Читать книгу Cholula 1519 - Roman Warszewski - Страница 5
Wstęp MONTEZUMA W MIEŚCIE BOGÓW. DOKĄD ODLECIAŁ ORZEŁ?
ОглавлениеTa ceremonia powtarzała się co trzy tygodnie, a właściwie co dwadzieścia dni. Niekiedy dezorganizowała inne zajęcia na królewskim dworze i na przykład zmuszała do zmiany planu dnia w królewskim Domu Węży, w pałacu, ale Montezuma II[1] Xocoyotzin – Montezuma II Młodszy, władca Mexików z doliny Anahuác, pod żadnym pozorem nie godził się, by z niej zrezygnować. Powtarzano ją bowiem od co najmniej dwóch pokoleń. Niekiedy przerywano nawet kampanie zbrojne, by król mógł jej dopełnić. Do nadwornych zwyczajów Tenochtitlánu wprowadził ją Tizoc, wuj Montezumy II, którego kolejny wuj, Ahuizotl, kontynuował ją aż do 1503 r. Gdy zmarł przy usuwaniu skutków powodzi, która tamtego roku nawiedziła Tenochtitlán, i gdy na tronie zasiadł jego bratanek Montezuma II Młodszy, ten uznał za oczywiste, że należy kultywować ją dalej, tak jak czynili to jego dwaj poprzednicy.
Trwałość ceremonii była tym dziwniejsza, że nie miała ona właściwie żadnego znaczenia religijnego. Można powiedzieć, że był to rytuał całkowicie świecki, ba… wręcz osobisty. To, że władcy zwykle towarzyszyło dwóch–trzech kapłanów podyktowane było bardziej względami praktycznymi niż religijnymi. (Chodziło o to, by ktoś kompetentny mógł doglądać pracy służby obsługującej królewskie wachlarze lub by był pod ręką ktoś o odpowiedniej randze, aby władcy podać naczynie z krystalicznie czystą wodą). Bo było to coś w rodzaju krótkiej pielgrzymki służącej refleksji, relaksowi i kontemplacji. W tym sensie mogła ona uchodzić za kwintesencję mentalnej podszewki kultury Mexików. Kultury pełnej niepokoju, niepewności i znaków zapytania – przekonania o wielkiej kruchości świata, a przez to jej samej.
Tego jesiennego dnia 1518 r. po raz kolejny miało dojść do tej ceremonii. W jej przededniu jeszcze raz kapłani sprawdzili datę i ponad wszelką wątpliwość zostało stwierdzone, że po raz ostatni w swą peregrynację wzdłuż północnych brzegów jeziora Texcoco władca wyruszył dokładnie dziewiętnaście dni temu. A więc właśnie wybijała godzina jego kolejnej wędrówki – eskapady do położonego około dwudziestu kilometrów od Tenochtitlánu tajemniczego i od wieków opuszczonego miasta Teotihuacán. Trzeba było jeszcze sprawdzić, czy wszystko jest już przygotowane, by mogła się ona odbyć.
Teotihuacán. Teotihuacán czyli „Miejsce Bogów” lub „Miejsce, w którym narodzili się Bogowie”, w czasach gdy nad jezioro Texcoco, na jego wyspy, niespełna dwieście lat przed Montezumą II, z północy przybył lud, który później zaczął sam siebie nazywać Mexikami, był już bardziej częścią krajobrazu niż miastem. Był jak góra, jak wulkan (a wulkanów w okolicy nie brakowało). Zdawał się być tak samo odwieczny i niewzruszony jak stoki okolicznych gór. Jednocześnie był jakby wielkim kamiennym ołtarzem, przyciągającym niczym magnes i pobudzającym do zadumy, do refleksji. Świadectwem obecności w tym miejscu w przeszłości ludzi, których teraz już tam nie było. Którzy, choć kiedyś musieli być niezwykle potężni (o czym świadczyły monstrualne rozmiary miasta i jego zaklęta w kamieniu duma), gdzieś zniknęli w pomroce dziejów. Bez śladu. A raczej pozostawiając tylko jeden jedyny ślad – wielkie opuszczone miasto.
Dziś, dzięki pracom kilku pokoleń archeologów, wiadomo, że mieszkańcy Teotihuacán swą wielką metropolię opuścili około 650 r. n.e. i że nieprzerwanie zamieszkiwali ją przez co najmniej sześćset lat. Kim byli? Tego, niestety, nie wiemy. Wiadomo tylko, że ich obecność w tym miejscu wywarła ogromny wpływ na cywilizacyjny rozwój całej Mezoameryki. Teotihuacán był kulturą-pramatką tego regionu. Swymi korzeniami najpewniej sięgał do Olmeków – najstarszej kultury Ameryki Centralnej, budującej piramidy i wykuwającej w kamieniu ogromne okrągłe głowy, będące wyobrażeniami najwybitniejszych wodzów, wojowników, a może nawet sportowców[2]. A rozwinąwszy się, promieniował we wszystkich kierunkach – ślady wpływu kultury Teotihuacán odnaleźć można w całym Meksyku, zarówno wśród Majów z Jukatanu, Zapoteków z Oaxaca, jak i Totonaków ze stanu Veracruz.
Mimo upływu tylu wieków ruiny Teotihuacán są imponujące. Wzdłuż ciągnącej się sześć kilometrów głównej arterii miasta położonych jest kilkanaście jego dzielnic, w których – jak można to stwierdzić na podstawie archeologicznych pozostałości – zamieszkiwali przedstawiciele różnych zawodów i róźnych warstw społecznych. Mamy więc dzielnice: garncarzy, krawców, szewców, kamieniarzy i rzeźbiarzy. Dzielnice artystów zajmujących się freskami i piekarzy dbających o wypiek płaskiego chleba, od którego najprawdopodobniej wywodzą się współczesne meksykańskie kukurydziane naleśniki – tortas i tortillas. Wreszcie są też bogate dzielnice pałacowe, które zamieszkiwała miejscowa arystokracja, a także kapłani. Teotihuacán było bowiem przede wszystkim bardzo ważnym miejscem kultu. Kultu Słońca i Księżyca.
Zwieńczeniem potęgi tego miasta, a zarazem najlepszym świadectwem jego minionej świetności, są bowiem dwie wielkie piramidy – Słońca i Księżyca. Druga z nich, wznosząc się na wysokość sześćdziesięciu siedmiu metrów, swą szeroką, przysadzistą bryłą zamyka sześciokilometrową centralną aleję, pierwsza – wyższa o całe dziewięć metrów i bardziej masywna – znajduje się po jej wschodniej stronie kilkaset metrów wcześniej. Obie piramidy są tak wielkie, zwaliste i potężne, że bardziej przypominają góry niż budowle wzniesione ludzką ręką. (To dlatego przez wieki sądzono, że w ich powstaniu musieli brać udział bogowie). Wrażenie takie w czasach Montezumy II musiało być jeszcze silniejsze, bo wtedy – bardziej niż współcześnie – na piramidach było znać działanie czasu. Były one częściowo zarośnięte, a ich poszczególne tarasy rozkruszyły korzenie wpełzających na nie krzaków i drzew.
Droga, jaką Montezuma II musiał pokonać, by w swej peregrynacji odbywanej co dwadzieścia dni dotrzeć do Teotihuacán, była długa. Wiodła wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Texcoco, na który ze znajdującego się na wyspie Tenochtitlánu trzeba było dostać się długą groblą, kończącą się w Popotli. Stamtąd należało ruszyć gościńcem na północ – przez Azcapotzalco, Tenayukę, Tepotzotlan i Citaltepec, by, startując o świcie, dopiero w południe na horyzoncie dostrzec zarys piramid Teotihuacán.
W pierwszych latach rządów Montezumy II w czasie tej świeckiej pielgrzymki można było skorzystać ze skrótu: bogato zdobioną, królewską barką przepłynąć z Tenochtitlánu do miejscowości Texcoco, skąd lądem do Teotihuacán było już naprawdę blisko. Ale w okolicach Texcoco od wielu lat jezioro zarastało, co uniemożliwiało żeglugę albo czyniło ją bardzo niebezpieczną. Jesienią 1518 r. Montezumie pozostawała już tylko droga lądowa.
Dla Montezumy II, zaprawionego w bojach wojskowego, pobudka przed wschodem słońca nie była uciążliwa. Mimo to na grobli między Tenochtitlánem a Popotlą w swej przestronnej lektyce niesionej przez czterech służących jeszcze chętnie drzemał. Na dobre budził się dopiero wtedy, gdy jezioro z jego chłodnymi, porannymi oparami zostawało już za plecami. Można powiedzieć, że dopiero wtedy zaczynał pełnić swe obowiązki władcy: z lektyki musiał się wychylać i co najmniej od czasu do czasu pozdrawiać ludzi, którzy, wiedząc, że tędy będzie niesiony władca, stawali na poboczach gościńca i wyczekiwali pojawienia się królewskiego orszaku.
Im słońce pięło się wyżej, tym więcej gawiedzi ustawiało się przy drodze. Ludzi interesowała bardziej bliskość władcy niż sam jego widok; możliwość zaczerpnięcia tego samego powietrza, którym on oddycha. Szansa na zobaczenie Montezumy II była bowiem minimalna, bo lektykę króla przez większość czasu szczelnie zasłoniały pióra quetzala. Poza tym spoglądanie prosto w twarz władcy, bez jego wyraźnego przyzwolenia, było ustawowo zabronione. A ponadto ludzie obawiali się, że gdyby na moment, przez jakiś przypadek, skrzyżowali wzrok ze wzrokiem władcy, ich oczy mogłyby zostać wypalone jasnością królewskiego spojrzenia.
Na drogę, często odwracając się plecami do orszaku, w wielu miejscach rzucano więc kwiaty drzew, których nazw w języku nahuatl dziś nie znamy, a które później Hiszpanie nazwali jacaranda i pisonay, a Montezuma II – wbijając przy tym oczy w podłogę lektyki (wszak nie chciał swym poddanym niszczyć wzroku) – dziękował za to, machając dłonią zza pierzastej zasłony.
Koło południa w końcu był na miejscu. Królewski orszak orientował się na dwie wielkie piramidy, zabłądzić więc nie było można. Montezuma II uwielbiał tę chwilę – moment wkraczania w cień dawnego miasta. Teotihuacán oczywiście wciąż był taki sam: nieporuszony, zamyślony, odwieczny, obrośnięty chaszczami i wpełzającymi na prastare mury trawami. Tumult i zgiełk Tenochtitlánu – w tamtym czasie (o czym władca, oczywiście, nie mógł wiedzieć) największego miasta na świecie! – pozostał daleko za plecami. Tu zaś wszystko było inne. Nostalgiczne, smutne, a jednocześnie jakże prawdziwe! Pokazujące, że nic na świecie nie jest stałe, że wszystko przemija. I to niezależnie od tego, jaką potęgę by się stworzyło, niezależnie od tego, jak wielkim byłoby się królem.
To właśnie dlatego Montezuma II z taką regularnością odwiedzał to miejsce, które jak żadne inne stanowiło kwintesencję fatalizmu, będącego osnową kultury Mexików; kultury, której podstawą była ciągła egzystencjalna obawa przed otaczającą rzeczywistością, co przysłaniano nadmierną wojowniczością i agresją. To dlatego w swej lektyce kazał wnosić się na szczyt teotihuakańskiej Piramidy Słońca, choć ani dla niego, ani dla jego tragarzy nie było to proste i bezpieczne. Widok ze szczytu piramidy uznawał bowiem za niezwykle istotny, za rzecz, która co dwadzieścia dni bezbłędnie sprowadzała go na ziemię, po tym, jak przez pozostałe dni, otoczony zbytkami, bogactwami i czołobitnością swych poddanych, odrywał się od realiów. A jakie to były realia? Były to realia legendarne – archetypiczne i uniwersalne, w Europie, po drugiej stronie Atlantyku, znajdujące swoje odzwierciedlenie chociażby w micie o Syzyfie.
Rzecz w tym, że Mexikowie swoją historię wywodzili z mitu o kataklizmie i katastrofie. Mówił on, że świat rozwija się cyklicznie, że w swej historii rzeczywistość już czterokrotnie doświadczyła załamania, a następnie odrodzenia. Każda z tych epok była wiązana z innym słońcem. Epoki czterech różnych słońc już przeminęły. Teraz świat trwał w epoce słońca piątego. Ale było jasne, że ten czas kiedyś się skończy, unicestwiając całą jego rzeczywistość. A więc niszcząc także Mexików. Kiedy miało to nastąpić, tego nikt oczywiście nie wiedział. Ale ruiny Teotihuacán lepiej niż cokolwiek innego uświadamiały, że ta chwila może nadejść niespodzianie, i to niezależnie od tego, jak wielką potęgą się dysponuje.
Historia Mexików też była dowodem na kruchość egzystencji w epoce piątego słońca. Jeszcze niedawno – stosunkowo niedawno, bo przed 150 laty – Mexikowie byli praktycznie nikim. Byli nomadami, którzy do Anahuác przybyli z północy, z legendarnego kraju Aztlán, który, szczerze mówiąc, nie wiadomo, gdzie się znajdował. Gdy dotarli w okolice jeziora Texcoco, byli tak zalęknieni i tak niepewni jutra, że musieli się schronić na wysepki na jeziorze. Pamiątką tego był Tenochtitlán – ich obecna stolica, wielka metropolia na kilkudziesięciu naturalnych i sztucznych wyspach, która do swej wspaniałości, jaką prezentowała w 1518 r., doszła, rozpoczynając od kilkudziesięciu nędznych trzcinowych szałasów.
Montezuma II z najwyższego tarasu Piramidy Słońca spoglądał na Teotihuacán, który z tej wysokości, w swym opuszczeniu i tajemniczości, wyglądał jak twór z innego świata. „Czy podobny los mógł spotkać Tenochtitlán?” – zastanawiał się. „Co za pytanie? – odpowiadał sobie natychmiast. – To przecież oczywiste. Oczywiste, że tak mogło się zdarzyć. Wystarczy spojrzeć w dół dookoła. Ruiny Teotihuacán są tego najlepszym dowodem”.
Przypomniał sobie słowa, jakie wypowiedział do swoich poddanych, w chwili gdy obejmował rządy. Były to słowa rytualne, wypowiadane przez wszystkich kolejnych władców, ale jakże wymowne. Królowie Mexików w tym historycznym momencie zawsze pytali: „Co się stanie, kiedy Pan Bliskości, Pan Nocy uczyni twe miasto miejscem zniszczenia? Co się stanie, kiedy zostanie ono porzucone? I co się stanie, kiedy plugastwo, kiedy występek przyjdą po mnie?”. A wtedy ze strony szlachty nieodmiennie padała odpowiedź: „Czy obawiasz się wypowiedzenia wojny? Czy miasto zostanie zasypane strzałami? Czy będzie otoczone przez wrogów? Czy obawiasz się, że miasto padnie, a ludzie zostaną rozproszeni? […] Może zapadnie ciemność? Może miasto stanie się miejscem zniszczenia? I popadniemy w niewolę?”[3].
Tak, Montezuma II daleki był od spokoju. Od wielu tygodni nie mógł pozbyć się coraz bardziej narastającego poczucia schyłkowości i nieuchronnie zbliżającego się końca, jakże dobrze rymującego się z fatalizmem przenikającym całą egzystencję Mexików. Orzeł dawno już pożarł węża. Zrobił, co do niego należało. Teraz już tylko odczuwał kolce opuncji wbijające się w jego szpony, w jego podbrzusze. Jak długo to wytrzyma? Czy się wykrwawi, a może odleci[4]?
Władca wiedział, że ani pierwsze, ani drugie nie byłoby dobre.
Tymczasem w jego królestwie od pewnego czasu mnożyły się złe znaki. Coraz częściej pojawiały się anomalie pogodowe – przedłużały się susze, a zimą niespodziewanie przychodziły mrozy, które w tych okolicach w przeszłości były całkiem nieznane. Dochodziło też do coraz częstszych społecznych niepokojów. Bogaci stawali się jeszcze bogatsi, a biedni jeszcze biedniejsi, co prowadziło do wielu napięć. Państwo rozrosło się tak bardzo, że ściąganie trybutów – stanowiących podstawę gospodarki Mexików – było coraz trudniejsze. Powodowało to nieregularność zasilania państwowej kasy, co z kolei utrudniało prowadzenie rytualnych wojen, będących źródłem jeńców składanych w ofierze. Czy bogowie gniewali się przez to na Mexików? Czy zamierzali się od nich odwrócić? Smutny, choć wzniosły widok opuszczonego Teotihuacán – Miasta Bogów, Miasta, gdzie narodzili się Bogowie – zdawał się mówić, że nie jest to niemożliwe.
Zdarzyło się też ostatnio – o czym Montezuma II oczywiście wiedział – to, co Mexikowie nazywali „cudami”, i co pod tym mianem zostało później odnotowane w kronikach. Jednym z takich „ostrzegawczych cudów” było to, że „świątynia […] [boga] Huitzilopochtli, która znajduje się w dzielnicy Tlacateco, zapaliła się i spłonęła, mimo że nikt nie podłożył pod nią ognia. [I] tak wielki był pożar, i tak nagły, że płomienie, które wydostały się poprzez drzwi świątyni, zdawały się docierać do nieba”[5].
Czy był to znak od boga – i to tego dla Mexików najważniejszego, boga wojny?
Albo inny „cud”, który też mógłby być uznany za głos bogów: „[…] piorun spadł na świątynię pokrytą dachem ze słomy”, poświęconą bogu Xiuhtecuhtli. Jak do tego doszło? Po prostu uderzył „[…] piorun z nieba bez grzmotów ani błyskawic”, co uznano „za wielką przepowiednię, złą wróżbę i cud, i wszystko się spaliło, i spłonęło”[6].
Jeszcze innym „cudem było, że za dnia, kiedy świeciło słońce, na niebie od zachodu uniosły się w powietrzu komety, trzy razy po trzy, i »biegły na wschód« całą siłą i impetem, a biegły, rozsiewając i wyrzucając z siebie ogień […] [a] warkocze ich były tak długie, że zajmowały ogromną przestrzeń”[7].
Albo cud, „że wiele razy i podczas wielu nocy słychać było głos kobiety, która głośno płakała i dławiąc się płaczem, szlochając wielce i wydając jęki, powiadała:
– Och, dzieci moje! Czeka nas całkowita zguba!
A kiedy indziej mówiła:
– Och, dzieci moje, dokąd was zabiorę i ukryję?”[8].
Po kilku godzinach rozmyślań Montezuma II był w tak ponurym nastroju, że mogło mu się wydawać, iż pośród ruin Teotihuacán słyszy ten odległy dramatyczny szloch. „Co będzie? Co czeka jego królestwo? Co czeka jego samego? Czy on i Tenochtitlán podzielą los Teotihuacán? A jeśli tak, to kiedy? Ile czasu jeszcze zostało?”.
Z ulgą zauważył, że słońce po zachodniej stronie nieba poczyna chylić się ku horyzontowi. „Dość tej kontemplacji. – Z wolna począł wynurzać się z zadumy. – Dość smutków. Ciąg dalszy za dwadzieścia dni, a teraz czas wracać do radośniejszej części życia, do Tenochtitlánu, do uczt i splendoru. Bo może wcale nie jest tak źle? Może te wszystkie czarne myśli, znaki, cuda, to tylko złudzenia?”.
Do podstawy piramidy zszedł sam, bo siedzenie w lektyce podczas schodzenia byłoby zbyt niebezpieczne. Tam czekała nań już nowa szóstka tragarzy, którzy teraz bardziej biegiem niż dostojnym kokiem mieli przenieść go do Tenochtitlánu, tak by w pałacu mógł znaleźć się jeszcze przed zmrokiem. Ale zanim wsiadł do lektyki, podszedł jeszcze do opuncji, która rozłożyście, po królewsku wyrosła na środku centralnej arterii Teotihuacán. I dopiero teraz uświadomił sobie, że takich opuncji po drodze dziś widział tysiące. I na żadnej z nich nie dostrzegł orła! Ani jednego!
Dobry nastrój, który powoli zaczął mu wracać, w jednej chwili prysł. Na kolcach opuncji, na środku drogi dojrzał niewielkie czerwone ślady. „Od kwiecia opuncji czy po skaleczeniach orła?”. Znał odpowiedź, a przynajmniej mógł się jej domyślać. Po plecach przebiegł mu dreszcz.
Dał znak tragarzom, że mają ruszać.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Inna pisownia – Motecuhzoma.
2 Na podstawie kształtów hełmów widocznych na tych rzeźbach sądzi się, że niektóre przedstawiają wybitnych graczy w rytualną grę polegającą na odbijaniu kauczukowej piłki różnymi częściami ciała z wyjątkiem rąk i na przerzucaniu jej przez kamienny pierścień zawieszony na wysokości około 3 m.
3 B. de Sahagún, The General History of Things of New Spain, tłum. C. Dibble, A.J. Anderson, New México, s. 43 i 81.
4 Nawiązanie do mitu założycielskiego państwa Mexików, zgodnie z którym Mexikowie osiedlili się tam, gdzie w czasie swej wędrówki ujrzeli orła siedzącego na opuncji, pożerającego węża. Warto zauważyć, że bardzo podobny symbol występował także u Inków z Peru, u których w ikonografii i rzeźbie często pojawiało się wyobrażenie kondora siedzącego na pumie wczepionej w węża. To, że mexicki orzeł pożera węża, podczas gdy kondor z ikonografii Inków jeszcze jest od tego bardzo daleki, można uznać za symboliczne wyrażenie faktu, iż państwo Inków w dużo mniejszym stopniu niż państwo Mexików było tworem do końca uformowanym (i może nieco mniej represyjnym). Oczywista jest uniwersalność tej symboliki, która obecna jest także np. u Freuda: wąż – id; puma (opuncja) – ego; orzeł (kondor) – super ego.
5 M. León-Portilla (red)., Zmierzch Azteków. Kronika zwyciężonych. Indiańskie relacje z podboju, tłum. M. Sten, Warszawa 1967, s. 54.
6 Tamże.
7 Tamże, s. 54–56.
8 Tamże, s. 56.