Читать книгу Vaterland - Robert Harris - Страница 12
1
ОглавлениеWiszące przez całą noc nisko nad Berlinem chmury bynajmniej nie ustąpiły z nadejściem poranka. Nad powierzchnią Haweli unosiły się przypominające dym krople deszczu.
Niebo i woda zlały się w jedną szarą płachtę; jej jedynym urozmaiceniem była ciemna linia przeciwległego brzegu. Nic się tam nie poruszało. Nie widać było ani jednego światła.
Xavier March, inspektor wydziału zabójstw berlińskiej Kriminalpolizei – w skrócie Kripo – wysiadł ze swego volkswagena i obrócił się twarzą w stronę padających kropli. Był koneserem tego szczególnego rodzaju deszczu. Znał jego smak i zapach. To był bałtycki deszcz, deszcz z północy, zimny, pachnący morzem i cierpki od soli. Na krótki moment cofnął się myślami o dwadzieścia lat – wydawało mu się, że znowu stoi w mroku na wieży U-Boota wymykającego się ze zgaszonymi światłami z Wilhelmshaven.
Spojrzał na zegarek. Minęła dopiero siódma.
Na poboczu drogi stały przed nim trzy inne samochody. Kierowcy dwóch pierwszych drzemali w swoich fotelach. Trzeci należał do Ordnungspolizei – Orpo, jak nazywał ją każdy Niemiec. W środku nie było nikogo. Przez otwarte okno dobiegał głośny szum radia, przerywany co jakiś czas potokiem słów. Obracające się światło na dachu rzucało refleksy na rosnący przy drodze las: niebieski, czarny, niebieski, czarny, niebieski, czarny.
March rozejrzał się za gliniarzami z Orpo i zobaczył, że kryją się przed deszczem pod stojącą przy brzegu jeziora brzozą. U ich stóp majaczyło coś bladego. Na leżącej nieopodal kłodzie siedział młody człowiek w czarnym dresie, z wyszytymi na piersi insygniami SS. Pochylony do przodu, opierał łokcie o kolana i krył twarz w dłoniach – uosobienie nędzy i rozpaczy.
Inspektor zaciągnął się po raz ostatni papierosem i odrzucił go na bok. Niedopałek zasyczał i zgasł na mokrej drodze.
Kiedy March się zbliżył, jeden z policjantów uniósł wyprostowaną rękę.
– Heil Hitler!
March zignorował pozdrowienie i ślizgając się po błocie, podszedł do brzegu, żeby przyjrzeć się ciału.
Były to zwłoki starego tęgiego człowieka – zimne, pozbawione włosów i szokująco białe. Z daleka przypominały na pół zatopiony alabastrowy posąg. Usmarowane błotem i zanurzone częściowo w wodzie, leżały na plecach z rozrzuconymi szeroko ramionami i odchyloną do tyłu głową. Jedno oko było zamknięte, drugie zezowało ze smutkiem w stronę zaciągniętego chmurami nieba.
– Wasze nazwisko, Unterwachtmeister? – zapytał cichym głosem March, nie odrywając oczu od ciała.
– Ratka, Herr Sturmbannführer.
Obowiązująca w SS ranga Sturmbannführera odpowiadała z grubsza stopniowi majora Wehrmachtu. Ratka, mimo że był zmęczony jak pies i zmoczony do suchej nitki, odnosił się do niego z wielkim szacunkiem. March nie musiał na niego patrzeć, żeby wiedzieć, z jakiego rodzaju człowiekiem ma do czynienia: trzy podania o przeniesienie do Kripo, wszystkie odrzucone; obowiązkowa żona, która urodziła Führerowi futbolową drużynę bachorów; dochód w wysokości dwustu marek miesięcznie. Życie, którego jedynym motorem była nadzieja.
– Bardzo dobrze, Ratka – odezwał się ponownie cichym głosem. – O której godzinie go odkryto?
– Mniej więcej godzinę temu, Herr Sturmbannführer. Kończyła się właśnie nasza zmiana, patrolowaliśmy Nikolassee. Odebraliśmy telefon, absolutne pierwszeństwo. Byliśmy tutaj w ciągu pięciu minut.
– Kto go znalazł?
Unterwachtmeister wskazał kciukiem za siebie.
Młody człowiek w dresie podniósł się z kłody. Nie mógł mieć wiele więcej niż osiemnaście lat. Był ostrzyżony tak krótko, że przez jasnobrązowe włosy prześwitywała różowa skóra czaszki. March zauważył, że chłopak stara się nie patrzeć na ciało.
– Wasze nazwisko?
– SS-Schütze Hermann Jost, Herr Sturmbannführer. – Mówił z akcentem saksońskim; z jego głosu przebijało zdenerwowanie, niepewność, chęć sprawienia dobrego wrażenia. – Z Akademii imienia Seppa Dietricha przy Schlachtensee. – Inspektor znał dobrze ten ośrodek: bezduszne betonowe gmachy wzniesione w latach pięćdziesiątych na południe od Haweli. – Rano prawie zawsze tutaj biegam. Było jeszcze ciemno. Z początku myślałem, że to łabędź – dodał bezradnie.
Ratka prychnął z pogardą. Kadet SS wystraszył się jednego starego trupa. Nic dziwnego, że tak długo ciągnie się wojna na Uralu.
– Czy widziałeś jeszcze kogoś, Jost? – March przemawiał łagodnym tonem niczym dobry wujek.
– Nikogo, Herr Sturmbannführer. Przy obozowisku, pół kilometra stąd, jest budka telefoniczna. Zadzwoniłem stamtąd, a potem wróciłem i czekałem aż do przyjazdu policji. Na drodze nie było żywej duszy.
March ponownie rzucił okiem na topielca. Był bardzo gruby. Sto dziesięć kilo, może więcej.
– Wyciągnijcie go z wody – polecił, ruszając w stronę drogi. – Czas obudzić nasze śpiące królewny.
Przestępujący z nogi na nogę Ratka wykrzywił twarz w uśmiechu.
Deszcz wzmógł się i prawie nie było widać leżącego po drugiej stronie jeziora osiedla Kladow. Krople bębniły o liście drzew i dachy samochodów. W powietrzu unosił się ciężki, przesycony deszczem zapach rozkładu – woń urodzajnej ziemi i gnijącej roślinności. Włosy przylepiły się Xavierowi do głowy, za kołnierz spływała mu zimna woda. Wcale tego nie zauważał. Dla niego każda sprawa, choćby najbardziej zwyczajna, mogła stać się początkiem czegoś wielkiego.
Miał czterdzieści dwa lata – był szczupłym mężczyzną, z szarą czupryną i chłodnymi szarymi oczami, nieróżniącymi się kolorem od zachmurzonego nieba. Podczas wojny Ministerstwo Propagandy wymyśliło dla marynarzy z U-Bootów stosowne przezwisko – „szare wilki” – i w pewnym sensie pasowało ono do Marcha, ponieważ był nieustępliwym detektywem. Ale poza tym wcale nie przypominał wilka – nie lubił chodzić razem ze stadem i polegał bardziej na inteligencji niż na sile mięśni. Dlatego koledzy nazywali go „lisem”.
Wymarzona pogoda dla U-Bootów.
Otworzył na oścież drzwi białej skody i w twarz uderzył go podmuch ciepłego, stęchłego powietrza.
– Dzień dobry, Spiedel! – przywitał się, potrząsając kościstym ramieniem policyjnego fotografa. – Czas na prysznic. – Spiedel obudził się i zmierzył Marcha ponurym spojrzeniem.
Kiedy ten zbliżył się do drugiej skody, okno od strony kierowcy było już otwarte.
– W porządku, March. W porządku. – W piskliwym głosie sądowego lekarza Kripo, SS-Arzta Augusta Eislera, pobrzmiewała urażona godność. – Zachowaj swój koszarowy humor dla tych, którzy potrafią go docenić.
*
Podeszli na skraj wody, wszyscy oprócz doktora Eislera stojącego z boku pod staroświeckim czarnym parasolem, którego nie chciał nikomu użyczyć. Spiedel zamontował flesz na aparacie i oparł ostrożnie prawą nogę o grudę gliny.
– Cholera! – zaklął, kiedy woda zalała mu but.
Błysnęła lampa, utrwalając na chwilę całą scenę: białe twarze, srebrne nitki deszczu, ciemny las. Z pobliskich trzcin przyleciała zaciekawiona łabędzica i zaczęła zataczać kręgi kilka metrów od nich.
– Broni swojego gniazda – stwierdził młody esesman.
– Chcę mieć jeszcze jedno zdjęcie stąd. – March pokazał ręką. – I jedno stamtąd.
Fotograf zaklął ponownie i wyciągnął ociekającą nogę z błota. Flesz błysnął jeszcze dwukrotnie.
Inspektor pochylił się i złapał ciało pod pachy. Było śliskie i twarde niczym chłodna guma.
– Pomóżcie mi.
Policjanci z Orpo złapali topielca każdy za jedno ramię. Stękając z wysiłku, dźwignęli go wszyscy razem i wyciągnęli z wody, a potem powlekli z błotnistego brzegu na wilgotną trawę. Wyprostowując się, March dostrzegł, że Jost bacznie mu się przypatruje.
Stary mężczyzna miał na sobie błękitne kąpielówki, które zsunęły się aż do kolan. W lodowatej wodzie genitalia skurczyły się i przypominały złożone w czarnym gnieździe białe ptasie jaja.
Trup nie miał lewej stopy.
Spodziewałem się tego, pomyślał Xavier. W taki dzień nic nie mogło być zwyczajne. Może rzeczywiście czekała go jakaś wielka sprawa.
– Pańska opinia, doktorze?
Eisler sapnął poirytowany, dał ostrożnie krok do przodu i zdjął z jednej ręki rękawiczkę. Stopa ucięta była przy podstawie łydki. Wciąż trzymając nad sobą parasol, lekarz pochylił się sztywno i przesunął palcami po kikucie.
– Śruba okrętowa? – zapytał March. Widział ciała wyciągane z miejsc, którędy wiodły ruchliwe szlaki wodne: z Tegler See i Szprewy w Berlinie, a także z Alsteru w Hamburgu. Wyglądały, jakby znęcał się nad nimi rzeźnik.
– Nie – odparł Eisler, cofając rękę. – Stara amputacja. Nawiasem mówiąc, dość fachowo przeprowadzona. – Oparł pięść o pierś topielca i mocno nacisnął. Z ust i nozdrzy pociekła błotnista woda. – Zaawansowane stężenie pośmiertne. Nie żyje od jakichś dwunastu godzin. Może trochę krócej – dodał, zakładając z powrotem rękawiczkę.
Zza drzew dobiegł ich warkot diesla.
– Ambulans – stwierdził Ratka. – Zbytnio się nie śpieszą.
March dał znak Spiedlowi.
– Zrób jeszcze jedno zdjęcie.
Przyglądając się zwłokom, zapalił papierosa. A potem przysiadł na piętach i spojrzał w otwarte oko. Trwało to dłuższą chwilę. Ponownie błysnął flesz. Łabędzica poderwała się w górę i trzepocząc skrzydłami, pofrunęła w poszukiwaniu pożywienia na środek jeziora.