Читать книгу Roman by Polański - Roman Polański - Страница 8

1

Оглавление

Jak daleko sięgam pamięcią, granica między fantazją a rzeczywistością była u mnie zawsze beznadziejnie zamazana. Potrzebowałem niemal całego życia, by zrozumieć, że właśnie w tym tkwi klucz do istoty mojej egzystencji. To zatarcie stało się wprawdzie przyczyną wielu zmartwień, spięć, rozczarowań, a nawet prawdziwych katastrof życiowych, ale również otworzyło przede mną drzwi, które bez tego pozostałyby na zawsze zamknięte.

Chłopcu dorastającemu w komunistycznej Polsce sztuka i poezja, fantazja i marzenia wydawały się o wiele bardziej realne niż ciasne granice świata, w którym rósł. Już we wczesnej młodości uświadomiłem sobie, że zasadniczo różnię się od otaczających mnie ludzi. Żyłem w osobnym, własnym świecie, wyczarowanym przez wyobraźnię.

Kiedy oglądałem wyścig kolarski w Krakowie, zawsze to ja byłem zwycięzcą. Kiedy szedłem do kina, to ja byłem bohaterem albo stojącym za kamerą reżyserem. W teatrze, siedząc na galerii, ani przez chwilę nie wątpiłem, że prędzej czy później to właśnie ja – na scenach Warszawy, Moskwy, a może Paryża, tej odległej i romantycznej stolicy kulturalnego świata – przyciągnę spojrzenia tłumu. Wszystkie dzieci od czasu do czasu puszczają w ten sposób wodze fantazji. Jednak w przeciwieństwie do większości, która wkrótce godzi się z szarzyzną codziennego życia, ani przez chwilę nie wątpiłem, że moje sny któregoś dnia się spełnią. Byłem głupio i naiwnie przeświadczony, że jest to nie tylko możliwe, ale nieuchronne, z góry ustalone, równie nieuniknione, jak ta ponura egzystencja, która była mi pisana.

Przyjaciele i najbliżsi, przyzwyczajeni do kpin z moich wybujałych ambicji, szybko zaczęli traktować mnie jak błazna. Uwielbiałem bawić otoczenie, więc beztrosko grałem tę rolę. Tym bardziej że piętrzące się przede mną przeszkody udawało mi się nieraz pokonać wyłącznie dzięki fantazji.

*

Nie tak dawno temu, pewnego styczniowego wieczoru, jedno z moich dziecięcych marzeń ziściło się w paryskim teatrze Marigny – i to w stopniu, który przerósł moje oczekiwania. Miałem wejść na scenę w kostiumie Mozarta, w stylowym surducie i upudrowanej peruce, w podwójnej roli: reżysera i aktora.

Salę wypełniali ludzie, których dziennikarze określają zwykle mianem śmietanki towarzyskiej – politycy, gwiazdy filmowe, znane osobistości. To oczywiście schlebiało mojej próżności, mile łechtało ambicję, lecz sercem byłem z przyjaciółmi, którzy przybyli tu z daleka, by dodać mi otuchy swą obecnością. Dzięki nim czułem, że mam – w najszerszym sensie tego słowa – rodzinę.

Graliśmy Amadeusa Petera Shaffera. W sztuce venticelli – dostarczyciele plotek – zapowiadają i komentują akcję niby antyczny chór. Stojąc za kulisami, łowiłem ich jadowite szepty: jakbym słyszał niewyraźny szum głosów dobiegających z przeszłości. Niektóre karciły mnie za moje wieczne mrzonki, inne dodawały mi otuchy. W tamtej chwili rzeczywistość i fantazja stopiły się w jedno, granica między nimi zatarła się na dobre.

Kiedy wszedłem na scenę, zacząłem grać tak swobodnie i bez zahamowań jak w dzieciństwie, podczas występów przed przyjaciółmi. A jednak przeżywając tragedię ostatnich lat życia Mozarta, zacząłem znów śnić na jawie. Nagle doznałem objawienia, że pośród różnych, pozornie chaotycznych, wydarzeń mojego życia wije się jakaś teatralna nić, która łączy tryumfy i porażki, radości i smutki, okresy namiętności i rozpaczy. Pośród ledwo dostrzegalnych za światłami rampy twarzy trudno mi było odróżnić te realne od duchów przeszłości. Miałem wrażenie, że gram dla wszystkich przyjaciół, dla wszystkich, których kochałem i kocham, dla żywych i dla umarłych.

Amadeus dobiegł końca. Na widowni rozbłysły światła. Publiczność zgotowała nam gorącą owację na stojąco. Wielokrotnie wywoływano nas przed kurtynę. Oszołomiony poszedłem potem do pobliskiego lokalu, do którego zaglądam od lat. Tam, pod wpływem szampana, odkryłem, że pomieszanie teraźniejszości z przeszłością trwa nadal. Oblewanie naszego tryumfu przywodziło na myśl chwile, które przeżyłem w Londynie, Nowym Jorku, Los Angeles i – ostatnio – w Warszawie.

Niespełna rok wcześniej pracowałem nad Amadeusem[1] w Warszawie. Stan wojenny uniemożliwił teraz wielu moim polskim przyjaciołom przyjazd na premierę do Paryża. Nawet mój ojciec, który z zasady nie opuszczał takich okazji, nie mógł wyjechać z Krakowa.

„Wojna”, jak mówiono w Polsce, rzuciła ponury cień na to, co mogło być jednym z kulminacyjnych, najbardziej radosnych momentów mojej kariery. Warszawska premiera miała szczególnie wzruszającą wymowę: przybyło na nią wiele osób, które wywarły na mnie wpływ i uczyniły mnie tym, kim jestem dzisiaj. Ponowne spotkanie tych ludzi, rozmowy o przeszłości, odwiedziny miejsc, których nie widziałem od czasów dzieciństwa – wszystko to sprawiło, że wspomnienia powróciły szeroką falą.

Dziecko postrzega rzeczy w sposób ostry i natychmiastowy; w starszym wieku doznania nie osiągają już nigdy takiego stopnia intensywności.

Moje pierwsze wspomnienia dotyczą ulicy Komorowskiego w Krakowie; mieszkaliśmy tam, kiedy miałem cztery lata. Nad każdą bramą widniało wyrzeźbione w kamieniu secesyjne zwierzę – słoń, żubr lub jeż. Mityczna bestia spod numeru 9 była ohydną hybrydą: pół orłem, pół smokiem. W tym czasie stosunkowo nowy dom pachniał świeżą farbą. Na drugim piętrze były dwa mieszkania. Nasze znajdowało się po prawej stronie – nieduże, widne, słoneczne i, jeśli nie liczyć tradycyjnych kaflowych pieców, nowoczesne. Okna dwóch pokoi wychodziły na spokojną mieszczańską ulicę Komorowskiego. Na tyłach budynku znajdował się targ, na którym panował ożywiony ruch. W tamtych latach chłopki chodziły po domach, sprzedając jaja i masło; płynący od nich zapach wiejskiej zagrody mieszał się z rozkosznym aromatem bochenków świeżego chleb,a dostarczanych przez roznosicieli z piekarni.

Matka miała zamiłowanie do porządku. Wszystko w mieszkaniu lśniło jak lustro. Jedyną wysepką bałaganu był składzik przylegający do bocznej ściany balkonu, wypełniony różnymi rupieciami, wśród których znajdował się tajemniczy przyrząd. Ojciec twierdził, że to urządzenie wskazuje, kiedy kłamię. Sama myśl o istnieniu w domu takiego aparatu doprowadzała mnie do rozpaczy. Ów „domowy wykrywacz kłamstw” pojawiał się, ilekroć podejrzewano, że mijam się z prawdą. Dużo później rozpoznałem w tym paskudztwie zdezelowaną nocną lampkę o niezwykle wyszukanym kształcie.

Choć ojciec nie był człowiekiem zamożnym, niczego mi nie brakowało. Pod wieloma względami byłem jednak dzieckiem trudnym, rozpieszczonym bachorem stale się czegoś domagającym, niesfornym, skłonnym do dąsów i humorów. Może z powodu długich jasnych włosów, których nie cierpiałem, bo dorośli często brali mnie za dziewczynkę. A może tak reagowałem na tych, którzy drwili ze mnie, przedrzeźniając mój akcent i „francuski” sposób wymawiania „r”.

*

Urodziłem się w Paryżu w roku dojścia Hitlera do władzy i tam spędziłem trzy pierwsze lata życia. Nie zaznaczyły się one w mojej pamięci niczym szczególnym, tyle że przyswoiłem sobie francuski akcent, który mi został do piątego czy szóstego roku. Sprawą niebagatelną pozostawała kwestia mojego imienia. Rodzicom zależało na nadaniu dziecku jakiegoś atrybutu Francji, w której się urodziło, zarejestrowali mnie więc jako „Raymond”, myśląc, iż jest to francuski odpowiednik naszego Romana. Niestety, stosując polską wymowę, wołano na mnie „Remo”. Egzotyka tego cudzoziemskiego imienia wprawiała mnie w takie zażenowanie i wściekłość, że czym prędzej postanowiłem się go pozbyć. Na moją prośbę, oprócz wpatrzonych we mnie krewnych, wszyscy mówili do mnie po prostu Roman albo zdrobniale Romek.

Musiałem zawsze postawić na swoim. Ojciec całymi latami wypominał mi, jak wpadłem w szał, kiedy wziął mnie za rękę na ruchomych schodach w metrze. Tupałem purpurowy z wściekłości. Tak samo zareagowałem, kiedy usiłował odebrać mi swój cenny aparat fotograficzny, który uwiązałem na sznurku i ciągnąłem za sobą jak dziecięcy samochodzik.

Obrażałem się o byle co. Osiemnastego sierpnia, z okazji moich piątych urodzin, ciotka Teofila podarowała mi wspaniały czerwony wóz strażacki na gumowych oponach, z wysuwanymi drabinami i strażakami, których można było wyjmować. Podczas gdy rodzice z gośćmi zagłębili się w rozmowę – przyjęcie było raczej dla nich niż dla mnie – pozostawiony sam sobie postanowiłem poddać zabawkę szczegółowym oględzinom. Po wyjęciu członków załogi zdecydowałem podnieść z siedzenia kierowcę. Figurka rozpadła mi się w palcach, gdyż była na stałe przymocowana do fotela. Struchlały z przerażenia, ukryłem ją w najbliższym piecu. Kiedy dorośli zainteresowali się wreszcie tym, co robię, zauważyli, że w wozie strażackim brak kierowcy. Udałem, że nic o tym nie wiem, ale matka bezbłędnie odnalazła schowane szczątki. Wybuch pobłażliwego śmiechu, z jakim spotkało się moje wykroczenie, zranił mnie bardziej, niż gdyby wymierzono mi najsurowszą karę.

Wszystkie te sceny przewijają się przez moją pamięć nieco chaotycznie, ale ich obraz jest niewiarygodnie żywy i wyraźny. Młody umysł nie ma jeszcze żadnych doświadczeń, które stanowiłyby punkty odniesienia. W swojej dziewiczej świeżości wchłania nowe wrażenia w miarę ich powstawania, na chybił trafił. Na przykład utkwił mi w pamięci dzień, w którym dostarczono nam do domu galalit – zestaw próbek nowych kolorów na potrzeby małej wytwórni galanterii ojca, gdzie wyrabiano bibeloty i inne drobiazgi. Ojciec przystąpił do otwierania skrzyni. Po chwili i ja dorwałem się do wyciągania gwoździ zakrzywionym młotkiem. „Dziękuję – burknął ojciec – nie potrzebuję pomocy”. Uraził mnie do żywego. Wówczas wyjął ze skrzyni błyszczącą czerwoną płytkę, otrzepał z trocin i podał mi w geście pojednania. Kusiło mnie, by ją wziąć, wyglądała i pachniała niezwykle ponętnie – zrezygnowałem jednak i odwróciłem się na pięcie.

Ojciec często ranił moją dumę w drobnych sprawach, nigdy jednak nie podniósł na mnie ręki, nawet wówczas, gdy ośmieliłem się naruszyć jedyne obowiązujące w naszym domu tabu: wbrew rygorystycznemu zakazowi dobrałem się do potężnej maszyny do pisania Underwood, dumy i radości ojca. W imponującym tempie wystukiwał na niej handlową korespondencję. Mnie wolno było tylko stać obok i patrzeć, jak pracuje, ewentualnie, za jego zachętą, wskazywać odpowiednie klawisze. W ten sposób poznałem alfabet. Na szczęście zresztą, bo z przedszkola wylali mnie pierwszego dnia, zaraz po przyjęciu, za to, że powiedziałem do koleżanki – a może do wychowawczyni: „Pocałuj mnie w dupę”. Musiałem to usłyszeć od któregoś ze stryjów.

Znalazłem się w niełasce, wiele czasu spędzałem więc w domu tylko w towarzystwie Annette i gosposi. Annette, parę lat starsza ode mnie, była moją siostrą przyrodnią, córką matki z pierwszego małżeństwa. Uwielbiała kino i często przesiadywaliśmy po południu w prawie pustych salach, oglądając filmy, z których absolutnie nic nie rozumiałem. Najdawniejsze moje ekranowe wspomnienie wiąże się z amerykańską komedią muzyczną, w której Jeanette MacDonald w zwiewnej białej szacie zbiega po schodach przy dźwiękach Sweethearts. Utkwiło mi to w pamięci, bo straszliwie chciało mi się siusiu, a Annette, która nie wyobrażała sobie, że może stracić choć minutę filmu, kazała mi zrobić pod krzesło.

Nigdy się nie nudziłem. Albo z jednej, albo z drugiej strony mieszkania zawsze coś ciekawego działo się za oknem. Zresztą trudno było się nudzić w takim mieście jak Kraków: co godzina trębacz z wieży kościoła Mariackiego wygrywał hejnał, był tu Wawel, była Wisła i kulminacyjne wydarzenie roku – wianki.

Na punkcie wianków miałem zupełnego fioła: przez całe dni, ciągnąc ze sobą Annette, myszkowałem nad brzegiem Wisły, szukając miejsca, z którego moglibyśmy najlepiej zobaczyć sztuczne ognie, orszak ukwieconych barek i udekorowanych łódek. Wianki, tradycja sięgająca czasów pogańskich, były świętem ku czci legendarnej księżniczki Wandy, która wolała rzucić się z murów Wawelu do Wisły, niż poślubić niemieckiego księcia. O zmierzchu tuż obok naszego domu spływały w dół rzeki setki wianków ozdobionych płonącymi świecami; śmierć Wandy, co nie chciała Niemca, odgrywała dziewczyna w bieli, skacząc do rzeki z atrapy zamku na barce. Był to bajkowy wieczór, a jego główną atrakcję stanowiły popisy pirotechniczne, które zapierały mi dech w piersiach. Sztuczne ognie były dla mnie czymś zupełnie magicznym. Nie mogłem się doczekać, kiedy się zaczną, nie mogłem znieść myśli, że się skończą.

Były też czary zimowe. Zimne ognie, zdobiące naszą choinkę, fascynowały mnie kaskadami srebrnych iskier; były to miniaturowe fajerwerki w naszym własnym mieszkaniu. Właśnie z tego oczarowania, zmieszanego ze smakiem rodzynek, fig i orzechów włoskich, utkane jest pierwsze moje wspomnienie o polskim Bożym Narodzeniu przy ulicy Komorowskiego 9. Pamiętam, że padał śnieg. Stryj Stefan kupił mi parę nart, z którymi natychmiast pognałem na ośnieżoną wiślaną skarpę, aby je wypróbować – z większym zapałem niż powodzeniem.

*

O matce zachowałem wspomnienie żywe i jednocześnie nieco zamglone. Pamiętam brzmienie jej głosu, elegancję, precyzję, gdy rysowała ołówkiem cienkie łuki wyskubanych brwi, staranność, z jaką za pomocą szminki zmieniała kształt górnej wargi, zgodnie z ówczesną modą, pamiętam zły pyszczek jej futrzanego lisa, który zaciekle kąsał własny ogon. Pamiętam, z jaką naturalnością zachowała się, kiedy pewnego dnia wszedłem do sypialni i zobaczyłem ją nagą. Wielu ludzi mówiło mi później, że była uderzająco piękna. Była też, jak się okazało w czasie wojny, osobą zaradną i dumną. Często myślę, że po niej właśnie odziedziczyłem upór i wytrwałość.

Któregoś lata rodzice wynajęli chałupę w Szczyrku. Patrząc wstecz, zdaję sobie sprawę, że były to ostatnie naprawdę beztroskie dni, jakie wspólnie spędziliśmy. Był to również mój pierwszy kontakt z przyrodą. Górzysta, gęsto zadrzewiona okolica wyglądała jak z bajki. Jeszcze przez długi czas potem myślałem, że lasy rosną tylko na zboczach wzgórz.

Pewnego popołudnia rodzice siedzieli w ogrodzie z przyjaciółmi i grali w karty. Obserwowałem ich z pewnej odległości, kołysząc się na leżaku. Wierciłem się tak, że leżak się w końcu złożył, przytrzaskując mi palce. Czułem się winny i zawstydzony: przecież kazano mi siedzieć spokojnie. Starałem się nie dać nic po sobie poznać, ale ból był tak straszny, że straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, zobaczyłem pochylającego się nade mną lekarza. „Zrobiłeś się zupełnie siny” – powiedziała matka.

Moje szóste urodziny wypadły właśnie w czasie wakacji w Szczyrku i zaproszono kilkoro dzieci na podwieczorek. Przyszły trochę za wcześnie, kiedy siedziałem jeszcze na nocniku. Usłyszałem, jak matka mówi do nich całkiem naturalnie: „Romek siedzi na tronie”, a ja zapragnąłem, by ziemia się rozstąpiła i pochłonęła mnie wraz z nieszczęsnym nocnikiem. Jak mogła mnie tak skompromitować? Odmówiłem wyjścia do gości. Matka twierdziła potem, że „tron” tak naprawdę znaczy coś innego, że z racji moich urodzin jestem tego dnia królem. Wymyśliła nawet całą zabawę związaną z moją nową godnością, ale za żadne skarby nie chciałem wyjść do dzieci.

Na miejscu dawnych murów otaczających Kraków znajdują się Planty. Kiedyś natknęliśmy się tam z ojcem na straganiarza, który sprzedawał jakieś rysunki. Złożenie kartki sprawiało, że umieszczone na niej podobizny czterech świń tworzyły wizerunek Adolfa Hitlera. Rysunki szły jak woda. Ojciec powiedział mi, że każda świnia była podpisana: Himmler, Goebbels, Göring i Hess. Wyjaśnił, że to naziści, którzy zagrażają naszemu krajowi.

Te nazwiska powtarzały się w rozmowach coraz częściej. Pojawiło się nowe napięcie – lęk przed wybuchem wojny, mogącym nastąpić lada moment. W całym mieście dało się zaobserwować niezwykłe działania: na Plantach kopano rowy obronne, okna i witryny sklepowe zaklejano na krzyż paskami papieru, mającymi wzmocnić szyby. W rodzinie odbyła się seria narad i posiedzeń – wielogodzinne, poważne dyskusje, w których nie brałem udziału. W ich wyniku ojciec postanowił zrezygnować z mieszkania przy Komorowskiego i wyjechać do Warszawy, dalej od granicy niemieckiej. Na razie, w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń, mieliśmy wprowadzić się do babki, która mieszkała z dwoma moimi nieżonatymi stryjami, Stefanem i Bernardem. Najwyraźniej sytuacja była na tyle poważna, że rodzina postanowiła zgromadzić się pod jednym dachem.

Mieszkanie mojej babki na Kazimierzu, w jedynej żydowskiej dzielnicy w Krakowie, było całkowitym przeciwieństwem naszego poprzedniego domu: ogromne, ciemne, szło się do niego przez zapuszczone podwórze. Secesyjne, pełne najdziwaczniejszych wzorów kaflowe piece nie świeciły bielą jak u nas. Każdy pokój miał własny charakterystyczny zapach. W sypialni, którą odstąpiła nam babcia, unosiła się cierpka woń jakiejś maści. Stało tam wielkie, bogato zdobione łóżko i toaletka z trzyczęściowym lustrem. W łazience czuło się zapach pleśni i przedpotopowej kanalizacji, obok staroświeckiej wanny wisiał miedziany piecyk podgrzewający wodę. W kącie stryjowie trzymali narty. Do ich wspólnej sypialni miałem zakaz wstępu. Stefan i Bernard pracowali u kuśnierza i salon, w którym kroili skóry, śmierdział naftaliną.

Babka miała na imię Maria. Była drobna, siwe włosy czesała w kok, ubierała się zwykle na czarno. Ponieważ uparła się, że odstąpi nam swój pokój, sama przeniosła się do kuchni. Tam właśnie spędzałem większą część dnia. Uwielbiałem babcię. Stale gotowa do zabaw ze mną, z anielską cierpliwością odpowiadała na pytania, którymi ją zamęczałem. Sama kuchnia fascynowała mnie jako niewyczerpane źródło rozrywki. Pamiętam wielki rzeźbiony kredens, wagę dającą się wykorzystać do najrozmaitszych zabaw i słoje pełne przeróżnych soków i domowych konfitur. Na parapecie stał słoik przykryty gazą, na której kiełkowała fasolka. Jej białe pędy z każdym dniem stawały się dłuższe, żyły własnym życiem i przypominały macki jakiegoś egzotycznego morskiego stworzenia. Babka chciała, żebym zobaczył, jak rosną warzywa, ale widok ten wydał mi się bardziej przerażający niż pouczający.

*

Lato 1939 roku było wyjątkowo upalne. Pewnej niedzieli matka jak zwykle zabrała mnie nad Wisłę. Od rzeki wiał zawsze orzeźwiający wietrzyk. W promieniach słońca tańczyły motyle. Jeden z nich był większy od innych, a brązowe skrzydła miał nakrapiane błękitem. Udało mi się go schwytać w marynarską czapkę. Stryj Bernard uśpił go eterem i przyszpilił do korka. Powiedział, że to paź królowej – prawdziwa ozdoba zbioru.

Właśnie nazajutrz po zdobyciu pamiętnego łupu nasz rodzinny krąg ogarnęła panika. Postanowiono wprowadzić w życie plan ewakuacyjny. Matka pospiesznie spakowała walizki i oznajmiła, że zabiera mnie i Annette do Warszawy. Ponieważ jednak cały dobytek miał pozostać w Krakowie, ojciec z braćmi postanowili nie wyjeżdżać – przynajmniej na razie – i czekać na rozwój wydarzeń. Babka zaś, fatalistka, odmówiła ruszenia się z miejsca bez względu na bieg wypadków.

Wojna nie wojna – nie miałem zamiaru dać się ograbić z mojego skarbu. Matka zażądała, bym zostawił motyla; wpadłem w straszną wściekłość, więc ustąpiła i zaproponowała, że go zapakuje. Na to również nie chciałem się zgodzić. Kiedy wreszcie obładowani bagażami ruszyliśmy na dworzec, dźwigałem pudło z kapeluszami matki, śniadaniówkę, pluszowego misia i umocowanego na korku pazia królowej.

Było to moje pierwsze rozstanie z ojcem i pierwsza nocna podróż pociągiem. W przedziale trzeciej klasy jacyś pijani mężczyźni zaczęli zaczepiać matkę, która już i tak była blada i znękana; dopłaciła więc do drugiej klasy i przenieśliśmy się do innego wagonu.

Ojciec sądził, że w Warszawie będziemy bezpieczniejsi. Trafiliśmy do mieszkania w niewykończonym domu na przedmieściu. Podobnie jak na Komorowskiego, wszystko lśniło tu czystością, tyle że poza polowym łóżkiem i materacem nie było żadnych mebli. Nie miało to w gruncie rzeczy znaczenia, bo noce – a nawet niektóre dni – spędzaliśmy w piwnicy.

Przy dźwięku syren przeciwlotniczych lokatorzy – nie znaliśmy spośród nich nikogo – gnali na dół w nieopisanej panice. Każdy zajmował „swój” kawałek piwnicy. Płacz niemowląt, zrzędzenie osób starszych, histeryczne krzyki kobiet kojarzyły mi się z piekłem. Do schronu nie dopływało powietrze – było duszno i parno. Wciąż krążyły przerażające pogłoski, że Niemcy lada moment użyją gazów trujących. Mieszkańcy Warszawy mieli prawdziwe maski przeciwgazowe, nowo przybyli, jak my, musieli się zadowolić kawałkami gazy nasączonymi jakimś przyprawiającym o mdłości preparatem chemicznym.

Największą torturą w czasie tych nocy spędzanych pod ziemią był dla mnie zakaz zdejmowania butów: matka obawiała się, że w każdej chwili może zajść konieczność ucieczki. Zahipnotyzowany pełgającym płomieniem świec, ściskając kurczowo misia, zapadałem raz po raz w sen aż do odwołania alarmu. Ludzie zabierali wówczas swoje maski przeciwgazowe i ciężkimi krokami wędrowali schodami na górę – tylko po to, by po godzinie czy dwóch, kiedy znów rozlegał się ryk syren, pędzić z powrotem na dół.

W miarę nasilania się nalotów topniały zarówno zapasy, jak i pieniądze. Ojciec nie dawał znaku życia. O matce, pochodzącej z zamożnej rosyjskiej rodziny, mówiono, że popełniła mezalians, choć w Krakowie miała zawsze służącą. A jednak teraz, o dziwo, okazała się niezwykle zaradna i, jak wszyscy, najrozmaitszymi sposobami zdobywała jedzenie.

Z którejś wyprawy wróciła z torbą cukru zmieszanego ze żwirem – zebrała cukier rozsypany na jezdni. Roztopiła go w blaszanej puszce po herbatnikach, przecedziła i upiekła pyszne ciasteczka, z których część sprzedaliśmy, żeby zdobyć trochę grosza.

Innym razem przyniosła puszkę wielkości wiadra pełną małosolnych ogórków. Przez wiele dni nie jedliśmy nic innego. Początkowo bardzo nam smakowały, ale wkrótce odczuliśmy, że słona zalewa potęguje pragnienie, a w oblężonej Warszawie o wodę nie było łatwo. Kiedy skończyły się zapasy z wanny, a w kranach zrobiło się sucho, braliśmy z Annette dzbanek i garnek i godzinami wystawaliśmy po wodę w kolejce.

Czasami pod nieobecność matki wpadaliśmy w panikę w obawie przed najgorszym. „Śpijmy – mówiła wówczas Annette. – Czas nam szybciej zleci”. I rzeczywiście tak było.

Zawsze na powrót matki wyczekiwałem z biciem serca. Pewnego wieczoru usłyszałem kroki i pobiegłem otworzyć. Za drzwiami stało czworo obcych ludzi: małżeństwo ze zbombardowanego domu i ich dwoje dzieci. Bez słowa weszli i rozłożyli sobie posłania w przedpokoju naszego maleńkiego mieszkania. Kiedy matka wróciła, zastała obozowisko; nie było już na to rady.

Za to po raz pierwszy w życiu nikt mnie nie pilnował, co miało swoje dobre strony. Zacząłem bawić się z innymi chłopcami w lejach po bombach. Znalazłem statecznik niemieckiej bomby i przytargałem do domu jako nowe trofeum. Na pobliskiej ulicy dokonałem ponurego odkrycia. Leżały tam zwłoki konia. Nazajutrz dostrzegłem, że z zadu wycięto kawał mięsa; dzień później zauważyłem nowe ubytki – ludzie rozdrapywali gnijącą koninę. Omówiliśmy we trójkę całą sprawę i przyrzekliśmy sobie, że cokolwiek się stanie, nic nie zmusi nas do jedzenia końskiej padliny.

Któregoś dnia, kiedy odszedłem nieco dalej od domu, zobaczyłem coś jeszcze bardziej przygnębiającego: na trzecim piętrze zbombardowanego, niejako przeciętego wpół budynku skowyczał pozostawiony własnemu losowi pies. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nie mogłem oderwać wzroku od tej sceny i zacząłem błagać przechodniów, żeby ratowali zwierzę. Opędzali się ode mnie i szli dalej.

Kilka dni później, bawiąc się na niezabudowanym terenie, dostrzegłem mężczyznę, który przykucnął i bacznie mnie obserwował. Dopiero po chwili zorientowałem się, że ten wychudzony, nieogolony człowiek to mój ojciec. Otworzył ramiona, a ja podbiegłem do niego. Miał kłujący zarost. Zacząłem przeraźliwie zawodzić, żeby pokazać mu, jak świetnie potrafię naśladować syrenę przeciwlotniczą.

*

Dobrze było znowu mieć ojca, zwłaszcza że od razu udało mu się pozbyć naszych niepożądanych lokatorów. Wszyscy troje usiedliśmy wokół niego na podłodze, a ojciec opowiedział nam swoje perypetie.

Uciekając z braćmi przed nadchodzącymi Niemcami, dołączył do masowego exodusu i powędrował piechotą na wschód, do Lublina. Mój trzeci stryj Dawid, który był mężem córki piekarza Teofili, dostał się tam dostawczą furmanką swoich teściów. Niemcy byli już wówczas w Lublinie, więc kiedy trzej wędrowcy dotarli na miejsce, od razu musieli się ukryć. W rezultacie rozstali się; stryjowie wrócili do okupowanego już Krakowa, ojciec dołączył do nas w Warszawie. Nasz plan ewakuacyjny okazał się całkowitym niewypałem. Zamiast siedzieć spokojnie w Krakowie, gdzie nie toczyły się żadne walki, dostaliśmy się w samo epicentrum wojny.

*

Nie odstępowałem ojca na krok. Zaprowadziłem go, żeby zobaczył psa, którego skowyt stawał się coraz cichszy. Wzruszył ramionami. „Nic się nie da zrobić” – powiedział. Myśl o zwierzęciu nie dawała mi jednak spokoju. Kiedy przechodziłem tamtędy następnym razem, psa już nie było.

Niedługo później zobaczyłem polski samochód pancerny. Jechał samotny wśród ruin. Siedzący na nim żołnierze byli wynędzniali, wyczerpani. Tego samego popołudnia, trzymając ojca za rękę, patrzyłem, jak zwarte szeregi żołnierzy Wehrmachtu maszerują ulicami Warszawy ramię przy ramieniu. Wymuskani, w szarozielonych mundurach, wyglądali jak ołowiane żołnierzyki. Wojsko fascynowało mnie zawsze – nawet Niemcy – ale ojciec ścisnął mi tylko rękę i wycedził przez zęby: „Skurwysyny, skurwysyny”.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Tytuł sztuki o Mozarcie brzmi Amadeus, natomiast w recenzjach i w programie spektaklu w Teatrze na Woli pisano Amadeusz (przyp. tłum.).

Roman by Polański

Подняться наверх