Читать книгу Skrzydła nocy - Robert Silverberg - Страница 6
wstęp
ОглавлениеBałaganiarski, chaotyczny, wręcz groźny i w skutkach niemal apokaliptyczny rok 1968 – rok ofensywy Tet i innych ponurych wydarzeń wojny w Wietnamie, rok zamachów na Roberta F. Kennedy’ego i Martina Luthera Kinga, rok wkroczenia wojsk rosyjskich na ulice Pragi i kresu czeskiej wolności, rok Narodowej Konwencji Partii Demokratycznej oraz wywołanej przez nią otwartej wojny na ulicach Chicago – mnie osobiście dał poznać smak tego, czego można było się po nim spodziewać, gdy pewnego mroźnego lutowego dnia obudziłem się o wpół do czwartej rano w płonącym domu.
O świcie znałem już najgorszą prawdę. Dach spłonął w całości, księgozbiór podręczny na poddaszu praktycznie przestał istnieć, drugie piętro z pracownią uległo częściowemu zniszczeniu, woda zalała niższe piętra, uszkadzając je w stopniu wymagającym remontu generalnego całego wnętrza. Kolejne dziewięć miesięcy tego przedziwnego, szalonego, koszmarnego roku przeżyłem na wygnaniu z mego wspaniałego nowojorskiego locum, bez chwili wytchnienia, w depresji, w tymczasowych, przypadkowych mieszkaniach, wśród pudeł i skrzyń, z ograniczonym dostępem do książek potrzebnych mi w pracy, papierów i notatek. Do wszystkiego, co niezbędne niezwykle aktywnemu pisarzowi w kluczowym momencie jego pisarskiej kariery.
Tego 1968 roku świat radośnie tracił zmysły. Ja walczyłem, żeby zmysłów nie stracić.
Koszty odbudowy domu okazały się wielkie (i rosły z każdym dniem, bo właśnie rozpoczęła się galopująca, wojenna wietnamska inflacja). Pieniądze z ubezpieczenia, jak to się dzieje zawsze, nie wystarczyłyby na ich pokrycie, a w dodatku zwykły urzędniczy bałagan opóźnił pierwszą płatność o trzy miesiące. Mimo że przez swój wpływ na całe moje życie pożar pozbawił mnie energii, nie miałem wyboru. Usiadłem do pracy, gdy tylko znalazłem kawałek płaskiego miejsca na postawienie nowej maszyny do pisania.
Jako pierwsze po pożarze – zacząłem je pisać po mniej więcej dziesięciu dniach i, choć nie całkiem przytomny, ukończyłem pięć dni później – powstało długie opowiadanie, liczące sobie 19000 słów „Skrzydła nocy”.
Nie miałem wówczas pojęcia, że zacząłem powieść. Byłem zbyt zmęczony, by snuć dalekosiężne plany. Opowiadanie dla jednego z najlepszych magazynów SF miało zarobić dla mnie około pięciuset dolarów – dziś to mniej więcej pięć tysięcy, licząc siłą nabywczą – czyli pozwolić mi przeżyć kilka tygodni.
Najpierw, jak to się zdarzało wielokrotnie przedtem i potem, do głowy przyszedł mi tytuł: „Skrzydła nocy”. Zadałem sobie pytanie: „cóż to właściwie znaczy?”. Pojawiły się obrazy: skrzydlata dziewczyna, niebo pełne statków kosmicznych obcych, inwazja, oślepiony książę. Wystarczyło kilka chwil, bym znał już całą opowieść; jest to proces, którego nie śmiem choćby próbować zrozumieć. Wiedziałem, że to, co się zdarzy, nastąpi w dalekiej przyszłości i że spróbuję użyć charakterystycznie stylizowanego, uroczystego języka. Od samego początku znałem też pierwsze zdanie: „Miasto Roum zbudowano na siedmiu wzgórzach”.
Wziąłem się do pracy. Pisałem najszybciej jak potrafiłem. Frederick Pohl, redaktor „Galaxy”, wówczas najważniejszego magazynu SF, kupił „Skrzydła nocy” równie szybko.
Pora poświęcić kilka słów Fredowi Pohlowi. Piszę te słowa wiosną 2001 roku. Mogę powiedzieć, że od przeszło czterdziestu lat łączy nas bliska serdeczna przyjaźń. Jak to się zdarza w wielu przyjaźniach – i w bardzo wielu małżeństwach – bywało między nami różnie, zdarzały się spory, każdy z nas robił coś, co drugiemu było nie w smak, padały ostre słowa, po czym... pozostawaliśmy bliskimi przyjaciółmi. Spieraliśmy się o politykę, o to, co pisaliśmy, o kwestię zawodowej odpowiedzialności, o wiele innych rzeczy, w tym naturę i cel fantastyki naukowej. Na początku ja byłem bezczelnym, pozornie niepoprawnym młodym pisarzem, a Fred (który w swoim czasie popełnił większość tych błędów, jakie popełniałem wówczas) czuł się w obowiązku prostować me ścieżki, nie przebierając w słowach. Potem, gdy już dojrzałem i ustatkowałem się, a on popadł w poważne problemy natury osobistej, to ja prawiłem mu kazania, zdarzało się, że nie przebierając w słowach. Dziś, gdy jestem starszym panem, a on panem jeszcze starszym, nie pouczamy się już nawzajem, najwyżej od czasu do czasu któryś z nas zakpi z drugiego, czasem złośliwie, zawsze bez przekonania. W grę najczęściej wchodzi polityka, jako że pod tym względem różnimy się bardziej niż kiedykolwiek.
W każdym razie „Skrzydła nocy” wysłałem Fredowi na początku marca 1968 roku. On też się kiedyś spalił, więc doskonale wiedział, przez co przechodzę. Czek dostałem od niego odwrotną pocztą. Nie przysłał natomiast żadnej informacji o tym, jak bardzo spodobało mu się opowiadanie. Kilka miesięcy później z prawdziwym żalem tłumaczył mi: „Właśnie zorientowałem się, że podyktowałem list do ciebie zaraz potem, jak mi przysłałeś »Skrzydła nocy«, a nikt go nie przepisał i nie wysłał. Bardzo poważne przeoczenie, bo chciałem, żebyś wiedział, jak bardzo mi się podobały i jak cię z ich powodu podziwiałem”. Miło mi było to usłyszeć, bo w międzyczasie posprzeczaliśmy się listownie o dwie kontynuacje. Z wdzięcznością przyjąłem ten pokojowy gest. Ale zaraz po ich napisaniu nie miałem czasu ani głowy, by się przejmować, co Fred kocha i jak szczerze. Liczył się tylko czek na pięćset trzynaście dolarów, którym mogłem zapłacić za kilka tygodni pobytu w wynajętym mieszkaniu.
Następnie, równie szybko, napisałem opowiadanie „Ishmael in Love” dla innego wiodącego w owych czasach magazynu, „Fantasy and Science Fiction”, a potem niewielką książeczkę o cudach chińskiej nauki, przeznaczoną dla młodego czytelnika. Pracowałem w takim tempie, że obie rzeczy skończyłem jeszcze w marcu. Wówczas wiedziałem już, że „Skrzydła nocy” są w istocie pierwszą z trzech części nowej powieści, w której mój bohater miał wkraczać coraz głębiej i głębiej w stworzony przeze mnie świat, by wraz z całą Ziemią odrodzić się i zyskać odkupienie.
Osiemnastego marca poinformowałem Freda Pohla, skądinąd bardzo lubiącego cykle, że zamierzam napisać część drugą i trzecią „Skrzydeł nocy”, mniej więcej tej samej objętości co pierwsza. „Pisz” – powiedział. Następnie poszedłem do Avon Books, jednego z kilku ówczesnych wydawców moich powieści fantastyczno-naukowych i umówiłem się z nimi na wydanie powieściowe. Zaraz po zakończeniu książeczki o chińskiej nauce zacząłem pracę nad drugim długim opowiadaniem, któremu nadałem tytuł „Wśród Pamiętających”.
Skończyłem je w połowie kwietnia, kiedy w wielkim świecie zamordowano Martina Luthera Kinga, a w czarnych dzielnicach wielu amerykańskich miast wybuchły zamieszki, i wysłałem Fredowi. Oczywiście kupił „Wśród Pamiętających”, bo jako redaktor zobowiązał się kupić serię, a jako przyjaciel chciał mi pomóc finansowo w tych trudnych dla mnie czasach. Problemem było tylko to, że opowiadanie niezbyt mu się podobało.
Środkowa część serii, obojętne, opowiadań czy grubych trylogii, zawsze sprawia kłopoty. Z samej swej natury jest bytem przejściowym, wprowadzającym nowy materiał narracyjny, którego obecność musi zostać jakoś uzasadniona przed końcem opowieści, ale nie ma w niej znaczących rozstrzygnięć, bo od tego jest część ostatnia. Fred rozumiał to równie dobrze jak ja, ale Fred prowadził magazyn i wszystko, co w nim publikował, a co nie zostało zapowiedziane jako powieść w odcinkach, musiało być rozsądną całością. Miał wrażenie, że „Wśród Pamiętających” nie spełnia tego warunku i że nowego materiału jest w nim o wiele mniej, niż się spodziewał. Powiedział mi to, nie owijając w bawełnę.
Nie zgodziłem się z nim, co całkiem naturalne. Wymienialiśmy korespondencję w szybkim tempie, a ja broniłem się między innymi tymi słowami: „Mówiąc najprościej, sprzedaję Ci powieść, choć nie taki miałem zamiar, kiedy zaczynałem pisać, a mój obraz tego, czym powinien być i jest środek powieści, nie musi zgadzać się z Twoim obrazem tego, czym powinno być i jest główne opowiadanie numeru”. Przypomniałem mu, że tę samą dyskusję prowadziliśmy przy poprzedniej serii, którą dla niego zrobiłem – pięciu opowiadań składających się na powieść „To Open the Sky”. List zakończyłem tymi słowami: „Nie przyznaję się do złej woli. Zrobiłem co mogłem jak mogłem najlepiej, czasami moje »najlepiej« nie jest wystarczająco dobre dla nas obu. Jestem Ci szczerze wdzięczny, że publikujesz mnie mimo wszystko z nadzieją, że pewnego dnia napiszę coś lepszego. Doskonale zdaję sobie sprawę także z tego, że wymagasz ode mnie więcej niż Twoi czytelnicy. Oczywiście nie mam nic przeciwko temu, skoro Twoje komentarze irytują mnie i motywują do sięgnięcia wyżej. Możesz mi wierzyć lub nie, ale po każdej napisanej stronie słyszę Cię za plecami, cmokającego z niezadowoleniem”.
Stoczyliśmy także bój o tytuł opowiadania. Fredowi, nałogowemu zmieniaczowi tytułów, nie podobało się „Wśród Pamiętających” z powodów, których nie zdołał mi wyjaśnić. Zmienił je na „Perris Way”, co z kolei dla mnie nie miało żadnego sensu. Przeprowadziłem przekonywujący korespondencyjny dowód na przewagę oryginalnego tytułu nad wersją pohlowską, kończąc list słowami „Pewnie i tak nazwiesz je »Perris Way«”. Miałem rację. Cóż, jako redaktor był w prawie. Gdy rok później opublikowałem powieść, przywróciłem „Wśród Pamiętających”.
Do trzeciego opowiadania „Skrzydeł nocy” zabrałem się parę miesięcy później. Nadal mieszkałem w którymś z kolei wynajętym mieszkaniu, nadal pracowałem w improwizowanych warunkach, ale miałem umowy i musiałem się z nich wywiązać. Książka o kalifornijskich sekwojach, kilka artykułów o tematyce archeologicznej dla gazety z Minneapolis, której naczelnym był Clifford D. Simak, powieść dla młodego czytelnika „World’s Fair, 1992”. W tym czasie policja zaatakowała pięć budynków mojej alma mater, Uniwersytetu Columbia, kończąc antywojenny strajk okupacyjny, Francję sparaliżował strajk generalny, Sąd Najwyższy podtrzymał decyzję o uznaniu za przestępstwo palenia kart powołania do wojska, Robert F. Kennedy zginął w zamachu, prowadząc kampanię prezydencką w Los Angeles. Przygnębiony sytuacją osobistą, w świecie pogrążającym się w odmętach szaleństwa, na początku czerwca zacząłem pracę nad trzecią, wiążącą wątki i niosącą odkupienie, częścią „Skrzydeł nocy”. Jej tytuł, „Droga do Jorslemy”, czyli w moim świecie przyszłości: do Jerozolimy, miał odsyłać do duchowego doświadczenia człowieka, który na drodze do Damaszku stał się przyszłym Świętym Pawłem.
Fred Pohl znów miał wiele zastrzeżeń do tekstu, o czym poinformował mnie, nie przebierając w słowach. I znów go kupił. A także uprzedził, że zamierza zmienić tytuł. Być może „Droga do Jorslemy” za bardzo kojarzyła mu się ze starym filmem z Bobem Hope i Bingiem Crosby. Nawet nie próbowałem z nim walczyć. Zrobiłem, co do mnie należało, napisałem książkę, rok 1968 trwał i trwał, a mnie czekała następna książka: powieść pod tytułem „Across a Billion Years”.
Opowiadanie „Skrzydła nocy”, pierwsze z trzech, opublikowane zostało w lipcu, w wydaniu Galaxy datowanym na wrzesień 1968. Natychmiast podbiło serca czytelników i kiedy pojawiłem się na World Science Fiction Convention w Berkeley, w Kalifornii (rozruchy w Parku Ludowym, dosłownie za rogiem, trwały w najlepsze, po korytarzach snuł się dym granatów łzawiących), usłyszałem o nim wiele miłych słów. Opowiadanie numer dwa, pod tytułem „Perris Way”, opublikowane zostało w numerze oznaczonym listopad 1968, a ostatnie, pod tytułem „Do Jorslemy”, w lutym 1969.
Fred prowadził wśród czytelników ankietę na najlepsze opowiadanie Galaxy i jej siostrzanego magazynu „If”. W połowie grudnia 1968 roku – mieszkałem już wówczas we własnym domu, choć był zaledwie w połowie wykończony, a trzej astronauci programu Apollo dokonali dzieła historycznego: okrążyli Księżyc – dowiedziałem się od niego, że w głosowaniu wstępnym czytelnicy zakwalifikowali do finału „Skrzydła nocy” i „Perris Way”, a także moją powieść „Człowiek w labiryncie” z „If”. Świętość charakteru powstrzymała mnie od przypomnienia mu, jak bardzo nie lubił „Perris Way”, zasugerowałem tylko, żeby może usunął je z listy. Dwa opowiadania jednego cyklu nie powinny konkurować ze sobą nawzajem.
Mogłem sobie oszczędzić gadania, w głosowaniu zwyciężył bowiem „Człowiek w labiryncie”. „Skrzydła nocy” musiały poczekać na zaszczyty. Wiosną 1969 roku znalazły się w finałowej piątce kandydatur do Nebuli w kategorii dłuższe opowiadanie, ale przegrały z „Jeźdźcami smoków” Ann McCaffrey. Kilka miesięcy później, konkurując w tej samej grupie pięciu tytułów, zdobyły nagrodę Hugo dla najlepszego dłuższego opowiadania. Powieść zaś, złożona z trzech opowiadań po ich niewielkich przeróbkach i z nieznacznym dodatkiem tkanki łącznej, opublikowana we wrześniu 1969 roku, przełożona na wiele języków, znalazła się na wielu listach najlepszych powieści SF, a teraz pojawia się w nowym wydaniu. Dokonałem w niej kosmetycznych zmian stylistyki i poprawiłem większość (mam nadzieję, że wszystkie) literówek, których przez lata trochę się pojawiło. To wydanie należy uznać za ostateczne.
Robert Silverberg
Czerwiec, 2001