Читать книгу Wyprawa skrytobójcy. Skrytobójca – tom III - Робин Хобб - Страница 9

Rozdział 2
Rozstania

Оглавление

Książę Władczy z rodu Przezornych, ogłosiwszy się monarchą Królestwa Sześciu Księstw, opuścił krainy nadbrzeżne, porzucając je na pastwę losu. Ponadto ograbił z zapasów Księstwo Kozie oraz złupił Kozią Twierdzę. Powysprzedawał zamkowe konie i bydło; najwspanialsze okazy przeniósł w głąb lądu, do swej nowej rezydencji – Kupieckiego Brodu. Wywiózł zbiory biblioteczne i meble, w tym także królewski tron. Część zagrabionego mienia uświetniła nową siedzibę królewską, reszta została sprzedana lub rozdzielona pomiędzy władców oraz szlachtę księstw śródlądowych jako dowody łaskawości. Spichlerze, piwnice, zbrojownie Koziej Twierdzy opustoszały – wszelkie dobra wywieziono w głąb lądu.

Ksiażę Władczy poczynił owe spustoszenia pod pretekstem działania dla dobra króla Roztropnego. Złożony boleścią monarcha oraz księżna Ketriken, ciężarna wdowa po następcy tronu, mieli dla własnego bezpieczeństwa zostać wywiezieni do Kupieckiego Brodu, z dala od wybrzeża nękanego przez szkarłatne okręty. Te same powody stanowiły przykrywkę dla plądrowania Koziej Twierdzy. Wraz ze śmiercią króla Roztropnego oraz zniknięciem księżnej Ketriken owe kruche pozory przestały spełniać swą rolę. Mimo to, książę Władczy wkrótce po koronacji opuścił stolicę. Rada Królestwa zakwestionowała jego decyzję. Nowy władca odrzekł ponoć, iż księstwa nadbrzeżne są dla niego synonimem wojny oraz workiem bez dna; dodał, że zawsze pasożytowały na księstwach śródlądowych, a na ostatek oznajmił, że życzy Zawyspiarzom powodzenia, jeśli szczytem ich pragnień jest podbój kilku ponurych skał. W późniejszym czasie książę Władczy zaprzeczał, jakoby użył podobnych sformułowań.

Znalazł się w sytuacji niemającej precedensu w historii Królestwa Sześciu Księstw. Nienarodzone dziecię księżnej Ketriken było bez wątpienia prawowitym dziedzicem korony i choć potomek mógłby się ubiegać o tytuł dopiero po ukończeniu szesnastego roku życia, trudno się dziwić podejrzeniom, iż książę Władczy przyłożył rękę do tajemniczego zniknięcia wdowy po następcy tronu. Najmłodszy syn królewski pragnął jak najszybciej włożyć monarszą koronę, lecz zgodnie z panującym prawem potrzebował zgody władców wszystkich sześciu księstw. Kupił sobie tron licznymi ustępstwami wobec księstw nadbrzeżnych. Największym z nich było przyrzeczenie, że Kozia Twierdza pozostanie obsadzona zbrojnymi i gotowa do obrony wybrzeża.

Władzę w dawnej stolicy przejął najstarszy siostrzeniec nowego monarchy, dziedzic Księstwa Trzody, książę Żwawy. W wieku dwudziestu pięciu lat nie mógł się już doczekać przejęcia schedy po ojcu, toteż z radością powitał tytuł władcy Koziej Twierdzy oraz Księstwa Koziego. Osiadł w Koziej Twierdzy z grupą zbrojnych z Księstwa Trzody, lecz nie miał dużego doświadczenia w sprawowaniu rządów, a przy tym, jak wieść niesie, nie dostał od samozwańca żadnych funduszy, wobec czego zmuszony był szukać dochodów u kupców oraz u chłopów i pasterzy, szykujących się do kolejnego roku walki z Zawyspiarzami. Nie istnieją przekazy świadczące o jakichkolwiek złośliwych postępkach młodego władcy wobec mieszkańców Księstwa Koziego lub innych księstw nadbrzeżnych, lecz próżno też szukać dowodów na godną pochwały dbałość o lud.

Skoro baronowie musieli na swoich włościach przygotowywać obronę poddanych, oprócz nowego władcy rezydowała w Koziej Twierdzy tylko garstka drobniejszej szlachty oraz ostatnia wysoko urodzona osoba pozostała w stolicy księstwa, księżna Cierpliwa – połowica następcy tronu, nim jej małżonek, książę Rycerski, zrezygnował z praw do korony na rzecz młodszego brata, księcia Szczerego. Ona to zadbała o obsadzenie twierdzy żołnierzami z Księstwa Koziego: gwardią osobistą księżnej Ketriken, strażą zamkową oraz weteranami gwardii przybocznej króla Roztropnego. Książę Żwawy ściągnął własną gwardię przyboczną i, co naturalne, faworyzował swoich ludzi. Racje żywnościowe były skąpe, a pobory wypłacane nieregularnie, toteż morale żołnierzy spadło do żenującego poziomu. Sytuacja komplikowała się jeszcze bardziej z powodu niejasnej hierarchii zwierzchności. W teorii, wojska Księstwa Koziego podlegały kapitanowi Toporowi z Księstwa Trzody, zwierzchnikowi gwardii osobistej księcia Żwawego. W rzeczywistości, Naparstnica, kapitan gwardii przybocznej księżnej Ketriken, Rębacz, dowódca straży Koziej Twierdzy, oraz stary wiarus, Rudzielec, z gwardii przybocznej króla Roztropnego, trzymali się razem i słuchali tylko własnych rad. Jeśli w ogóle komuś składali raporty, to właśnie księżnej Cierpliwej. W tamtym czasie żołnierze Księstwa Koziego mówili o niej: pani na Koziej Twierdzy.

Samozwaniec od pierwszych chwil panowania obawiał się utraty tytułu monarchy. Na wszystkie strony świata porozsyłał umyślnych w poszukiwaniu księżnej Ketriken noszącej pod sercem nienarodzonego dziedzica. Podejrzewając, że mogła ona znaleźć schronienie u swego ojca, zażądał od władcy Królestwa Górskiego wydania córki. Król Eyod odpowiedział, że miejsce pobytu członka rodu panującego Królestwa Sześciu Księstw w najmniejszym stopniu nie dotyczy Królestwa Górskiego. W rewanżu książę Władczy wycofał się z wszelkich umów handlowych zawartych z ojczyzną księżnej Ketriken i próbował zniechęcić do przekraczania granic nawet pospolitych podróżnych. W tym samym czasie pojawiły się plotki – niemal na pewno rozpuszczone przez niego – że dziecko księżnej Ketriken nie zostało poczęte przez księcia Szczerego, a co za tym idzie, nie ma żadnych praw do tronu Królestwa Sześciu Księstw.

Dla ludu Księstwa Koziego był to czas wyjątkowo trudny. Poddani, opuszczeni przez króla, pod opieką nielicznych oddziałów źle zaopatrzonych żołnierzy, ledwie trwali, miotani wichrami dziejów niczym okręt bez steru na wzburzonym morzu. Czego nie ukradli i nie zniszczyli najeźdźcy, zostało zajęte na podatki przez księcia Żwawego. Na drogach zaroiło się od rozbójników, bo gdy człowiek nie może wyżyć z uczciwej pracy, zapomina o uczciwości. Chłopi, porzuciwszy wszelką nadzieję, uciekali z wybrzeża, by zasilić szeregi żebraków, złodziei i dziewek w miastach śródlądzia. Nawet handel zamarł, gdyż statki wypływające w morze nieczęsto wracały do portu.

Siedziałem z Cierniem na ławce przed chatą i rozmawialiśmy. Nie o zdarzeniach ponurych, nie o nabrzmiałych powagą wypadkach z przeszłości ani o moim powrocie zza grobu czy o polityce. Rozmawialiśmy o sprawach drobnych, jakie się omawia po powrocie z długiej podróży. Cichosz zaczynał się starzeć: zimą wkradła mu się w stawy jakaś sztywność i nawet nadejście wiosny nie przyniosło poprawy. Nie wiadomo było, czy dożyje następnego roku.

Cierniowi udało się wreszcie osuszyć liście horągwia, nie dopuszczając do pleśnienia, ale okazało się, że sproszkowana roślina nie ma tej mocy co świeża. Obaj tęskniliśmy za słynnymi pasztecikami nadwornej kucharki.

W pewnym momencie Cierń spytał, czy chciałbym coś odzyskać ze swojej zamkowej komnaty. Przeszukano ją na rozkaz księcia Władczego i został w niej straszny bałagan, ale chyba nic nie zabrano. Zapytałem o gobelin przedstawiający króla Mądrego podczas spotkania z Najstarszym. Cierń go pamiętał, ale ocenił, że nie da rady przydźwigać. Spojrzałem tak żałośnie, że natychmiast zmienił zdanie i podjął się znaleźć jakiś sposób.

Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.

– Żartowałem. Ten gobelin przyprawiał mnie o koszmarne sny. Nie, w mojej komnacie nie zostało nic ważnego.

Stary skrytobójca obrzucił mnie smutnym spojrzeniem.

– Żegnasz się z dawnym życiem, biorąc tylko to co na grzbiecie i kolczyk? Niczego więcej nie chcesz? Czy to nie dziwne?

Czy dziwne? Zastanowiłem się. Co miałem? Miecz podarowany przez księcia Szczerego. Srebrny pierścień od króla Eyoda; wcześniej należał do jego syna, księcia Ruriska. Broszę od księżnej Gracji. Fletnię Pana – miałem nadzieję, że księżna Cierpliwa ją odzyskała. Farby i arkusze papieru. Skrzyneczkę na trucizny zrobioną własnymi rękoma. Od Sikorki nie miałem nic. Ona nie chciała ode mnie prezentów, a ja nigdy nie pomyślałem, żeby skraść jej chociaż wstążkę do włosów. Gdybym...

– Nie. Chyba lepiej skończyć z tym całkowicie. Chociaż zapomniałeś o jeszcze jednym przedmiocie. – Odwróciłem kołnierz szorstkiej koszuli i pokazałem mu rubin osadzony w srebrze. – Klejnot ten dał mi król Roztropny, gdy naznaczył mnie jako swego. Ciągle go mam. – Księżna Cierpliwa spięła broszą mój całun. Myśl tę zdecydowanie od siebie odsunąłem.

– Nie mogę się nadziwić, że strażnicy księcia Władczego nie obrabowali twojego ciała. Najpewniej Rozumienie wzbudza taki strach, że obawiali się ciebie równie mocno martwego jak żywego.

Przesunąłem palcem po grzbiecie nosa, tam gdzie został złamany.

– Raczej nie wyglądało na to, żeby się mnie obawiali.

Cierń uśmiechnął się krzywo.

– Nos cię martwi? Moim zdaniem przydaje twojej twarzy wyrazistości.

– Naprawdę? – Spojrzałem na niego, mrużąc oczy przed słońcem.

– Nie. Ale uprzejmość wymagała takiego stwierdzenia. W rzeczywistości nie jest bardzo źle. Chyba go ktoś próbował nastawiać.

Pojawił się jakiś strzępek wspomnienia. Zadrżałem.

– Nie chcę o tym myśleć – wyznałem szczerze.

Współczucie zachmurzyło mu twarz. Odwróciłem wzrok, niezdolny udźwignąć jego litości. Łatwiej było znieść wspomnienie pobicia, jeśli mogłem udawać, że nikt inny o nim nie wiedział. Czułem się przez księcia Władczego upokorzony. Oparłem głowę o nagrzaną słońcem ścianę chatynki.

– Cóż się dzieje wśród żywych?

Cierń odchrząknął, przystał na zmianę tematu.

– A ile wiesz?

– Niewiele. Wiem, że księżna Ketriken i trefniś uciekli. Że księżna Cierpliwa jakoby słyszała, iż księżna Ketriken dotarła bezpiecznie w góry. Że książę Władczy jest wściekły na króla Eyoda i odciął mu szlaki handlowe. Że król Szczery nadal żyje, ale nikt nie ma od niego wieści.

– Hola! Hola! – Cierń wyprostował się gwałtownie. – Plotki o Ketriken... przecież ty to pamiętasz z mojej rozmowy z Brusem!

Odwróciłem wzrok.

– Tak samo mógłbym pamiętać dawny sen. Rozmyte kolory, wypadki ułożone w przypadkowej kolejności. Wiem tylko, że o tym rozmawialiście.

– A co ze Szczerym? – Nagłe napięcie w głosie Ciernia przyprawiło mnie o zimne ciarki na grzbiecie.

– Tamtej nocy sięgnął do mnie Mocą – rzekłem spokojnie. – Powiedziałem wam wtedy, że książę nadal żyje.

– Psiakrew!!! – Cierń skoczył na równe nogi. W życiu nie widziałem go w podobnym stanie, toteż gapiłem się na niego, unieruchomiony zdumieniem, a jednocześnie przestrachem. – Myśmy ci nie uwierzyli! Och, tak, byliśmy zadowoleni, że to powiedziałeś, a kiedy wyszedłeś, Brus rzekł: „Dajmy chłopakowi spokój, przypomniał sobie ukochanego księcia”. Niczego więcej nie podejrzewaliśmy! Psiakrew! Po stokroć psiakrew!!! – Wycelował we mnie palcem. – Raportuj. Opowiadaj wszystko.

Poszukałem w pamięci. Niełatwo mi było przebrnąć przez wizje, zupełnie jakbym patrzył wilczymi oczyma.

– Był zmarznięty. Ale żywy. Wycieńczony lub ranny. Poruszał się bardzo wolno. Próbował mnie dosięgnąć, lecz ja go odpychałem, więc narzucił mi chęć wypicia okowity... Pewnie, by pokonać mój opór...

– Gdzie był?

– Nie wiem. W lesie. W śniegu. – Przywoływałem nawet najbardziej mgliste wspomnienia. – Chyba nie wiedział gdzie jest.

Cierń świdrował mnie wzrokiem.

– Wyczuwasz go? Czujesz go w ogóle? Możesz mi powiedzieć, czy nadal żyje?

Pokręciłem głową. Serce zaczęło mi łomotać w piersi.

– Możesz do niego sięgnąć Mocą?

Znowu zaprzeczyłem. Cierń był coraz bardziej zawiedziony.

– Bastardzie, musisz!

– Nie chcę! – krzyknąłem. Już byłem na nogach.

„Uciekaj! Uciekaj prędko!”.

Tak zrobiłem. Nagle wszystko było proste. Uciekłem od Ciernia i od chatki, jakby mnie goniły wszystkie demony Zawyspiarzy. Cierń wołał za mną, ale nie chciałem go słyszeć. Biegłem, a gdy tylko znalazłem schronienie pośród drzew, u mojego boku zjawił się Ślepun.

„Nie tam, tam jest Serce Stada” – ostrzegł mnie.

Pognaliśmy w górę wzgórza, daleko od strumienia, w gąszcz jeżyn zwisający z nasypu, pod którym Ślepun chronił się w burzliwe noce.

„Co się stało? Gdzie niebezpieczeństwo?” – spytał.

„Chciał, żebym wrócił” – odpowiedziałem po jakimś czasie. Próbowałem ująć to w myśli zrozumiałe dla wilka. „Chciał, żebym... już nigdy nie był wilkiem”.

Zmroziło mnie nagłe uczucie chłodu. Wyjaśniając Ślepunowi, sam stanąłem z prawdą twarzą w twarz. Wybór był prosty. Mogłem być wilkiem, bez przeszłości, bez przyszłości, żyjącym tylko dniem dzisiejszym, albo człowiekiem, naznaczonym przez przeszłość, człowiekiem, którego serce wraz z krwią pompowało strach. Mogłem chodzić na dwóch nogach, znać wstyd i zgarbione plecy. Mogłem biegać na czterech łapach i zapomnieć o wszystkim do tego stopnia, że nawet Sikorka będzie tylko wspomnieniem przyjemnego zapachu. Usiadłem pod jeżynami, dłoń wsparłem lekko na grzbiecie Ślepuna, zapatrzyłem się w miejsce, które tylko ja mogłem zobaczyć. Światło z wolna odmieniało swój blask i wieczór przeradzał się w zmierzch. Decyzja dojrzewała we mnie powoli, lecz nieuchronnie, na podobieństwo podpełzających ciemności. Serce we mnie wyło sprzeciwem, lecz inne wyjścia były nie do przyjęcia. Umocniłem się w postanowieniu.

Kiedy wróciłem, było już zupełnie ciemno. Z podkulonym ogonem podkradłem się do chatki. Dziwnie było podchodzić do tego schroniska pod postacią wilka, czuć dym unoszący się z drewna jako rzecz ludzką i mrugać od oślepiającego blasku wydobywającego się przez szpary w okiennicach. Niechętnie oddzieliłem się od Ślepuna.

„Nie wolałbyś polować ze mną?” – zapytał wilk.

„Wolałbym. Ale dziś nie mogę”.

„Dlaczego?”.

Tylko pokręciłem głową. Decyzja była tak świeża, tak jeszcze niepewna... nie śmiałem jej poddawać sprawdzianowi, ubierając powody w słowa. Przystanąłem na skraju lasu, strzepnąłem z ubrania liście i ziemię, przygładziłem włosy, ponownie związałem je w kucyk. Miałem nadzieję, że nie pobrudziłem twarzy. Wyprostowałem ramiona, zmusiłem się, by podejść do chatki i otworzyć drzwi. Czułem się przerażająco słaby. Oni dwaj znali niemal wszystkie moje sekrety. Jak mogłem oczekiwać, że będą we mnie widzieli człowieka? Nie mogłem ich winić. Próbowali mnie ocalić. Przede mną samym, to prawda, lecz jednak ocalić. Nie ich wina, że ten, kogo uratowali, niewart był zachodu.

Siedzieli przy stole. Gdybym tak uciekł kilka tygodni temu, po powrocie Brus skoczyłby do mnie, chwycił za kark, potrząsał gwałtownie, a może by mi nawet przyłożył. Teraz już tak mnie nie traktował, ale same wspomnienia wystarczały, żebym zachował ostrożność, której nie potrafiłem zataić. O dziwo, twarz Brusa wyrażała tylko ulgę, a Cierń patrzył na mnie ze wstydem i zatroskaniem.

– Nie zamierzałem naciskać cię tak mocno – wyznał, nim zdążyłem się odezwać.

– Po prostu dotknąłeś bolesnego miejsca – rzekłem cicho. – Czasami człowiek sam nie wie, jak głęboka jest rana.

Przystawiłem sobie taboret do stołu. Po długich tygodniach żywienia się najprostszym jedzeniem widok sera, miodu oraz wina z bzu wywarł na mnie wstrząsające wrażenie. Do tego jeszcze bochenek chleba, no i pstrąg złowiony przez Brusa. Przez jakiś czas jedliśmy, odzywając się niewiele, tylko w razie konieczności. Napięcie jakby zelżało. Niestety, gdy posiłek dobiegł końca, wróciło.

– Teraz rozumiem twoje pytanie – rzekł niespodziewanie Brus; Cierń i ja spojrzeliśmy na niego zdziwieni. – Kilka dni temu zapytałeś, co będziemy robić. Widzisz, sądziłem, że straciliśmy króla Szczerego. Królowa Ketriken nosi pod sercem jego dziedzica i jest bezpieczna w górach. Nic nie mogę dla niej uczynić. Gdybym podjął jakiekolwiek działanie, zdradziłbym ją przed innymi. Najlepiej pozwolić jej pozostać w ukryciu pomiędzy ludem ojca. Do czasu, gdy dziecko osiągnie wiek stosowny, by sięgnąć po tron... jeśli nie będę jeszcze w grobie, zapewne będę mógł coś zrobić. Uznałem, że na razie nie mam komu służyć. Dlatego sądziłem, że pytasz tylko o nas obu.

– A teraz? – zapytałem cicho.

– Skoro król Szczery żyje, to jego tron zagarnął samozwaniec. Przysiągłem służyć prawowitemu władcy. Tak samo Cierń. Tak samo ty.

Obaj patrzyli na mnie bez drgnienia powiek.

„Ucieknij znowu”.

„Nie mogę”.

Brus drgnął. Czy, gdybym teraz skoczył do drzwi, rzuciłby się na mnie i próbował zatrzymać? Nie poruszył się, nie odezwał, czekał.

– Ja nie – oznajmiłem. – Bastard nie żyje – rzekłem bez ogródek.

Brus spojrzał na mnie, jakbym go uderzył.

A Cierń zapytał cicho:

– Dlaczego więc ciągle nosi broszę króla Roztropnego?

Wypiąłem ją z kołnierza. Chciałem powiedzieć: „Proszę bardzo. Weź ją i niech się to wszystko skończy. Ja mam dosyć. Zbrakło mi sił”. Ale milczałem, obracając klejnot w palcach.

– Wina? – zapytał Cierń, ale nie mnie.

– Zimny dziś wieczór – odparł Brus. – Zaparzę herbaty.

Cierń skinieniem głowy wyraził aprobatę.

Ciągle ściskałem w ręku srebrną broszę z czerwonym kamieniem. Pamiętałem dłonie mojego króla, gdy przypinał mi ją do chłopięcej koszuli. „Masz” – powiedział. „Teraz należysz do mnie”. Król Roztropny już nie żył. Czy jego śmierć zwalniała mnie z przysięgi? A co mi powiedział w ostatniej chwili swego życia? „Cóż z ciebie uczyniłem?”. Znowu odepchnąłem od siebie to pytanie. Ważniejsze, kim byłem teraz? Czy tym, kogo uczynił ze mnie książę Władczy? Czy mogłem od tego uciec?

– Książę Władczy powiedział mi – odezwałem się zamyślony – że w jego oczach jestem bezimiennym chłopakiem od psów. – Podniosłem wzrok na Brusa. – Byłoby dobrze zostać po prostu psiarczykiem.

– Naprawdę? Swego czasu miałeś odmienne zdanie na ten temat. Bastardzie, nie jesteś człowiekiem króla? To kim jesteś? Dokąd pójdziesz?

Dokąd bym poszedł, gdybym był wolny? Serce mi się rwało do Sikorki. Pokręciłem głową, odrzucając tę myśl, nim zaczęła mnie palić żywym ogniem. Nie. Straciłem Sikorkę jeszcze przed śmiercią. Zamyśliłem się nad swoją pustą, gorzką wolnością. Istniało wiele miejsc, w które mógłbym się udać. Utwierdziłem się w postanowieniu, podniosłem wzrok i odpowiedziałem Brusowi twardym spojrzeniem.

– Wyjadę. Dokądkolwiek. Do Krainy Miedzi, do Miasta Wolnego Handlu. Umiem dbać o zwierzęta, jestem biegłym skrybą. Jakoś przeżyję.

– Bez wątpienia. Ale przeżyć, to nie znaczy żyć – zauważył Brus.

– Co wobec tego jest życiem? – zapytałem, niespodziewanie naprawdę rozwścieczony. Dlaczego oni zawsze muszą wszystko utrudniać? Słowa i myśli zaczęły we mnie kipieć, trysnęły jak trucizna z ropiejącej rany. – Każesz mi poświęcić królowi siebie i wszystko, na czym mi zależy, podobnie jak to zrobiłeś ty. Twój pan cię opuścił. I co? Przełknąłeś to, bez słowa sprzeciwu wychowałeś jego bękarta. Wreszcie straciłeś wszystko: stajnie, konie, psy, podwładnych. Królowie, którym wiernie służyłeś, nic ci nie zostawili, nawet dachu nad głową. Co wtedy robisz? Ponieważ nie pozostało ci nic innego, czepiasz się mnie, wyciągasz z grobu i przymuszasz do życia. Do życia, którego nie chcę, którego nienawidzę!

Patrzył na mnie nieruchomy jak słup soli. Chciałem zamilknąć, ale coś kazało mi mówić dalej. Gniew mi pomagał, oczyszczał jak ogień. Zacisnąłem pięści.

– Dlaczego ciągle tu jesteś? Dlaczego bez przerwy stawiasz mnie na nogi? Tylko po to, żeby wróg znowu mógł mnie pokonać? Po co to robisz? Żebym był ci winien wdzięczność? Żeby zyskać prawo do mojego życia, bo nie masz odwagi sam żyć? Chcesz mnie ukształtować na swoje podobieństwo, chcesz ze mnie zrobić człowieka pozbawionego własnego losu, człowieka, który wszystko podporządkowuje królowi. Nie widzisz, że można żyć inaczej, że można żyć dla siebie?

Hardo patrzyłem mu w oczy, ale w końcu musiałem odwrócić wzrok od bolesnego zdumienia, które w nich ujrzałem.

– Nie – podjąłem tępo, chwyciwszy oddech. – Nie widzisz. Nie wiesz. Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, co mi odebrałeś. Powinienem być martwy, ale ty nie pozwoliłeś mi umrzeć. Przepełniony najlepszymi chęciami, zawsze wierzysz, że postępujesz właściwie, bez względu na to, jak mnie przy tym ranisz. A kto ci dał prawo rządzić moim życiem? Kto ci pozwolił mi to zrobić?

Cierń milczał ze skamieniałą twarzą. Brus próbował wziąć się w garść.

– Twój ojciec zlecił mi to zadanie, Bastardzie – rzekł spokojnie, z dumą i powagą. – Starałem się z niego wywiązać jak najlepiej, chłopcze. Ostatnie słowa mego księcia brzmiały: „Wychowaj go dobrze”. I ja...

– Poświęciłeś dziesięć lat, wychowując cudzego bękarta – uciąłem z piekącą ironią. – Zajmowałeś się mną, bo jedynie to naprawdę potrafiłeś robić. Brus, ty zawsze istniałeś dla innych, stawiałeś kogoś innego przed sobą, poświęciłeś ostatni strzępek normalnego istnienia dla cudzych korzyści. – Mówiłem coraz głośniej. – Oddany jak pies. Czy to jest życie? Czy nigdy nie chciałeś sam o sobie decydować? Czy może strach każe ci rezygnować z własnego losu?! – krzyknąłem.

Zabrakło mi słów, z wściekłości oddech wiązł mi w gardle.

Będąc jeszcze chłopcem, obiecywałem sobie nieraz, że Brus zapłaci mi za każdego szturchańca, którego od niego oberwałem, za każdy boks, który musiałem oczyścić z gnoju, choć byłem tak zmęczony, że ledwie trzymałem się na nogach. Obrzucając go gniewnymi słowami, po wielekroć spełniłem obietnicę nadąsanego dziecka. Brus miał oczy szeroko otwarte, oniemiał z bólu. Jego pierś uniosła się ciężko; z trudem zaczerpnął tchu, jakbym go uderzył. Równie dobrze mógłbym niespodziewanie ugodzić go nożem.

Nie byłem pewien, skąd mi się wzięły podobne słowa, ale nie mogłem ich już cofnąć. Powiedzenie „wybacz” też by ich nie zniszczyło, w najmniejszym stopniu by ich nie odmieniło. Nagle ogarnęła mnie nadzieja, że Brus mnie uderzy, że dla nas obu zrobi przynajmniej tyle.

Podniósł się niepewnie, zaszurał taboretem po podłodze; niebacznie go przechylił i wywrócił z łoskotem. Brus, który nawet pijany w sztok szedł zawsze pewnym krokiem, teraz chwiejnie ruszył do drzwi i zniknął w ciemności. A ja siedziałem i czułem, jak coś we mnie zamiera. Miałem nadzieję, że to serce.

Przez jakiś czas panowała cisza. Przez długi czas. Wreszcie Cierń westchnął.

– Dlaczego? – zapytał cicho.

– Nie wiem. – Tak dobrze potrafiłem kłamać. Sam mnie wyuczył. Zapatrzyłem się w ogień i przez moment prawie zebrałem się w sobie, żeby mu wszystko wytłumaczyć. Zdecydowałem jednak, że nie mogę. Nim się zorientowałem, już mówiłem co innego: – Może musiałem się od niego uwolnić. Od wszystkiego, co dla mnie zrobił, nawet jeśli nic od niego nie chciałem. Musi przestać wyświadczać mi przysługi, za które nigdy nie będę się mógł odwdzięczyć. Dość mam jego szlachetnych czynów, na które żaden człowiek nie powinien się zdobywać dla drugiego, poświęcenia, którego nie sposób spłacić. Nie chcę mu być nic więcej winien.

Cierń siedział z dłońmi na udach, spokojny, lecz jego zielone oczy nabrały złotawego połysku.

– Od powrotu z Królestwa Górskiego zachowywałeś się, jakbyś bez przerwy szukał zaczepki. Obojętne z kim. Kiedy jako dziecko byłeś ponury albo nadąsany, mogłem to przypisać młodzieńczemu buntowi, chłopięcym humorom i rozczarowaniom. Z Królestwa Górskiego wróciłeś... pełen gniewu. Jakbyś rzucał wyzwanie całemu światu, jakbyś domagał się śmierci, jeśli świat zdoła cię zabić. Nie mówię o tym, że wchodziłeś w drogę księciu Władczemu, że się pakowałeś w największe niebezpieczeństwa. Nie tylko Brus to dostrzegał. Popatrz uważnie na miniony rok: gdziekolwiek się obróciłem, widziałem Bastarda szydzącego ze świata, uwikłanego w bijatykę, w wirze walki, omotanego bandażami, pijanego jak bela albo słabego niczym niemowlę i kwilącego o kozłek. Kiedy miałeś czas na spokój, na myślenie? Gdzie twoje radości dzielone z przyjaciółmi? Kiedy czas na zwykłą chwilę spokoju? Jeśli nie zadzierałeś z wrogiem, przepędzałeś przyjaciół. Co się wydarzyło między tobą a błaznem? Gdzie jest Sikorka? Przed chwilą pozbyłeś się Brusa. Kto będzie następny?

– Pewnie ty. – Słowa pojawiły się same, nieuchronnie. Nie chciałem ich wypowiedzieć, ale nie mogłem zatrzymać. Nadszedł czas.

– Mówiąc w ten sposób do Brusa, zrobiłeś duży krok w tym kierunku.

– Wiem – przyznałem szczerze. – Od dawna już żaden mój czyn nie znalazł uznania w twoich oczach. Ani w oczach Brusa. Ani niczyich innych. Ostatnio chyba nie potrafię zachowywać się mądrze.

– Nie przeczę – zgodził się Cierń.

I nagle znowu żar gniewu rozpalił się we mnie jasnym płomieniem.

– Może stało się tak dlatego, że nigdy nie dano mi szansy być dorosłym. Może za długo byłem ciągle czyimś „chłopcem”. Chłopcem stajennym Brusa, twoim uczniem, pupilkiem księcia Szczerego, paziem księżnej Cierpliwej. Kiedy miałem być sobą? – zapytałem gwałtownie.

– A kiedy nie byłeś? – odparował Cierń równie żarliwie. – Od powrotu z Królestwa Górskiego robiłeś, co chciałeś. Poszedłeś do Szczerego i oznajmiłeś, że masz dosyć roli skrytobójcy. Akurat wtedy, gdy dyskretna praca była najbardziej potrzebna. Cierpliwa próbowała cię przestrzegać, co będzie, jeśli się zbliżysz do Sikorki, ale ty wiedziałeś lepiej. Zrobiłeś z dziewczyny cel dla swoich wrogów. Wciągnąłeś Cierpliwą w spisek, który i ją naraził na wielkie niebezpieczeństwo. Mimo ostrzeżeń Brusa związałeś się z wilkiem. Podważałeś każdą moją decyzję w kwestii zdrowia Roztropnego. A jeden z ostatnich twoich pomysłów to uczestniczenie w rebelii przeciwko Koronie. Od wieków nie byliśmy tak blisko wojny domowej.

– A mój ostatni głupi pomysł? – zapytałem z ciekawością zabarwioną goryczą.

– Zabicie Prawego i Pogodnej – odparł z beznamiętnym oskarżeniem w głosie.

– Oni zamordowali króla, o ile sobie przypominasz – zauważyłem lodowato. – Umarł na moich rękach. Co miałem zrobić?

Wstał. Górował nade mną jak za dawnych czasów.

– Po tylu latach szkolenia w fachu skrytobójcy biegasz po twierdzy z obnażonym ostrzem. Jednemu podrzynasz gardło, a drugie zakłuwasz na śmierć w wielkiej sali biesiadnej przed zgromadzeniem szlachty... Mój ty uzdolniony czeladniku! Potrafiłeś wymyślić tylko jeden sposób wypełnienia zadania?

– Byłem wściekły! – ryknąłem.

– Właśnie! – zagrzmiał w odpowiedzi. – Ty byłeś wściekły. Więc zniszczyłeś naszą bazę w Koziej Twierdzy. Cieszyłeś się zaufaniem władców księstw nadbrzeżnych, a wolałeś im się objawić jako szaleniec! Odebrałeś im ostatnią iskrę wiary w ród Przezornych!

– Przed chwilą miałeś mi za złe, że cieszyłem się zaufaniem książąt.

– Nie. Miałem ci za złe, że się nad nich wynosiłeś. Nie powinieneś był nigdy dopuścić, żeby ci zaoferowali władanie Kozią Twierdzą. Gdybyś właściwie wykonywał swoje obowiązki, nigdy by im to w głowach nie postało. Ciągle na nowo zapominasz, gdzie twoje miejsce. Nie jesteś księciem. Jesteś skrytobójcą. Nie jesteś graczem, jesteś pionkiem w grze. Rozgrywając partię po swojemu, niszczysz strategię i narażasz na niebezpieczeństwo wszystkie inne kamienie na planszy!

Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi, co nie znaczyło, że zgadzam się z jego słowami. Pod badawczym spojrzeniem Ciernia gniew raptownie we mnie wygasł, pozostawiając jedynie gorycz. Mój sekretny podskórny prąd strachu raz jeszcze wypłynął na powierzchnię. Opuściła mnie pewność siebie. Nie miałem dość siły, by walczyć i z Cierniem, i z własną bojaźnią.

– Dobrze więc – odezwałem się ponuro. – Bardzo dobrze. Ty i Brus jak zwykle macie rację. Przyrzekam, że więcej nie będę myślał, będę zwyczajnie słuchał. Co mam robić?

– Nie.

– Co: nie?

Wolno pokręcił głową.

– Jedno dziś nareszcie pojąłem: nie wolno na tobie polegać. Nie będziesz ode mnie dostawał poleceń, nie będziesz już wtajemniczany w moje plany. To przeszłość. – Nie potrafiłem uchwycić w jego głosie zdecydowania. Odwrócił się ode mnie, zapatrzył w okno. – Kocham cię, chłopcze. Nigdy nie przestanę cię kochać. Trzeba jednak pamiętać, że jesteś niebezpieczny. A to, na co musimy się poważyć, jest wystarczająco trudne.

– Co zamierzacie? – spytałem wbrew sobie.

Wolno pokręcił głową. Zatrzymując sekret dla siebie, zerwał łączące nas więzi. Nagle poczułem się jak łódź bez steru; pozostawiony sam sobie dryfowałem bez żadnego oparcia. Cierń sięgnął po swój tłumok i płaszcz.

– Już ciemno – przypomniałem mu. – Do Koziej Twierdzy daleko i droga trudna nawet za dnia. Cierń, zostań przynajmniej na noc.

– Nie mogę. Nie dałbyś mi spokoju. Dość już ciężkich słów dzisiaj padło. Najlepiej będzie, jeśli pójdę zaraz.

Jak powiedział, tak zrobił.

Zostałem zupełnie sam i patrzyłem w dogasający ogień. Za daleko się posunąłem, o wiele dalej niż zamierzałem. Chciałem się od nich uwolnić, a zamiast tego zatrułem każde ich związane ze mną wspomnienie. Stało się. Nie sposób tego naprawić. Wstałem i zacząłem pakować swoje rzeczy. Zajęło mi to niewiele czasu. Zrobiłem tobołek z zimowego płaszcza. Nie byłem pewien, czy kieruje mną dziecięca uraza, czy niespodziewana stanowczość. Co za różnica? Znowu usiadłem przed kominkiem, tym razem ściskając tobołek w dłoniach. Chciałem, żeby Brus wrócił. Niechby zobaczył, że mi przykro... że było mi przykro, kiedy odchodziłem.

Przemyślałem wszystko raz jeszcze. Potem rozpakowałem tobołek i położyłem się na pledzie przed ogniem. Od czasu gdy Brus wyciągnął mnie z grobu, zawsze spał pomiędzy mną a drzwiami. Może po to, żeby mnie w razie potrzeby zatrzymać. Zdarzały się noce, kiedy chyba tylko on stał pomiędzy mną a ciemnością. Teraz go nie było. Mimo ścian chaty kuliłem się, bezbronny wobec świata.

„Masz mnie”.

„Wiem. I ty masz mnie”.

Próbowałem, ale nie potrafiłem natchnąć słów szczerością. Nie zostało już we mnie żadne uczucie, byłem pusty. I taki zmęczony. A tyle musiałem zrobić.

„Szary rozmawia z Sercem Stada. Mam słuchać?”.

„Nie. Ich słowa należą do nich”.

Cierpiałem z zazdrości, że oni są razem, a ja sam. Jednocześnie było to dziwnie przyjemne uczucie. Może Brus namówi Ciernia, żeby został do rana. Może Cierń zdoła odrobinę osłabić trujący jad słów, które wylałem na Brusa. Patrzyłem w ogień. Nie miałem o sobie najlepszego mniemania.

Istnieje taki martwy punkt nocy, ten najzimniejszy, najczarniejszy czas, kiedy świat zapomina o zmierzchu, a brzask nie jest jeszcze nawet obietnicą. Czas, kiedy za wcześnie, by wstać, a za późno, by kładzenie się do łóżka miało jakiś sens. O takim czasie wrócił Brus. Nie spałem, ale się nie poruszyłem. Nie zmyliłem go.

– Cierń odszedł – oznajmił spokojnie. Postawił przewrócony taboret. Usiadł na nim i zaczął ściągać buty. Nie wyczuwałem od niego wrogości ani urazy. Zupełnie jakby gniewne słowa nigdy nie padły. Albo jakby rana była tak wielka, że na gniew nie pozostało już miejsca i istniało tylko odrętwienie.

– Za ciemno, żeby teraz ruszać w drogę – odezwałem się do płomieni. Ostrożnie dobierałem słowa, nie chciałem zniszczyć cudu spokoju.

– To prawda. Na szczęście, ma ze sobą latarenkę. Powiedział, że bardziej obawia się zostać, bo mógłby nie dotrzymać postanowień powziętych względem ciebie. Zamierza pozwolić ci odejść.

Wolność, za którą jeszcze niedawno tak tęskniłem, teraz wydała mi się wygnaniem. Strach zachwiał moją pewnością siebie. Usiadłem gwałtownie.

– Brus, musisz wiedzieć, że byłem wściekły... Ja...

– Trafiłeś w dziesiątkę. – Niby się roześmiał, ale w jego głosie słyszałem wiele goryczy.

– Wiem, zraniłem cię mocno. Im lepiej się zna człowieka, tym łatwiej go skrzywdzić...

– Nie o tym mówię. Mówię, że masz rację. Chyba naprawdę jestem jak pies, który musi mieć pana. – Te słowa pełne żalu gorsze były niż wszystko, co ja mu nagadałem.

Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Brus popatrzył na mnie spokojnie.

– Nie chciałem, żebyś był taki jak ja, Bastardzie. Nikomu bym tego nie życzył. Chciałem, żebyś był podobny do swojego ojca. Czasami wyglądało na to, że cokolwiek bym robił, ty i tak wzorowałeś swoje życie na moim. – Zapatrzył się na roztańczone iskry w palenisku.

W końcu zaczął mówić znowu, głosem łagodnym i cichym. Zupełnie jakby opowiadał sennemu dziecku starą baśń.

– Urodziłem się w Krainie Miedzi. W małym nadmorskim miasteczku. W porcie rybackim Aliaż. Matka była praczką; utrzymywała z tego zajęcia swoją matkę i mnie. Ojciec zmarł, zanim przyszedłem na świat. Zabrało go morze. Opiekowała się mną babka, stara i schorowana. – Uśmiechnął się smutno. – Żywot niewolnicy nie sprzyja zdrowiu. Kochała mnie i wychowywała najlepiej, jak umiała. Nie należałem do chłopców, którzy zajmują się spokojną zabawą w chacie, a że w domu nie było silnego autorytetu, który by się sprzeciwił mojej woli, już jako dziecko związałem się z jedyną istotą rodzaju męskiego ważną w moim świecie. Z ulicznym kundlem. Sparszywiałym. Pokrytym bliznami. Jego jedynym celem było przeżycie, jedyną lojalnością – miłość do mnie. Podobnie i ja byłem wierny tylko jemu. Jego świat, jego sposób życia stał się dla mnie wszystkim, wyznawaliśmy jedną filozofię: bierz, co chcesz, wtedy gdy ci trzeba, i nie martw się co będzie dalej. Bez wątpienia doskonale mnie rozumiesz. Sąsiedzi mieli mnie za niemego. Matka uważała, że jestem niespełna rozumu. Babka podejrzewała prawdę. Próbowała mnie rozdzielić z psem, ale, podobnie jak ty, tak i ja miałem własne zdanie w tej sprawie. Skończyłem chyba osiem lat, kiedy pies stracił życie pod końskimi kopytami. Właśnie ukradł połeć bekonu. – Brus wstał z krzesła, podszedł do łóżka.

Gdy odebrał mi Gagatka, nie miałem nawet ośmiu lat. Byłem przekonany, że zabił szczeniaka. Teraz dowiedziałem się, że sam doświadczył rzeczywistej, gwałtownej śmierci swego drugiego ja. Niewiele się to uczucie różni od prawdziwego umierania.

– Co zrobiłeś? – zapytałem cicho.

Słyszałem, jak ścieli łóżko.

– Nauczyłem się mówić – odparł po chwili. – Przeżyłem śmierć Ciosa, bo babka mnie do tego zmusiła. W jakimś sensie na nią przeniosłem tę więź. Co nie oznacza, że zapomniałem lekcje brane u mistrza. Zostałem złodziejem, i to bardzo dobrym. Dzięki mojemu zajęciu życie babki oraz matki stało się nieco lżejsze. Nawet nie podejrzewały, czym się trudniłem... Kilka lat później przeszła przez Krainę Miedzi zaraza krwi. Wtedy spotkałem się z tą chorobą po raz pierwszy. Matka i babka zmarły, zostałem sam. Poszedłem na żołnierza.

Słuchałem zdumiony. Zawsze znałem Brusa jako milczka. Nawet okowita nie rozwiązywała mu języka, przeciwnie, jeszcze mocniej sznurowała usta, a teraz słowa płynęły z jego warg wartkim strumieniem, zmywając lata moich zdziwień i podejrzeń. Dlaczego nagle postanowił mówić ze mną tak otwarcie?

– Najpierw walczyłem dla Rzekto, jednego z pomniejszych wodzów Krainy Miedzi. Nie wiedziałem ani mnie obchodziło, dlaczego walczymy, czy jest ku temu słuszna lub choćby i wymyślona przyczyna. – Zaśmiał się niewesoło. – Jak ci już mówiłem, przeżyć nie znaczy żyć, ale mnie było dobrze. Szybko zyskałem sobie opinię awanturnika. Nikt nie oczekuje, by młody chłopak walczył ze zwierzęcym okrucieństwem i zajadłością, lecz dla mnie był to jedyny klucz do przeżycia pomiędzy ludźmi, z którymi wtedy służyłem. Pewnego dnia przegraliśmy starcie. Spędziłem kilka miesięcy... prawie rok, ucząc się nienawiści niewolnika do pana, którą tak dobrze poznała moja babka. Gdy udało mi się zbiec, dokonałem tego, o czym ona zawsze marzyła: przedostałem się do Królestwa Sześciu Księstw, gdzie nie ma niewolnictwa ani niewolników. Władcą Księstwa Dębów był wówczas książę Wrażliwy. Zaciągnąłem się u niego. Podobała mi się służba. W porównaniu z zakapiorami Rzekto, ludzie księcia Wrażliwego byli rycerzami z prawdziwego zdarzenia. Mimo to nadal przedkładałem towarzystwo zwierząt nad kompanię ludzi. Po zakończeniu wojny na Piaszczystych Kresach książę Wrażliwy zabrał mnie do siebie, do zamku i zatrudnił w stajniach. Związałem się tam z młodym ogierem, Miłośnikiem. Książę Wrażliwy jeździł na nim na polowania. Czasami używano Miłośnika do krycia klaczy. Książę nie był człowiekiem szczególnie subtelnym; bywało, że dla własnej uciechy kazał mu walczyć o klacz z innymi ogierami, podobnie jak pospolici ludzie zabawiają się oglądaniem walk psów albo kogutów. Niech się ranią, niech się zabijają, niech zwycięży najlepszy! A ja... ja byłem z Miłośnikiem związany Rozumieniem. Żyliśmy jednym życiem. Mniej więcej wtedy wszedłem w wiek męski. W każdym razie moje ciało dojrzało.

Brus zamilkł. Nie musiał mi nic wyjaśniać. Po jakimś czasie westchnął i podjął wątek.

– Książę Wrażliwy sprzedał Miłośnika oraz sześć klaczy, a ja powędrowałem razem z nimi wzdłuż wybrzeża, do Księstwa Cypla. – Odchrząknął. – Przez stajnie nowego właściciela przeszła jakaś końska zaraza. Miłośnik umarł w drugim dniu choroby. Udało mi się ocalić dwie klacze. Chyba tylko dzięki temu sam przetrwałem. Straciłem jednak chęć do życia. Potrafiłem tylko pić. Do niczego innego się nie nadawałem. Swoją drogą, tak mało zwierząt ocalało z pomoru, że stajnie opustoszały. Kazano mi odejść. Ostatecznie znowu zostałem żołnierzem, tym razem pod wodzą młodego księcia imieniem Rycerski. Przybył rozsądzić spór graniczny pomiędzy Księstwem Cypla a Księstwem Dębów. Akurat trzy dni wcześniej skończyły mi się pieniądze, więc byłem boleśnie trzeźwy. Do dziś nie wiem, dlaczego sierżant mnie zaciągnął. To było doborowe wojsko, gwardia książęca. Nie odpowiadałem ich wymogom jako człowiek, a co dopiero żołnierz. W pierwszym miesiącu służby dla księcia Rycerskiego dwukrotnie stawałem do raportu z przyczyn dyscyplinarnych. Za bijatyki. Rozumując jak pies albo jak ogier, sądziłem, że to jedyny sposób ustalenia swego miejsca w grupie. Kiedy pierwszy raz zostałem postawiony przed obliczem księcia, byłem zakrwawiony i jeszcze się rwałem do bitki. Przeżyłem wstrząs, gdy ujrzałem, że władca jest moim rówieśnikiem. Niemal wszyscy gwardziści byli starsi ode mnie, toteż spodziewałem się konfrontacji z człowiekiem przynajmniej w średnim wieku. Stałem przed księciem i śmiało patrzyłem mu w oczy. Połączyło nas wtedy szczególne zrozumienie... każdy z nas dostrzegł, kim mógłby się stać w odmiennych okolicznościach. Co nie znaczy, że książę obszedł się ze mną łagodnie. Zmniejszono mi żołd, a dołożono obowiązków. Za drugim razem wszyscy byli pewni, że stracę zajęcie. Stałem przed księciem Rycerskim, gotów go nienawidzić, a on milczał tylko, przekrzywił głowę jak pies, kiedy nadsłuchuje czegoś z daleka. Znowu obciął mi płacę i narzucił jeszcze więcej obowiązków, ale zostałem w jego gwardii. Wszyscy powtarzali, że powinien był mnie wyrzucić. I wszyscy czekali, że zdezerteruję. Sam nie wiem dlaczego zostałem. Po co służyć w wojsku, jeśli się ma górę dodatkowych obowiązków, a nie dostaje żołdu?

Brus odchrząknął ponownie. Zakopał się głębiej w posłaniu. Przez jakiś czas milczał. W końcu podjął znowu, prawie niechętnie:

– Za trzecim razem zaciągnęli mnie przed niego za burdę w tawernie. Stanąłem przed księciem zakrwawiony, pijany i żądny walki. W tamtych dniach moi kompani z drużyny nie chcieli już mieć ze mną nic wspólnego. Sierżant się mną brzydził, pośród szeregowych żołnierzy też nie miałem przyjaciół. Stąd zajęła się mną straż miejska. Powiedzieli księciu Rycerskiemu, że dwóch ludzi rozciągnąłem na ziemi, a przed pięcioma innymi broniłem się kijem, póki nie zjawili się oni i nie poradzili sobie ze mną na swój sposób. Książę zapłacił za szkody wyrządzone w tawernie i odprawił strażników. Siedział za stołem, przed nim leżało jakieś niedokończone pismo. Zmierzył mnie wzrokiem. Potem bez słowa wstał i odepchnął stół w róg komnaty. Ściągnął koszulę, z kąta wziął pikę. Myślałem, że będzie mnie tłukł aż zdechnę, a on rzucił mi drugą. Rozkazał: „Pokaż mi, jak walczyłeś przeciwko pięciu”, i ruszył na mnie. – Brus odchrząknął znowu. – Byłem pijany i wykończony, ale nie zamierzałem się poddawać. W końcu on wygrał. Rozłożył mnie na obie łopatki. Kiedy odzyskałem przytomność, pies znowu miał pana. Zupełnie innego rodzaju. Słyszałeś od ludzi, że książę Rycerski był sztywny i przesadnie poprawny. Nieprawda. Był taki, jaki jego zdaniem powinien być człowiek. Więcej. Był taki, jakim jego zdaniem człowiek powinien chcieć być. Spotkał złodziejaszka, nieokrzesanego łotra i... – Zamilkł, westchnął przeciągle. – Następnego dnia zerwał mnie z łóżka przed świtem. Ćwiczyliśmy tak długo, aż obaj ledwie trzymaliśmy się na nogach. Do tamtej pory nigdy nie uczyłem się władania bronią. Zwyczajnie dostawałem do ręki pikę i szedłem na wroga. On mnie musztrował, uczył władania mieczem. Nie przepadał za toporem, ale że lubiłem to narzędzie, nauczył mnie tyle, ile sam potrafił, a potem posłał na naukę do człowieka biegłego we władaniu tą bronią. Przez całe dnie trzymał mnie przy sobie. Jak psa. Nie wiem dlaczego. Może brakowało mu towarzystwa kogoś w jego wieku. Może tęsknił za księciem Szczerym. Może... nie wiem. Nauczył mnie liczyć, potem czytać. Powierzył mojej opiece konie. Później psy i sokoły. Potem już wszystkie zwierzęta. Uczył mnie wszystkiego. Czystości. Uczciwości. Przekonał do wartości, które tak dawno temu próbowały mi wpoić matka i babka. Pokazał mi je jako cechy męskie, a nie tylko zwyczaje przestrzegane w domu, w którym królują kobiety. Nauczył mnie być mężczyzną, człowiekiem, nie zwierzęciem w ludzkim kształcie. Pokazał mi, że ważne jest coś więcej niż reguły, ważny jest rodzaj posłuszeństwa. Życie, a nie przeżycie.

Podniósł się, wziął ze stołu butelkę wina zostawioną przez Ciernia. Kilkakrotnie obrócił ją w dłoniach. I odstawił. Usiadł, zapatrzył się w ogień.

– Cierń powiedział, że powinienem stąd odejść. Moim zdaniem, ma rację.

Przygasające płomienie rzucały na twarz Brusa głęboki cień. Nie potrafiłem odczytać wyrazu jego oczu.

– Cierń mówi – podjął – że za długo byłeś niedorostkiem. Moim chłopcem stajennym, jego czeladnikiem, paziem księcia Szczerego, chłopcem na posyłki księżnej Cierpliwej. Nie dawaliśmy ci dorosnąć i krępowaliśmy cię nadmierną opieką. Zdaniem Ciernia, podejmowałeś męskie decyzje po chłopięcemu. Impulsywnie. Chciałeś się za wszelką cenę sprawdzić, mieć rację. Same zamiary nie wystarczają.

– Wysyłanie z rozkazem zabijania ludzi to robienie ze mnie dziecka? – Nie dowierzałem własnym uszom.

– Czy ty w ogóle słuchałeś, co mówiłem? Zabijałem jako młody chłopak. Nie stałem się przez to mężczyzną.

– Więc co mam robić? – spytałem wyzywająco. – Wyruszyć na poszukiwanie księcia, który się zajmie moją edukacją?

– No właśnie. Widzisz? Tak odpowiada nieopierzony młodzik. Nie rozumiesz, więc się złościsz. I stajesz się zgryźliwy. Zadajesz mi pytanie, choć znasz odpowiedź.

– To znaczy?

– Posłucham rady Ciernia i nie będę ci podpowiadał, choć moim zdaniem nie jesteś bardziej niedorosły niż ja w twoim wieku. Przyczyna niebezpieczeństwa leży gdzie indziej: ty rozumujesz jak zwierzę. Zawsze tkwisz w teraźniejszości, nie myślisz o przyszłości ani nie pamiętasz dnia wczorajszego. Doskonale wiesz, o czym mówię. Przestałeś się zachowywać jak wilk, bo cię do tego zmusiłem. Teraz nadszedł czas, żebyś sam zdecydował, jak chcesz żyć. Jak zwierzę czy jak człowiek.

Rozumiał zbyt wiele. Przerażała mnie myśl, że mógł rzeczywiście wiedzieć, przed jakim stoję wyborem. Zaprzeczyłem tej możliwości, odepchnąłem ją od siebie. Odwróciłem się do Brusa tyłem, prawie mając nadzieję, że znowu ogarnie mnie gniew. On milczał.

W końcu podniosłem na niego wzrok. Patrzył w ogień. Długo trwało, nim przełknąłem dumę i zapytałem:

– Co zrobisz?

– Powiedziałem ci już. Jutro stąd odejdę.

Jeszcze trudniej było zadać następne pytanie.

– Dokąd pójdziesz?

Odchrząknął, nagle jakby stracił pewność siebie.

– Mam przyjaciółkę. Jest zupełnie sama. Przyda się jej mężczyzna do pomocy. Trzeba naprawić dach, znajdzie się zajęcie na roli... Zostanę tam na jakiś czas.

– Twoja wybranka... – Ośmieliłem się unieść brew.

– Nic podobnego – odparł głosem bez wyrazu. – Po prostu przyjaciółka. Pewnie powiedziałbyś, że wziąłem sobie kogoś innego pod opiekę. Może i tak. Może czas ofiarować pomoc temu, komu jest naprawdę potrzebna.

Teraz ja zapatrzyłem się w ogień.

– Brus, naprawdę cię potrzebowałem. Zawróciłeś mnie znad krawędzi przepaści, dzięki tobie znowu jestem człowiekiem.

Prychnął.

– Gdybym pokierował tobą właściwie, nigdy byś się na krawędzi przepaści nie znalazł.

– Pewnie. Raczej od razu w grobie.

– Tak uważasz? Książę Władczy nie mógłby wysunąć przeciw tobie oskarżeń o używanie Rozumienia.

– Znalazłby inny pretekst, żeby mnie zabić. Albo tylko okazję. On naprawdę nie szuka usprawiedliwienia, by robić, co zechce.

– Może tak. Może nie.

Siedzieliśmy i patrzyliśmy w dogasające płomienie. Sięgnąłem do ucha, wymacałem kolczyk.

– Chcę, żebyś go wziął.

– Wolałbym, żebyś go zatrzymał. – To była prawie prośba.

Dziwnie się poczułem.

– Nie wiem, co on dla ciebie oznacza, ale z pewnością na niego nie zasługuję. Nie jestem go wart, nie mam do niego prawa.

– Na to, co on dla mnie oznacza, nie sposób zasłużyć. Już ci to ofiarowałem, zasłużenie czy nie. I będziesz to miał, czy będziesz go nosił, czy nie.

Zostawiłem kolczyk w uchu. Błękitny kamyk schwytany w cieniutką srebrną siatkę. Niegdyś Brus ofiarował go memu ojcu. Księżna Cierpliwa, nieświadoma prawdziwej wartości klejnotu, podarowała kolczyk mnie. Nie wiedziałem, czy mój opiekun chce, bym nosił błękitny kamień, z tego samego powodu, dla którego dał go mojemu ojcu. Nie zamierzał mi nic wyjaśniać, a ja nie chciałem pytać.

Po długim czasie Brus się podniósł i wrócił do łóżka.

Czułem się urażony, że nie zadał mi bardzo ważnego pytania. W końcu i tak na nie odpowiedziałem.

– Jeszcze nie wiem, co zrobię. Całe życie dostawałem polecenia, miałem mistrzów, którzy mnie rozliczali z wykonania zadań, a teraz... dziwne uczucie.

Myślałem, że w ogóle się nie odezwie, lecz wreszcie rzekł:

– To uczucie i ja poznałem.

Spojrzałem w mrok.

– Często myślę o Sikorce. Czy wiesz, dokąd odeszła?

– Tak.

Ponieważ nie powiedział nic więcej, nie pytałem.

– Sikorka wierzy, że straciłem życie. Oby jej wybranek zaopiekował się nią lepiej niż ja. Mam nadzieję, że obdarzy ją gorącą miłością.

Dobiegł mnie szelest koców.

– Co masz na myśli? – zapytał Brus ostrożnie.

Było to trudniej powiedzieć, niż przypuszczałem.

– Tamtego dnia, gdy ode mnie odeszła, powiedziała, że w jej życiu pojawił się ktoś inny. Ktoś tak dla niej ważny, jak dla mnie król Roztropny, ważniejszy niż wszyscy i wszystko inne. – Głos mi się załamał. Wziąłem głęboki wdech, by trochę się uspokoić. – Księżna Cierpliwa miała rację – powiedziałem.

– Tak. Miała rację – zgodził się Brus.

– Mogę winić wyłącznie siebie. Powinienem był zostawić Sikorkę w spokoju, kiedy już zyskałem pewność, że jest bezpieczna. Zasługuje na mężczyznę, który będzie mógł jej poświęcić cały swój czas, całą uwagę.

– Tak, zasługuje – potwierdził Brus bezwzględnie. – Wstyd, że nie pomyślałeś o tym, zanim zrobiłeś z niej swoją nałożnicę.

Co innego przyznać się do potknięcia, a zupełnie co innego, kiedy przyjaciel nie tylko się z tobą zgadza, ale jeszcze wytyka ci błąd. Nie zaprzeczyłem jego słowom, nie zapytałem, skąd wie. Jeśli od Sikorki, nie chciałem wiedzieć, co jeszcze mu powiedziała. Jeżeli domyślił się sam, nie chciałem otrzymać potwierdzenia, że byłem aż tak niedyskretny. Wezbrała we mnie gwałtowna złość, miałem ochotę warknąć na Brusa. Zagryzłem wargi i zmusiłem się do przemyślenia własnych emocji. Czułem się winny, wstyd mi było, że skrzywdziłem Sikorkę.

Gdy byłem już pewien swego głosu, odezwałem się cicho:

– Nigdy nie żałowałem, że pokochałem tę dziewczynę. Żałowałem tylko, że nie mogłem z niej uczynić żony wobec wszystkich ludzi, skoro była nią w moim sercu.

Nic na to nie odpowiedział. Po jakimś czasie cisza zaczęła dzwonić w uszach. Nie mogłem przez nią spać. Wreszcie odezwałem się znowu:

– Jutro najpewniej każdy z nas pójdzie swoją drogą.

– Najpewniej – przytaknął Brus. A po chwili dodał: – Powodzenia. – I zabrzmiało to szczerze. Jakby zdał sobie sprawę, ile szczęścia będę potrzebował.

Zamknąłem oczy. Taki byłem zmęczony, taki zmęczony. Zmęczony krzywdzeniem ludzi, których kochałem. Stało się. Jutro Brus odejdzie i będę wolny. Będę mógł iść za głosem serca i nikt mi nie przeszkodzi.

Będę mógł pójść do Kupieckiego Brodu i zabić księcia Władczego.


Wyprawa skrytobójcy. Skrytobójca – tom III

Подняться наверх