Читать книгу Amulet - Roma J. Fiszer - Страница 6
Rozdział 1
ОглавлениеDni, tygodnie, miesiące od majowych rozważań na klifie w Mechelinkach pędziły Marcie jak szalone. Szybko przeszło lato. Praca w korporacji nie była uciążliwa, chociaż wszechobecne procedury, na wszystko i cokolwiek, irytowały ją. Mimo to w ocenie szefów była osobą, która bardzo dobrze się w nich orientuje, więc szybko awansowała na szefową zespołu kontroli jakości dokumentacji projektowej oprogramowania. Z początku miała pewne obawy, czy podoła temu zadaniu, ale w trakcie dłuższej rozmowy z kierownikiem działu ten ją przekonał, że da sobie radę.
– Przecież nie musisz wchodzić w merytorykę, a oceniasz i nadzorujesz powstawanie dokumentacji na podstawie procedur – uspokoił ją.
Procedury, które regulowały całą produkcję, w tym powstawanie dokumentacji projektowej oprogramowania, były zmorą wszystkich pracowników, szczególnie tych, którzy dopiero rozpoczynali pracę w firmie. Marta, co ją samą na początku pracy w firmie zdziwiło, potrafiła sobie wmówić, że to ma sens, i nie przeżywała katuszy jak inni.
– Marta, ogarniasz sprawę najlepiej w dziale, więc się nie dziw, że stawiam na ciebie – skomplementował ją szef działu na zakończenie tamtej rozmowy.
Musiała w związku z tym opracowywać plany i harmonogramy tworzenia dokumentacji, współpracować w ich powstawaniu z kierownikami poszczególnych projektów, dzięki czemu szybko poznała od podszewki wszystkich pracowników działu. Starała się nie być upierdliwa, jak się powszechnie określało nadmierną skrupulatność osób funkcyjnych, stąd była lubiana przez koleżeństwo i wszyscy starali się zmieścić w terminie oraz utrzymać nakazaną określonymi procedurami formę dokumentów. Potrafiła wszystko zorganizować sobie tak, by zawsze ze wszystkimi zaplanowanymi działaniami zmieścić się w czasie. Krążyła między poszczególnymi salami, w których pracowali programiści i dokumentaliści, dzięki czemu godziny w pracy szybko jej upływały i czasami ze zdumieniem zauważała, że zbliża się czas wyjścia do domu.
W trakcie studiów zastanawiała się nieraz, jaka jej się po nich trafi praca. Wybrała pracę dyplomową na temat zarządzania transportem kontenerowym i często w ramach zbierania materiałów do niej bywała w oksywskiej bazie kontenerowej. Tam właśnie poznała nieco starszą od siebie dziewczynę, która podpowiedziała jej, aby po studiach spróbowała się zatrudnić w pobliskiej firmie IT, to nie będzie musiała jak ona spędzać czasu na placu manewrowym.
– No, nie dziw się! Mam też kask jak kadra inżynieryjna – wskazała na regał, gdzie leżał jej biały kask – i czasami muszę tam pójść. – Jej palec powędrował w kierunku placu, na którym trwał nieustanny rozładunek i załadunek kontenerów. – Ostatecznie piszesz o tym pracę, jeśli dotąd tego nie zauważyłaś. – Roześmiały się obie.
Marta jakoś nie widziała siebie na placu manewrowym, więc ostatecznie trafiła do firmy, w której pracowała już trzeci rok. Miała początkowo, jak inni, swój boks w dużej sali pełnej podobnych boksów, ale kiedy awansowała na szefową zespołu kontroli jakości dokumentacji projektowej oprogramowania, trafiła do pokoju wspólnego z kolegą, który szefował zespołowi kontroli jakości oprogramowania. Ich praca się zazębiała, a on był uczynny i zawsze znajdował czas, żeby wytłumaczyć jej zawiłości nazewnictwa informatycznego. Doszła do takiej wprawy i ogólnej znajomości technik programistycznych, że potrafiła zrozumieć fachowe dyskusje informatyków, pod warunkiem że nie dotykały wyrafinowanych szczegółów technologii programowania. Nie oznaczało to, rzecz jasna, że stała się fanką programowania, ale nadążała za tokiem dyskusji, które często toczyły się przy sąsiednim biurku.
Marcin, bo tak miał na imię kolega siedzący razem z nią w pokoju, zazdrościł jej zmysłu organizatorskiego. Na ogół takie słowa padały podczas wspólnie celebrowanej kawy, którą niezmiennie zaparzała sobie o czternastej, a wówczas dopijając jej ostatnie łyki, wydymała wargi i rzucała z uśmiechem:
– Ostatecznie jestem absolwentką organizacji zarządzania.
Kończyło się to zawsze wspólnym śmiechem, po czym wkrótce ona wczytywała się w ostatnie maile poczty wewnętrznej, zaglądała do repozytorium dokumentów, czy wszystko powstaje zgodnie z harmonogramem, porządkowała biurko, szła umyć swój kubek, punkt piętnasta wyłączała komputer i przysuwała fotel do biurka. Marcin spoglądał na nią z lekką zazdrością, a po jej wyjściu pracował często do osiemnastej.
Marta nie czuła się zmęczona ani zestresowana po ośmiu godzinach spędzonych w pracy, więc kiedy tylko przekraczała drzwi firmy, zaczynała myśleć o Marku. W drodze do Mechelinek wymieniała się z nim esemesami pełnymi serduszek i buziaczków i umawiali ewentualne spotkanie.
Markowi po ukończeniu Wyższej Szkoły Bankowej udało się pozostać na uczelni dzięki umiejętności rozmawiania z każdym na każdy temat. Znalazł pracę w dziale grantów naukowych, a ostatnio zaczął poważnie myśleć o studiach MBA1, bo w przyszłości chciał zostać specjalistą administracji biznesowej, pracę zaś na uczelni traktował jako przejściową.
Któregoś dnia we wrześniu, kiedy spotkał się z Martą pod zegarem wiszącym na elewacji Urzędu Miasta i trzymając się za ręce, ruszyli spacerem wzdłuż alei Piłsudskiego w kierunku morza, z tajemniczą miną oznajmił:
– Mebluję mieszkanie.
Marta z wrażenia stanęła w miejscu, zrobiła oczy i już chciała go o coś dopytać, kiedy ten sam odpowiedział na jej niezadane pytania.
– Wujek, który prowadzi biuro pośrednictwa sprzedaży mieszkań, naraił mi małe dwupokojowe mieszkanie. Cena była niezwykle okazyjna, więc nie było co się zastanawiać. Część wpłaty sprezentowali mi rodzice, a na resztę wziąłem dziesięcioletni kredyt.
– Ale co, gdzie? Nic mi nie mówiłeś?! – wyraziła zdziwienie.
– Trafiło się! Dobre miejsce, niedaleko stąd, na Legionów. Mieszkanie po remoncie, a właściciel potrzebował szybko je sprzedać. Mam wielu znajomych w bankach, podpowiedzieli mi, jak i gdzie załatwić nieduże raty kredytu.
– No, to jesteś wyjątkowy szczęściarz! – pochwaliła i pokiwała głową z uznaniem.
– Podwójny szczęściarz! – odparł, obejmując ją. – Raz, że poznałem ciebie, a dwa, że trafiło mi się takie mieszkanie. Pomożesz mi je urządzić? – wypalił niespodziewanie.
Marta uniosła brew.
– A ono stoi puste? Bo mówiłeś, że jest po remoncie? – zaciekawiła się.
– Właściwie… to jest umeblowane, ale może byś podpowiedziała, czy czegoś tam czasem nie zmienić?
– A dlaczego akurat ja? – spytała zalotnie.
– Siostra miewa fajne pomysły, ale nigdy nie ma czasu, mama jest zwolenniczką staromodnego stylu, a ty… jesteś przecież moją dziewczyną, no i kto wie… – przerwał w pół zdania, zasłonił usta dłonią i tylko oczy mu zza niej błyszczały uśmiechem.
Marcie zrobiło się ciepło na sercu. O nic więcej nie pytała, tylko pocałowała go w policzek. Przyjęła zaproszenie. Wtedy Marek, dumny jak paw, wyciągnął z kieszeni klucze.
– Będę mógł wychodzić kwadrans przed ósmą do pracy. Skończą mi się długie dojazdy z Oksywia – pochwalił się.
– No, to jesteś wygrany. Ale ja do pracy też nie mam daleko i zawsze jadę na siedząco – prychnęła.
– No tak. Wiem. To co, chcesz je zobaczyć?
– No jasne! Musimy to jakoś uczcić, więc wróćmy w takim razie kupić coś do kawy w Arkadii na Lipowej.
Pociągnęła go za rękę.
– Patrz! A ja nawet o tym nie pomyślałem. Ależ ze mnie jest… – Machnął ręką. – Co prawda alkohol już tam czeka – mrugnął.
– Alkohole, jak wiesz, darzę szczerą ambiwalencją – zaśmiała się – ale dobre ciacho chętnie zjem. Nie wypada pójść z pierwszą wizytą do ciebie z pustymi rękami.
– No, wstyd mi. Normalnie wstyd! A gdzie jest ta… Lipowa? Ja ulic w centrum Gdyni właściwie nie znam!
– Cofniemy się kawałek do Bema – wskazała w kierunku Urzędu Miasta – i idąc nią, niedaleko za teatrem miejskim będzie Lipowa i cukiernia Arkadia.
– Nie słyszałem o takiej ulicy… – Marek pokręcił głową.
– Bo ja się zadawałam z dziewczyną, której dziadek budował, można tak powiedzieć, Gdynię. Znam ten cały fyrtel! – Zatoczyła ramieniem łuk. – Właściwie dzisiaj ta ulica nosi nazwę Żołnierzy Pierwszej Armii Wojska Polskiego, ale przed wojną to była Lipowa. Starzy gdynianie do dzisiaj ją tak nazywają – wyjaśniła. – Kiedy miałyśmy jakieś wolne godziny albo po prostu ochotę przespacerować się po lekcjach, gdy było ciepło, chodziłyśmy z koleżankami do Arkadii na ciacho albo do Marioli na lody – machnęła kciukiem za siebie.
– A ta Mariola to gdzie jest?
– Blisko twojego mieszkania. Na rogu Ejsmonda i Prusa, przy dawnym stadionie Arki. Teraz tam są już tylko korty, a kiedyś był piękny stadion.
– Mało znam ten cały fyrtel, jak mówisz. Mój szlak, jeśli już przyjeżdżałem z Oksywia do centrum, to na Skwer Kościuszki, do Centrum Gemini, jakiegoś pubu, na plażę, bulwar czy do Teatru Muzycznego.
– Jasne, rozumiem. O! Widzisz? To jest Arkadia. – Marta wskazała na przeszkloną witrynę cukierni po drugiej stronie ulicy. – Dzisiaj kupię ciacho, a na drugi raz dostaniesz jakiś drobiazg, bo najpierw muszę rozejrzeć się po mieszkaniu.
Marek spojrzał badawczo na Martę, ale po chwili jego twarz rozjaśniła się uśmiechem.
– Niby jesteś z Mechelinek, a tutaj wszystko znasz.
– Bo ja jestem światową dziewczyną!
Musnął ją przelotnie w policzek. Po kilku minutach szli już z niewielką paczuszką pełną ciastek oraz herbatą, paczką kawy i śmietanką, które dokupili w sklepie obok. Okazało się, że Marek nic z tych rzeczy także jeszcze nie miał.
– Ale jakieś filiżanki czy czajnik już chyba masz, co? – Marta zmierzyła Marka wzrokiem, kiedy ruszyli Krasickiego.
– No… mam. Jest tam też wiele innych rzeczy, ale najbardziej odczuwa się brak… kobiety – rzucił Marek niby w powietrze, ale omiótł Martę powłóczystym spojrzeniem.
– Nie da się ukryć, że jestem nią – zachichotała.
– Ostrzegam, że dzisiaj zostawiłem trochę bałaganu, bo spałem tam pierwszy raz i do nocy wypakowywałem szklanki, talerzyki i takie tam, a potem jeszcze oglądałem długo sport. Nie mogłem z emocji zasnąć.
– Sportowych…?
– Nie, że pierwszy raz spałem we własnym mieszkaniu.
– A rano nie było cię pewnie komu obudzić, co? – Marta zajrzała mu w twarz.
– No, trochę jakby – zaśmiał się w głos.
Niedługo stali pod jego domem.
– Znam także i te okolice, bo czasami docierałyśmy aż tutaj od Wzgórza Maksymiliana.
– A po co?
– A po to, żeby dłużej pospacerować. Potem szłyśmy w dół, skąd teraz przyszliśmy, i albo skręcałyśmy w prawo w Ujejskiego, żeby pójść do Marioli na lody czy na Polankę Redłowską, albo szłyśmy dalej, żeby skręcić obok „trójki”, w kierunku bulwaru.
– Wszystko tutaj znasz!
– A jak! Stąd, jeśli pójdziesz pod górę ulicą Kopernika, szybko znajdziesz się na Płycie Redłowskiej, tamten duży jasny gmach to liceum, „szóstka”. W niej też składałam papiery, ale dostałam się do „dziesiątki”, na Władysława IV, tak jak chciałam. Blisko masz przychodnię i przystanek z kilkoma autobusami. – Wskazała głową. – Dobry punkt.
– Szkoda tylko, że to jest stare budownictwo.
– A ja bym się z tego akurat cieszyła.
– Dlaczego?
– Bo może te stare mieszkania nie są tak strasznie akustyczne jak te z wielkiej płyty. Bywałam czasami u koleżanek i jak ktoś za ścianą kichnął, to myślałam, że to u nich w mieszkaniu, i już chciałam życzyć zdrowia.
Zaśmiali się obydwoje.
Marta w przedpokoju szybko zrzuciła sandały, rozejrzała się pobieżnie i weszła przez otwarte drzwi do kuchni.
– Nie idź dalej, póki nie uprzątnę łóżka! – krzyknął Marek i zniknął za drzwiami po prawej stronie.
Marta wzruszyła ramionami.
Postawiła ciastka i pozostałe zakupy na stole i lustrowała pomieszczenie. Ładne gustowne mebelki, skonstatowała. Robione na miarę, w miłym miodowym kolorze. Ani za jasnym, ani za ciemnym. Do tego stół i dwa krzesła, lampa na wysięgniku nad stołem, ale na suficie jeszcze jedna, oświetlająca całość. Poza tym dodatkowe światła pod wiszącymi szafkami i nad umywalką. Całkiem nowa kuchenka gazowa; przejechała po niej dłonią. Dobrze, że biała i krajowa. Jakby co, łatwiej naprawić. Lodówka taka wysoka jak nasza, metr czterdzieści. Pamiętała, bo przed wakacjami wymieniali w domu wysłużoną trzydziestoletnią i do takiej wysokości lodówki przekonała mamę. Uchyliła drzwi zamrażalnika. Pusto. Uśmiechnęła się. Uchyliła drzwi lodówki. Rozpoczęta kostka masła na talerzyku, paczka żółtego sera, dwa jogurty. Tym razem wstrząsnął nią głośny śmiech.
– Z czego się chichrasz? – doszedł ją głos Marka, który właśnie stanął w progu kuchni.
Wolno przymknęła drzwi lodówki.
– Z twoich zapasów! – Wskazała głową na lodówkę.
– Zastanawiałem się, czy ją w ogóle uruchamiać, ale jak już jest, to czemu nie. – Wzruszył ramionami. – Kiedyś będzie w niej więcej wszystkiego.
Marta machnęła dłonią.
– Bardzo podoba mi się kuchnia – oznajmiła. – O! I jeszcze śliczna kraciasta zazdrostka w oknie. Słońce jest tutaj od rana do wczesnych godzin popołudniowych. Podobnie jak u nas.
– Naprawdę podoba ci się kuchnia? – spytał Marek, jakby spodziewał się usłyszeć inną opinię.
1 MBA – Master of Business Administration – studia zarządzania (administrowania) biznesem. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki