Читать книгу Siedlisko gorących serc - Roma J. Fiszer - Страница 5

Nowe rozdanie

Оглавление

K asia postawiła na swoim i we wtorek z rana sama odwiozła Elizę do Gdyni, choć ta mocno się wzbraniała.

– Mamuś, nie powinnaś w tym stanie tyle jeździć, powinnaś unikać wstrząsów i w ogóle wszystkiego, co może zaszkodzić dzieciątku – Eliza wróciła raz jeszcze do tematu, kiedy już ruszyły.

– Po pierwsze, nie chciałam, żebyś na rozpoczęcie roku akademickiego tłukła się autobusem, a po drugie, mam w Gdyni coś do załatwienia. – Kasia rzuciła na córkę okiem. – Przy okazji może zrobię sobie jedną laborkę, a może też Maćka odwiedzę. Zrobię mu niespodziewankę – mrugnęła.

– Tylko żeby nie wpadł w szok! – odmrugnęła Eliza. – Mogę do laboratorium skoczyć z tobą, pomogę ci.

– Będziesz trzymała mnie za rękę?

– Widzę, że masz coraz większe poczucie humoru. To dobrze. Ciąża ci służy. – Eliza otaksowała matkę.

– Doskonale wyglądasz!

– Lubię siebie taką… – Kasia zerknęła na swój brzuch i uśmiechnęła się. – Pamiętasz, jak rok temu jechałyśmy do Gdyni?

– Mhm. Teraz też już jesień rozstawiła sztalugi jak wtedy.

Eliza z lubością spoglądała na kolorową brzezinę przed Parchowskim Młynem.

– Tutaj jest naprawdę uroczo.

Droga do Gdyni minęła im na wesołych rozmowach. Już dawno nie spędziły ponad godziny zupełnie same. Po wypiciu herbaty z państwem Franciszką i Antonim na Kamiennej Górze, Eliza odprowadziła matkę do samochodu.

– Tylko pamiętaj, córcia, żeby nie chodzić po nocy…

– I żeby prać majtki… – zaśmiała się Eliza. – Szybko załatw sprawy i wracaj bezpiecznie! – Pomachała matce.

Rozpoczęcie roku na uczelni odbyło się w samo południe. Uroczystość podobna do tej rok temu. Teraz młodsi od Elizy studenci występowali do przodu i wręczano im indeksy.

– Ależ ten czas zasuwa – rzuciła szeptem do Wiki.

– A my ciągle w tych samych szarych komplecikach, co na egzaminach, na rozpoczęciach i zakończeniach pierwszego i drugiego roku – zażartowała Wika.

– Idziemy z ferajną do Erina?

– Nie lubię takich wyjść, ale jeśli ty pójdziesz, to i ja. – Wika zrobiła minę.

Kiedy wyszły przed aulę, wpadły na profesora Macieja Skierkę.

– Możesz, Eliza, na chwilę? – spytał cicho; odeszli na bok.

Koleżeństwo z grupy stanęło opodal, przyglądając im się ze zdziwieniem.

– Nie gapcie się na nich tak bezczelnie – syknęła Wika. – Oni teraz są już rodziną.

– Co, jak? – padły pytania.

– Eliza mieszka w pensjonacie jego mamy, a jej mama miesiąc temu wyszła za mąż za profesora – szeptem wyjaśniła Wika.

– Noo, Eliza. Widzę, że musimy dokonać zmiany sołtysa grupy – odezwał się Zenek, gdy Eliza dołączyła do grupki.

– Nawet o tym nie myśl – odparła. – Powiedziałaś im…? – Spojrzała pytająco na Wikę.

– Uhm…

– Dobrze. Przynajmniej nie muszę już sama referować.

– Ale z tym sołtysem to mówię poważnie… – Zenek próbował wrócić do tematu.

– Nie nadaję się do takiej roli, ale czasami cię wspomogę. To co, idziemy do Erina czy nie?

– Idziemy, idziemy – uśmiechnął się Zenek.

Po wejściu do pubu Eliza i Wika przywitały się ciepło z Żanetą, a chwilę potem do ich stolika podszedł Konrad. Rzucił dzień dobry całej grupie i przywitał się z obiema dziewczynami.

– Za trzy dni pierwszy po wakacjach Portsmouth. Zarezerwować ci miejsce…? – Konrad zawiesił głos. – Przepraszam, bo może jeszcze ktoś z was chciałby przyjść? – Spojrzał wokół pytająco. – Jeśli chcecie, to Żaneta ma plan sali, ale skasuje wam dzisiaj po kilka złotych. Biznes… – uśmiechnął się.

– Ależ wy macie znajomości! – Zenek aż stęknął z podziwu, kiedy Konrad się oddalił.

– Cicho! Jak będziecie się odpowiednio sprawować, to mogę jeszcze pogadać o zorganizowaniu tu jakiejś grupowej imprezki – mrugnęła Eliza.

– Dobra! No jasne! – rozległy się głosy.

Prawie trzy godziny przesiedzieli przy muzyce szantowej, ale koło szesnastej zaczęło się zerkanie na zegarki.

– Dobra, kończymy i wychodzimy wszyscy – zaproponowała Eliza.

– No, kochani, wychodzi po piętnaście złociszy

– rzucił Zenek, kiedy odeszła kelnerka, zostawiając rachunek.

Na Skwerze Kościuszki, naprzeciw teatru, Eliza odłączyła się od reszty i ruszyła w kierunku Kamiennej Góry.

*

W czwartek podczas zajęć na uczelni Elizę spotkała niespodzianka. Gdy wyszły z Wiką na jedną z przerw, czekali na nie oparci o parapet Aleks i Kuba. Wika tylko się przywitała i popędziła do dziekanatu.

– Myślałam o was – ucieszyła się Eliza; obaj młodzieńcy spojrzeli po sobie. – Chodzi o to, że muszę znaleźć, kupić albo wypożyczyć jakiś odtwarzacz DVD i filmy o tematyce terrorystycznej, służbach specjalnych… no wiecie.

– Ale ty… coś takiego?

– Mam znajomych, którzy sprowadzili się tam, gdzie mieszkam w Parchowie, i to ich interesuje. Pomożecie mi?

– Poszukam w domu – zadeklarował Aleks.

– Ja na przyszły weekend jadę do rodzinki, to też przejrzę – zapłonął emocjami Kuba. – Czy Wika jeszcze tutaj wróci?

– Może łap ją koło dziekanatu, jeśli chcesz – odparła Eliza, a Kuba natychmiast ruszył w stronę schodów. – Dobry chłopak, ale… – spojrzała na Aleksa.

– Pogadam z nim. – Aleks spojrzał na Elizę wymownie. – Jak tam summer holidays? – uśmiechnął się

– Tu nie ma warunków do rozmowy, może zaprosisz mnie gdzieś na kawę?

– Naprawdę…? – Aleks spojrzał na Elizę przeciągle. – A kiedy masz czas?

– Dla ciebie choćby dzisiaj – uśmiechnęła się kokieteryjnie.

– Coś się stało…? – Spojrzał jej przeciągle w oczy.

– Tak… Po prostu lubię z tobą rozmawiać, a nie gadaliśmy od czerwca.

– Może być „Caffe Anioł”?

– Z tobą… tylko tam – zmrużyła oczy.

– Siedemnasta trzydzieści?

– Idealnie.

Czekała jak kiedyś przy schodach z Kamiennej Góry. Przespacerowali się krótko do Świętojańskiej i zawrócili pod kawiarnię.

– Nawet nasze miejsce czeka – mrugnęła.

– Masz ochotę na coś specjalnego?

– Na to samo, co zamówiłeś, kiedy byliśmy tutaj pierwszy raz.

– Uupsss! To mi dałaś zadanie… – Przymknął oczy. – Już wiem, to była szarlotka.

– Masz pamięć… – Eliza pokiwała głową; spojrzał na nią przeciągle. – Ojej, książka… – Sięgnęła do torby. – Ciekawa rzecz, choć nie wszystko było dla mnie jasne… – Pokazując na nią, trochę skłamała. – Mógłbyś pożyczyć od swojej mamy tym razem coś z zakresu kształtowania postaw?

– Czy łamania charakterów?

– To u psychologów czy psychiatrów pewnie się jakoś zazębia, prawda? – Pokiwała głową. – Ale aż tak czarnych myśli nie mam, raczej bym wolała przeczytać coś, o ile będzie to przystępnie napisane, o analizie postaw, poznawaniu charakterów, terapii stosowanej przez psychologów po ciężkich przejściach.

– Eliza! Czy ty się wybierasz do służb specjalnych?

– Aleks ściszył głos.

– Rozszyfrowałeś mnie. Nie inaczej – mrugnęła. – Ja się tym interesuję o tyle o ile, ale zgadałam się z ojcem rodziny tych, co się sprowadzili do Parchowa. Ma dużo czasu, a w którymś z amerykańskich filmów trafił na taką tematykę. Ale na poważnie, gdybyś się bał, że książka może zostać zaczytana, to znajdź i podaj mi chociaż tytuł albo tytuły, autorów, to sobie kupię z nim na spółkę.

– Jakiś niesamowity gość. – Aleks pokręcił głową.

– Niesamowicie ciepły gość. Architekt krajobrazu.

– Ale taki odjazd tematyką w bok?

– No widzisz. Mnie by interesowała szczególnie sprawa terapii, bo to zawsze może się kobiecie przydać – uśmiechnęła się – a jego sprawy poważniejsze. Te filmy, o których mówiłam, to też dla niego.

– O książkach porozmawiam z mamą, a o filmach z tatą.

– Tylko nie przekazuj mi książek ani filmów przy Wice, żeby czasem nie wygadała się córce tego gościa, że to ja je dostarczam. Nie chcę podpaść jego żonie.

– Sztama. Ale może zostawimy już tę psychologię, co?

– Pytałeś mnie na uczelni o summer holidays. Mogę coś opowiedzieć, jeśli chcesz.

– No przecież!

Kelnerka postawiła na stoliku kawę i szarlotki.

– A więc… całe wakacje spędziłam w Parchowie.

– Dojrzała jego zdziwienie. – Rozkoszuję się tym, czego kiedyś nie zaznałam, zwłaszcza że od ubiegłego lata uwielbiam la dolce far niente. Zresztą babcia i mama też nie miały ochoty nigdzie wyjeżdżać, więc nie było pokus.

– Studiujesz włoszczyznę?

– Nie… – zaśmiała się. – Jeszcze nie. Znam kilka słów i to jedno powiedzenie. Oznacza słodkie nicnie-robienie.

– Lenistwo?

– Niby to samo, ale jak pięknie brzmi. Bawimy się w to głównie na cyplu nad Mauszem, chociaż w samym Parchowie też. Czytanie, spacery, trochę piłka, pływanie, łódź, krzyżówki… takie tam.

– Ale to jest aktywny odpoczynek.

– Chodziło mi głównie o to, że nie wyjeżdżamy stamtąd.

– Czasami też tak lubię. – Zatrzymał na niej wzrok.

– A ty jak spędziłeś ten czas?

– Dwa tygodnie byłem z rodzicami w Hiszpanii, tydzień na szkoleniu samorządów studenckich na Wdzydzach, trochę wędrowałem z Kubą po bezdrożach kaszubskich, a resztę leniuchowałem w domu.

– Też fajnie…

– Na Wdzydzach poznałem fajnych ludzi… między innymi takiego Igora z polibudy, specjalistę od radia… – zawiesił głos i spojrzał na nią badawczo.

– A dlaczego akurat o nim mówisz? – spytała, mrużąc oczy. Trochę zaskoczyło go jej pytanie; zdradził się krótkim błyskiem w spojrzeniu.

– Bo kiedyś już się z nim gdzieś przelotnie spotkałem, a teraz okazało się, że to dobry fachowiec. – Przez chwilę spoglądali po sobie. – Wziąłem na niego dokładne namiary, bo chcemy u nas zrobić lepszy radiowęzeł. Namawiałem go, żeby, jakby co, przyjechał rozpoznać nasze warunki. Wyjątkowo kontaktowy facet, taki w starym dobrym stylu. Ja taki nie jestem. – Pokręcił głową.

W trakcie wywodu Aleks wpatrywał się badawczo w Elizę, która zważała, by nie pokazać choćby gestem, że jest tym, co mówi, jakoś szczególnie zainteresowana. Pewnie obaj sobie wyjaśnili, kto jest tutaj „samcem alfa”. To dlatego, Aleksie, jesteś dzisiaj taki oszczędny w słowach i gestach! Ledwo się powstrzymała, by nie parsknąć śmiechem.

– To miło, że tacy się jeszcze zdarzają – rzekła, uśmiechając się, i pokiwała głową. – A ty także znasz się na takiej… albo innej technice?

Dojrzała przez moment zdziwienie na jego twarzy. Aha! Strzeliłam w dziesiątkę. Dyskutowaliście pewnie także o technice ciosów i kopów!

– Z techniką mnie raczej nic poważnego nie łączy, oprócz tych przyrządów, które widziałaś rok temu w autobusie – uśmiechnął się, wzruszając ramionami.

Bawiło ją, że oto gotów jest tłumaczyć się przed nią nawet w takich błahych sprawach.

– Cieszę się, że spotkaliśmy się choć na chwilę

– Spojrzała mu w oczy. – Lubisz szanty albo muzykę Oldfielda?

– Już chyba kiedyś mnie o to pytałaś… A o co dzisiaj ci chodzi?

Dojrzała iskierkę zainteresowania w jego oczach.

– Bo jutro z częścią grupy wybieramy się do Erina. Na wszelki wypadek zamówiłam dwa dodatkowe miejsca, ale w razie czego chętni się znajdą – mrugnęła.

Dostrzegła, że trochę go to dotknęło; zdradził go znowu krótki błysk w spojrzeniu. Dzisiaj ja tobą zakręciłam parę razy. Uśmiechnęła się.

– Mogę ci odpowiedzieć jutro z rana?

Odrzucił opadające na czoło włosy i na moment pokazała się blizna na skroni.

– Oczywiście! Nawet w ostatniej chwili. Tam zawsze biją się o miejsca. Aha! Jutro jest tam Portsmouth!

– Chyba też już kiedyś o tym mówiłaś albo skądś słyszałem.

Eliza poruszyła się na krześle i spojrzała za okno.

– Czy chcesz już wracać?

– Odprowadzisz mnie trochę dłuższym spacerem?

– spytała kusicielsko.

– Z największą przyjemnością!

Po drodze pozwoliła mu się pocałować w policzek. Należało ci się to, Aleksie, za męczarnie, jakie musiałeś dzisiaj ze mną przejść.

Była z siebie zadowolona.

*

Felcia, Anna i Adela czyściły gazon – ostatnie pielenie, ścinanie wyschniętych łodyg letnich bylin, przekopywanie kwater kwiatów jednorocznych. Felcia od kilku chwil stała i z uśmiechem przypatrywała się pracy Adeli.

– Ty jesteś lepsza niż glebogryzarka, Adelo. Ja bym robiła trzy dni to, co ty zrobiłaś w dwie godziny.

– No, to niech ci Ania powie, ile miałam do oporządzenia w „Zielonym Dworze”. Złapało się technikę, a poza tym lubię robić przy kwiatach.

– Wiecie co, ale ja mam już dość i proponuję kawę.

Felcia podeszła do kranu i zaczęła opłukiwać narzędzia, zerkając w kierunku gazonu.

– Idźcie powoli do środka, ja w pięć minut dokończę – rzuciła, nie przerywając pracy, Adela. – Szkoda byłoby to tak zostawić, a potem jeszcze raz tu wracać.

Gdy Adela weszła wreszcie do kuchni, Felcia właśnie zalewała kawę.

– No proszę, trafiłam!

– Byłaś przeze mnie monitorowana! – uśmiechnęła się Felcia i wskazała na okno.

– Ach, jak ja lubię tutaj być – Adela westchnęła głęboko, siadając przy stole. – Niedługo minie już rok, jak przyjechaliśmy. Z moich… chyba najbardziej ja i Diana przywykłyśmy. Henryk ma za mało roboty. – Spojrzała na Felcię i Annę. – Fizycznej… – uzupełniła, widząc niezrozumienie w ich oczach.

– Jeszcze trochę i się zacznie – pocieszyła ją Anna.

– Podziwiam ich… – Adela na moment zawiesiła głos – …no wiecie, Henryka i Adama, że od piątku, jak tylko Adam zjedzie z Gdyni, potrafią siedzieć nad papierami do niedzieli wieczór. A czasami jeszcze Stach Janik do nich przychodzi.

– Żal mi tylko Marysi, bo przedtem na Klausa czekała… – Anna ściszyła głos – …a teraz znowu na Adama. Chociaż on ostatnio zdradził mi w tajemnicy, że jeszcze tydzień, dwa i zamkną projektowanie – uśmiechnęła się.

– To nie jest źle! – klasnęła Felcia.

– Ryszard ma jutro przyjechać na ostatni zespołowy przegląd dokumentów projektu, żeby w każdej chwili być gotowym do ich uzgadniania – uzupełniła Anna wcześniejszą informację. – On mi ze wszystkiego zdaje relacje, bo twierdzi, że właścicielka ma obowiązek to wiedzieć.

– No tak, bo to ty będziesz odpowiadać za wydatki, podpisywać rachunki, faktury. – Felcia pokiwała głową. – Zresztą przecież jesteś… – tu zawahała się i zmarszczyła brwi – …to znaczy, tyle lat byłaś poznanianką i poza tym miałaś dobrą nauczycielkę księgowości w domu. – Podniosła palec. – Bo wiesz, Adelo, Jutka, jej mama, była księgową.

– Poza tym poznaniacy są wzorem gospodarności

– zgodziła się Adela.

– Ładujecie mnie, dziewczyny, co? – Anna roześmiała się. – Wiecie, że ja tego nie lubię i wolałabym przeglądać jakieś bedekery operowe… – mrugnęła. – A tak będę musiała składać podpisy na projektach, fakturach i Bóg wie na czym jeszcze. – Machnęła dłonią. – Ale zaczynam się na tych papierach powoli wyznawać i kto wie, czy niedługo nie stanę się specjalistką od prawa budowlanego i prowadzenia inwestycji… – zachicho­tała.

– Ja całe dorosłe życie zajmowałam się inwestycjami, rozbudową gospodarstwa, remontami, lubię to, a teraz… – Felcia ściszyła głos i spojrzała w kierunku drzwi – …muszę dzielić się tym z Janem.

– Jak to musisz?

– Bo wiecie… – Felcia nachyliła się ku środkowi stołu. – On chciałby tu odgrywać większą rolę – szepnęła, wykonując w powietrzu kółko palcem. – Z początku mnie to drażniło, pamiętasz… – Spojrzała wymownie na Annę. – Ale muszę mu oddać, że naprawdę miewa dobre pomysły, i cieszę się, że wreszcie ktoś mnie trochę odciąży; przecież ja też lubię sobie czasami poleniuchować – uśmiechnęła się szelmowsko.

Zaśmiały się wszystkie.

– Mnie trudno było zagonić Henryka do domu.

– Piersi Adeli zafalowały. – Dzięki temu zawsze był zdrowy, wyżywał się, realizował. Usiłował tą swoją pasją majsterkowania w drzewie zarazić Sebastiana, ale chłopak nie miał do tego żyłki. Jak tylko Henryk spuścił go z oka, natychmiast się urywał… Zawsze kręcił się przy mnie w kuchni i tak zostało.

– Tyle mi pomagał… pomaga. – Felcia złożyła dłonie. – Będzie kiedyś mistrzem kucharskim, że hej.

– To prawda – Anna zgodziła się z gospodynią.

– Ach, Adelo! Jak się cieszę, że Diana zdecydowała się na tę policealną szkołę w Słupsku. Opowiedz coś więcej, bo nie było okazji.

Adeli znowu oddech przyśpieszył, a na policzkach wystąpiły, jak to u niej w takich razach, pąsy.

– Pamiętacie, jak odważyła się w czerwcu pojechać do Słupska na kurs wychowawcy wypoczynku? Chodziło jej nie tylko o to, żeby się czegoś konkretnego nauczyć, chociaż to też, ale chciała przypomnieć sobie, jak to jest siedzieć w sali lekcyjnej, sprawdzić się, ocenić, czy jest się w stanie skupić, no wiecie…

Felcia i Anna pokiwały głowami.

– Chyba wcześniej radziła się w tej sprawie Elizy. One się dobrze dogadują… – uśmiechnęła się Adela.

– Tam mogła sobie z takimi jak ona dziewczynami i chłopakami porozmawiać i w rezultacie znalazła wyższą szkołę, gdzie złożyła papiery.

– Ale mam nadzieję, Adelo, że wybrała coś, co jej się przyda tutaj na wzgórzu… – zaniepokoiła się Anna, mrużąc oczy, a policzki Adeli znów pokryły się pąsem.

– Ona na to liczy… – odparła, spuszczając skromnie oczy. – Jeszcze w lipcu spotkały się we trzy: Kasia, Eliza i Diana i długo rozmawiały. Potem wybrały się razem do Słupska do dziekanatu jednej z uczelni i Diana wieczorem popłakała się ze szczęścia.

– I nic nam, Adelo, nie powiedziałaś? – fuknęła Felcia.

– Anna cały czas miała rajzefiber z tym sądem, potem Antek Gryka przyjechał, no wiecie.

– Ale co i jak załatwiła? Opowiedz, proszę – Anna uśmiechnęła się.

– Okazało się, że prodziekanem do spraw studenckich jest tam Kasi koleżanka ze studiów; jest doktorką – wyjaśniła Adela. – Diana, koniec końców, została przyjęta warunkowo, no i za pierwszy semestr płaci. Musi zdać jakieś dwa egzaminy wyrównawcze przed rozpoczęciem zimowej sesji, a jeśli zda je pomyślnie, będzie mogła przystąpić do egzaminów z pierwszego semestru. Boimy się o nią…

– Przecież ona jest silna, a do tego obrotna, to da sobie radę. – Felcia machnęła dłonią. – Tymi dołeczkami wszystkich sobie kupi…

– Bardzo dobrze, że zdecydowała się. – Anna klasnęła w dłonie. – Będzie miała Kasia fachową pomoc.

– Kasia nam zdradziła, że przy prowadzeniu pensjonatu w całości chce się oprzeć na naszych dzieciach.

– Adela znowu spąsowiała.

– I słusznie! – ucieszyła się Anna. – Felciu! Nie mogłybyśmy tego uczcić nalewką?

– Ty pijaczko… – zarechotała Felcia, zerwała się z krzesła, aż spódnica zakręciła się z łopotem, i podeszła do kredensu. – Mam tutaj w gotowości lekką anyżówkę. W sam raz na taką okazję.

– Same pijecie? O mnie zapomniałyście? – od drzwi dał się słyszeć głos Jana; wciągnął nosem powietrze.

– Anyżówka. Coś mnie w gardle drapie, więc przyda mi się leczniczo.

– Chłop to od razu wyczuje, gdzie piją – zaśmiała się Felcia. – Ale kawę zrób sobie sam!

Jan i bez tych słów zmierzał już w kierunku czajnika. Po chwili siedział przy stole z parującą filiżanką kawy

– To na czyją cześć pijemy? – spytał, spoglądając wokół. – Zdrowie pań, to oczywiste, ale…

– Za decyzję Diany, że ruszyła na studia! – wyjaśniła wesoło Anna.

– To ty, Janie, tutaj…? – Do kuchni wkroczył nieoczekiwanie Henryk Dziedzic. – Szedłem, żeby wyciągnąć cię na spacer, ale usłyszałem głosy i natychmiast skręciłem. – Podkręcił wąsa. – Kawa… i…. – pociągnął nosem – …coś na górne drogi oddechowe i zastałe kości – uśmiechnął się. – Skończyłem, Anno, ostatni rysunek! – Skłonił się przed nią z galanterią.

– A niech cię! To mamy kolejną okazję! – mrugnął Jan. – Studia Diany, a teraz twój skończony projekt.

– Czy jest tu kto?

Z sieni dało się słyszeć najpierw głośne szuranie buciorami, potem sapanie, a wreszcie w drzwiach pojawiła się pucołowata twarz Stacha Janika; wszyscy spojrzeli w tamtą stronę.

– Czy wy już też jesteście po kawie…? Nie! Dopiero pite! – odpowiedział sam sobie.

Jan poderwał się energicznie w kierunku kredensu.

– To było chyba z jakiejś sztuki: „Lubię, jak mi się służba żwawo krząta!” – zachichotała Felcia; kuchnia zatrzęsła się od śmiechu. – A nie mówiłam, że chłopy od razu wyczują, gdzie się pije? – dodała, gdy śmiech przycichł. – To mówisz, że wszyscy już po drodze wypili kawę? – Spojrzała na Stacha.

– No, jeśli najważniejszy reprezentant parafian, proboszcz, już miał wypitą, to znaczy pozostali też tak powinni mieć – zarechotał Stach. – Ale okazuje się, że wy innym tempem działacie, no i mnie się udało – łypnął wzrokiem na Felcię. – Ale przychodzę też z czymś…

– uśmiechnął się do Henryka, a potem spojrzał na Annę.

– Przeca ręce masz puste! – zaśmiał się Henryk.

– Bo to mam tu schowane… – Stach popukał się palcem po głowie i wywrócił oczami. – Nie trzeba będzie zwozić drewna z Podhala, gdybyś wybrał dom z bali, tylko znalazłem je tutaj.

– Dobrodzieju, do nóżek padam! – Henryk teatralnie pochylił głowę, machnął ręką i na koniec podkręcił wąsa. – Co, gdzie, jak?

– Łoj, łoj, łoj… – Felcia postukała kosturkiem w stół. – Wypijmy wreszcie, bo tak będziemy siedzieć do obiadu, a tu co chwila ktoś przyjdzie i z kieliszka będą nici.

Jan uzupełnił do pełna kieliszki i wszyscy w ciszy delektowali się smakiem anyżówki.

– Zanim, Stachu, opowiesz swoje, to ja jeszcze dokończę wam, kobiety, jak to było z Mikołajem, bo wy opowiedziałyście o swoich chłopach, a ja nie zdążyłam – powiedziała Anna, zwracając się do Adeli i Felci.

– Obgadywałyście nas? – Jan spojrzał groźnie na Felicję, a Henryk na Adelę.

– Było sporo lukru… – uspokoiła ich Anna. – Posłuchajcie mnie chwilę. Mikołaj właściwie potrafił zrobić wszystko… Umiał majsterkować jak wy… – spojrzała na Henryka i Stacha. – Potrafił gotować, prasować, tyle tylko… że zdarzało się takie coś raz na rok. Ale mnie to wystarczało… Byłam z nim bardzo szczęśliwa, tak jak wy – znów spojrzała na Felcię i Adelę.

Jan ponownie napełnił kieliszki.

– Ja też umiem i lubię majsterkować… – pochwalił się, zerkając niepewnie na Felcię.

– Wiem, dlatego im o tym powiedziałam – Felcia uśmiechnęła się do swojego mężczyzny. – Przyznałam też, że miewasz fajne pomysły, które mi się podobają…

– Poważnie…? – Jan rozejrzał się wokół. – To może już dokończmy tę anyżówkę, a potem niech Stach opowie o swoich balach.

Felicja pogładziła Jana po dłoni, spojrzeli po sobie; kieliszki biesiadników powędrowały do ust.

– Musiałem być dzisiaj w Szymbarku po haki, chodziło o takie nietypowe, a tam w hurtowni je mieli. Kiedy wyjeżdżałem z placu tej hurtowni, coś wjechało mi w dupę… – Stach zasłonił sobie usta, a wszystkich rozśmieszyło to jego zmieszanie. – Wyleciałem z auta i wrzasnąłem: krucafuks! Z dużej toyoty, co to siedziała mi… wiecie już gdzie, wysiadł facet i drapie się po nosie. Spojrzał na tył mojego poloneza, na pogięty zderzak, a potem na przód swojego auta. Podrapał się po łbie i spojrzał na mnie. Teraz mam pancerne auto, powiedział. Ani śladu zderzenia, i uśmiechnął się. Roz­złościł mnie tym jak cholera, bo przedtem tylko lekko się wkurzyłem. – Stach potoczył wokół rozbawionymi oczami.

– No, a gdzie to drewno? – Henryk rozłożył dłonie.

– Poczekaj, jeszcze jesteśmy na placu w hurtowni

– zarechotał Stach. – On mnie się pyta, po co ja przyjechałem do Szymbarka. To ja mu wkurzony mówię, że gówno go to, za przeproszeniem, obchodzi. – Wzruszył ramionami. – On na to, że niekoniecznie, bo gdybym miał jakiekolwiek potrzeby w zakresie drewna, to inaczej może mi wynagrodzić straty, i pokazał na zderzak. Zatkało mnie, a ten spokojnie mówi, że dwieście złotych to przecież jest nic, a jak mi coś u niego podpasuje, to mogę zarobić na kilkanaście takich nowych, nieklepanych zderzaków. No, to wtedy popatrzyłem na niego jak na wariata. A on do mnie, jak mi na imię, bo jemu Stefan. Zostaw tu swoje auto, powiada, biorę cię na pół godziny i zobaczysz, że będziesz zadowolony.

Stach łypnął okiem na Annę, a potem spojrzał na Henryka.

– Długo mnie jeszcze będziesz tak katował, przyjacielu? – jęknął teatralnie Henryk.

– Po pięciu minutach byliśmy za Szymbarkiem w lesie, a tam olbrzymie hale. W środku sezonowane drewno. Deski, kantówki, bale. To ja prosto do nich. Macam i kiwam głową, a on mi się przygląda. Różne grubości bali z sosny, jodły, świerku, modrzewia. Spojrzałem na niego, a on mówi, że czasami to aż z Podhala przyjeżdżają do niego.

– Co ty mówisz! – Henryk poderwał się.

– Zaprosił mnie na kawę… w takich maciupkich filiżankach. Minuta i było po kawie. – Stach machnął dłonią i zarechotał. – Masz tu wizytówkę, chce ciebie poznać i da ci upust jak cholera!

Podał wizytówkę Henrykowi i znowu zarechotał.

– To ja ci kupię w rewanżu nowy zderzak! – Henryk podkręcił wąsa.

– Tak sobie pomyślałem, że sam na to wpadniesz!

– Stachowi od rechotu aż zatrząsł się brzuch.

Szyby w oknach i wszystkie szkła w kuchni „Iskierki” dzwoniły przez dobrych kilka minut od śmiechu pijących przedpołudniową kawę.

*

Kasia spoglądała na Roberta i nie wiedziała, czy rzucić w niego czymś, czy wrzasnąć, czy też… Ubiegł ją. Potrząsnął delikatnie wyprostowaną dłonią, co pewnie miało oznaczać, żeby się nie denerwowała. Wolno podszedł do biurowej kuchenki, odstawił pustą paterę i z drugiej nałożył porcję ciasta na talerzyk. Podał go Kasi, po czym przysunął sobie krzesło do jej biurka i zaczął zajadać leżące na planie wycieczek nowego roku kawałki tortu mokka z bitą śmietaną, które zsunęły się wcześniej z patery.

– Przecież ja, żeby skleić te arkusze, mordowałam się w piątek chyba z pół godziny! – pisnęła Kaśka i zaraz chrząknęła.

– Popij sobie, Kasiu. – Robert ze stoickim spokojem wskazał na filiżankę z kawą. – Szarpnęłaś za paterę, łakomczucho, i się narobiło… – Wzruszył ramionami; Kaśka odchyliła głowę do tyłu i zawołała:

– No nie!

– Czy ty ją karmisz…? Bawicie się? – od drzwi dźwięcznie spytała Wanda.

Kasia oprzytomniała. Spojrzała na nią i stojącą obok niej Teresę, które nieoczekiwanie pojawiły się na progu biura.

– Cześć! – odezwała się stojąca tuż za nimi trzecia z dziewczyn, Monika.

– Nalewajcie sobie kawę, bierzcie łyżeczki i dołączajcie – nie odwracając głowy, rzucił Robert.

– Kasia z talerzyka, a my z biurka? – zdziwiła się Monika.

– Nie z biurka, tylko z pierwszej wersji planu na nowy rok – sprostował Robert.

– Fajnie… Podoba mi się – odezwała się Teresa.

– Macie od rana fantazję.

– Chciała zjeść, łakomczucha, wszystko sama…

– Robert wskazał głową na pustą paterę – …więc musiałem jej wydzielić.

Kaśka w końcu roześmiała się w głos; zaczęła jej się podobać zabawna sytuacja.

– Przez moment miałam wrażenie, że to sceneria jakiegoś wyuzdanego seksu – rzuciła Teresa, przyglądając się przez palce biurku pełnemu kawałków tortu i bitej śmietany.

– Czy ja wyglądam na Wielkiego Trzynastego? – Robert odchylił się w jej kierunku.

– A ja na hrabinę Koniecpolską? – dodała, uśmiechając się figlarnie, Kasia.

– Trzynastego nie lubię, szczególnie kiedy wypada w piątek, żadnej hrabiny nie znam, ale o seksie to i owo wiem – ubiegła Teresę uśmiechnięta Monika, przysuwając sobie krzesło do biurka.

Kaśka z wrażenia cofnęła brodę i wlepiła w nią oczy.

– Purnonsens – rzucił w powietrze Robert.

– To żaden nonsens – zaperzyła się dziewczyna.

– W Dziemianach też się uprawia seks. Dzieci biorą się chyba z seksu, czy może nie znam najnowszych doniesień?

Kaśka, Wanda, Teresa i Robert spoważnieli; spoglądali po sobie.

– Masz rację, Monika, i więcej o seksie nie dyskutujmy – Kasia uśmiechnęła się do Moniki. – Seks to w efekcie poważna sprawa, coś wiem na ten temat.

Teraz wszyscy pozostali spoglądali na Kasię dziwnym wzrokiem.

– No, co się tak na mnie patrzycie? Jestem w ciąży, a to wcale nie są żarty. – Kasia pokiwała głową.

– Ooo! Ale fajnie. To będzie chyba dziewczynka, bo lubisz jeść słodkie – uśmiechnęła się Monika.

– No dobra, kochani, kończmy ciasto, bo zaraz zaczną pojawiać się klienci – zachęciła Kaśka. – Uwzględniłam wszystkie wasze wycieczkowe propozycje.

Podniosła na łyżeczce kawałek tortu i wskazała palcem miejsce na planie wycieczek, które on zajmował.

– Kreta! – uśmiechnęła się Wanda.

– Jest też Lazurowe Wybrzeże. – Robert postukał łyżeczką miejsce, skąd przed chwilą zebrał trochę śmietany.

– Podoba mi się odkrywanie niespodzianek z planu. To może teraz ja! – Monika sięgnęła łyżeczką po kawałek tortu. – Lizbona! Nigdy tam jeszcze nie byłam!

*

Eliza podkurczyła nogi na krześle i naciągnęła na kolana bluzę od dresu.

– Pamiętacie mnie z zeszłego roku? Byłam wciąż przerażona, na nic nie miałam czasu, a teraz mam aż za dużo wolnego. Nie mogę się wprost doczekać, kiedy ruszę z Gdyni do Parchowa – wyznała radośnie babci i mamie.

– Tak było, dziecko. Wydoroślałaś – zgodziła się Anna.

– A już się bałam, że przegrasz. – Kasia pokręciła głową.

– Niedoczekanie twoje – pisnęła Eliza. – Wiecie, że zaplanowałam sobie przynajmniej raz na dwa tygodnie wyjście do teatru?

– Ooo! – Anna uśmiechnęła się do wnuczki. – A na co pójdziesz w pierwszej kolejności?

– Na Skrzypka na dachu!

– A może my też byśmy się z nią wybrały? – Anna spojrzała na Kasię.

– To byłoby super! – Elizie zaświeciły się oczy.

– Czytałam kiedyś, że Gruza[1] zrobił wielkie przedstawienie… – Anna wysunęła brodę i wydęła dolną wargę – …ale w pamięci mam seans w kinie na początku lat dziewięćdziesiątych. Byliśmy na nim z Mikołajem w „Bałtyku”[2]; chodziliśmy wspólnie w zasadzie tylko tam, chociaż mnie zdarzyło się bywać w „Rialto”, „Pałacowym”, Muzie” i „Warcie” – rozmarzyła się Anna. – Ach, byłam jeszcze kilka razy w „Apollu”; lubiłam ten długi pasaż prowadzący do niego przez bramę z ulicy Ratajczaka… W „Apollu” byliśmy na przykład na pierwszym filmie Beatlesów!

– Ale miało być o Skrzypku… – Kasia spojrzała na matkę.

– Kilka kawałków muzycznych z tego musicalu znałam wcześniej, ale kiedy zorientowałam się, że film wyprodukowany został w siedemdziesiątym pierwszym roku, a do Polski trafił dopiero w dziewięćdziesiątym pierwszym, zaskoczyło mnie to ogromnie. Pamiętam, że długo rozmawialiśmy o tym z Mikołajem i nie potrafiliśmy wytłumaczyć sobie, co to za ustrój był u nas, że nawet tak genialnego filmu nie mogliśmy kiedyś wcześniej zobaczyć… pewnie chodziło o dewizy. Albo z innych powodów Doktora Żywago… Ech… – Anna machnęła dłonią i spojrzała przytomniej na Kasię i Elizę. – Miałam, jak to zwykle, gdy szliśmy do kina, wafelki teatralne… One były pakowane po sześć i czasami zjadłam przy pomocy Mikołaja wszystkie – roześmiała się.

– I szeleściłaś w kinie?

– Mikołaj zawsze sykał, na początku seansu nigdy nic nie chciał, ale po godzinie wyciągał rękę i patrzył proszącym wzrokiem… – Przymrużyła oczy. – Wówczas na Skrzypku… pierwszego zjadłam przy prologu, jeszcze przed napisami, i jak zwykle smakował mi. – Oblizała się, a wraz z nią, uśmiechając się, Kasia i Eliza. – Po kolejnego sięgnęłam, kiedy Tewje zaśpiewał „Gdybym był bogaczem…”… pamiętacie tę piosenkę. – Popatrzyła na boki. – Ale kiedy wsłuchałam się w tekst, odechciało mi się. Mikołaj się zdziwił i spytał, czy coś mi się stało. Zawinęłam wafelka z powrotem w folię i schowałam… Pierwszy raz coś takiego mi się zdarzyło. Bardzo przeżywałam ten film, każdą scenę, słowa, muzykę. Taki… najprawdziwszy. Nie znam takiego drugiego… – Pokiwała głową.

– A ja w zasadzie większość filmów obejrzałam z DVD, chociaż z początku kupowałaś mi, mamuś, bajki jeszcze na taśmach, z łóżek polowych, pamiętasz? Miałam chyba wszystkie klasyczne bajki Disneya – Eliza uśmiechnęła się do Kasi.

– A potem kupowałam je na DVD, bo taśmy były zajeżdżone na amen – zachichotała Kasia.

– Wiesz, Kasiu, dlaczego… Bo jak ty wyjeżdżałaś, a Mikołaj miał te swoje procesowe sprawy, zaś Elizka odrobione lekcje, to zawijałyśmy się w koce, bo najlepiej się oglądało, kiedy na dworze było chłodno…

– Babcia robiła herbatkę malinową i kroiła szarlotkę albo drożdżówkę i oglądałyśmy albo moje bajki, albo Sissi, albo Dźwięki muzyki czy Anię z Zielonego Wzgórza

– A ze mną też je oglądałaś, często… Nie miałaś dość? – Kasia spojrzała na córkę.

– Nigdy… bo zawsze można się było do ciebie przytulić i… coś pojeść. Tak rzadko byłaś przecież w domu. – Eliza klepnęła matkę w dłoń. – Filmy dobrze znałam, a ciebie mniej – zachichotała.

Wszystkie trzy roześmiały się.

– A wiecie, że zaobserwowałam ciekawą rzecz?

– Kasia zamyśliła się. – Jakiś czas temu kupiłam do autokaru kasetę ze Skrzypkiem… próbowałam jej słuchać, ale nie mogłam się skupić. Znaczy, mogę go słuchać i oglądać tylko z wami… – Popatrzyła na matkę i córkę.

– Ile razy ten film obejrzałyśmy? – Eliza zmarszczyła czoło. – Ze sto razy?

– Kto wie… – odparła Kasia.

– Na pewno dużo za dużo, ale wciąż mam na niego ochotę – dodała melancholijnie Anna.

– A wiecie co, zdaniem Wiki, Olek jest taki zakręcony, że potrafi słuchać kilkanaście razy pod rząd tej samej piosenki, czy w ogóle jakiegoś utworu!

– To artystyczna rodzina… – Anna pokiwała głową.

– A on tyle lat był w wojsku… – mrugnęła Eliza.

– Ale wiedzę muzyczną i duszę artystyczną ma. Lubię słuchać, jak opowiada o muzyce, wtedy robi się taki… inny. – Kasia pomogła sobie gestem dłoni.

– Też to zauważyłam. Nawet głos mu się zmienia i oczy zapalają… Kiedyś powiedział, że tylko on i jego brat Marek nie uczyli się muzyki. Tamten był w technikum kolejowym, a Olek poszedł do wojska. Ich siostra Luba mówiła, że jak się spotykali wszyscy w święta Bożego Narodzenia, to głośno śpiewali kolędy, robili zawody w ich śpiewaniu: dziewczyny kontra chłopaki. Wszyscy mieli fajne głosy. Nie umawiali się, nie ćwiczyli, a improwizacje kolęd były znakomite. Ich rodzice też mieli ładne głosy… – westchnęła Anna.

– A dlaczego my o tym rozmawiamy? – Eliza raptem wzruszyła ramionami i spojrzała na boki.

– Bo mówiłyśmy o Skrzypku, a to musical z duszą, no i doszłyśmy do dusz artystycznych. To niedaleka droga… – uśmiechnęła się Anna.

– Dawno tak sobie nie pogadałyśmy… – westchnęła z zadowoleniem Kasia.

– Tutaj, w Parchowie, wszystko się zmieniło, prawda, dziewczynki? – Anna popatrzyła na nie; pokiwały głowami, mrużąc oczy. – Na Sołaczu nigdy tak długo nie rozmawiałyśmy… Kocham go, ale dobrze, że tu jesteśmy, prawda?

Znowu odpowiedziały jej skinienia głów Kasi i Elizy.

*

Pani Franciszka przyglądała się z zaciekawieniem pakunkowi trzymanemu przez Elizę.

– Co ty, dziecko, tutaj przytachałaś? To już nie ma teraz młodych dżentelmenów, żeby pomogli dźwigać młodej damie?

– Byli… – Eliza zachichotała. – Ale zaraz by chcieli przyjść na herbatkę, posiedzieć trochę… no, wie pani.

– A cóż w tym złego? Powiesz tylko z wyprzedzeniem, to zakręcę jakąś babeczkę albo placek z owocami. Antoni by się ucieszył, że znowu jest zapach w domu. On to uwielbia, a dla nas taka blaszka, nawet mała, to dużo za dużo…

– Ja też lubię domowe ciasto…! – zaśmiała się Eliza i postawiła karton na podłodze.

– A będziesz jadła, jak zrobię?

– No jasne!

– To jutro coś upiekę. A co byś chciała?

– Obojętnie, wszystko mi będzie smakowało!

– Tak samo mówi mój Antoni od sześćdziesięciu lat… – Pani Franciszka przymknęła oczy. – Przejrzę jutro stare kajety i coś zakręcę… ale zdradź mi, co tam przydźwigałaś, dziecko?

Jej oczy powędrowały na karton.

– Sprawiłam sobie odtwarzacz filmów DVD – odparła Eliza.

– To już ci telewizor nie wystarcza? W zeszłym roku prawie go nie włączałaś, a teraz widzę, że kółko na liczniku szybciej się kręci…

Pani Franciszka pokazała palcem na skrzynkę w przedpokoju.

– To pani…?

– Nie, dziecko, nie sprawdzam, ale spoglądam z przyzwyczajenia, może też z ciekawości i dla zabicia czasu

– uśmiechnęła się. – Wiesz, każdy pokój ma swój licznik, bo każdego letnika rozliczamy przecież oddzielnie.

– Pani Franciszka wykonała znany ruch palcami.

– Bo przez moment pomyślałam…

– Dziecko, to ty płacisz za energię, więc używaj, ile chcesz! – Franciszka spojrzała na Elizę z błyskiem w oczach. – Po czajniczku, który sobie sprawiłaś, licznik dostał większych obrotów, a teraz jeszcze się zwiększą – uśmiechnęła się. – A co tam będziesz oglądać, czego nie ma w telewizorze?

– Zdradzę pani… – Eliza spojrzała w kierunku kuchni; pani Franciszka dojrzała spojrzenie Elizy.

– No jasne, wejdź, zrobię ci herbatkę z sokiem, właśnie zagotowała się woda. – Zachęciła ją gestem do wejścia do kuchni. – Przyjdź czasami do mnie tak bez powodu…

Spojrzała znad kuchenki na siedzącą przy stole Elizę.

– Obiecuję… Miałam zdradzić, co będę oglądała… – przerwała Eliza, czekając na gospodynię.

Franciszka postawiła parującą malinową herbatę przed dziewczyną i przysunęła bliżej niewielką salaterkę z kruchymi ciasteczkami. Przysiadła naprzeciw Elizy.

– Pamięta pani, jak opowiadałam, że do Parchowa przyjechał z Ameryki we wrześniu ubiegłego roku brat przyrodni mojej babci, Władek Zalewski, z synem Maxem? – Eliza spoglądała na Franciszkę; ta skinęła głową. – Niedługo potem w Nowym Jorku wydarzyło się to piekło z wieżowcami…

– To była tragedia… Oni wtedy tam byli? – Franciszce powiększyły się oczy.

– Nie, wówczas byli jeszcze w Europie na wycieczce, ale Max miał w tych wieżowcach rozpocząć pracę od października – wyjaśniła cicho Eliza.

– Boże…

– Dowiedział się, że zginął jego niedoszły pracodawca i jeszcze ktoś z tego biura, w którym miał pracować. Kiedy wrócili do Ameryki, zgłosił się do wojska i teraz jest gdzieś w świecie, nie wiem gdzie… – Eliza umilkła.

Pani Franciszka spojrzała uważnie w jej oczy.

– Czy to twój… kawaler? – spytała cicho.

– Nie… – Eliza pokręciła głową. – Tutaj mam w zasadzie takiego… Igora z Kartuz … – wzruszyła ramionami – …ale Maxa bardzo lubię, myślę dużo o nim.

Elizie zaschły wargi; nagle poczuła łomotanie w sercu.

Pani Franciszka położyła rękę na dłoni Elizy.

– Będę się modliła, żeby wrócił – powiedziała cicho i pokiwała głową.

– Bardzo… bym chciała – wyszeptała Eliza.

– W kościółku na Świętojańskiej są dwie kapliczki: świętego Antoniego i świętego Judy Tadeusza… – Franciszka wpatrywała się w twarz Elizy. – Pierwszy jest patronem zagubionych… – pokiwała głową i na moment zamilkła; Eliza zwilżyła językiem wargi i przełknęła ślinę – …a drugi jest od spraw beznadziejnych. Obdziel ich swoją modlitwą w jego intencji sprawiedliwie, wysłuchają cię… A powiedz, co to za filmy będziesz na tej skrzynce oglądała? Jak to jest na tej strasznej wojnie, na którą pewnie pojechał twój Max?

Elizie rozszerzyły się oczy i znowu przełknęła ślinę. Pani Franciszka spoglądała na nią z dobrotliwym uśmiechem.

– Mądra jest pani… – Eliza z uznaniem pokiwała głową.

– Aa! Czekałem tam na herbatkę i pomyślałem, że zapomniałaś i poszłaś się zdrzemnąć. Przyszło mi do głowy, że może i ja zrobię tak samo. – Do kuchni wszedł, szurając papciami, pan Antoni. – Dosłyszałem jednak jakieś głosy. Też bym się napił herbatki z panną Elizą – uśmiechnął się. – A o czym tak sobie miło gawędzicie?

Antoni usiadł obok Franciszki i spojrzał na nią, a potem na Elizę.

– Zrobię ci tak jak nam malinowej… – Franciszka podeszła do kuchenki. – Rozmawiamy o wojnie, na którą wyjechał Max – rzuciła, wyciągając szklankę z kredensu.

– A kto to jest Max? – dopytał Antoni, spoglądając na Elizę; ta uciekła wzrokiem.

– To jest jej… – zaczęła Franciszka.

– Rozumiem – Antoni przerwał żonie, kiwając głową; Elizie znowu otwarły się szeroko oczy.

– Nie, ona ma tutaj… Igora, ale… – usiłowała wyjaśnić Franciszka.

Antoni nie spuszczał oczu z Elizy.

– Rozumiem… – powtórzył po chwili i znowu pokiwał głową.

– Przyniosła sobie odtwarzacz DVD, żeby oglądać filmy wojenne, ale takie współczesne – Franciszka wyręczyła Elizę, widząc, że ta milczy.

– Chcesz pewnie zobaczyć, jak jemu jest ciężko?

– Antoni ponownie spojrzał Elizie prosto w oczy; ta skinęła głową. – Każda wojna jest straszna…

Franciszka złapała go za dłoń; zamilkł na chwilę.

– Mieszkaliśmy na Woli… Od dziecka byłem harcerzem, nie przestałem nim być nawet w trzydziestym dziewiątym roku, jak skończyłem tutaj… – pokazał palcem na miasto za oknem – …Wyższą Szkołę Morską, ale nie zdążyłem wówczas nigdzie wypłynąć, bo miałem zamustrować dopiero w końcu września. Wojna zastała mnie w War­szawie. W końcu września, już po kapitulacji miasta,

Frania i jej rodzice przyjechali do nas. – Franciszka i Antoni uśmiechnęli się do siebie. – Kiedy przyszło Powstanie Warszawskie, należałem do batalionu „Parasol”; on był z Woli i tam właśnie operował. Byliśmy już wtedy małżeństwem dwa i pół roku. – Spojrzeli na siebie radośnie. – Drugiego sierpnia jakimś cudem Frania przedarła się do mojego oddziału, bo chciała być ze mną; została sanitariuszką. W domu zostali jej i moi rodzice… – Oboje przymknęli na chwilę oczy. – Wyganiałem ją do nich, ale bez przekonania. Niemcy rzucili na Wolę straszne siły. Baon próbował atakować, ale byliśmy bez szans. Z powstańczego rozpoznania mieliśmy doskonałą wiedzę, jakich zbrodni dopuszczają się Niemcy na wziętych do niewoli powstańcach, jak bestialsko traktują ludność cywilną. Spoglądaliśmy z przestrachem w kierunku, gdzie był nasz dom. Czwartego września dowiedzieliśmy się, że rozstrzelano wszystkich mieszkańców naszego i dwóch sąsiednich domów. Łzy zalewały nam oczy... Wtedy właśnie Frania powiedziała mi, że jest w ciąży.

– Antoni objął Franciszkę; zamilkł. – Tego dnia Niemcy popędzili tłum cywilów przed czołgami, prosto na nas. Cofaliśmy się aż do mostu Poniatowskiego; nasz oddział przeszedł na Starówkę. Powstanie udało nam się cudem przeżyć, choć po drodze…

Pokręcił głową i machnął dłonią.

– Panie Antoni… przepraszam, ale nie chciałam…

– wyszeptała Eliza; gospodarze spojrzeli na nią.

– Nie przepraszaj, dziecko, muszę to komuś opowiedzieć, bo nasz syn nie chciał słuchać…

– Nie mów tak – poprosiła Franciszka; skinął głową.

– Coś przyniosę… – Antoni poszurał papciami i niedługo wrócił z powrotem; w ręku trzymał książkę. – To jest Inny świat Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Coś ci przeczytam, ale najpierw wrócę do Powstania Warszawskiego.

Spojrzał na Franciszkę; ta przymknęła oczy.

– Za Wisłą były wojska rosyjskie, no i polskie… Nienawidziłem bolszewizmu, bo tak zostałem wychowany, ale wówczas marzyliśmy, żeby nam jednak pomogli w walce z Niemcami, czekaliśmy na ich atak. – Spojrzał na chwilę za okno. – Z tymi bydlakami spod znaku swastyki sami nie mieliśmy wtedy szans wygrać, a my, po traumie z Woli, chcieliśmy już tylko przeżyć i wychować nasze dziecko. – Objął żonę. – Tylko to jedno mieliśmy wówczas marzenie… – umilkł; popatrzyli na siebie z Franciszką. – Podczas czytania tej książki znalazłem słowa celnie nawiązujące do naszego położenia z czasu Powstania, pomiędzy Niemcami a Rosjanami.

Otworzył trzymaną książkę, ze środka wysunęła się kartka. Spojrzał na nią.

– A! To też jest ciekawe, ale najpierw cytat z książki…

Eliza dojrzała podkreślony na stronie na czerwono tekst.

– „Myślę z przerażeniem i głębokim wstydem o Europie przedzielonej na pół Bugiem, w której po jednej stronie miliony niewolników sowieckich modliły się o wyzwolenie z rąk armii hitlerowskiej, a po drugiej miliony nie dopalonych ofiar niemieckich obozów koncentracyjnych pokładały ostatnią nadzieję w Armii Czerwonej”[3] – przeczytał pan Antoni i spojrzał w oczy Elizy. – A teraz ta kartka. Kiedyś, gdy podczas jakiegoś rejsu byłem w Londynie, przeglądałem w pubie gazetę. Czekałem na kolegę, z którym walczyłem w Powstaniu; trafił do oflagu Gross-Born, potem po marszu śmierci do kolejnego w Sandbostel, po wyzwoleniu obozu wstąpił do dywizji generała Maczka, a po jej rozwiązaniu zamieszkał w Anglii.

– Przepraszam, ale jak to się stało, że…? – Eliza podniosła oczy na Antoniego.

– Wiem, dziecko, o co ci chodzi. Chyba Pan Bóg zlitował się nad nami i oszczędził takiego szlaku, jak miał August… ten mój kolega. Udało nam się cudem wydostać z kotła warszawskiego, schowaliśmy się na głębokiej wsi, a potem ruszyliśmy za frontem sowieckim, aż wróciliśmy tutaj... A wtedy w pubie moją uwagę przykuł tekst o generale Pattonie… – Zmarszczył brwi, widząc zdziwienie w oczach Elizy. – Nie wiesz kto to?

– Bardzo mało, tylko hasłowo…

– To amerykański generał z czasów drugiej wojny; mam książki jego i o nim. Pożyczę ci także brulion, do którego wpisywałem tłumaczenia co smakowitszych kąsków z tych książek oraz wielu innych. Ponieważ zaintrygował mnie tamten artykuł i pewne słowa, odpisałem je sobie wówczas do notatnika; to kartka z niego.

– Podniósł karteczkę. – Patton opisuje spotkanie z Władysławem Andersem w Afryce w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku: He told me, laughing, that if his corps got in between a German and Russian army, they would have difficulty in deciding which they wanted to fight the most[4]… To znaczy: Anders powiedział mi ze śmiechem, że…

– Wszystko zrozumiałam … – cicho weszła mu w słowo Eliza.

– Skończ już, Antoni, proszę. – Franciszka spojrzała na męża; ale ten tylko pokiwał głową.

– Moja siostra Lucyna też była sanitariuszką jak Frania… – Popatrzył na żonę, a potem przeniósł wzrok na Elizę. – Wszystkie sanitariuszki z oddziałów walczących na Starówce w pewnym momencie dostały polecenie ewakuowania się kanałami. Większość nie chciała tego zrobić, chciały zostać z żołnierzami do końca, niektóre trzeba było więc zmuszać dodatkowym rozkazem. Dzięki temu część z nich udało się ewakuować z Warszawy. Lucyna miała swojego chłopaka w oddziale. On tam został… Wszyscy myśleli, że to jej chłopak; ja też – pokiwał głową. – Kiedy na Starówce było już beznadziejnie, część przebiła się poza nią. Pozostali walczyli do ostatniej chwili, a potem próbowali jeszcze wyrwać się także kanałami. Przy wielu włazach czekali już Niemcy. Bardzo często od razu zabijali wychodzących. Kiedy jej o tym opowiedziałem, spytała, czy wśród nich był Zbysław. Chodziło o dowódcę jej plutonu, młodzieńca, podobnie jak ja, już po studiach. Potwierdziłem zasłyszaną pogłoskę, że jego również zabili. Jej oczy wypełniły się łzami i odeszła na bok bez słowa. Wtedy tak jakoś szczególnie, aż do trzewi, zrozumiałem, że wojna jest straszna, a to powstanie…

Przygarnął Franciszkę.

Oczy Elizy zrobiły się okrągłe. Przełknęła ślinę. Miała nieodparte wrażenie, że nie opowiedział jej tego bez powodu.

– Rok przed maturą zabrałam się do czytania książki o powstaniu, takiej grubej, Zośka i Parasol, chyba... – zaczęła, żeby tylko coś powiedzieć, bo zupełnie nie wiedziała, jak zareagować na ostatnie słowa Antoniego. Przerwała jednak, bo wpatrywał się w nią z niezwykłą intensywnością.

– A teraz dałabyś już radę przeczytać? – spytał.

– Tak, bardzo bym chciała – odparła cicho.

– Dostaniesz ją, tę książkę także… – wskazał na leżącą przed nim – …ale dam ci też materiały o… rzezi Woli. Gdyby udało ci się znaleźć jakąś książkę o tych zdarzeniach, to wówczas kup, choćby tylko dla nas – przerwał na chwilę. – Warto wiedzieć w szczegółach, co ci Niemcy zrobili Warszawie, zanim ją doszczętnie zburzyli.

W kuchni zapadła cisza.

– A kiedy będziesz miała jakiś inny ciekawy film, możesz mi powiedzieć, może i ja się skuszę – uśmiechnął się niespodziewanie. – Chociaż teraz wolę już komedie lub romanse...

Eliza odwzajemniła się nikłym uśmiechem. Pocierała czoło dłonią, zastanawiając się, dlaczego Franciszka i Antoni łączą ją z Maxem; przynajmniej tak jej się wydało. Przecież powiedziałam im, że mam Igora…

– To ja już chyba pójdę – powiedziała po chwili, unosząc się. – Spróbuję podłączyć i uruchomić tę maszynę. – Wskazała na pakunek w przedpokoju. – Nie mam jeszcze nic takiego do roboty, więc na dzisiaj pożyczyłam sobie od kolegi film Mission: Impossible z Tomem Cruisem.

– Ja to pamiętam Fijewskiego, Dymszę, Grossównę, Gregory’ego Pecka, albo Marylin Monroe, ale jakiegoś… Cruise, nie znam.

Pan Antoni wzruszył ramionami i machnął ręką.

Eliza idąc do siebie, zastanawiała się, dlaczego kiedyś nie obejrzała tego filmu. Pamiętała, że mówiło się o nim dużo, nawet przypomniała sobie olbrzymi baner z tym tytułem wiszący przy kinie „Bałtyk”. Pewnie dlatego, że wolałam słuchać muzyki, albo oglądać z babcią Dźwięki muzyki czy inne ramoty z domowej filmoteki. Zaśmiała się. Montaż odtwarzacza nie zajął jej wiele czasu. Była z siebie rada, kiedy po włożeniu filmu do wysuwanej szufladki po chwili na ekranie rozpoczęła się projekcja. Starała się zrozumieć, o co chodzi, chociaż akcja zmieniała się błyskawicznie. Ethan Hunt, agent rządowej jednostki służb specjalnych, zostaje przerzucony wraz z innymi agentami do Pragi, aby zatrzymać zdrajcę przed sprzedażą tajnych dokumentów. Praga mi się podoba; uśmiechnęła się. Bardzo filmowe miasto. Przypomniała sobie, jak pojechała tam dwa lata temu z mamą i podczas ostatniego spaceru jadły lody na moście Karola…

Znowu gonitwa i znowu trup. O cholipa! Trup w ogóle ściele się tu gęsto, ale Ethan – Tom Cruise, ciągle uchodzi z życiem. Nieoczekiwane zwroty akcji wciągnęły ją. Starała się oglądać film na wesoło i nie angażować się w jego treść. Nie pogubiła się w fabule, a nawet bezbłędnie przewidziała finał. Na końcu bowiem okazało się, tak jak obstawiała, że to szef Ethana stworzył całą intrygę, spowodował śmierć prawie całego zespołu agentów, ale pozytywny bohater wychodzi zwycięsko z wszystkich perypetii. Nie dziwię się, że kiedyś do kin waliły tłumy na ten film. Hmm… Max w sytuacji podobnej jak Ethan?

Zmarszczyła brwi. Nie! Max bierze pewnie udział w czymś zupełnie innym, poważniejszym, nie w takiej maskaradzie jak ta, typu „zabili go i uciekł!”.

Boże! Co ja znowu wymyślam!

Siedlisko gorących serc

Подняться наверх