoniach i po raz pierwszy od trzydziestu lat zapłakał. Płakał nad własną głupotą, nad sobą, swoim synem, nad hańbą rodu. Płakał także nad tym, że od siedmiu pokoleń żaden książę Wschodniej Satrii nie odszedł z tego świata, nie dzierżąc dumnie tytułu Strażnika Chorągwi.
I nie mógł przestać.
* * *
Następnego dnia o świcie pierwsze podjazdy se-kohlandzkiej armii dotarły pod miasto. I zaczęła się największa bitwa w najnowszej historii Imperium.
* * *
Mężczyzna zanurzył pióro w kałamarzu, otarł końcówkę z nadmiaru atramentu i zaczął pokrywać papier prostymi, wyraźnymi literami:
„Córka namawiała mnie to tego, bym spisał wspomnienia z mojego udziału w Bitwie o Meekhan, by nie przepadły.”
Zawahał się. Początek znów był kulawy i niezgrabny, ale w końcu uprzedzał Maiwę, że pisanie nigdy nie było jego mocną stroną. Poza tym będzie jej miło, że wspomina o niej już w pierwszym zdaniu.
„Lecz jak mam opowiedzieć o tym, czego dokonaliśmy, skoro przede mną opowiedziano tę historię już sto razy? Napisano o niej wiele ksiąg, poematów i wierszy. I mnie też wiele razy pytano, proszono, błagano i zmuszano do jej opowiadania, mimo że nie lubię i nie umiem tego robić. Wreszcie przestałem zakładać koszule, na mankietach, których szkarłatną nicią wyhaftowano ANNKS, żeby tylko ludzie dali mi spokój. Nie zasłużyłem na ten monogram, dzięki któremu w każdą rocznicę bitwy, przez całe trzy dni nawet generałowie pierwsi oddają mi honory, a w każdym razie nie zasłużyłem na niego bardziej niż wszyscy ci, którzy zostali tam, w wiśniowych sadach na wzgórzach ols-Tersa, leżąc na ziemi, gdzie krew mieszała się z płatkami kwiatów…”.
Westchnął ciężko, umoczył ponownie pióro, zaciskając je w palcach tak mocno, aż zatrzeszczało. Zaczął pisać pospiesznie, stawiając litery bardziej rozchwiane i gniewne niż przed chwilą:
„Wszyscy, rodzina i przyjaciele, proszą mnie, bym spisał wspomnienia z tej bitwy, bym oddał hołd poległym, jakby jakiekolwiek hołdy były im potrzebne, jakbym nie wiedział, że hołdy i chwała to nic więcej, jak tylko dym i mgła mamiące oczy żywym.
Zacznę więc od tego, że Sześćdziesiąty Siódmy Pułk Piechoty Białej Wydry poszedł do Bitwy o Meekhan w sile dwóch tysięcy czterystu sześćdziesięciu ośmiu ludzi. Wrócił do koszar…”.
Ręka mężczyzny zadrżała, niesforna kropla czerni zawisła groźnie nad papierem. Otarł ją w bibułę, szybkim, nerwowym ruchem, skreślił ostatnie trzy słowa i kontynuował:
„Do koszar wróciło nas pięciuset osiemnastu, z czego czterdziestu trzech oddało później ducha na skutek ran odniesionych w walce. A wszystko to stało się, ponieważ już pierwszego dnia Yawenyr uderzył na Wały Kregana tak potężnie, że zagon Jeźdźców Burzy zdobył kopiec, na którym flagami sygnałowymi przekazywano rozkazy dla całej armii broniącej Doliny Saweradzkiej i…”.
Zamarł i przez chwilę walczył intensywnie z ochotą zmięcia kartki i rzucenia jej w kąt, tam gdzie leżało już kilka innych. Znów nie tak! Nie tak! Chciał opisać te dwa dni i dwie noce tak, jak zapamiętał: z bólem, krwią, strachem i rozpaczą, ale też z dumą, gniewem i tym cholernym, zasranym czymś, co sprawiło, że gdy Samgeris-ols-Tersa, dowódca Sześćdziesiątego Siódmego po raz pierwszy wypowiedział słowa, które stały się bojowym zawołaniem pułku, jego żołnierze śmiali się jak szaleni, choć nie było tam nic do śmiechu. A potem walczyli całą noc tak, że rankiem można było zejść ze wzgórza, nie stawiając stopy na gołej ziemi.
Tyle leżało tam ciał koczowników.
To było przed tym, nim kwiat nie zakwitł na krzemiennej koronie. Nim Wielka Chorągiew nie załopotała nad polem bitwy, a czterdzieści tysięcy jeźdźców nie wykonało największej i najbardziej szalonej szarży kawaleryjskiej w historii Meekhanu.
Umieścił pióro na podstawce i powoli położył dłonie po obu stronach kartki. Zacznij od początku, dziadku, poradziła mu kiedyś najmłodsza wnuczka. Ja zawsze tak robię.
Kałamarz, wytrzeć nadmiar atramentu, sięgnąć po nową kartkę.
„Meekhan, Miasto Miast, stolica Imperium, składa się z dwóch części: Starego Miasta, z sercem nazywanym Krzemienną Dzielnicą, które zostało wzniesione jako pierwsze po tej stronie gór, i Nowego Miasta, które wyrosło nieco obok, ale wielkością i bogactwem dziesięciokrotnie przyćmiło swojego przodka. Stare Miasto rozsiadło się na grzbiecie skalnej ostrogi i w czasach swojej świetności zostało znakomicie ufortyfikowane. Lecz gdy Imperium zaczęło się rozrastać na północ, mury nowej stolicy okazały się zbyt ciasne dla rosnącej metropolii. Więc naprzeciw starych zaczęły się pojawiać nowe dzielnice, i wkrótce dziewięć dziesiątych miasta znalazło się na kilku sąsiednich wzniesieniach, oddzielone od pierwotnej części Meekhanu szeroką i głęboką Doliną Saweradzką. Najpierw nikt tam nie budował, gdyż tereny te należały do cesarza, później zaś okazało się, że okoliczne wzgórza mają lepszy klimat, lepsze ziemie i łatwiejszy dostęp do wody niż szeroka i głęboka, lecz kamienista i poprzecinana kapryśnymi, górskimi potokami dolina, więc zostawiono ją niezagospodarowaną. Z czasem i te ziemie zaczęto wykorzystywać – powstały parki, sady, zbudowano kilka pałaców, które kolejni cesarze w ramach łask i nagród dzierżawili różnym ludziom, a nawet stworzono wielką trasę wyścigów konnych, na której kilka razy w roku zdobywano lub tracono fortuny. Jednak gdyby spojrzeć na mapę, stolica przypomina kształtem dłoń z odchylonym w bok długim kciukiem. Ten kciuk to Stare Miasto, pozostałe palce trzymające się razem to nowe dzielnice, umiejscowione na kilku okolicznych wzgórzach. Wolna przestrzeń między kciukiem a resztą, długa na ponad dwie mile, szeroka zaś na niemal jedną, to Dolina Saweradzka. Stare i Nowe Miasto opierają się o góry, a łączy je Kanma, dzielnica rzemieślników i robotników miejskich, będąca ongiś przedmieściem Starego Miasta. Tam właśnie, między skromnymi kamienicami, wśród wąskich uliczek i placyków, Laskolnyk…”.
Mężczyzna skrzywił się i wykreślił starannie ostatnie zdanie. To, co zrobił Laskolnyk nie miało znaczenia dla jego opowieści. Żadnego znaczenia dla prawie dwóch tysięcy poległych z Sześćdziesiątego Siódmego.
Najmniejszego.
„Mieliśmy, od chwili, gdy cesarz złożył przysięgę w świątyni, kilka miesięcy, by ufortyfikować miasto, które rosnąc w czasach największej potęgi Imperium, nie miało żadnych murów. A nie było to proste zadanie. Nowe dzielnice trzeba by było od północnej, wschodniej i zachodniej strony otoczyć murami o długości ponad dziesięciu mil, lecz nie dało się tego zrobić zimą, gdy mróz ścinał wodę w lód. Zimą nie stawia się kamiennych ani ceglanych murów, bo zaprawa nie zwiąże kamieni ani cegieł”.
Po chwili namysłu znów skreślił ostatnie zdanie, nie będzie pisał takich oczywistości. Zamoczył pióro w kałamarzu i kontynuował:
„Prace nad umocnieniem rozpoczęły się wiosną, ledwo słońce zaczęło mocniej przygrzewać, a i tak większość naszej obrony stanowiły ziemno-drewniane wały, w których linię włączono co solidniejsze budynki, znajdujące się na obrzeżach miasta. I tak okazało się, że najpiękniejsza metropolia świata, klejnot w koronie Imperium, powierza swe istnienie murom z błota i kłód, jakby było stolicą brudnych barbarzyńców z dalekiej Północy. Ale postawiono przy pomocy wojska i mieszkańców trzy, a miejscami nawet cztery linie wałów, im głębiej cofnięte w miasto, tym bardziej wzmocnione coraz liczniejszymi budynkami. Niejeden arystokrata zapłakał, widząc, jak jego fikuśny pałacyk zamienia się we wzmocniony punkt oporu, jak karczuje się stu – i dwustuletnie drzewa w pięknie utrzymanym parku i kopie fosy pośrodku pielęgnowanego od pokoleń trawnika. I tak Meekhan zmienił się w żółwia opancerzonego tak, że nawet nasza piechota nie miałaby ochoty go zdobywać”.
Uśmiechnął się pod nosem. Tak, takie opisy, po wojskowemu proste i przejrzyste mógł tworzyć. Na tym się znał.
„Lecz żółw ten miał słaby punkt – wejście do Doliny Saweradzkiej. Gdyby chciano otoczyć Nowe Miasto murami od strony tej doliny, należałoby wznieść dodatkowe trzy–cztery mile wałów. Zamiast tego zdecydowano się zamknąć tylko wejście do samej doliny, niespełna mila umocnień miała zapewnić nam skrócenie linii obrony i zmniejszyć liczbę wojska potrzebnego do odparcia ataku. Umocnienia te nazwano Wałami Kregana i nie było w tym krzty kpiny. Wierzyliśmy, że cesarz zasługuje na takie uhonorowanie. W końcu osobiście natchnął nas wiarą w zwycięstwo.
Czy…”.
Pióro zawahało się, zadrżało niepewnie. Choć od tej bitwy minęło już wiele lat, pewnych spraw lepiej nie wspominać. O pewnych rzeczach nie pisać. Po chwili mężczyzna zacisnął wargi. Najpewniej tych wspomnień nie będzie czytał nikt, poza jego najbliższymi.
„Czy atak w tym właśnie miejscu był przypadkowy, czy też, jak głosiły późniejsze plotki, Yawenyr miał w mieście szpiegów, którzy wskazali mu ten właśnie fragment wałów – nie wiem. Gdyby koczownicy zdobyli dolinę, weszliby w trzewia Meekhanu – między Stare i Nowe Miasto. Mieliby wymarzone miejsce do ataku na niechronione od tej strony dzielnice. A może, jak powiadają niektórzy, wszystko to od początku było pułapką zastawioną przez geniusz cesarza, który skłonił wschodnich dzikusów do walki na meekhańskich warunkach. Pozornie poza miastem, na otwartym terenie, lecz w rzeczywistości w ciasnej, porośniętej zagajnikami i sadami oraz poprzecinanej strumieniami i stawami dolinie, gdzie jazda miała niewiele miejsca na manewr, gdzie trzeba było bić się twarzą w twarz, tarczą w tarczę, a nie śmigać konno szyjąc z łuku z bezpiecznej odległości. Jeśli jednak był to plan cesarza, siła i zawziętość ataku Se-kohlandczyków zaskoczyła wszystkich. A nas, Sześćdziesiąty Siódmy, najbardziej”.
* * *
Psiarka osadziła konia tak gwałtownie, że aż przysiadł na zadzie, wyprostowała się i powolnym ruchem sięgnęła do torby przy siodle. Żołnierz, który ją zatrzymał, nie miał broni w ręku, co znaczyło, że ci inni, których obecność zdradzało tylko nienaturalne kołysanie się pobliskich krzaków, mają. Najpewniej ciężkie kusze z paskudnymi, grubymi jak męski paluch bełtami, które robiły w ludzkim ciele naprawdę duże dziury.
— Wywiad Zewnętrzny. Raport dla cesarza — zaczęła, zanim jeszcze padło zwyczajowe „Kto jedzie?”.
Co prawda nosiła długą, fioletową pelerynę obszytą złotą lamówką, która z daleka pozwalała zidentyfikować ją jako arcyważnego posłańca, lecz tutaj, ćwierć mili od jednego z cesarskich namiotów, nawet sama Wielka Matka musiałaby mieć odpowiedni glejt, by przejechać dalej.
Żołnierz gwardii w randze porucznika dokładnie obejrzał jej papiery, zwrócił je i uśmiechnął się przyjaźnie.
— Pierwszy raz tędy jedziesz?
— Tak.
— Dwieście jardów stąd, za słupem milowym jest kolejny posterunek. Lepiej nie podjeżdżaj do nich takim galopem jak tu. Są bardziej nerwowi niż my. W drogę.
Skinęła głową i pomknęła dalej. Była młodym, zwerbowanym ledwo pół roku temu Ogarem. Choć właściwie słowo zwerbowanym nie oddawało tego, co wtedy zaszło. Przybyła do miasta z falą uciekinierów z północnych prowincji, sama, bez rodziny czy przyjaciół i jak ostatnia głupia dała się podejść trójce nieznajomych: dwóm chłopakom w jej wieku i starszej kobiecie o szczerym uśmiechu. Powiedzieli, że pochodzą z tej samej okolicy co ona, powiedzieli, że też szukają kogoś ze swoich. Zaproponowali, że zaprowadzą ją do karczmy, gdzie można za kilka miedziaków wynająć kąt do spania i najeść się do syta. Skończyło się na tym, że stała w wąskim zaułku z nożem w ręce, jeden z jej niedoszłych „przyjaciół” wykrwawiał się z podciętym gardłem, drugi wył, trzymając się za rozpruty brzuch, a ich towarzyszka zadzierając spódnicę i wrzeszcząc wniebogłosy, znikała za rogiem.
Samotna dziewczyna, która przebyła sto mil z grupą uchodźców i nie skończyła z bękartem w brzuchu, musi umieć sobie radzić. Ale dla patrolu miejskiej straży, zwabionego do zaułka wyciem i wrzaskami i tak będzie tylko zwykłą morderczynią.
To był czas Rudej Jesieni, dla obcego w mieście, schwytanego z zakrwawionym nożem w ręku nad trupami dwóch mieszkańców stolicy wyrok mógł być tylko jeden.
Mieli ją powiesić.
A potem do jej celi przyszedł miły, uprzejmy mężczyzna o łagodnym głosie i zaproponował… ocalenie. Okazało się, że ta trójka tubylców znana była w uboższych dzielnicach Meekhanu i ponoć miała na koncie wiele rabunków, a nawet kilka mordów. Sposób, w jaki się z nimi rozprawiła, zwrócił uwagę ludzi, którzy cenili pragmatyzm i hart ducha. Czy zamiast kopać powietrze, wisząc na stryczku, chciałaby służyć Imperium?
Czy chciałaby?
Miała więcej szczęścia niż rozumu, bo właśnie zaczynała się Wielka Czystka i oba wywiady, Wewnętrzny i Zewnętrzny, rekrutowały nowych ludzi skąd tylko się dało, by sprostać wszystkim zadaniom. Był to też chyba jedyny od wielu lat moment, gdy Nora i Psiarnia współpracowały niczym najlepsi kamraci. Człowiek, który w więzieniu złożył jej tę niezmiernie trudną do odrzucenia propozycję, był werbownikiem Ogarów. I tak Psiarka została agentem, nie, to za dużo powiedziane, została szczenięciem, które miało przed sobą długą drogę do prawdziwego Ogara. W ten też sposób trafiła do korpusu cesarskich gońców, gdzie narybek Szczurów i Ogarów służył ramię w ramię z tym wszystkimi urzędnikami, dla których nie było innej roboty, a nawet z pewną liczbą szlacheckich dzieciaków, zbyt młodych by zaciągnąć się do armii, i przez cały dzień dostawała najprostsze i wymagające najmniej myślenia zadania. Przynieś, wynieś, pozamiataj. Dostarcz wiadomość w jedno miejsce i zanieś odpowiedź w inne.
Jak jej powiedziano, gołębie pocztowe radzą sobie z tym równie dobrze, ale zaletą ludzkich gońców jest to, że nie srają gdzie popadnie.
No i gołębie nie noszą takich fikuśnych peleryn.
Do słupa milowego podjechała stępa, z daleka machając przepustką. Tym razem oprócz ostrzegawczego mrowienia między łopatkami poczuła też zapach lawendy i świeżo skopanej ziemi i gwałtowne swędzenie obu skroni. Gdzieś w pobliżu jakiś mag obmacywał ją czarami.
Sprawdzili ją szybko i bez zbędnych słów, po czym oficer w ciemnoczerwonym płaszczu cesarskiej gwardii wskazał jej ścieżkę.
— Prosto, a za tym zakrętem będziesz już widzieć cesarski namiot. Otacza go rząd czerwonych palików, masz się zatrzymać przed nimi i resztę przejść pieszo. Drogę powrotną wskażą ci później.
Galop, zakręt, cesarski namiot w kolorze granatowym, rząd szkarłatnych tyczek otaczających go w odległości dwudziestu jardów. Zatrzymała konia tuż przed nimi, lekceważąco zarzuciła wodze na jeden z palików i potruchtała do namiotu.
— Wywiad Zewnętrzny, raport dla cesarza — rzuciła wartownikowi, chyba trochę niepotrzebnie, bo ten już usuwał jej się z drogi. Najwyraźniej posłańcy przybywali tu i wybywali niczym pszczoły do ula.
Koczownicy pojawili się wczoraj wieczorem i otoczyli miasto z podziwu godną sprawnością, a od rana, od ponad dwóch godzin, przypuszczali próbne ataki. Kregan-ber-Arlens najwyraźniej zaś nie mógł wytrzymać w jednym miejscu. Opuścił pałac w Starym Mieście, gdzie powinien przebywać dla własnego bezpieczeństwa i od bladego świtu jeździł po zewnętrznych dzielnicach, wizytował pierwszą linię wałów, by osobiście zerknąć na armię Ojca Wojny, a nawet kazał rozstawić namiot w Dolinie Saweradzkiej, skąd dowodzono obroną na tym odcinku. Doprowadzało to do szału zarówno jego generałów, jak i naczelników obu wywiadów, ale w tej chwili nie było nikogo, kto miałby dość odwagi, by kazać młodemu cesarzowi usiąść w spokoju na dupie i czekać. Wiadomym było, że nawet Yawenyr nie jest na tyle szalony, by podejść pod miasto stutysięczną armią i zaatakować je niemal z marszu. Całonocne przygotowania ledwo pozwoliły mu rozstawić wojska na pozycjach. Ten pierwszy dzień powinien być wypełniony testowaniem sił obrońców i ewentualnym, poprzedzonym kilkoma godzinami przygotowań, próbnym szturmem, więc aktywność cesarza była całkowicie niepotrzebna.
Na szczęście Ogary potrafiły go w miarę sprawnie zlokalizować, inaczej Psiarka musiałby latać po całym mieście, by wykonać zadanie.
Wnętrze było takie, jak je sobie wyobrażała – obszerne, z dwoma stołami, których przykryte szafranowymi obrusami blaty uginały się od map, z kilkoma biurkami, przy których kanceliści trwali w pełnym napięcia oczekiwaniu, gotowi pokryć karty kolejnymi rozkazami, i z grupką stojących pod ścianą gońców, noszących, podobnie jak ona, fioletowe peleryny.
Cesarz stał pośrodku, w ciężkiej zbroi, z hełmem pod pachą. Wyglądał na zmęczonego i spiętego.
— Raport? — Odziana w pancerną rękawicę dłoń wyciągnęła się w jej stronę.
— Tak, Wasza Wysokość. — Podała mu zalakowane pismo, lecz wtedy poły namiotu zafurkotały, szarpnięte gwałtownie, i do środka wpadł goniec.
— Panie, przełamali Wał Kregana! Padł Kopiec Weh-Rannina. Straciliśmy flagi sygnałowe dla doliny!
A Kregan-ber-Arlens w jednej chwili stracił całe zainteresowanie jej osobą i pismem, które trzymała w ręku.
* * *
— Atakują kopiec Weh-Rannina, panie pułkowniku! Zaraz padnie!
— Widzę.
Samgeris-ols-Tersa, dowódca Sześćdziesiątego Siódmego, zacisnął usta, zaklął pod nosem. Jego pułk miał trzymać lewą część wejścia do doliny, a Trzydziesty Dziewiąty – prawą. Prawie pięć tysięcy żołnierzy to dość, by obsadzić milę podwójnych umocnień, bo za pierwszym wałem szczerzył drewniane zęby drugi. Z tyłu, w głębi doliny stał w rezerwie Dwudziesty Piąty Pułk, który miał wesprzeć ich, gdyby zrobiło się ciężko. Razem te trzy pułki tworzyły Piąty Stołeczny Regiment Pieszy i wszystkim się wydawało, aż do tej chwili, że to dość, by odeprzeć każdy atak koczowników.
Tylko że natarcie, które rozpoczęło się dwie godziny temu, przerosło ich najgorsze obawy. Wiedzieli, że armia Yawenyra przybywa pod stolicę w pełni przygotowana do oblężenia. Z bateriami katapult i balist, z oddziałami inżynierów i grupami wyspecjalizowanymi w szturmowaniu murów, ale nie sądzili, że ci barbarzyńcy tak szybko ruszą do natarcia. A atak na Wały Kregana od początku wyglądał tak, jakby to miał być decydujący szturm. Gwałtowny ostrzał spowodował, że w kilka chwil palisady obrońców zakwitły tysiącami strzał, a kamienie z katapult i ciężkie pociski z balist nie pozwalały żadnemu z żołnierzy nawet na mgnienie oka wychylić głowy zza osłony. A potem do szturmu ruszyła se-kohlandzka piechota. I to na całej długości wałów jednocześnie. A na ich środku, dokładnie na styku między Sześćdziesiątym Siódmym a Trzydziestym Dziewiątym, pojawiły się wieże oblężnicze. Wieże! Jakim cudem? Zasrani koczownicy musieli przywieźć je pod miasto w częściach i złożyć w nocy. Pierwsza linia umocnień padła po godzinie zawziętej, bezlitosnej walki, druga zaś po pół godzinie. A wybicie w wałach dziur na tyle dużych, by zmieściły się w nich oddziały kawalerii, zajęło atakującym mniej niż kwadrans.
A teraz Samgeris-ols-Tersa patrzył bezsilnie, jak szara, połyskująca stalą masa se-kohlandzkiej jazdy wlewa się w głąb doliny.
Główne siły uderzyły na wprost, w kierunku wzniesionego przez księcia Ohara-weh-Rannina wysokiego na dwieście stóp kopca, gdzie zamontowano pięć olbrzymich masztów, dzięki którym flagi sygnałowe miały być widoczne w całej dolinie. Koczownicy wiedzieli, co robią, bez tych masztów oddziały imperialne, zepchnięte z pierwszej linii obrony, będą zdane na powolnych, łatwych do przejęcia gońców. A magów posiadających aspekty ułatwiające kontakt na odległość było niewielu i wszyscy służyli gdzie indziej.
Koczownicza kawaleria dotarła do kopca, sprawnie okrążyła go z obu stron, po czym, dwoma oddziałami ukształtowanymi w ostre niczym groty włóczni kliny, uderzyła na jego szczyt. Po chwili pierwszy maszt zachwiał się i runął.
Stojący obok dowódcy kapitan kompanii szturmowej zmrużył niedowidzące oczy.
— Jaki sygnał nadali ostatni, panie pułkowniku?
Samgeris-ols-Tersa prychnął gniewnie.
— Jeśli dobrze odczytałem to chyba „pierdolę to”. Nie zadawaj głupich pytań, Ymlech. Zbierz swoich chłopców. Cofamy się, zanim nas odetną.
Większość Sześćdziesiątego Siódmego wciąż była na wałach, ale stanowiło tylko kwestię czasu, kiedy koczownicy otoczą ich i wyrżną. Dwie kompanie broniące lewego skrzydła pułku już były spychane w tył.
— Dokąd, panie pułkowniku?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki