Читать книгу Wyprawa błazna. Bastard i błazen – tom II - Робин Хобб - Страница 6

Rozdział 1
Wigilia Środka Zimy w Koziej Twierdzy

Оглавление

Bezpieczny jestem i ciepło mi z dwójką rodzeństwa. Oboje są ode mnie silniejsi, więksi. Przyszedłem na świat ostatni. Ślepia otworzyły mi się późno, miałem najmniej śmiałości. Brat i siostra nie raz wybierali się za matką aż do wyjścia z nory wykopanej głęboko w podmytym brzegu rzeki. Za każdym razem warczała na nich i kłapała zębami, zmuszając do powrotu. Opuszcza nas, gdy rusza polować. Powinniśmy zostawać pod opieką watahy, młodszych członków stada, lecz z całej sfory jest tylko ona, więc musi polować samotnie, a my czekamy tam, gdzie nam każe.

Oto dzień, gdy otrząsa się z nas o wiele za wcześnie, bo jeszcze nie mamy dosyć picia mleka. Zostawia nas, idzie polować, opuszcza schronienie, choć zmierzch ledwo spełza na ziemię. Słyszymy tylko pojedynczy skowyt. Nic więcej.

U brata, największego z naszej trójki, ciekawość walczy o lepsze ze strachem. Rosłe szczenię skowycze głośno, przywołując matkę, lecz nie dostaje odpowiedzi. Rusza do wyjścia, siostra za nim, jednak zaraz oboje wracają przerażeni i kulą się razem ze mną. Tuż przed norą pojawiają się obce zapachy, zła woń krwi i stworzeń nam nieznanych. Gdy kurczymy się, popiskując z cicha, zapach krwi przybiera na sile. Robimy jedyne, co potrafimy: ukrywamy się w najdalszym zakątku legowiska.

Docierają do nas dźwięki... to nie jest skrobanie łapami o grunt. Przywodzą na myśl wielki kieł, który wgryza się w ziemię i wydziera ogromny jej kęs. Wgryza się i wydziera, wgryza i wydziera. Zbijamy się w ciasny kłąb, brat stroszy sierść. Słuchamy tych dźwięków i pojmujemy, że na zewnątrz jest więcej, niż jedna istota. Woń krwi gęstnieje, miesza się z zapachem naszej matki. Odgłosy kopania nie milkną.

Pojawia się nowa woń. Z czasem ją poznam, lecz we śnie nie wiem, że to dym. Żadne z nas nie pojmuje zjawiska, które gęstymi smugami wciska się do jamy. Płaczemy, bo ślepia nas pieką i nie możemy zaczerpnąć tchu. W kryjówce jest gorąco i brakuje powietrza, więc w końcu brat pełznie do wyjścia. Słyszymy jego skowyt, nosy mówią nam, że popuścił ze strachu. Siostra kuli się przy moim boku skurczona, zamiera w bezruchu. A potem przestaje oddychać i już się nie chowa. Jest martwa.

Przywieram do ziemi, oślepiony dymem zakrywam nos łapami. Ciągle słyszę kopanie, aż w pewnej chwili coś mnie chwyta. Skamlę i wyrywam się, lecz coś trzyma mnie mocno za przednią łapę i wyciąga z nory.

Matka jest skórą i odrzuconym na bok krwistoczerwonym kadłubem. Przerażony brat wciska się w kąt klatki na dwukołowym wózku. Mnie rzucają obok niego, potem wyciągają truchło siostry. Są rozeźleni, że nie żyje, kopią ją w złości, jakby za sprawą gniewu mogli jeszcze i teraz sprawić jej ból. Po czym, utyskując na chłód i nadciągający mrok, skórują zewłok i rzucają futerko obok skóry matki. Dwaj mężczyźni wdrapują się na wózek i popędzają muła batem, już obliczając, ileż to dostaną za młode wilki na rynku psich walk. Skrwawione futra siostry i matki wypełniają mi nos odorem śmierci.

To zaledwie początek udręki, która trwać będzie bez końca. Czasem dostajemy coś do jedzenia, a czasem nie. Nie mamy gdzie schronić się przed deszczem. Jedyne źródło ciepła to brat, więc tulimy się do siebie. On, wychudły od robaków, traci życie rzucony na arenę, by podjudzić wystawione psy. Od tamtej pory jestem sam. Karmią mnie resztkami, ochłapami lub wcale. Łapy mi wrzodzieją od nieustannego skrobania klatki, pazury mam rozszczepione, mięśnie ścierpnięte od ciasnoty. Biją mnie i szturchają, bym rzucał się na pręty, których nie mogę pokonać. Rozmawiają o zamiarze sprzedania mnie, bym brał udział w psich walkach. Słyszę słowa, ale ich nie rozumiem.

Pojąłem słowa całkiem jasno. Obudził mnie gwałtowny spazm i przez moment wszystko było niewłaściwe, obce. Leżałem zwinięty w kłębek, rozdygotany i pozbawiony futra, na dodatek tylne łapy miałem wygięte pod złym kątem i czymś spętane. Zmysły mi się przytępiły, jakbym tkwił w worku. Na dodatek tonąłem w smrodach tych znienawidzonych istot. Obnażyłem zęby i warcząc, uwolniłem się z więzów.

Nawet gdy znalazłem się na podłodze, wlokąc za sobą koc, a moje ciało dawało mi niezbity dowód, iż jestem, zaiste, jednym z tych znienawidzonych ludzi, nadal byłem zdezorientowany. Zdawało mi się, że powinien być ranek, lecz wbijałem wzrok w ciemność. Na podłodze nie wyczuwałem gładkich dębowych desek z mojej sypialni, pokój nie pachniał, jak powinien. Wolno dźwignąłem się na nogi, oczy z trudem przywykały do mroku. Wytężając wzrok, dostrzegłem czerwone ślepia, po czym uświadomiłem sobie, że to dogasające węgle w palenisku. W kominku.

Brnąc po omacku, zdołałem poskładać w całość otaczający mnie świat. Znajdowałem się w Koziej Twierdzy, w dawnej kryjówce Ciernia. Wzruszyłem popiół i dorzuciłem parę szczap. Wciąż jeszcze otępiały wyszukałem świece i zapaliłem je, budząc w komnacie charakterystyczny dla niej półmrok. Rozejrzałem się, wracając powoli do rzeczywistości. Oceniłem, że noc już przeminęła i za grubymi, pozbawionymi okien ścianami zbudził się nowy dzień. Straszne wypadki z dnia wczorajszego stanęły mi przed oczyma jak żywe: omal nie zabiłem najlepszego przyjaciela, zostawiłem dziecko pod opieką ludzi, którym nie do końca ufałem, a na dodatek przekroczyłem wszelkie granice rozsądku, wykorzystując Moc Rebusa, by sprowadzić Błazna do królewskiego zamku. Dołączyły do tego wspomnienia wszystkich wieczorów i nocy, jakie spędziłem w tej ślepej komnacie, przyswajając sobie umiejętności niezbędne w profesji królewskiego skrytobójcy i poznając jej najmroczniejsze sekrety. Gdy drewno w końcu zajęło się ogniem, łącząc siły z blaskiem świec, ogarnęło mnie przemożne uczucie, że wróciłem do siebie po długiej podróży. Wilczy sen o przerażającej niewoli zaczął wreszcie blaknąć. W myślach przemknęło mi pytanie, dlaczegóż to pojawił się w tak intensywnej postaci. Nie roztrząsałem jednak tej kwestii. Mój wilczy brat, Ślepun, odszedł z tego świata już dawno. Echa jego istnienia trwały w moim umyśle, w sercu i we wspomnieniach, w rzeczywistości jednak nie było go u mego boku. Zostałem sam.

Ach, nie całkiem. Miałem Błazna. Odzyskałem serdecznego przyjaciela. Zdruzgotanego, pokonanego, najpewniej pozbawionego zdrowych zmysłów. Mimo wszystko jednak znów był przy moim boku. Podniosłem świecę wysoko i zawróciłem ku łożu, które dzieliliśmy tej nocy.

Błazen wciąż był pogrążony w głębokim śnie. Wyglądał strasznie. Twarz miał poznaczoną bliznami, nędza i głód zostawiły na jego skórze rany i odparzenia, a włosy upodobniły się do garstki pokruszonej słomy. Mimo to i tak wyglądał lepiej niż jeszcze wczoraj, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy po długiej rozłące. Teraz był przynajmniej czysty, syty i ogrzany. Równy oddech należał do człowieka, który otrzymał zastrzyk nowej energii. Chciałbym powiedzieć, iż otrzymał ten dar ode mnie, lecz w rzeczywistości miomowolnie zaczerpnąłem siły od Rebusa. Przekazałem ją przyjacielowi w czasie przejścia przez czarne filary. Wstyd mi było, że bezwiednie nadużyłem gotowości do niesienia pomocy Rebusa, lecz równocześnie czułem niekłamaną ulgę, słysząc głęboki, spokojny oddech Błazna. Poprzedniego wieczoru znalazł w sobie siłę, by ze mną porozmawiać, pokonał pewien dystans na własnych nogach, sam się wykąpał i zjadł posiłek. Było to znacznie więcej, niż mógłbym oczekiwać po zmaltretowanym żebraku, jakim się jawił, gdy go ujrzałem.

Niestety, siła użyczona nie jest tym samym, co prawdziwa. Pośpieszne leczenie Mocą, jakie mu narzuciłem, wyczerpało skromne zapasy jego własnej energii, a żywotność ukradziona Rebusowi nie mogła Błazna podtrzymać na długo. Pozostawało mi żywić nadzieję, że wczorajszy pożywny posiłek i odpoczynek już zaczęły przywracać mu siły. Patrzyłem na przyjaciela pogrążonego w śnie tak głębokim, że ośmieliłem się uwierzyć w jego przetrwanie. Poruszając się cicho, zebrałem ściągniętą z łóżka pościel i otuliłem go dodatkowym kocem.

Bardzo się zmienił. Dawniej kochał piękno we wszystkich jego postaciach i było to po nim widać. Nosił ubrania szyte na miarę, mieszkał w bogato zdobionych wnętrzach, dbał o właściwe kotary przy łożu i na oknach, nawet taśmę, którą ściągał nieskazitelnie ułożone włosy, dobierał z uwzględnieniem mody i harmonii. Tak wyglądała przeszłość. Teraz przywodził na myśl raczej stracha na wróble. Trudno by szukać na nim choćby śladu tłuszczu, twarz zmieniła się w czaszkę obciągniętą cienką skórą. Nosił ślady bicia i tortur, był oślepiony, poznaczony bliznami, odmieniony do tego stopnia, że napotkawszy go, nie rozpoznałem serdecznego przyjaciela. Zniknął smukły, gibki trefniś z kpiącym uśmiechem na ustach. Przepadł bez śladu elegancki wielmożny pan Złocisty, wystrojony arystokrata. Został po nich nieszczęśnik podobny do trupa.

Oczy miał zamknięte, usta rozchylone na szerokość palca. Oddech świszczący.

– Błaźnie? – Delikatnie potrząsnąłem jego ramieniem.

Jedyną odpowiedzią było potknięcie w rytmie oddechu. Potem wypuścił powietrze, jakby zrezygnował z walki z bólem i strachem, i znów zapadł w głęboki sen znaczony równym oddechem.

Uciekł od tortur, by spotkać się ze mną, przebył długą drogę w cierpieniu i niedostatku. Stracił zdrowie, bał się, że pogoń odbierze mu życie. Nie pojmowałem, jakim sposobem udało mu się – choremu i ślepemu – dotrzeć do celu. Mimo wszystko dokonał tego, a przyświecał mu jeden cel. Zeszłej nocy, nim zapadł w nieświadomość, poprosił mnie, bym dla niego zabijał. Chciał wrócić do Clerres, do swojej dawnej szkoły i do ludzi, którzy się nad nim znęcali. Poprosił mnie, bym wykorzystał swoje szczególne umiejętności i zabił tam wszystkich.

Doskonale wiedział, że ten etap życia mam za sobą. Byłem teraz innym człowiekiem, mężczyzną godnym szacunku, zarządcą majątku starszej córki, opiekunem młodszej. Już nie skrytobójcą. Skończyłem z zabijaniem. Przytyło mi się przez lata, a mięśnie mojego ramienia już od długiego czasu nie były twarde jak serce zabójcy. Przemieniłem się w pana na włościach... Obaj zmieniliśmy się ogromnie.

Wciąż miałem w pamięci jego kpiący uśmiech i zadziorny błysk w oku, spojrzenie w równej mierze powabne jak irytujące. Zmienił się bardzo, jednak miałem niezbitą pewność, iż nadal znam go doskonale, jeśli idzie o kwestie naprawdę istotne, wykraczające poza trywialne fakty, takie jak miejsce przyjścia na świat czy pochodzenie rodziców. Znałem go od wczesnej młodości... Gorzki uśmiech wykrzywił mi usta. Bo przecież nie od dziecka. W pewnym sensie żaden z nas nigdy nie był dzieckiem. Mimo to długie lata szczerej przyjaźni utworzyły fundament, w który nigdy nie zwątpiłem. Znałem usposobienie Błazna. Jego wierność i poświęcenie. Nikt nie został dopuszczony do tylu jego sekretów, co ja, a strzegłem ich równie zazdrośnie, jak własnych. Widziałem go w rozpaczy i sparaliżowanego strachem. Widziałem upitego na smutno i skręcającego się z bólu. A poza wszystkim innym widziałem go martwego i byłem nim martwym, przywróciłem jego ciało do życia i przywołałem ducha, by na nowo zamieszkał w ciele.

Innymi słowy: znałem go. Na wskroś.

Tak w każdym razie sądziłem.

Nabrałem powietrza głęboko w płuca, po czym wypuściłem je powoli, jednak napięcie nie ustąpiło. Czułem się jak dziecko wytężające wzrok w ciemności, przerażone domysłami, co może zobaczyć. Przeczyłem własnemu rozsądkowi, gdyż wiedziałem, czego się spodziewać. Naprawdę znałem go na wylot. I miałem pewność, że zrobi wszystko, co będzie uważał za konieczne, by pchnąć świat na lepszą drogę. Zmusił mnie do wędrówki po cienkiej linii między życiem a śmiercią, nakłonił do wzięcia na siebie bólu, cierpienia, niepowetowanej straty. Sam poddał się torturom, gdy uznał, że jego śmierć jest nieunikniona. Wszystko przez wzgląd na wizję przyszłości.

Wobec tego, skoro uznał, że trzeba kogoś zabić, a sam nie mógł tego dokonać, ode mnie oczekiwał pomocy. I przedstawił swoją prośbę wspartą trudnymi słowami: zrób to dla mnie.

Odwróciłem się od niego. Tak. Właśnie o to mnie poprosił. O coś, do czego nie chciałem wracać, za żadną cenę. A ja się zgodziłem. Ponieważ nie mogłem mu się sprzeciwić. Patrząc na przyjaciela, udręczonego, targanego niepokojem, poczułem gniew i nienawiść. Nikt, nikt na tym świecie, nie miał prawa wyrządzić mu tak straszliwej krzywdy i spokojnie żyć. Osoba do tego stopnia pozbawiona empatii, że potrafi przez długi czas zadawać tortury i poniżać innego człowieka, nie powinna żyć. To były potwory. Może wyglądały jak ludzie, lecz skutki ich czynów odsłaniały prawdę. Te monstra należało pozbawić życia. Ja powinienem to zrobić.

Chciałem tego. Im dłużej patrzyłem na przyjaciela, tym bardziej pragnąłem zabijać, i to nie cicho ani dyskretnie, lecz głośno i bezwzględnie. Chciałem, żeby ludzie, którzy wyrządzili mu krzywdę, zdawali sobie sprawę, iż umierają, i wiedzieli z jakiego powodu. Życzyłem sobie, by mieli czas żałować swoich czynów.

Niestety nie mogłem. Serce miałem rozdarte na pół.

Musiałem odmówić. Bo choć kochałem Błazna jak siebie samego, choć łączyła nas przyjaźń szczera i prawdziwa, płonąca równie mocno, jak moja nienawiść, ważniejsza była Pszczoła. Ją przede wszystkim musiałem chronić, jej dobru się poświęcić. Już złamałem tę regułę, zostawiając ją pod opieką innych, by ratować życie przyjaciela. Tylko ona została mi po śmierci Sikorki, najukochańszej żony. Dzięki niej raz jeszcze zyskałem szansę, by być dobrym ojcem, a ostatnio nie wypadałem w tej roli najlepiej. Przed laty zawiodłem starszą córkę, Pokrzywę. Pozwoliłem jej sądzić, że jest dzieckiem innego mężczyzny, pozwoliłem komu innemu ją wychowywać. Teraz wątpiła w moją umiejętność otoczenia Pszczoły opieką. Już wspominała, że należy mi ją odebrać i przenieść tutaj, do Koziej Twierdzy, gdzie starsza siostra mogłaby dopilnować jej wychowania.

Na to nie mogłem pozwolić. Pszczoła była zbyt krucha i szczególna, by przetrwać wśród pałacowych intryg. Musiałem zatrzymać ją w bezpiecznym miejscu, w wiejskim dworze – Białym Gaju, w spokojnej okolicy, gdzie mogła rosnąć tak wolno, jak się jej podobało, zachowywać tak dziwnie, jak miała ochotę, i rozkwitać we własnym tempie, według własnego uznania. Dlatego też, choć opuściłem ją, by uratować Błazna, to tylko wyjątkowo i na krótki czas. Zamierzałem do niej wrócić. A być może, pocieszałem się w myślach, Błazen wydobrzeje na tyle, że jego także uda mi się zabrać na wieś. W Białym Gaju mogłem zapewnić mu wygody i bezpieczeństwo, zadbać, by spokojnie doszedł do siebie. Nie był w stanie, który pozwoliłby na podróż do Clerres, nie mówiąc już o jakiejkolwiek pomocy w zabijaniu. Zemsta, o czym wiedziałem doskonale, najlepiej smakuje na zimno, a tymczasem dorastania dziecka nie sposób odłożyć na później. Miałem jedną, jedyną sposobność być ojcem Pszczoły – teraz. Zabójcą dla Błazna mogłem stać się w dowolnym momencie. Oto dlaczego w tej chwili najlepsze były dla niego spokój i dochodzenie do zdrowia. O, tak. Są sprawy ważne i ważniejsze.

Przez jakiś czas po cichu sprawdzałem, co się zmieniło w komnacie skrytobójcy, gdzie za dziecięcych lat spędziłem wiele szczęśliwych godzin. Wieczny bałagan, w którym świetnie czuł się mój stary mistrz, ustąpił wobec schludnego talentu organizacyjnego wielmożnej pani Różyczki. Teraz ona tu rządziła. Było czyściej i milej, jednak nie wiadomo dlaczego brakowało mi zwyczajnego tutaj galimatiasu: projektów w różnych stadiach, porozkładanych zwojów, porozstawianych wszędzie specyfików. Na półkach, gdzie swego czasu znajdowało się wszystko, począwszy od szkieletu węża, a na skamieniałej kości skończywszy, teraz panowały ład i porządek, w równych rzędach stały szczelnie zamknięte dzbany i butelki.

Wszystkie zostały skrupulatnie oznaczone, eleganckim kobiecym pismem oznaczono ich zawartość. Oto karime i kozłek, waleriana oraz tojad, mięta i niedźwiedzi tłuszcz, sumak i cindin, a obok sut z Księstwa Rolnego. Któryś ze słojów został opisany KOZŁEK Z WYSP ZEWNĘTRZNYCH, zapewne po to, by odróżnić go od zioła z Królestwa Sześciu Księstw. W jednej ze szklanych flaszek znajdował się ciemnoczerwony płyn, który drżał niespokojnie przy najlżejszym dotyku. Wirowały w nim nitki srebra, nie łączyły się z czerwienią, ale też nie wypływały na powierzchnię jak oliwa na wodzie. Nie widziałem wcześniej podobnej mikstury. Nie miała etykiety. Ostrożnie umieściłem ją z powrotem na drewnianym stojaku, dzięki któremu stała pionowo. Czasami lepiej nie być zbyt dociekliwym. Dalej znalazłem korzeń karuge i wykrwawnicę – na obu naczyniach obok nazwy rośliny znajdowała się maleńka trupia czaszka.

Na półce poniżej ustawiono moździerze i ułożono tłuczki oraz noże do siekania, dalej sita i kilka niewielkich, ciężkich tygli. Na wieszaku tkwiły poplamione metalowe łyżki, pod nimi stały rzędem niewielkie gliniane naczynia, które w pierwszej chwili wprawiły mnie w zdumienie. Nie większe od mojej pięści, glazurowane na błyszczący brąz, zarówno same słoiki, jak i ściśle dopasowane pokrywki. Zamknięte były szczelnie, smołą, natomiast na środku każdego wieczka widniał niewielki otwór, a z niego wystawał zwinięty ogon woskowanych lnianych nici. Ostrożnie ująłem w dłoń jeden z takich pojemników, zważyłem go w dłoni. Wtedy raptem pojąłem, co to takiego. Cierń jakiś czas temu wspomniał, że czyni postępy w eksperymentach z wybuchającym proszkiem. Najnowszą metodą zabijania ludzi. Z największą ostrożnością odstawiłem pojemniczek na miejsce. Narzędzia mojego dawnego fachu stały w równych rzędach niczym wierne oddziały. Westchnąłem, lecz nie z żalu. I odwróciłem się do nich plecami. Błazen w dalszym ciągu spał.

Postawiłem na tacy naczynia z naszej późnej kolacji i sprzątnąłem, co mogłem. Wannę, teraz pełną szarej, zimnej wody, zostawiłem w spokoju, podobnie koszmarnie brudną bieliznę Błazna. Nie śmiałem jej nawet spalić, ze względu na smród, jaki by się z pewnością rozszedł po komnacie. Nie czułem obrzydzenia, tylko litość. Moje wczorajsze ubranie było upstrzone brunatnymi plamami: psią posoką i krwią Błazna. Uznałem, iż na ciemnej tkaninie zabrudzenia nie rzucają się w oczy. Potem, zastanowiwszy się głębiej, postanowiłem sprawdzić zawartość starej, rzeźbionej szafy, która od zawsze pełniła wartę przy łóżku. Swego czasu były w niej wyłącznie robocze tuniki Ciernia, wszystkie wełniane, w praktycznym odcieniu szarości, większość poplamiona lub nadpalona na skutek niekończących się eksperymentów. Teraz wisiały tam tylko dwie robocze tuniki, obie niebieskie i stanowczo na mnie za małe. Znalazłem też, ku swemu zdumieniu, kobiecą koszulę nocną, dwa proste podkoszulki oraz czarne obcisłe spodnie, które na mnie byłyby śmiesznie krótkie. Ach, no tak. Ubrania wielmożnej pani Różyczki. Czyli nic dla mnie.

Nie miałem szczególnej ochoty zostawiać Błazna samego, jednak musiałem załatwić kilka spraw. Domyślałem się, że zostanie tu przysłany ktoś, kto posprząta i uzupełni zapasy, mimo to nie chciałem opuszczać przyjaciela, bezbronnego i pogrążonego we śnie. Z drugiej strony wiedziałem jednak, że powinienem zaufać Cierniowi. Zadbał o nas poprzedniego wieczoru, mimo pilnych obowiązków.

Królestwo Sześciu Księstw oraz Królestwo Górskie miały do podpisania różne istotne umowy i pakty, dlatego do Koziej Twierdzy zaproszono wpływowych reprezentantów na cały tydzień świętowania Środka Zimy. A tu, proszę, mimo wszelkich związanych z tym zawirowań, uroczystości, tańców i ucztowania, nie tylko Cierń, lecz także król Sumienny oraz jego matka, wielmożna pani Ketriken, znaleźli czas, by wymknąć się po cichu i powitać mnie oraz Błazna. Mało tego, Cierń zdołał przygotować dla nas tę szczególną komnatę i zadbał, aby nam niczego nie brakowało. Nie zaniedba mojego przyjaciela, będzie o nim pamiętał. Przyśle do swojej dawnej komnaty kogoś, kto potrafi trzymać język za zębami.

Cierń... Zaczerpnąłem głęboko tchu i sięgnąłem ku niemu mocą. Musnąłem jego umysł najlżejszą myślą.

„Cierniu? Błazen śpi, a ja chciałbym załatwić kilka spraw...”.

„Tak, tak, oczywiście. Teraz nie mogę z tobą rozmawiać, Bastardzie. Dyskutujemy o sprawach związanych z Kelsingrą. Jeśli nie będą skłonni zapanować nad smokami, może okazać się konieczne zawarcie przymierza bezpośrednio z gadami... Zadbałem o ciebie i twojego gościa. Jeżeli potrzebujesz pieniędzy, na niebieskiej półce znajdziesz kiesę. Teraz muszę skupić się wyłącznie na rozmowach. Wyobraź sobie, Miasto Wolnego Handlu twierdzi, że Kelsingra może dążyć do porozumienia z Krainą Miedzi!”.

„Och”.

Odstąpiłem. Znienacka poczułem się jak dziecko, które przeszkodziło dorosłym w rozmowie na ważne tematy. Smoki... Porozumienie za ich plecami? Sojusz... z kim? Z Miastem Wolnego Handlu? A cóż można zrobić ze smokami? Chyba tylko przekupić je ogromną ilością mięsa, by otępiały z przejedzenia. Czyżby oswajanie aroganckich mięsożerców nie było lepsze niż rzucanie im wyzwania? Opanowało mnie bezsensowne wrażenie, że zostałem zlekceważony, ponieważ nikt nie poprosił mnie o wyrażenie opinii.

Już w następnej chwili odzyskałem przytomność umysłu i skarciłem siebie.

Niech smokami zajmą się Cierń, Sumienny, królowa Elliania oraz pani Ketriken. Ty trzymaj się od tego z daleka, Bastardzie.

Uniosłem gobelin i wszedłem w labirynt sekretnych korytarzy wijących się w ścianach twierdzy. Swego czasu znałem je równie dobrze, jak drogę do stajni. Mimo upływu lat wąskie przejścia wplecione między ściany zamku i wzdłuż jego murów nie zmieniły się ani na jotę.

Ja tymczasem, owszem. Nie byłem już chudym dzieckiem ani nawet młodzikiem. Czułem na karku szósty krzyżyk i choć schlebiałem sobie, że wciąż mam dość siły, by dzień w dzień wykonywać ciężką pracę fizyczną, nie byłem już ani smukły, ani zwinny. Wąskie zakręty, które swego czasu mijałem, w ogóle ich nie dostrzegając, teraz wymagały pewnych starań. Gdy dotarłem do wyjścia ukrytego w starej spiżarni, przyczaiłem się za sekretnymi drzwiami, przyciskając ucho do ściany, i zaczekałem na spokojniejszy moment, nim wyszedłem z korytarza za stojakiem na mięsa gęsto obwieszonym kiełbaskami.

Uratowało mnie zamieszanie spowodowane przygotowaniami do obchodów święta Środka Zimy. Ledwo wyszedłem ze spiżarni na korytarz, jakaś potężna kobieta w fartuchu oprószonym mąką naskoczyła na mnie, żądając odpowiedzi, czemu tak długo mi zeszło.

– Znalazłeś mi w końcu ten gęsi tłuszcz?

– Nie znalazłem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Bo szukasz nie tam, gdzie trzeba! – prychnęła rozeźlona. – Trzeba minąć te drzwi i następne, potem zejść po schodach i tam za drugimi drzwiami jest chłodnia i tam go znajdziesz! W dużym brązowym glinianym garncu na półce! Pośpiesz no się!

Obróciła się na pięcie i odeszła szybkim krokiem. Idąc, głośno wyrzekała na chybiony zwyczaj najmowania do pomocy nowych ludzi tuż przed świętami.

Odetchnąłem z ulgą, choć odrobinę nerwowo, odwróciłem się i omal nie wpadłem na mężczyznę podobnego do mnie ze wzrostu i postury, taszczącego ciężki brązowy garniec. Podążyłem za nim, a gdy skręcił do kuchni, ja minąłem kuchenne drzwi, z których buchały smakowite wonie świeżego chleba, gorącej zupy i pieczonego mięsiwa. Wyszedłem na zewnątrz.

Na zatłoczonym dziedzińcu Koziej Twierdzy w zimowy dzień stałem się jednym z wielu śpieszących załatwić pilne sprawy. Z zaskoczeniem spojrzałem w niebo. Minęło południe, czyli spałem znacznie dłużej, niż zamierzałem. Niewielka szczelina między ciężkimi od śniegu chmurami odsłoniła słońce stojące w zenicie, nie miałem wątpliwości, że wkrótce znowu spadnie śnieg. Niepotrzebnie wczoraj tak lekkomyślnie pozbyłem się płaszcza. Będę miał szczęście, jeśli wrócę do twierdzy przed następną śnieżycą.

Najpierw poszedłem do izby chorych, mając nadzieję, iż uda mi się przeprosić Rebusa w cztery oczy. Niestety było tam znacznie bardziej tłoczno niż zazwyczaj, bo zeszłego wieczoru kilku strażników wdało się w bójkę. Żaden nie odniósł poważniejszych obrażeń, poza może jednym, który został ugryziony w policzek. Rana była paskudna. Patrząc na nią, człowiek krzywił się odruchowo. Tutaj również zgiełk i zamieszanie okazały się moimi sprzymierzeńcami: gdy tylko odkryłem nieobecność Rebusa, opuściłem pomieszczenie bez przeszkód, piastując nadzieję, że zdążył dojść do siebie, jednak zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że został przeniesiony w jakieś spokojniejsze miejsce. Na progu do izby chorych przystanąłem, by zastanowić się, co dalej.

Namacałem sakiewkę. Gotówka, którą zamierzałem wydać na upominki dla córki, ważyła niemało, a doszły do tego jeszcze monety, które zostawił mi Cierń. W Białym Gaju hojnie zaczerpnąłem pieniędzy na wydatki w Dębowym Zdroju, bo zamierzałem rozpieszczać tam córkę na wszelkie możliwe sposoby. Czy to naprawdę było zaledwie wczoraj? Spochmurniałem. Dzień, który miał być radosny i beztroski, zakończył się przemocą i rozlewem krwi. By ratować życie Błazna, posłałem córkę do domu pod wątpliwą opieką tutora, Bastarda Czujnego i panny Szkody. Moją ukochaną Pszczółkę, zaledwie dziewięcioletnią, a drobną i kruchą jak sześciolatka. Nie taki dzień dla niej planowałem. Pokrzywa obiecała wysłać ptaka, by ją zawiadomić, że dotarłem do Koziej Twierdzy bezpiecznie, więc z pewnością dotrzymała słowa, bo starsza córka nigdy mnie nie zawiodła. Postanowiłem jeszcze dziś napisać listy: do Bastarda Czujnego, do Birbanta, a co najważniejsze, do Pszczółki. Chyży posłaniec na rączym koniu dostarczy je w trzy dni. Najdalej cztery, jeżeli znowu spadnie śnieg. Na razie musi wystarczyć ptak z wiadomością.

Skoro miałem trochę wolnego czasu, postanowiłem wybrać się do miasta, nie tylko po komplet nowej odzieży dla siebie, ale także po upominki dla Pszczoły.

Najodpowiedniejsze będą prezenty związane ze świętem, uznałem.

Chciałem udowodnić córce, że choć nie mogę przy niej być, towarzyszę jej myślami. Rozpieszczę siebie, rozpieszczając ją! Nawet jeśli podarunki dotrą do niej dopiero za kilka dni.

Postanowiłem wybrać się do miasta pieszo, zamiast prosić Mocą Sumiennego lub Pokrzywę o pożyczenie konia ze stajni. Po pierwsze, konie radziły sobie niezbyt dobrze na stromych ulicach wyłożonych kocimi łbami, a po drugie Sumienny z pewnością miał mnóstwo zajęcia z podejmowaniem delegacji handlowych. Do kompletu Pokrzywa najprawdopodobniej wciąż była na mnie zła, delikatnie mówiąc, i to nie bez przyczyny. Nie zaszkodzi dać jej nieco czasu na ochłonięcie.

Droga do miasta okazała się szersza, niż pamiętałem, gdyż wycięto drzewa rosnące na poboczach. Miała także znacznie mniej dziur i błotnistych kałuż. A samo miasto wyszło mi naprzeciw dużo prędzej niż dawniej, bo znacznie się rozrosło: domy i sklepy podchodziły coraz bliżej zamku. Tam, gdzie swego czasu rósł las, teraz rozpościerały się przedmieścia zdominowane przez wszelkiego rodzaju handel. Królowała tam dość podła gospoda „Królewski gwardzista”, a za nią wypatrzyłem budynek, w którym najpewniej znajdował się dom uciech. Drzwi prowadzące do oberży „Pod Frywolnym Pstrągiem” były zdjęte z zawiasów, ponury karczmarz właśnie je reperował. Dalej pyszniło się miasto, ustrojone z okazji świąt girlandami, gałęziami zimozielonych drzew i krzewów oraz barwnymi proporcami. Na ulicach panował tłok, powodowany nie tylko przez dostawców zaopatrujących karczmy i tawerny, ale też za sprawą podróżnych i kupców korzystających z wolnych dni.

Nie od razu znalazłem rzeczy, których potrzebowałem. W jednym ze sklepów, bardzo wyraźnie nastawionym na obsługę żeglarzy i strażników wpadły mi w oko dwie niedrogie koszule, prawie na mnie dobre, długa kamizela z brązowej wełny, gruby płaszcz i spodnie, od biedy do wzięcia. Uśmiechnąłem się lekko, uświadomiwszy sobie, że nie wiadomo jak ani kiedy przywykłem do garderoby w znacznie lepszym gatunku. Zastanowiłem się nad tym i w efekcie wstąpiłem do krawca, gdzie szybko i sprawnie wzięto ze mnie miarę, po czym obiecano mi gotowy strój przed upływem dwóch dni. Obawiałem się, że faktycznie nie zdołam opuścić Koziej Twierdzy wcześniej, lecz i tak obiecałem premię za szybsze wykonanie zlecenia. W dalszej kolejności niezgrabnie przedstawiłem wzrost oraz inne wymiary Błazna, ostatnio bardzo zmalałe, a krawiec obiecał, że na popołudnie przyszykuje bieliznę oraz dwa szlafroki. Podkreśliłem, że mój przyjaciel jest chory, więc najwłaściwsza będzie miękka tkanina. Zostawiłem kilka monet, dzięki czemu zyskałem pewność, iż praca będzie postępowała błyskawicznie.

Załatwiwszy sprawy najpilniejsze, skierowałem się tam, skąd dobiegały muzyka i wesoły zgiełk. Wkrótce znalazłem się na ulicy żywcem wyjętej z moich młodzieńczych wspomnień zimowego święta, gdzie królowali żonglerzy i lalkarze, piosenka i taniec, gdzie sprzedawcy głośno zachwalali słodycze oraz smakowite przekąski, wiedźmy sprzedawały eliksiry i amulety, a dziewczęta stroiły głowy w wieńce z ostrokrzewu. Serce się radowało na widok wszechobecnej szczęśliwości. Brakowało mi Sikorki, tęskniłem za Pszczołą. Wszystko bym oddał, żebyśmy mogli we dwoje cieszyć się świątecznym nastrojem.

Nakupowałem różnych drobiazgów: wstążki z dzwoneczkami, pałeczki cukrowe, srebrny łańcuszek na szyję z trzema bursztynowymi ptaszkami, paczkę orzechów z przyprawami, zielony szalik z wrobionymi żółtymi gwiazdami, nożyk do pasa z doskonałą kościaną rękojeścią oraz płócienną torbę na wszystkie te sprawunki. Przyszło mi do głowy, by dać ją posłańcowi, którego pchnę do Pszczółki z listem, więc postanowiłem się nie ograniczać. Dołożyłem koraliki z kropkowanych muszelek z jakiejś odległej plaży, potem balsaminkę do skrzyni z wełnianymi ubraniami na zimę i tak dalej, i tak dalej, aż torba ledwo się zamykała. Chmury odsłoniły błękitne niebo, tchnący świeżością wietrzyk wyraźnie zakosztował oceanu, dzień zyskał na urodzie – oto prawdziwy klejnot pośród innych dni. Natchnął mi wyobraźnię obrazami córki zachwyconej błyskotkami. Spacerując nieśpiesznie wśród ogólnej wesołości, układałem w myślach słowa, które zawrę w liście, zdania proste i jednoznaczne, by Pszczoła sama bez kłopotu odczytała mój przekaz, by zrozumiała, jak bardzo mi przykro, że nie jesteśmy razem. Wkrótce jednak wiatr zagonił na niebo kolejny wał chmur, sinych i gniewnie rozpędzonych. Czas wracać.

Zajrzałem ponownie do pracowni krawieckiej i ku swemu wielkiemu zadowoleniu otrzymałem ubrania dla Błazna. Gdy znów stanąłem za progiem, ciężkie niskie chmury ciągnęły się aż po horyzont. Zaczął padać śnieg, a wiatr groźnie obnażył zębiska. Zgięty niemal wpół pośpieszyłem stromą drogą do twierdzy. Bramy minąłem równie łatwo, jak w przeciwną stronę, gdyż z powodu obecności posłannictwa handlowego, a także ze względu na bliskie święta, strażnikom rozkazano miłosiernym okiem patrzeć na tych, którzy chcieli wejść do zamku.

Przypomniało mi to jednak o pewnej nierozwiązanej kwestii. Potrzebowałem nowej tożsamości. Odkąd na życzenie córki zgoliłem brodę, nie tylko służbę w Białym Gaju, lecz nawet Rebusa dziwił mój młody wygląd. Po latach nieobecności na dworze królewskim nie miałem odwagi przedstawić się jako Tom Borsuczowłosy, a moje obawy miały źródło nie tylko w fakcie, że pasmo siwych włosów, od którego wziął się mój przydomek, dawno zniknęło. Otóż, co ważniejsze, znajomi Toma Borsuczowłosego spodziewaliby się ujrzeć mężczyznę w wieku lat sześćdziesięciu, a nie człowieka wyglądającego na co najwyżej trzydzieści pięć.

Tym razem nie skorzystałem z wejścia przez kuchnię. Skierowałem się ku jednemu z bocznych korytarzy i wybrałem drzwi przeznaczone głównie dla posłańców oraz ważniejszej służby. Ponieważ taszczyłem pękatą torbę, zostałem wpuszczony bez kłopotu, tylko jakiś podrzędny zarządca spytał, po co przyszedłem, na co odrzekłem, iż niosę przesyłkę dla wielmożnej pani Pokrzywy, i zostałem przepuszczony bez dalszych przeszkód.

Ozdoby na ścianach zamku i meble zmieniły się w ciągu lat, jednak rozdysponowanie pokojów w zasadzie pozostało bez zmian od czasów mojego dzieciństwa. Schodami dla służby dotarłem na piętro zarezerwowane dla pomniejszej szlachty, odczekałem chwilę, udając, że ktoś ma mnie wpuścić do któregoś z pokojów, i gdy tylko na korytarzu zrobiło się pusto, bez kłopotu znalazłem się piętro wyżej, pod drzwiami dawnej komnaty wielmożnej pani Tymianek. Klucz gładko obrócił się w zamku, wszedłem do środka. Sekretne przejście do byłej kryjówki Ciernia znajdowało się w szafie pełnej stęchłej garderoby kobiecej.

Wpełzłem tam tak samo niezgrabnie jak poprzedniego wieczoru, zastanawiając się przy tym, czy wszystkie te środki ostrożności są rzeczywiście niezbędne. Błazen poprosił o ulokowanie w sekretnej komnacie starego mistrza, ponieważ obawiał się pościgu, chociaż ja sądziłem, że podróż przez kamienne filary udaremniła wysiłki każdego, kto by za nim podążał. Potem jednak przypomniałem sobie śmierć bladej dziewczyny. Jak żywe stanęły mi w pamięci pasożyty zjadające jej gałki oczne i doszedłem do wniosku, że faktycznie, ostrożności nigdy za wiele. Nikomu się krzywda nie stanie, jeśli Błazen będzie dobrze ukryty.

Pod moją nieobecność dawną kryjówkę Ciernia odwiedził któryś z podopiecznych mistrza. Postanowiłem zobaczyć się z tą osobą. Zabrano brudne odzienie Błazna, opróżniono wannę i przestawiono ją w kąt. Zniknęły naczynia z wczorajszej kolacji. Głęboko w czeluści kominka tkwił słusznej wielkości, garniec z kamionki. Chociaż był szczelnie zakryty, dobywał się z niego zapach duszonej wołowiny. Stół został przykryty obrusem, na nim ułożono bochen chleba zawinięty w czystą żółtą serwetę, a obok ustawiono talerzyk z bladym zimowym masłem. Dostrzegłem również omszałą flaszkę czerwonego wina oraz dwa kielichy, a także sztućce i talerze.

O dwóch praktycznych koszulach nocnych przewieszonych przez oparcie krzesła pomyślała najpewniej wielmożna pani Ketriken. Dołączono do nich dwie pary luźnych spodni z tej samej tkaniny, a na siedzisku leżały dwie pary starannie zwiniętych wełnianych skarpet. Uśmiechnąłem się. Bardzo prawdopodobne, że dawna królowa wybrała te rzeczy, wygodne i praktyczne, we własnej garderobie. Ułożyłem je w nogach łóżka od strony Błazna.

Strój przygotowany na drugim krześle był znacznie mniej oczywisty. Błękitna suknia z rękawami rozszerzanymi na kształt dzwonu i o wymyślnie nierównych brzegach miała na przodzie kilkadziesiąt guzików więcej, niż trzeba do zapięcia jakiejkolwiek sztuki odzieży. Na siedzisku leżały niemal pospolite spodnie z czarnej wełny zakończone mankietami w białe i niebieskie pasy. Natomiast stojące obok nich buty o zadartych noskach i na wysokich mocnych obcasach wyglądały jak dwie łódki. Uznałem, że są za duże na Błazna, pomijając fakt, że na razie nie miał zdrowia nigdzie w nich paradować.

Od momentu, gdy wszedłem do komnaty, podświadomie słuchałem głębokiego, spokojnego oddechu przyjaciela. Dobrze, że nadal spał. Stłumiłem w sobie dziecinny odruch, by go zbudzić i zapytać, jak się czuje. Zachowałem zdrowy rozsądek, znalazłem papier i usiadłem przy dawnym stole roboczym Ciernia, by napisać list do córeczki. Słowa kłębiły mi się w głowie; napisałem powitanie, po czym jakiś czas jedynie wpatrywałem się w arkusz. Zbyt wiele chciałem jej przekazać: od zapewnień, iż wrócę wkrótce, po wskazówki, jak powinna radzić sobie z Bastardem Czujnym i panną Szkodą. Czy mogłem mieć pewność, że nikt poza nią nie przeczyta tego listu? Taką miałem nadzieję, jednak nauki wpojone za młodu stanowiły u mnie drugą naturę, toteż postanowiłem nie powierzać papierowi żadnych uwag, które by mogły wzbudzić jakiekolwiek nieprzychylne uczucia w stosunku do mojej córki. I tak napisałem jedynie, że mam nadzieję sprawić jej radość drobnymi upominkami: w ślad za dawną obietnicą przesyłam nóż do pasa i spodziewam się, że będzie go używała mądrze. Obiecałem wrócić do domu możliwie najszybciej, prosiłem, by jak najpełniej wykorzystywała czas pod moją nieobecność. Nie zaleciłem córce pilnej nauki pod okiem tutora. Pozostając w zgodzie z prawdą, musiałem przyznać, iż wolałbym, żeby aż do uroczystości lekcje w ogóle się nie odbywały. Do tego również nie przyznałem się na papierze. Zakończyłem życzeniami wesołych świąt i stwierdzeniem, że ogromnie za nią tęsknię. Potem jakiś czas siedziałem bez ruchu, zapewniając siebie samego w duchu, że Birbant zadba o odpowiednią oprawę wyjątkowych dni. Sam zamierzałem nająć minstreli w Dębowym Zdroju, właśnie wczoraj, tego znamiennego dnia. Nasza kucharka, Gałka Muszkatołowa, zaproponowała wyśmienity jadłospis, Birbant go okrasił. Całość leżała gdzieś na moim biurku w domu.

Nieszczególnie sprawdzałem się w roli ojca. Byłem zdecydowany zmienić ten stan rzeczy, jednak niewiele mogłem zdziałać, będąc w Koziej Twierdzy. Na razie, póki nie wrócę do domu, Pszczółka będzie musiała zadowolić się upominkami.

Zwinąłem pismo, związałem kawałkiem szpagatu. Znalazłem lak, rozpuściłem kawałek, by zalać węzeł, i odcisnąłem w kleksie wzór z sygnetu. Nie był to szarżujący kozioł Bastarda Rycerskiego Przezornego, lecz odcisk borsuczej łapy, którym pieczętował się dzierżawca Tom Borsuczowłosy. Wstałem, przeciągnąłem się i sięgnąłem po list. Czas poszukać kuriera.

Nagle zaalarmowało mnie Rozumienie. Wciągnąłem w nozdrza powietrze, doszukując się jakiegoś szczególnego zapachu. Zmieniony w kamień przeczesałem spojrzeniem wnętrze komnaty. Tam. Za ciężkim gobelinem przedstawiającym psy gończe ścigające jelenia. Ozdoba zakrywała jedno z tajnych wejść. Tam ktoś był. Skupiłem się. Uciszyłem oddech. Nie sięgnąłem po broń, ale tak rozmieściłem ciężar ciała, by w mgnieniu oka skoczyć albo przypaść do ziemi. Czekałem.

– Nie skrzywdź mnie, panie.

Głos chłopięcy. Samogłoski przeciągnięte jak u wieśniaka.

– Wejdź.

Niczego nie obiecywałem.

Dłuższą chwilę nie działo się nic. Potem chłopak bardzo wolno odsunął gobelin i wszedł do mrocznej komnaty. Pokazał mi obie ręce, prawa była pusta, w lewej trzymał zwój.

– Przyniosłem wiadomość.

Przyjrzałem mu się uważnie. Bardzo młody, lat może dwanaście. Chłopięce ciało jeszcze nie zaczęło zmieniać się w męskie. Kościsty, wąskie ramiona. Nigdy nie będzie potężny. Ubrany w niebieski strój zamkowego pazia. Włosy ciemne i kręcone jak u rasowego barbeta, oczy też brązowe. Ostrożny. Pokazał mi się, ale nie wszedł dalej. Wyczuł niebezpieczeństwo i zachował się z wielką przezornością, co dobrze o nim świadczyło.

– Od kogo? – zapytałem.

Zwilżył usta końcem języka.

– Od człowieka, który wiedział, gdzie mam cię szukać, panie. I pokazał mi drogę do tej komnaty.

– Skąd wiesz, że wiadomość jest dla mnie?

– Powiedział, że tu cię, panie, znajdę.

– Mogłeś zastać kogokolwiek.

Pokręcił głową, ale się ze mną nie sprzeczał.

– Nos złamany przed laty, na koszuli zaschnięta krew.

– Podaj zwój.

Zbliżył się jak lis planujący wykraść królicze truchło z sideł: kroki stawiał lekko, nie spuszczał ze mnie wzroku. Dotarłszy do krańca stołu, położył zwój na blacie i odstąpił.

– To wszystko? – spytałem.

Rozejrzał się po komnacie, objął spojrzeniem kominek i strawę.

– Mam przynieść, cokolwiek sobie, panie, zażyczysz.

– A nazywasz się...?

Znów dłuższa pauza.

– Popiół, panie.

Czekał, nie opuszczając wzroku.

– Nie mam dla ciebie żadnych poleceń. Możesz odejść.

– Tak, panie.

Cofał się, stale przodem do mnie i nie odwracając ode mnie oczu. Jeden powolny krok za drugim, aż dłonią dotknął gobelinu. Wsunął się za tkaninę. Czekałem jakiś czas, lecz nie usłyszałem szmeru stóp na stopniach.

Po chwili wstałem i na palcach podszedłem do ściany. Gwałtownie poderwałem gobelin – i zajrzałem w pustkę. Chłopak zniknął, jakby go tu w ogóle nie było. Pozwoliłem sobie na lekkie skinięcie głową. Cóż, może faktycznie do trzech razy sztuka i Cierniowi udało się wreszcie znaleźć czeladnika wartego zachodu. Ciekaw byłem, czego zdążył go nauczyć... A może to wielmożna pani Różyczka szkoliła nowego adepta? Interesujące. I gdzie go znalazł? Zaraz... Stanowczo odsunąłem wszelkie pytania na temat chłopaka. To nie moja sprawa. Rozsądnie będzie zadawać jak najmniej pytań i w miarę możliwości nie angażować się w kwestie zabójstw oraz sprawy polityczne w Koziej Twierdzy. Moje życie było już wystarczająco skomplikowane.

Głód zaczął mi się dawać we znaki, lecz postanowiłem zaczekać jeszcze jakiś czas, z nadzieją, że Błazen obudzi się i zjemy razem. Wróciłem do stołu, przyciągnąłem do siebie zwój od Ciernia. Już po pierwszych dwóch wersach poczułem wyraźnie, jak zaciskają się wokół mnie sieci dworskich intryg.

Skoro nie masz pilnych zajęć, czekając na poprawę jego zdrowia, może byś chciał się do czegoś przydać? Szaty dostarczono, na dworze oczekuje się przybycia baroneta Celsjana z Wieżycy, niewielkiego, lecz doskonale prosperującego majątku w odległym zakątku na północnym wschodzie Księstwa Koziego. Lojalność tego szlachcica bywa krucha jak minerał, od którego nadano mu imię. Lubi wypić, a plotka niesie, iż w kopalni miedzi na jego ziemiach zaczęto ostatnimi czasy wydobywać rudę w pierwszorzędnym gatunku. Dlatego też przybył do stolicy i weźmie udział w negocjacjach handlowych.

Na tym list się nie kończył. Ani razu nie padło w nim imię adresata, charakter odręcznego pisma trudno by jednoznacznie powiązać z Cierniem, lecz rodzaj intrygi nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości. Skończywszy czytanie, z ciężkim westchnieniem wróciłem do dziwacznej sukni. Miałem jeszcze czas przed wieczornym spotkaniem w sali biesiadnej i doskonale znałem rolę, jaką miałem odegrać w czasie kolacji oraz późniejszych rozmów. Będę mówił niewiele, słuchał uważnie, a następnie przekażę Cierniowi ze szczegółami, kto co mi zaproponował i jak wiele jest skłonny zapłacić. Trudno o ważniejszą rozgrywkę. Wiedziałem doskonale, że Cierń zdecydował, co muszę wiedzieć, i zdradził mi dokładnie tyle, ile uznał za stosowne. Jak zwykle starannie rozpinał sieci, stary pająk.

Mimo rozdrażnienia poczułem także dobrze znany dreszcz emocji. Zbliżało się święto Środka Zimy. Służba w zamkowych kuchniach da z siebie wszystko, zabrzmi muzyka, będą tańce, będą się bawić goście z całego królestwa. Ja, uzbrojony w nową tożsamość, ubrany w strój, który będzie w równej mierze ściągał na mnie uwagę, jak i charakteryzował mnie jako przybysza, miałem raz jeszcze szpiegować dla Ciernia, jak za młodych lat.

Przyłożyłem do siebie suknię. Ach, nie, to nie suknia, lecz pretensjonalny i zbyt strojny kaftan. Do niego niepraktyczne buty. Guziki wykonane z kości barwionej na niebiesko miały kształt kwietnych bukietów, a znajdowały się nie tylko na przodzie, lecz także wzdłuż rękawów. Bardzo dużo guzików. Które w dodatku niczego nie zapinały, a jedynie stanowiły ozdobę. Tkanina okazała się miękka, znacznie cięższa, niż oczekiwałem. Nie znałem takiej. Ściągnąłem brwi. Ależ tak. Najwyraźniej ktoś już zapełnił ukryte kieszenie wszelkimi niezbędnymi drobiazgami.

Szybko znalazłem bardzo ładny komplet wytrychów oraz maleńki talerzyk piły. W następnej kieszonce znajdowało się wyjątkowo skuteczne ostrze często wybierane przez złodziei tnących sakwy. Wątpiłem, bym dysponował konieczną w tym fachu zwinnością. Kilka razy wykonywałem tego typu zlecenia dla Ciernia, jednak nie po to, by pozbawić ofiarę pieniędzy, lecz żeby poznać treść listów miłosnych, które nosił przy sobie książę Władczy, albo zorientować się, kto ze służby ma znacznie więcej brzęczącej monety, niż powinien, jeśli byłby uczciwy. Dawno to było. Bardzo dawno.

Z łóżka dobiegł cichy jęk. Przerzuciłem kaftan przez ramię i pośpieszyłem do przyjaciela.

– Błaźnie? Obudziłeś się?

Czoło miał pobrużdżone, powieki zaciśnięte, lecz gdy usłyszał mój głos, usta wykrzywił mu grymas mający pewnie być uśmiechem.

– Bastardzie? Czy ja ciągle śnię?

– Nie, przyjacielu. Jesteś w Koziej Twierdzy. Bezpieczny.

– Och, Bastardzie... O bezpieczeństwie nie śmiem nawet marzyć. – Zakaszlał cicho. – Uznałem, że nie żyję, bo choć odzyskałem przytomność, nie poczułem bólu ani zimna. Dlatego ucieszyłem się, że wreszcie umarłem. Potem się poruszyłem i ból wrócił.

– Trudno wyrazić, jak mi przykro.

Za najświeższe z jego obrażeń byłem odpowiedzialny osobiście. Nie rozpoznałem go, gdy ujrzałem, jak ściska Pszczołę, więc ruszyłem córce na ratunek, rzuciłem się wybawić ją z rąk ohydnego, chorego, a zapewne także szalonego żebraka. Dźgnąłem go nożem pewnie z pół tuzina razy, nim rozpoznałem w tym strzępie ludzkiej istoty serdecznego przyjaciela. Pośpiesznie narzucone mu leczenie Mocą zamknęło rany od ostrza i powstrzymało krwawienie, dzięki czemu przeżył. Równocześnie jednak osłabiło go jeszcze bardziej, a ja, w trakcie tego pobieżnego zaleczania, zorientowałem się w istnieniu licznych dawniejszych ran i chorób wciąż nękających jego ciało. To one go zabiją, jeśli nie znajdę sposobu, by nabrał sił na gruntowne wyleczenie.

– Zjesz coś? – spytałem. – Jest mięciutka wołowina, czerwone wino i chleb. I masło.

Jakiś czas trwała cisza. Ślepe oczy mojego przyjaciela były w półmroku komnaty szare i matowe. Poruszały się, jakby stale próbował coś zobaczyć.

– Naprawdę...? – odezwał się drżącym głosem. – Jest tyle jedzenia? Och, Bastardzie, obawiam się poruszyć, by sen nie prysnął, by ciepło i koce nie okazały się jedynie mrzonką.

– Przynieść ci jedzenie do łóżka?

– Nie, och, nie, tego nie rób. Rozlewam wszystko, narobiłbym straszliwego bałaganu. Rzecz nie tylko w tym, że nie widzę, to kwestia moich rąk. Mam skurcze, trzęsą się i dygoczą...

Poruszył rękoma, a mnie opanowały mdłości. U jednej dłoni obcięto mu opuszki palców, w ich miejscu wyrosły grube blizny. Wszystkie knykcie u obu rąk wydawały się nieproporcjonalnie wielkie w porównaniu z kruchymi kostkami. A kiedyś miał dłonie zadbane i wymuskane, kiedyś miał dłonie zręczne i sprawne, kiedyś żonglował, manipulował marionetkami i rzeźbił w drewnie prześliczne detale. Odwróciłem wzrok.

– Wobec tego usiądźmy przy kominku.

– Pozwól mi iść samemu i tylko ostrzegaj w razie potrzeby. Chciałbym nauczyć się tej komnaty na pamięć. Od czasu, gdy mnie oślepili, nabrałem niejakiej wprawy w podobnych dokonaniach.

Nie miałem na to żadnej odpowiedzi.

Wsparł się ciężko na moim ramieniu, lecz prowadził, wyciągając przed siebie rękę. Utykał, widać każdy krok sprawiał mu ból.

– W lewo – przestrzegłem go raz.

Nie do pojęcia, jakim sposobem pokonał szmat drogi, ociemniały i samotny, jak wędrował po drogach, których nie widział.

Później zapytam, postanowiłem. Będzie na to czas później.

Wyciągniętą ręką dotknął oparcia fotela, zsunął dłoń na podłokietnik. Potrwało chwilę, nim usiadł i usadził się wygodnie. Westchnienie, jakie z siebie wydał, nie było wyrazem zadowolenia, ale sygnałem, iż wykonał trudne zadanie. Jego palce zatańczyły lekko na blacie, po czym znieruchomiały na kolanach.

– Ból jest trudny do wytrzymania, jednak mimo wszystko chyba zniosę trudy drogi powrotnej – powiedział. – Odpocznę jakiś czas, potem wrócimy do Clerres, by spalić gniazdo robactwa. Muszę jednak odzyskać wzrok, Bastardzie. Muszę być ci pomocą, a nie zawadą. We dwóch dopilnujemy, by sprawiedliwości stało się zadość.

Sprawiedliwość.

Ważne słowo. Cierń zawsze nazywał nasze działania „dyskretnym zajęciem” lub „niesieniem królewskiej sprawiedliwości”. Gdybym zgodził się spełnić oczekiwania przyjaciela, cóż by to było? „Błazeńska sprawiedliwość”?

– Nałożę ci – powiedziałem, nie odnosząc się do jego obaw.

Nie wierzyłem, że będzie zdolny zachować umiar w jedzeniu, więc nałożyłem mu niewielką porcję mięsa podzielonego na kawałki oraz przyszykowałem kromkę chleba posmarowaną masłem i pokrojoną w paski. Nalałem wino do kielicha, sięgnąłem po dłoń przyjaciela, chcąc ją naprowadzić w odpowiednie miejsce, ale nie pomyślałem, by go o tym uprzedzić, a on wyrwał mi rękę z dłoni, jakbym go sparzył pogrzebaczem, omal nie wywrócił zastawy.

– Wybacz! – krzyknęliśmy równocześnie.

Ja się uśmiechnąłem, on nie.

– Chciałem ci ułatwić trafienie do naczyń – wyjaśniłem cicho.

Spuścił głowę, jakby był zawstydzony.

– Wiem.

Jego kaleka dłoń przycupnęła na podobieństwo lękliwej myszki na krawędzi blatu, po czym ostrożnie przesunęła się w przód, aż natrafiła na krawędź talerza. Obiema rękoma delikatnie zbadał zawartość naczynia, w końcu ujął w palce kawałek mięsa i wsunął do ust. Zamierzałem powiedzieć mu, że obok leży widelec, lecz zmieniłem zdanie. Wiedział o tym. Nie będę napominał udręczonego mężczyzny jak nieuważne dziecko. Przesunął dłonią po stole w poszukiwaniu serwetki i szybko ją znalazł.

Przez jakiś czas jedliśmy w milczeniu. Błazen, skończywszy swoją porcję, poprosił o więcej. Przyszykowałem jeszcze raz tyle samo.

– Jak żyłeś beze mnie? – zapytał znienacka.

Na moment zastygłem, zaraz jednak odzyskałem zdolność ruchu.

– Jakoś żyłem – odparłem zdumiony spokojem we własnym głosie.

Szukałem odpowiednich słów. Jak miałem streścić dwadzieścia cztery lata? Jak miałem opowiadać o zalotach, małżeństwie, o dziecku i o wdowieństwie? Jakoś trzeba było zacząć.

– Cóż... Po tym, jak widzieliśmy się ostatnim razem, w drodze powrotnej zagubiłem się w filarze Mocy. Przejście, które poprzednio zajęło tylko chwilę, tym razem trwało całe miesiące. Gdy kamień w końcu mnie z siebie usunął, byłem bliski utraty zmysłów. A gdy po paru dniach doszedłem do siebie, zorientowałem się, że zniknąłeś. Cierń przekazał mi twój podarunek, rzeźbę... W końcu poznałem Pokrzywę... Z początku nie wyszło zbyt dobrze... Zalecałem się do Sikorki, wzięliśmy ślub... – Zabrakło mi słów.

Nawet opowiadanie w tak oszczędnej formie raniło mi serce. Przypominało o wszystkim, co miałem i co straciłem. Chciałem powiedzieć, że byłem szczęśliwy. Nie mogłem jednak wyrazić tego jako stan miniony.

– Przyjmij wyrazy współczucia – odezwał się, używając oficjalnej formuły.

W jego ustach zabrzmiała szczerze.

Odebrało mi głos.

– Skąd...? – wykrztusiłem po chwili.

– Skąd wiem? – Prychnął z cicha. – Och, Bastardzie, jak sądzisz, dlaczego zniknąłem? Przecież gorąco pragnąłem, byś wiódł życie takie, jakie zawsze przewidywałem dla ciebie po swojej śmierci. W ogromnej liczbie widzeń obserwowałem, jak niestrudzenie zabiegasz o serce Sikorki, zdobywasz ją na nowo i wreszcie zaznajesz odrobiny szczęścia i spokoju, które zawsze wymykały ci się z rąk, gdy byłem w pobliżu. W tak ogromnej liczbie widzeń obserwowałem jej śmierć i ciebie wydanego na pastwę samotności. Pamiętaj jednak, że szczęście, które było ci dane, przeżywałeś naprawdę, a nie mógłbym ci życzyć niczego wspanialszego. Odzyskałeś Sikorkę i przeżyłeś z nią długie lata. Cieszyłeś się jej miłością.

Włożył do ust następny kęs. A ja siedziałem nieruchomo, w milczeniu. Gardło miałem tak ściśnięte, że z bólu mało się nie zadławiłem. Ledwo przeciskałem przez nie powietrze. Błazen, chociaż ślepy, z pewnością nadal świetnie wiedział, co się ze mną dzieje. Przez długi czas jadł powoli, jakby chciał, ze względu na nas obu, przeciągnąć ciszę. Wreszcie zebrał chlebem resztki sosu z talerza, zjadł, wytarł palce w serwetkę, po czym odszukał dłonią kielich. Podniósł go do ust i upił łyk, niemal bezgranicznie uszczęśliwiony. Odstawił naczynie i dopiero wtedy odezwał się cicho:

– Nie mam pewności, co się stało wczoraj.

Milczałem.

– Przez większą część poprzedniej nocy wędrowałem – podjął. – Tak sądzę. Pamiętam śnieg i świadomość, że nie mogę się zatrzymać, póki nie znajdę jakiegoś schronienia. Miałem kij, trudno wyrazić, jak ogromnie pomocne jest takie narzędzie, gdy człowiek ma kalekie stopy i nie widzi. Teraz trudno mi chodzić bez laski. Wiedziałem, że jestem na drodze do Dębowego Zdroju, teraz sobie przypominam. Minął mnie jakiś wóz, woźnica przeklinał i krzyczał, żebym zszedł mu z drogi. Tak zrobiłem, ale potem odszukałem koleiny, bo wiedziałem, że zaprowadzą mnie do miejsca, gdzie znajdę jakiś azyl. Szedłem. Straciłem czucie w nogach, co oznaczało, że bolały mniej, ale też częściej upadałem. Do Dębowego Zdroju dotarłem chyba dość późno. Jakiś pies na mnie warczał, ktoś go zawołał. Ślady wozu prowadziły do stajni. Nie mogłem wejść do środka, lecz na zewnątrz znalazłem garść słomy z gnojem. – Na moment zacisnął wargi. – Nauczyłem się – podjął tonem pełnym goryczy – że gnój często jest ciepły.

Kiwnąłem głową, po czym uświadomiłem sobie, że przyjaciel tego nie zobaczył.

– To prawda – przyznałem.

– Zasnąłem. Obudził mnie coraz żywszy ruch w miasteczku. Jakaś dziewczyna śpiewała świąteczną piosenkę, którą zapamiętałem z czasów, gdy mieszkałem w Koziej Twierdzy. Uświadomiłem sobie, że może to być dobry dzień na żebranie. W niektórych ludziach święta budzą odruchy dobroci. Postanowiłem wobec tego spróbować żebraniny, postarać się coś zjeść, a przy tym, gdybym napotkał kogoś, kto by mi się wydał miły, poprosiłbym, żeby mnie skierował na drogę do Białego Gaju.

– Innymi słowy, szukałeś mnie.

Powoli skinął głową. Jego dłoń znów podpełzła do kielicha. Znalazł naczynie, pociągnął z niego łyk.

– Oczywiście. – Odstawił kielich. – Żebrałem, ale właścicielka sklepu ciągle na mnie krzyczała, kazała mi się wynosić. Wiedziałem, że powinienem posłuchać, jednak byłem śmiertelnie zmęczony, a na dodatek w tamtym kącie nie było wiatru. Wiatr potrafi być okrutny, Bastardzie. Dzień zimny, lecz do zniesienia, gdy powietrze stoi nieruchomo, zmienia się za sprawą wiatru w nieustającą torturę. – Ucichł, przygarbił się i zadrżał, jakby samo wspomnienie wiatru mogło go zmrozić. – A potem... Potem zjawił się jakiś chłopiec. Dał mi jabłko. Akurat wtedy właścicielka sklepu wezwała męża, żeby mnie przepędził. Chłopczyk pomógł mi odejść spod tamtych drzwi. Później... – Słowa Błazna cichną. Mój przyjaciel kiwa głową z boku na bok, chyba nieświadomy tego gestu. Przypomina mi psa myśliwskiego, który szuka śladu utraconego zapachu. Aż w końcu wyrywają się z niego żałosne słowa: – Bastardzie, świat znowu nabrał kolorów! To był syn, którego szukałem! Wystarczyło, że mnie dotknął, a odzyskałem wzrok, patrząc jego oczyma! Czułem siłę, jaką może pewnego dnia dysponować, jeśli zostanie wykształcony, jeżeli nie zdeprawują go Słudzy. Znalazłem go wreszcie, nie mogłem powstrzymać radości... – Pożółkłe łzy spłynęły wolno z jego oczu, zwilżyły pobliźnioną twarz.

Pamiętałem, aż nazbyt dobrze prośbę, którą powierzył swoim posłańcom. Miałem szukać nieoczekiwanego syna. Jego syna? Dziecka, które spłodził wbrew wszystkiemu, co o nim wiedziałem? Od czasu gdy odnalazła mnie – i zaraz potem umarła – dziewczyna, która przekazała mi wiadomość, rozważałem dziesiątki możliwości. Któż miałby być matką takiego dziecka?

– Znalazłem go – podjął Błazen. – I straciłem. Wtedy, gdy mnie dźgnąłeś.

Przygarbiłem się pod brzemieniem poczucia winy.

– Błaźnie, jest mi niewymownie przykro... Gdybym tylko cię rozpoznał... Nigdy bym cię nie skrzywdził, za nic w świecie!

Jedna, podobna do szponiastej łapy dłoń odszukała serwetkę. Otarł twarz.

– Co się stało, Bastardzie? Co takiego się wydarzyło, że chciałeś mnie zabić?

– Pomyliłem się, uznałem cię za zagrożenie. Za kogoś, kto skrzywdzi dziecko. Wyszedłem z gospody, szukając córki...

– Swojej córki?

Pytanie przedarło się przez moje wyjaśnienia z niewiarygodną siłą.

– Tak, tak, właśnie. Pszczoły. – Uśmiechnąłem się mimowolnie. – Bo widzisz, Błaźnie, mieliśmy z Sikorką jeszcze jedną córkę.

– Niemożliwe – zaprotestował z mocą. – Na pewno nie. W żadnej z wersji przyszłości, jakie widziałem, nie masz drugiego dziecka. – Ściągnął brwi. Z jego twarzy, gęsto poznaczonej bliznami, niełatwo było odczytać emocje, lecz chyba dominującym uczuciem była wściekłość. – Czegoś takiego bym nie przeoczył. Jestem prawdziwym białym prorokiem. Coś tak istotnego zobaczyłbym z pewnością. – Uderzył płaską dłonią w blat, podskoczył z bólu i przycisnął rękę do piersi. – Coś tak istotnego zobaczyłbym bez wątpienia – powtórzył spokojniej.

– Takie są fakty – powiedziałem miękko. – Wiem, trudno w to uwierzyć. Sądziliśmy, że taka radość nie będzie nam dana. Sikorka sama powiedziała mi, że już minął jej czas rodzenia dzieci. Ale potem przyszła na świat Pszczoła. Nasza maleńka dziewuszka.

– Niemożliwe – upierał się Błazen. Zacisnął wargi, a broda niespodziewanie zadrżała mu jak u dziecka. – Na pewno nie. Bastardzie, to nie jest możliwe. Bo i jakże by to mogła być prawda? Gdybym nie dostrzegł tak ważnego zdarzenia w twoim życiu, cóż jeszcze mogłem przeoczyć? W iluż innych sprawach miałbym się mylić? Czy źle oceniłem również samego siebie? – Umilkł. Szukał mnie niewidzącymi oczyma. – Bastardzie, nie miej mi za złe, że spytam o coś, o co zapytać muszę. – Zawahał się, po czym odezwał szeptem. – Czy jesteś pewien? Czy nie masz żadnych wątpliwości? Czy wiesz z niezbitą pewnością, że to dziecko jest twoje?

– Jest moje – przytaknąłem głosem bez wyrazu. Zdumiało mnie, jak bardzo obraźliwe wydały mi się jego słowa. – To z całą pewnością moje dziecko – stwierdziłem kategorycznie. – Pszczoła ma urodę ludu górskiego, jest podobna do mojej matki.

– Którą ledwo pamiętasz.

– Pamiętam dość, by ocenić, że moja córka jest do niej podobna. I Sikorkę znam na tyle, by mieć pewność, iż Pszczoła jest moją córką. Bez najmniejszych wątpliwości. Błaźnie, to niewarte twojej uwagi.

Przymknął oczy, spuścił głowę.

– Tak niewiele mi zostało – szepnął. Podniósł się niezgrabnie, ciężko wsparł na stole. – Wracam do łóżka. Nie czuję się dobrze.

Powłócząc nogami, odszedł ode mnie. Węzłowatą dłonią macał przed sobą, drugą w obronnym geście skulił pod brodą.

– I nic dziwnego. – Ogarnęła mnie skrucha, że tak szorstko się do niego odezwałem. – Jesteś w złym stanie... ale dojdziesz do siebie. Dojdziesz do siebie.

– Tak sądzisz? – Nie odwrócił się do mnie, mówił do przestrzeni przed sobą. – Wcale nie jestem tego pewien. Ponad dziesięć lat spędziłem z ludźmi, którzy twierdzili, że nie jestem tym, za kogo się uważam. Żadnym tam białym prorokiem, ot, po prostu chłopcem o barwnych snach. A twoje słowa każą mi się zastanowić, czy przypadkiem nie mają racji.

Serce mi pękło.

– Błaźnie... Pamiętaj, co mi powiedziałeś przed laty: przechodzimy teraz przez czas, którego nigdy nie przewidywałeś. Jesteśmy obaj żywi.

Nie odpowiedział. Dotarł do łóżka, pomacał wzdłuż krawędzi i usiadł. Potem raczej osunął się na materac, niż się na nim położył, naciągnął kołdrę na głowę i znieruchomiał.

– Mówię prawdę, przyjacielu. Mam córkę, maleńką dziewuszkę, która potrzebuje mojej opieki. Nie mogę jej zostawić. Muszę ją wychowywać, uczyć i bronić. Nie wolno mi zaniedbać tych obowiązków. I nie chcę się ich zrzekać. – Mówiąc, sprzątałem po posiłku, wytarłem rozchlapane na blacie sos i wino, zatkałem korkiem flaszkę. Czekałem na odpowiedź, a serce ciążyło mi coraz bardziej. – Zrobiłbym dla ciebie to, o co mnie wczoraj poprosiłeś – powiedziałem, nie doczekawszy się żadnej reakcji. – Doskonale wiesz, że zrobiłbym to, gdybym tylko mógł. Na razie jednak muszę odpowiedzieć prośbą na prośbę: zrozum mnie. Muszę ci odmówić. Na razie.

Cisza przeciągała się, stawała się coraz dłuższa, na podobieństwo wełnianej nitki z upuszczonego kłębka. Powiedziałem słowa, które powiedzieć musiałem, a Błazen potrzebował czasu, by sobie przyswoić ich sens. Nie był samolubny, wyrachowany ani okrutny. Na pewno dostrzeże ich rację. Na razie nie mogłem nigdzie się z nim wyprawić, obojętne, jak konieczne byłoby zabicie kogoś. Miałem dziecko. Musiałem je wychowywać i chronić. Pszczoła była najważniejsza.

Wygładziłem pościel po swojej stronie łóżka.

Może zasnął? Mimo to odezwałem się cicho.

– Dziś wieczorem nie zostanę z tobą. Cierń wyznaczył mi zadanie. Możliwe, że wrócę bardzo późno. Dasz sobie radę sam?

Nadal żadnej odpowiedzi.

Czy zasnął nadspodziewanie szybko, czy się dąsał?

Nieważne. Jest chory. Musi odpoczywać. Koniecznie. To najważniejsze.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wyprawa błazna. Bastard i błazen – tom II

Подняться наверх