Читать книгу Kim - Rudyard Kipling - Страница 4
Tom I ROZDZIAŁ I.
ОглавлениеWbrew zakazowi władz miejskich siedział okrakiem na armacie Zam—Zammah, stojącej na podmurowaniu z cegły, naprzeciw starego Ajaib-Gher, „Domu Cudów”, jak krajowcy nazywają muzeum w Lahorze. Ten, w czyim ręku znajduje się Zam-Zammah „ogniem ziejący smok” — ten jest władcą Pendżabu, gdyż wielki kawał zielonego bronzu staje się zawsze pierwszym łupem zdobywcy.
Przed chwilą strącił gramolącego się na armacie syna Lali Dinanath — co łatwo można usprawiedliwić, bowiem Anglicy są władcami Pendżabu, a Kim był Anglikiem. Aczkolwiek opalony był podobnie jak dzieci tubylców i chociaż narzeczem miejscowem umiał mówić znakomicie, a językiem ojczystym zaledwie słabo władał i chociaż wyglądem mało się różnił od dzieci ulicznych z placu targowego na którym się bawił, to przecież należał do rasy białej, aczkolwiek białość jego skóry była zaledwie widoczna.
Metyska, która się nim opiekowała (paliła opium i chwaliła się, że ma sklep ze staremi meblami przy placu, na którym stoją dorożki), opowiadała misjonarzom, że była siostrą matki Kima; zaś matka jego była piastunką przy rodzinie pewnego pułkownika, i poślubiła Kimballa młodego sierżanta z Irlandzkiego pułku Mawerick’ów. Otrzymał on później posadę przy linji kolejowej Sind, Pendżab i Delhi, a jego pułk powrócił do kraju bez niego. Żona umarła mu na cholerę w Ferozepore, a O’Hara zaczął się rozpijać, włócząc się razem z trzyletnim, bystrookim chłopaczkiem. Stowarzyszenia religijne i księża, zaniepokojeni o los dziecka, starali się odebrać je ojcu, ale O’Hara uciekł im; aż w wędrówce swej spotkał kobietę, która paliła opium, nabrał od niej tego nałogu i umarł, jak kończą zwykle podupadli biedacy z białej rasy w Indjach.
Cały jego dobytek w chwili śmierci składał się z trzech papierów, z których jeden nazywał on słowem „ne varietur” — ponieważ słowo to umieszczone było na dokumencie pod jego podpisem; drugim było świadectwo odejścia ze służby, trzecim zaś była metryka Kima. Rzeczy te, mawiał zawsze, ilekroć uraczył się sowicie opium, pomogą kiedyś małemu Kimball’owi do zostania człowiekiem; Kimowi zaś nakazał, aby się nie rozstawał z niemi nigdy, gdyż stanowiły one cząstkę wielkiego dzieła czarnoksięskiego — tego, którem zajmują się ludzie tam, z tyłu, poza muzeum w wielkiem, błękitno i biało pomalowanem „Jadoo Gher”, w „Domu Czarów”, które my nazywamy „Lożą Masońską”. „Wszystko pewnego dnia dobrze się skończy”, zwykł mawiać, — „a sławę Kima będą trąbić na wsze strony wśród kolumn — olbrzymich, monstrualnych kolumn — pięknych i potężnych. Sam pułkownik na czele najpiękniejszego w świecie pułku, będzie towarzyszyć Kimowi, małemu Kimowi, który będzie lepszym i zajdzie wyżej od swego ojca. Dziewięciuset zuchów, jak dyabli, mających za godło „Czerwonego Byka na zielonym polu” będzie asystować Kimowi, jeżeli nie zapomnieli O’Harę — biednego O’Harę „który był sierżantem przy pułku w Ferozepore”. Potem płakał gorzko, siadając na połamanem krześle na werandzie. Dlatego też po jego śmierci kobieta zaszyła — pergamin, świadectwo i metrykę Kima w skórzaną torebkę na amulety i zawiesiła ją na szyi Kima.
— „I dnia jednego” — mówiła, niezbyt dokładnie pamiętając przepowiednie O’Hary — „ma przyjść do ciebie duży „Czerwony Byk na zielonym polu” i pułkownik na dużym koniu, tak....” — kończyła skażoną angielszczyzną — „i dziewięciuset dyabłów”..
— „Ach”, — mówił Kim — „będę pamiętał. Ma przyjść „Czerwony Byk” i pułkownik na koniu, ale ojciec mój mówił, że przedtem jeszcze przyjdą dwaj ludzie, którzy przygotują tę sprawę. Oni tak zawsze postępują, mawiał mój ojciec, i tak się też dzieje zawsze, jeżeli ludzie zajmują się czarnoksięstwem”.
Gdyby kobieta posłała była Kima z tymi dokumentami do miejscowego „Jadoo-Gher” — byłby został z pewnością przyjęty przez prowincyonalną Lożę Masońską i wysłany do przytułku masońskiego w górach, lecz nie dowierzała ona temu, co słyszała o czarnoksięstwie, Kim zaś miał swoje własne plany. Gdy dojrzał do lat próżniactwa, skrzętnie unikał misjonarzy i ludzi białych o poważnym wyglądzie, którzy się go wypytywali, kim jest i co robi. A Kim uprawiał próżniactwo z niesłychanem powodzeniem. Znal on doskonale cudownie zbudowane miasto Lahore, od Bramy delhijskiej aż hen, do fortu Ditch; przyjaźnił się z ludźmi, którzy wiedli życie dziwne, o jakiem się nie śniło nawet Harunowi Al-Raszyd, a i jego żywot również był jakby z „Nocy Arabskich”, — lecz misjonarze i sekretarze Towarzystw Dobroczynności nie zdolni byli odczuć tego piękna.
Wartownicy miejscy ochrzcili go przydomkiem: „Małego Przyjaciela całego Świata”. Często też, jako że zwinny był i niepozorny, wysyłali go różni miejscowi, gładkolicy, młodzi eleganci ze zleceniami, których załatwienie wymagało bieganiny i uwijania się po zaludnionych, płaskich dachach domów lahorskich. Wiedział on, rzecz prosta, że były to intrygi miłosne, na których znał się dobrze, jak nie obce mu było wszelkie zepsucie, odkąd tylko nauczył się mówić. Lubił jednak nadewszystko zabawę dla zabawy, grę dla samej gry, owe tajemnicze wycieczki wśród ciemnych uliczek, i zaułków, czołganie się we wnętrzu rur wodociągowych, spojrzenia i gwar kobiet zebranych na płaskich dachach domów i bezładną gonitwę z dachu na dach, pod osłoną parnej, dusznej ciemności. Pod drzewami nad brzegiem rzeki stały kapliczki z cegły, należące do świątobliwych mężów, „fakirów”, omazujących się popiołem, z którymi żył niemal za pan-brat i witał ich zawsze przyjaźnie, gdy wracali ze swych wędrówek za jałmużną, a gdy nikogo nie było w pobliżu, jadł z nimi z jednej misy.
Kobieta, która się nim opiekowała, przekonywała go ze łzami w oczach, że powinien ubierać się po europejsku: w spodenki, koszulę i swój zniszczony kapelusz. Kim wolał jednak chodzić po hindusku lub w przebraniu mahometańskiem, szczególnie, gdy zlecano mu coś ważnego do załatwienia. Jeden z miejscowych elegantów, którego zwłoki znaleziono raz na dnie studni podczas trzęsienia ziemi w nocy, podarował mu kompletny strój hinduski dla chłopca z niższej kasty, który Kim ukrył pod belkami śluzy Nila Ram, hen za Wysokim Trybunałem pendżabskim, gdzie schną na słońcu wonne kłody cedrowe spławiane w dół rzeki Ravee. Gdy szło o interes lub psotę, wówczas Kim wyciągał z ukrycia ów kostyum, poczem o świcie dopiero wracał na swą werandę, znużony i ochrypły od okrzyków, jakie wydawał w czasie pochodu za orszakiem ślubnym lub na hinduskich uroczystościach. W domu można było niekiedy dostać coś do zjedzenia, często zaś nic; wówczas Kim szedł do swych znajomych, gdzie go zawsze gościnnie przyjmowano.
Siedział więc Kim na armacie Zam-Zammah, bębniąc po jej grzbiecie piętami, chwilami zaś przerywał zabawę w „króla na zamku” z malutkim Chota-Lal i Abdullahem, synem piekarza i zwracał się z jakimś dowcipem do policyanta-krajowca, który pilnował całego szeregu butów stojących przed drzwiami muzeum. Policyant znosił to cierpliwie, znał bowiem Kima od dawna. Podobny stosunek łączył go z woziwodą polewającym ulicę wodą z worka szytego z koziej skóry. Znosił te dowcipy również Jawahir-Singh, cieśla muzealny pochylony nad robotą koło skrzyń, — jak zresztą wszyscy w mieście, wyjąwszy okolicznych wieśniaków spieszących do „Domu Cudów”, aby oglądać przedmioty wyrabiane w ich własnej lub w innej prowincji. Było to wielkie muzeum sztuki indyjskiej i przemysłu, a kto szukał tutaj mądrości, mógł żądać od kuratora wyjaśnień.
— Precz! Puść mnie! — krzyczał Abdullah, gramoląc się na koło armaty.
— Twój ojciec był cukiernikiem, a twoja matka ukradła „ghi” — odpowiedzi mu Kim. — Wszyscy muzułmanie giną od strzałów Zam-Zammah! — dodawał, strącając powtórnie wspinającego się Abdullaha.
— Puszczaj! — wołał mały Chota-Lal, ubrany w czapkę, złotem obszytą. Ojciec jego miał około miljona majątku, ale Indye są jedynem prawdziwie demokratycznem państwem na świecie.
— Hindusi ginęli także od strzałów Zam-Zammah. Muzułmanie odparli ich! Twój ojciec był cukiernikiem!
Nagle urwał; z poza węgła, od strony gwarnego bazaru Motee, wysunął się człowiek, jakiego Kim, który znał wszystkie kasty, nigdy dotąd nie widział. Był on prawie na sześć stóp wysoki, odziany w fałdzistą ciemno-brunatną suknię z materyi podobnej do derki na konie której krój nie przypominał mu żaden ze znanych mu strojów. U pasa zwisał mu piórnik z lanego żelaza i drewniany różaniec, jakiego używają ludzie świątobliwi. Głowę przykrywał mu olbrzymi, gigantycznych rozmiarów kapelusz. Twarz miał żółtą i pomarszczoną, podobną do twarzy chińczyka Fook-Shing, szewca z placu targowego. Oczy błyszczały mu w kącikach jak dwa onyksy.
— Kto to jest? — zapytał Kim swoich towarzyszów zabawy.
— Może to jakiś człowiek, — odpowiedział zagapiony Abdullah, trzymając palec w gębie.
— Bez wątpienia, — odrzekł Kim, — ale to jest taki Hindus, jakiego ja dotąd nigdy nie widziałem.
— Może kapłan — rzekł Chota-Lal, zauważywszy różaniec. — Patrzcie, idzie do „Domu Cudów”.
— Nie, nie — zaprzeczył głową policjant, który mówił tylko po pendżabsku. — Nie rozumiem co do mnie mówicie. — Hej! „Przyjacielu całego Świata”, co on mówi?
— Dawaj go tu! — zawołał Kim, zeskakując z Zam-Zammah i połyskując bosemi piętami.
— To jest cudzoziemiec, a ty jesteś bawół!
Nieznajomy rozglądał się bezradnie, wreszcie zwrócił się do chłopców. Był to starzec, a jego wełniany płaszcz, przesiąknięty był dotąd jeszcze niemiłym odorem artemizyi rosnącej w górskich wąwozach.
— Hej, dzieci! co to jest, ten duży dom? — zapytał w najczystszem narzeczu indyjskiem.
— To jest „Ajaib Gher”, „Dom Cudów”! — Kim nie dawał mu żadnego tytułu, ponieważ nie mógł się domyśleć, jakiego wyznania był nieznajomy.
— Ach, „Dom Cudów”? Czy można tam wejść?
— Na drzwiach napisano, że każdy może.
— Bezpłatnie?
— Nie jestem bankierem, a wchodzę tam i wychodzę, — odpowiedział śmiejąc się Kim.
— Niestety! Jestem już stary. Nie wiedziałem o tem. — Potem przesuwając paciórki różańca, zwrócił się ku drzwiom muzeum.
— Do jakiej należycie kasty? Gdzie jest wasz dom? Czyście z daleka przybyli? — pytał go Kim.
— Idę z Kulu, hen z poza Kailas, — ale cóż ty wiesz? Przychodzę z poza gór, gdzie — tu westchnął, — powietrze i woda świeże są i ostre.
— Aha! to Khitai (Chińczyk), — zawołał dumnie Abdullah. Fook-Shing wypędził go raz ze sklepu za to, że oplwał mu figurę domowego bożka, stojącą nad butami.
— Pahari (góral), — rzekł mały Chota-Lal.
— Tak dziecko. Góral z gór, jakich nigdy widzieć nie będziesz. Czy słyszałeś o Bhotiyalu (Tybet)? Nie jestem Khitai, ale Bhotiya (Tybetańczyk); jestem lamą, albo „guru”, jak się to mówi w waszym języku.
— „Guru” z Tybetu? — zawołał Kim. — Nie widziałem jeszcze takiego człowieka! To i w Tybecie są Hindusi?
— Jesteśmy z tych, co przestrzegają Drogi Średniej; żyjemy spokojnie w naszych klasztorach, ja zaś chcę zwiedzić cztery Święte Miejsca, zanim umrę. Teraz więc wy, którzy jesteście dziećmi, wiecie tyle, co i ja, który jestem stary.
Łagodnie uśmiechnął się do chłopców.
— Czy nie jesteś głodny?
Starzec sięgnął w zanadrze i wyciągnął starą drewnianą miseczkę żebraczą. Chłopcy skinęli głowami potakująco. Wszyscy znani im kapłani żyli z jałmużny.
— Nie chce mi się jeszcze jeść, — odparł zwracając głowę, świecącą w słońcu jak stara skorupa żółwia. — Czy to prawda, że tam są obrazy, w „Domu Cudów”, w Lahore?
Ostatnie słowa powtórzył, jak człowiek, który sprawdza podany przez kogoś adres.
— Tak, prawda — odpowiedział Abdullah. — Pełno tam jest pogańskich „buts”. Ty także jesteś bałwochwalcą?
— Nie zważaj na niego — zawołał Kim. — To jest dom rządowy i niema tam żadnego bałwochwalstwa, tylko stary Sahib z siwą brodą. Chodź ze mną, to ci pokażę.
— Cudzoziemscy kapłani zjadają chłopców, — wyszeptał Chota-Lal.
— A on jest cudzoziemiec i „but-parast” (bałwochwalca) — dodał Abdullah.
Kim roześmiał się.
— To jest nowy człowiek, a wy, króliki, idźcie do swoich matek i bądźcie zdrowi! Chodź! — zawołał, przeciskając się przez kołowrotek przy wejściu.
Starzec podążył za nim i stanął zdumiony. W przedsionku budynku ustawiony był (uczonym tylko wiadomo, od jak dawna) szereg posągów grecko-buddyjskich, w które zręczne ręce zapomnianych mistrzów z uczuciem przelały tajemniczego ducha Grecyi.
Na ścianach wisiały setki fryzów pokrytych płaskorzeźbami, ułomki posągów, płyty zapełnione figurami, które ongi pokrywały ceglaste ściany buddyjskich „stupas” i „viharas” na północy tego kraju, a obecnie zawieszone i zaopatrzone kartkami były ozdobą muzeum. Z otwartemi ze zdziwienia ustami zwracał się lama tu i tam, wreszcie przystanął, zachwycony przed dużą wypukło-rzeźbą przedstawiającą koronacyę czy też apoteozą Buddy. Mistrz przedstawiony był w postawie siedzącej na lotosie, którego płatki były tak głęboko rzeźbione, że zdawały się wystawać na zewnątrz. Około niego ugrupowana była cała hierarchia uwielbiających go królów, starców i staroświeckich Buddów. Poniżej widać było wodę pokrytą lotosami, rybami i ptactwem wodnem. Dwa bóstwa z motylemi skrzydłami trzymały nad jego głową wieniec; druga para podtrzymywała baldachim, nad którym znajdowała się wysadzana drogiemi kamieniami mitra Bohdisatwy.
— Pan! Pan! Sakya-Muni, to On, On sam! — zawołał lama, łkając prawie i zachwycony zarecytował przepiękną buddyjską inwokację:
„Do Niego Droga, do Prawa, — Przystani,
„Którego Maja pod sercem nosiła,
„Anandy Pana — Bohdisatwy”.
— Więc i On także jest tutaj? Najdoskonalsze Prawo jest więc również tutaj? Pielgrzymka moja zaczyna się zatem dobrze... i co za dzieło! Cóż to za dzieło!
— Oto jest Sahib! — zawołał Kim, usuwając się za szafy i gablotki. Siwobrody Anglik spoglądał na lamę, który zwróciwszy się ku niemu skłonił się poważnie, a po chwili zakłopotania wyciągnął notatkę i kawałek papieru.
— Tak, oto moje nazwisko, — rzekł uśmiechając się na widok niezgrabnie, prawie dziecinnie nakreślonego znaku.
— Jeden z naszych, który odbył pielgrzymkę do Miejsc Świętych, a obecnie jest przełożonym klasztoru Lung-Cho, dał mi to, — ciągnął lama jąkając się. — Opowiadał mi o tem wszystkiem tutaj, — dokończył wskazując dokoła drżącą ręką.
— Bądź więc pozdrowionym, o lamo z Tybetu! Tu są obrazy, a ja — tu spojrzał w twarz lamy — jestem tutaj aby gromadzić wiedzę. Pójdź na chwilę do mego biura. — Starzec drżał cały ze wzruszenia.
Było to czworokątne biuro, drewniany pokój, oddzielony przepierzeniem od galerji. Kim położył się na podłodze, instynktownie przytknął ucho do szpary powstałej w pękniętych od gorąca cedrowych drzwiach i wytężył słuch i uwagę.
To co słyszał, było dlań przeważnie niezrozumiałe. Lama, zrazu dość wstrzemięźliwy, opowiadał kustoszowi o swym własnym klasztorze Such-Zen, położonym naprzeciw „Malowanych Skał”, a odległym stąd o cztery miesiące drogi. Kustosz wyciągnął dużą księgę z fotografjami i pokazywał mu to właśnie miejsce przyczepione do urwiska, zawieszone nad olbrzymią doliną pokrytą różnokolorowemi skałami. — Ależ tak, tak! — wołał lama włożywszy na nos okulary w rogowej oprawie, chińskiej roboty. — Tu oto są małe drzwi, przez które wnosimy zwykle drzewo na zapas, przed zimą. I ty, Anglik, wiesz o tem wszystkiem? Ten, który obecnie jest przełożonym klasztoru Lung-Cho, mówił mi o tem, lecz nie chciałem wtedy temu wierzyć. Czyż Pan nasz, Najświętsza Istota, czczony jest również i tutaj? A życie Jego jest i u was znane?
— Wszystko jest tu wyryte na tych kamieniach. Pójdź i przekonaj się, jeżeli nie czujesz się zbyt zmęczony.
Lama ruszył przodem do mniejszej sali muzealnej — za nim — wśród zbiorów szedł kustosz, i oglądał je z uwielbieniem człowieka pobożnego a zarazem znawcy.
Patrzał, jak wszystkie pamiętne zdarzenia z życia Buddy wyryte były w swej pięknej treści na wytartych, zniszczonych wiekiem kamieniach, tu i ówdzie zaciemnione nieco konwencjonalizmem greckiego wykonania, i cieszył się jak dziecko, ile razy udało mu się odkryć coś dla siebie nowego, dotąd nieznanego. Gdy w serji legend zabrakło czasem wątku, jak naprzykład w „Zwiastowaniu”, kustosz uzupełniał je sam, przy pomocy książek francuskich i niemieckich z ilustracjami i fotografjami.
Był tam pobożny Asita, odpowiadający Symeonowi z Pisma Świętego, trzymający Świętą Dziecinę na kolanach, podczas gdy ojciec i matka słuchali; były tam również zdarzenia z legendy o bratanku Devadatta. Nie brakło też i niecnej niewiasty, która oskarżyła Mistrza o nieczystość, było i zjawisko, na którego widok „czciciele ognia” postradali zmysły. Była dalej nauka wygłoszona w „Parku Jeleni”; Budda w płaszczu królewskim, jako książę, cudowne Narodzenie, śmierć w Kusinagarze, gdzie osłabiony Jego uczeń padł zemdlony. A ponadto nieprzeliczone reprodukcje z rozmyślań Mistrza pod drzewem Bodhi gdzie adoracja Jego jałmużniczej miseczki przedstawiana była ustawicznie. Po kilku minutach kustosz spostrzegł, że jego gość nie był to zwyczajny, pacierze jedynie odmawiający mnich, ale biegły wielce w nauce, uczony. Przechadzali się obaj pośród tego wszystkiego, — lama zażywał ze wzruszenia tabakę, przecierał okulary i mówił ze zdumiewającym pośpiechem, niesłychaną mieszaniną złożoną z narzecza urdyjskiego i tybetańskiego. Słyszał on o podróżach chińskich pielgrzymów Fo-Hian i Hwen-Thiang i dopytywał się niecierpliwie, czy kustosz posiada również jakie wzmianki o ich podróży. Przewracał bezradnie kartki w dziełach Beala i Stanisława Julien’a, wzdychając głęboko.
— Wszystko jest tutaj. Cały skarb tu zamknięty. — Potem stanął w postawie pełnej uszanowania, słuchając fragmentów szybko przez kustosza tłómaczonych na narzecze urdyjskie. Po raz pierwszy zdarzało mu się słyszeć o pracach uczonych europejskich, którzy za pomocą tych, oraz setek innych dokumentów, sprawdzali święte ustępy z nauki buddaistycznej. Potem pokazał mu kustosz dużą mapę porysowaną i żółto popstrzoną. Bronzowy jego palec posuwał się za ołówkiem kustosza, od znaku do znaku. Było tam Kapilavastu, gdzieindziej znów Królestwo Środka, to znów Mahabodi, ta Mekka Buddaizmu, tu zaś była Kusinagara, smętne miejsce śmierci Najświętszej Istoty. Starzec pochylił na chwilę głowę nad kartami, kustosz zaś zapalił nową fajkę. Kim tymczasem zasnął. Gdy się przebudził, rozmowa obu mężczyzn była już dla niego bardziej zrozumiałą.
— I tak oto, o „Fontanno mądrości”, postanowiłem pójść do tych Świętych miejsc, po których kroczyła Jego święta stopa, do miejsca Jego narodzin, aż do samej Kapili. Potem do Maha Bodhj, które jest Budh-Gayą, do monasteru, do Parku Jeleni, do miejsca Jego śmierci.
Głos lamy przycichł.
— I przybyłem sam tutaj. Przed pięciu, siedmiu, ośmnastu, czterdziestu laty doszedłem do tego przekonania, że Stary Zakon nie był dobrze przestrzegany, ponieważ jest, jak wiesz, przeładowany djabelstwem, czarami i bałwochwalstwem. Tak właśnie, jak to przed chwilą powiedziało to dziecko na dworze. Tak; zupełnie jak dziecko to określiło; „butparasti”.
— Tak to wyradzają się wszystkie religje.
— Tak sądzisz? Przeczytałem książki mego klasztoru i wydały mi się suche; późniejszy zaś Obrządek, z którym obeznaliśmy się, my, wyznawcy zreformowanego Prawa — ten też niema wartości w moich starych oczach. Nawet wyznawcy Najdoskonalszej Istoty spierają się między sobą. Wszystko jest złudzeniem. „Mayą”, złudą. Ale ja mam inne pragnienia.
Pomarszczona żółta twarz zbliżyła się na odległość trzech palców do twarzy kustosza, a długi paznokieć wskazującego palca stukał o stół.
— Wasi uczeni, pisząc te książki, szli za śladami Błogosławionych Stóp, we wszystkich ich wędrówkach; lecz są jeszcze rzeczy, których oni nie wyszukali. Ja zaś nie wiem nic, — nic nie wiem... — ale chcę się uwolnić od Błędnego Koła Wszechrzeczy, idąc drogą szeroką i otwartą.
Uśmiechnął się z prostotą.
— Jako pielgrzym do świętych miejsc, zdobywam sobie zasługę. Ale na tem nie koniec. Słuchaj rzeczy, która jest prawdziwą. Gdy nasz Łaskawy Pan w młodości swej szukał towarzyszki życia, na dworze Jego ojca mówiono, że był za wątły do małżeństwa. Czy wiesz o tem?
Kustosz skinął potakująco, słuchając ze zdziwieniem dalszego ciągu opowiadania.
— Tak więc ustanowiono potrójną próbę siły dla wszystkich, którzy się do niej zgłoszą. I przy Próbie Łuku, nasz Pan pierwszy złamał łuk, który mu podano, żądając takiego tuku, którego nikt zgiąćby nie potrafił.
— Tak jest napisane. Czytałem to wszystko.
— A gdy przebiegła wszystkie Koła strzała Jego leciała coraz dalej i dalej, aż wreszcie znikła. W końcu spadła; a tam, gdzie uderzyła o ziemię, wytrysło źródło, które natychmiast przemieniło się w Rzekę, której własności z łaski Naszego Pana i zasług, jakie zdobył sobie, zanim się wyzwolił, są takie, że ten, kto się w niej wykąpie, oczyszczony jest ze wszelkiej skazy i brudów grzechu.
— Tak istotnie jest napisane, — rzekł smętnie kustosz.
Lama westchnął głęboko.
— Gdzież więc jest ta Rzeka? „Krynico Mądrości,” — gdzie miejsce, kędy spadła strzała?
— Niestety, nie wiem tego, mój bracie — odparł kustosz.
— Może podobało ci się zapomnieć o tej jedynej rzeczy, której mi nie powiedziałeś. Musisz o tem zapewne wiedzieć? Patrz, jestem stary. Błagam Cię na kolanach, o „Fontanno Mądrości”! Wiemy, przecie napewno, że On napiął łuk! Wiemy że strzała spadła na ziemię. Wiemy, że źródło wytrysło. Gdzież więc, gdzie jest ta Rzeka? Mój sen powiedział mi, że ją znajdę. Przybyłem więc! Oto jestem! Lecz gdzie jest ta Rzeka?
— Sądzisz więc, że gdybym ją znał, nie wymieniłbym ci głośno jej nazwy?
— Przez nią tylko można uwolnić się od Błędnego Koła Wszechrzeczy — ciągnął dalej lama. — „Rzeka Strzały”! Pomyśl tylko; malutki strumyk, który może wysechł od upałów! Lecz Najświątobliwszy nie zadrwiłby sobie tak ze starca.
— Nie wiem. Nic o tem nie wiem.
Lama zbliżył swą pomarszczoną twarz do twarzy Anglika.
— Widzą, że nie możesz o tem wiedzieć. Dla Ciebie jako niewtajemniczonego w Prawo, sprawa ta pozostaje okryta tajemnicą.
— Tak — tajemnicą, tajemnicą.
— Jesteśmy obaj związani, ty i ja mój bracie. Lecz ja, — mówił powstając wśród szelestu miękkich fałdów grubej materji, — idę się uwolnić. Chodź ze mną!
— Mam obowiązki, — odparł kustosz. — Lecz dokądże ty idziesz?
— Dokądże bym szedł? Najpierw do Kashi (Benares), i tam znajdę pewnego wyznawcę czystej wiary, w świątyni Jainów, w tem mieście. On bowiem pokryjomu szuka tajemnicy i od niego może się dowiem czegoś. Być może, że zechce pójść ze mną do Budh-Gaya. Stamtąd na północny zachód do Kapilawastu, tam zaś będę szukał Rzeki. Nie, będę jej szukał wszędzie, gdyż miejsce, w którem spadła strzała, nie jest nikomu znane.
— Jakże chcesz iść? Do Delhi jest przecież daleko, a jeszcze dalej do Benaresu.
— Piechotą i pociągami. Z Panthakot, pozostawiwszy za sobą Góry, przybyłem tutaj pociągiem. Idzie szybko. Z początku dziwił mnie widok wysokich słupów stojących przy drodze, chwytających ciągle swoje druty — objaśniał lama, naśladując zniżanie i podnoszenie się drutów telegraficznych, widzianych z okna pędzącego pociągu. — Potem jednak zdrętwiały mi nogi i zachciało mi się iść, do czego jestem przyzwyczajony...
— I jesteś pewny, że nie zbłądzisz?
— Och, trzeba się tylko rozpytywać i płacić, a zapytany wskaże ci kierunek. O tem wiedziałem już z pewnego źródła, gdy byłem jeszcze w klasztorze, — odparł lama z przechwałką.
— Kiedyż więc chcesz iść? — zapytał kustosz uśmiechając się do tej mięszaniny staroświeckiej nabożności i chęci postępu, która jest cechą współczesnych Indyj.
— Natychmiast. Będę szedł Jego śladami, aż zajdę do Rzeki Strzały. A prócz tego, są takie papiery z napisami, o jakich godzinach odchodzą pociągi na Południe.
— A cóż będziesz jeść? — Lamowie, zgodnie z ich regułą, są zawsze zaopatrzeni w pieniądze, ale kustosz chciał się o tem upewnić.
— Na podróż wzjąłem ze sobą miskę jałmużniczą, na wzór Mistrza. Tak. Chcę iść, podobnie jak On, zapominając o wygodach jakie miałem w klasztorze. Z początku, gdy przechodziłem przez Góry, szedł ze mną mój „chela” (uczeń), który żebrał dla mnie, jak tego reguła wymaga; ale podczas krótkiego pobytu w Kulu, zachorował na febrę i umarł. Obecnie nie mam więc „chell”, lecz sam noszę moją miseczkę jałmużniczą, a ludzie miłosierni obdarzając mnie będą mieli sposobność, by zdobyć sobie zasługi.
Uczeni doktorowie lamajscy nie żebrzą wprawdzie, ale lama był entuzjastą w sprawach wiary.
— Niech więc i tak będzie — rzekł uśmiechając się kustosz. — Pozwół mi zatem zdobyć sobie zasługę. Obaj należymy do jednego cechu, ty i ja. Tutaj oto jest nowa książka z białego angielskiego papieru; a tu trzy zaostrzone ołówki, grube i cienkie, dobre dla pisarza. Teraz zaś, pozwól mi swoich okularów.
Kustosz spojrzał przez nie. Były strasznie porysowane, ale siła ich była równą sile jego własnych binokli, które wetknął w ręce lamy i rzekł:
— Sprobój no, tych oto.
— Pióro! Ależ to istne pióro na twarzy! — zawołał starzec; zachwycony obracał głową i marszcząc nos, wolał: — Lekkie są, że ledwie je czuję! A jak wyraźnie widzę przez nie!
— One są „bilaur”, z kryształu i nigdy się nie porysują. Niechże ci pomogą do znalezienia twej Rzeki, gdyż odtąd należą do ciebie.
— Przyjmuję je, ołówki i książkę — rzekł lama — jako oznakę przyjaźni między kapłanami. A teraz — rzekł, szukając w swym trzosie, poczem wyciągnął swój żelazny piórnik i położył go na stole. — Niech to będzie pamiątką naszej przyjaźni, ten piórnik. Jest on tak stary, jak ja.
Był to starożytny piórnik chiński, odlany z żelaza, jakiego już dziś nie leją i od pierwszego wejrzenia, serce zbieracza wyrywało się z piersi kustosza ku niemu. W żaden sposób, mimo protestów kustosza, nie chciał lama przyjąć napowrót swego daru.
— Gdy będę wracał, odnalazłszy moją Rzekę, przyniosę ci obraz, ręcznie odmalowany o Padma Samthora, — podobny do tych, jakie zwykłem robić na jedwabiu, w moim klasztorze.
— Także i o „Kole Życia”, — dodał kaszląc — gdyż obaj znamy się na tem, ty i ja.
Kustosz chciał go jeszcze zatrzymać. Było już tylko kilku takich lamów na świecie, którzy posiadali tajemnicę ręcznych malowideł buddyjskich, a te są, jak wiadomo, na wpół pisane, na wpół malowane. Lecz lama wyszedł już za drzwi z podniesioną głową i zatrzymawszy się chwilę przed wielkim posągiem zamyślonego Buddy, przemknął się przez kołowrót przy wejściu.
Kim szedł za nim jak cień. To co słyszał, podnieciło go niezmiernie. Człowiek ten był dla niego czemś tak nowem, że postanowił śledzić go dalej zupełnie tak, jakby oglądał jakiś nowy budynek lub dziwne święto w mieście Lahorze. Lama był jego odkryciem, postanowił więc wziąć go w swe posiadanie. Starzec zatrzymał się koło Zam-Zammah i rozglądał się dookoła, aż wzrok jego padł na Kima. Natchnienie pielgrzyma opuściło go na chwilę i uczuł się starym, opuszczonym i dziwnie pustym.
— Nie siadaj tu pod tą armatą! — krzyknął na niego policjant.
— Ahu! Ty puszczyku! — krzyknął mu Kim, w odpowiedzi za lamę. — Usiądź pod tą armatą, jeżeli masz ochotę. Kiedyż to ukradłeś mleczarce pantofle, Dunnoo?
Była to kalumnia rzucona na policyanta pod wrażeniem chwili. Dunnoo puścił ją mimo uszu, gdyż widział dobrze, że, gdyby tego zaszła potrzeba, donośny krzyk Kima mógł wezwać na pomoc cały legjon złośliwych urwiszów z placu targowego.
— Jakiemu bóstwu oddawałeś tam cześć? — łaskawie zapytał Kim siadając w cieniu, obok lamy.
— Nie oddawałem czci nikomu, dziecko. Pokłoniłem się przed Najdoskonalszem Prawem.
Kim przyjął do wiadomości istnienie tego nowego bożka spokojnie i bez śladu wzruszenia.
— A co ty robisz?
— Zbieram jałmużnę. Przypominam sobie, że dawno już nie jadłem i nie piłem. Jak się tu zbiera jałmużnę w tem mieście? Czy w milczeniu, jak u nas, w Tybecie, czy też głośno?
— Ci którzy proszą milcząc, zdychają też z głodu w milczeniu, — odparł Kim, cytując miejscowe przysłowie. Lama próbował powstać, lecz opadł napowrót, wzdychając za swym uczniem, który zmarł daleko stąd w Kulu. Kim, przechyliwszy głowę na bok, przyglądał mu się z zaciekawieniem.
— Daj mi twoją miseczkę. Znam w tem mieście ludzi, którzy są miłosierni. Daj mi ją, a przyniosę ci napełnioną. — Z prostotą dziecka podał mu lama swoją miseczkę jałmużniczą.
— Zostań tutaj. Znam tutejszych ludzi. — Poczem podreptał do stojącej na wprost toru tramwajowego „kunju”, handlarki jarzyn, pochodzącej z niskiej kasty. Znała ona Kima oddawna.
— Oho! Cóż to znaczy? Czy zostałeś „yogi” że chodzisz z tą miską żebraczą? — zawołała.
— Nie — dumnie odpowiedział Kim. — Pokazał się w mieście nowy kapłan, człowiek jakiego jeszcze nigdy dotąd nie widziałem.
— „Stary kapłan, młody tygrys”, — rzekła zgryźliwie kobieta. — Dość już mamy tych „nowych” kapłanów; obsiadają nasze towary jak muchy. Cóż to, czy ojciec mego syna jest studnią miłosierdzia, żeby dawać wszystkim, którzy tylko proszą?
— Nie, — odparł Kim. — Twój mąż jest raczej „yagi” (zły człowiek), niż „yogi” (świątobliwy). Ale ów kapłan, to zupełnie nowy człowiek. Sahib z „Domu Cudów” rozmawiał z nim jak z bratem. Napełnijcie mi więc, matko, tę miseczkę. On czeka niedaleko.
— Miseczkę?!.. powiadasz? Ależ to garnek z brzuchem jak u krowy! Masz tutaj więcej szczęścia niżeli swięty byk Sziwy. Dziś rano zabrałeś mi już najlepsze cebule z koszyka, a teraz muszę ci znów napełnić ten garnek! O! już znowu nadchodzi!
Duży, szary byk bramiński torował sobie drogę przez różnokolorowy tłum ludzi, trzymając w pysku pęk porwanych jarzyn. Szedł prosto na sklep, znając dobrze swe przywileje zwierzęcia czczonego jako święte; pochylił głowę i sapiąc ciężko, stąpał wzdłuż koszyków, jakby namyślając się nad wyborem pokarmu.
W tejże chwili mała, chuda noga Kima podniosła się w górę i uderzyła go w wilgotny, siny nos. Byk parsknął gniewnie, a zawróciwszy przeszedł przez szyny tramwajowe, trzęsąc z wściekłości karkiem.
— Patrz! Uratowałem ci trzy razy więcej aniżeli warte jest napełnienie tej miseczki. Dalej, matko! trochę ryżu, na to trochę suszonej ryby — tak, i nieco jarzynowej przyprawy. — Z głębi sklepu, gdzie leżał jakiś człowiek, słychać było mruczenie.
— On odpędził byka, — tłómaczyła półgłosem kobieta. — Dobrze jest przecież dawać ubogim.
Wzięła miseczkę i oddała ją Kimowi napełnioną gorącym ryżem.
— Ale mój „yogi” nie jest krową, — rzekł poważnie Kim, wydrążając palcem dziurę w ryżu. — Sądzę, że jeszcze trochę jarzyny, pieczonego ciasta i smażonych owoców bardzo by mu smakowało.
— Ta dziura jest tak duża, jak twoja głowa, — rzekła niechętnie kobieta. Jednak mimo to napełniła ją dobrą gorącą jarzyną, przykryła to pieczonem ciastem, dodała trochę świeżego masła i posmarowała wszystko kwaśną konfiturą z tamarynd. Kim z lubością przyglądał się tym przysmakom.
— No, dobrze. Gdy przyjdę na plac targowy byk nie będzie śmiał podejść do waszego sklepu. Zuchwały z niego jałmużnik.
— A ty? — śmiała się jarzyniarka. — Ale nie wygaduj-no na byków. Mówiłeś mi przecie niedawno, że jakiś Czerwony Byk ma przyjść do ciebie, żeby ci pomóc? A teraz zabierz to wszystko i poproś tego świątobliwego człowieka o błogosławieństwo dla mnie. Może wie on o jakiem lekarstwie na chore oczy dla mojej córki? Zapytaj go o to mały „Przyjacielu całego świata”.
Ale Kim był już daleko broniąc się nogą przed zgłodniałemi psami „parjasów” i tym podobnymi znajomymi.
— Tak się zbiera jałmużnę gdy się wie, jak to robić należy — rzekł z przechwałką do lamy, który szeroko otworzył oczy ze zdziwienia na widok pełnej miseczki — Jedz-że zatem, a ja będę także. „Ohe! bhistie!” — zawołał nagle na woziwodę polewającego chodniki przed muzeum. — Daj no nam wody! Obaj mamy pragnienie.
— Obaj, — roześmiał się „bhistie”. — Czy tylko zdołam napoić taką parę? Pijcież więc w imię boże!
Woziwoda podał Kimowi nieco wody na dłonie który zwykł pić jak krajowcy, rękami, ale lama, któremu nie wypadało tego robić, wyjął ze swego niewyczerpanego woreczka kubek i pił wodę ceremonialnie, z namaszczeniem.
— To „pardesi” (cudzoziemiec), — objaśnił Kim woziwodę, gdy lama wygłaszał w nieznanej mu dotąd mowie coś, co wyglądało na błogosławieństwo.
Posilali się obaj z wielkiem zadowoleniem wypróżniwszy miskę do dna. Potem lama zażył z potężnej drewnianej tabakiery tęgi niuch tabaki, przez chwilę przebierał palcami paciorki różańca i gdy cień padający od Zam-Zammah zaczął się wydłużać zapadł w lekki sen, zwykły u starych ludzi.
Kim pobiegł do najbliższego sklepu z tytoniem i u dość wesoło usposobionej jego właścicielki wyprosił mocne cygaro z gatunku, który kupują zwykle studenci pendżabskiego uniwersytetu naśladujący obyczaje Anglików. Zapalił je, usiadł pod brzuchem armaty i począł rozmyślać oparłszy brodę na kolanach. Skutek tych rozmyślań był taki, że po pewnym czasie zerwał się i pobiegł w kierunku śluzy Nila Ram.
Lama obudził się dopiero wówczas, gdy na sygnał wieczornego życia miasta błysnęły światła lamp i gdy biało ubrani urzędnicy i ich podwładni zaczęli wracać z biur rządowych do domów. Rozglądał się osłupiałym wzrokiem na wszystkie strony, ale nikt nie zwracał na niego uwagi prócz małego, cudacznego Hindusika w brudnym turbanie, ubranego w barwne szatki. Nagle opuścił głowę na kolana i zaszlochał.
— Cóż ci to? — zapytał go malec stojący przed nim. — Czy okradziono cię?
— Mój nowy „chela” (uczeń) poszedł gdzieś odemnie i nie wiem gdzie się podział.
— A któż to był ten twój uczeń?
— Był to chłopak, który przyszedł do mnie w miejsce tego, który umarł, w nagrodę za zasługę, jaką sobie zdobyłem oddawszy pokłon przed Prawem w tym oto budynku, — odrzekł lama wskazując na muzeum. — Przyszedł do mnie aby mi pokazać drogę, którą zagubiłem. Zaprowadził mnie do „Domu Cudów” i zachęcił mnie do rozmowy ze „Strażnikiem Obrazów”, tak, że zostałem pokrzepiony i umocniony na duchu. A gdy osłabłem z głodu, on poszedł za mnie po jałmużnę tak właśnie, jakby to robi „chela” za swego mistrza. Zjawił się przedemną nagle i nagle też znikł mi z przed oczu. Miałem właśnie zamiar uczyć go i wyjaśniać mu Prawo na drodze do Benaresu.
Kim stał zachwycony, bo podsłuchał przedtem całą rozmowę w muzeum a wiedział, iż starzec mówił prawdę, co rzadko zdarza się w rozmowie między krajowcem a cudzoziemcem.
— Widzę jednak, że zesłany mi został w pewnym celu; ażebym poznał, że uda mi się odszukać Rzekę, ku której dążę.
— Pewno ku Rzece Strzały? — zapytał Kim z uśmiechem wyższości.
— Załiż to może nowy zwiastun? — krzyknął lama. — Nie mówiłem przecież o tem nikomu, prócz Strażnika Obrazów. Kim-że ty jesteś?
— Twój „chela”, — odrzekł skromnie Kim siadając u stóp starca. — Nie widziałem jeszcze nikogo w mojem życiu, ktoby był podobny do ciebie. Pójdę z tobą do Benares. A przytem, zdaje mi się, że taki stary człowiek jak ty, co mówi szczerą prawdę każdemu, na chybił-trafił, kogo napotka, bardzo potrzebuje ucznia.
— Ale co z Rzeką — co z Rzeką Strzały?
— Och, o tem słyszałem, gdy rozmawiałeś z Anglikiem. Słuchałem wtedy pod drzwiami.
Lama westchnął. — Myślałem, że niebo zesłało mi cię na przewodnika. Takie rzeczy zdarzają się niekiedy, ale ja nie jestem tego godny. Więc nie wiesz nic, nie znasz Rzeki?
— Och, nie, — odrzekł Kim dziwnie się uśmiechnąwszy. — Ja idę szukać... pewnego byka... Czerwonego byka na zielonem polu, który ma mi pomóc. — Jak wszyscy chłopcy, gdy dowiedzą się o czyimś planie gotowi są snuć natychmiast projekty na własną rękę — podobnie teraz i Kim, dowiedziawszy się o celu pielgrzymki lamy, przypomniał sobie przepowiednię swego ojca i w ciągu dwudziestu minut wypracował sobie także swój własny plan.
— Czego, powiadasz, dziecko?
— Bóg wie co to ma znaczyć, ale ojciec mój tak mówił. Słyszałem twoją rozmowę w „Domu Cudów”, o tych różnych miejscowościach w Górach a gdy ktoś tak stary i tak mały... tak nawykły do mówienia prawdy — może się wybrać w drogę dla takiej drobnostki jak jakaś tam rzeka... to zdało się mnie, że i ja powinienem ruszyć w podroż. Jeżeli przeznaczenie nasze chce, abyśmy rzeczy te obaj znaleźli, to je znajdziemy: ty twoją rzekę, a ja mojego byka i te mocne Filary oraz różne inne rzeczy, o których już zapomniałem.
— Nie od filarów pragnę być uwolniony ale od Błędnego Koła, — rzekł lama.
— To wszystko jedno. Może być, że zechcą mnie zrobić i królem — rzekł Kim w spokojnem oczekiwaniu czegoś niezwykłego.
— Nauczę cię innych i lepszych pragnień w czasie naszej drogi — przekonywująco odparł mu starzec. — Chodźmy do Benares.
— Nie teraz, po nocy. Po gościńcu włóczą się złodzieje. Zaczekajmy do rana.
— Ależ tu niema gdzie spać, — rzekł starzec nawykły do klasztornego trybu życia, bo chociaż sypiał zwykle na podłodze, zgodnie z regułą swego zakonu, lubił jednak porządek w tych rzeczach.
— Dostaniemy dobry nocleg w Kaszmirskim Seraju, — odrzekł mu Kim, śmiejąc się z jego zakłopotania. — Mam tam przyjaciela. Chodź.
Duszne i zatłoczone ludźmi bazary jaśniały już od świateł, gdy przepychali się obaj przez tłum złożony z wszystkich ras zamieszkujących górne Indje; lama szedł pośród nich jakby pogrążony w jakimś śnie letargicznym. Widział po raz pierwszy wielkie przemysłowe miasto, a zapełniony wóz tramwajowy przerażał go swem cięgłem zgrzytem o szyny. Nawpół popychani, nawpół niesieni przez tłum, przybyli do wysokiej bramy Kaszmirskiego Seraju.
Duży ten i otwarty plac, położony naprzeciw stacji kolejowej, otoczony był arkadami klasztorów; tutaj to karawany wielbłądów i koni rozkładały się po powrocie za środkowej Azji. Były tu wszystkie ludy z Północy, pilnujące popętanych koni i klęczących wielbłądów; ludzie ci ładowali i wyładowywali towary i tłumoki, ciągnęli wodę na wieczerzę zapomocą skrzypiących żórawi, kładli siano przed rżące i dzikookie rumaki, bili warczące psy karawanowe, płacili poganiaczy wielbłądów i przyjmowali nowych, przeklinali, rozprawiali i handlowali na zapchanym ludźmi i zwierzętami placu. Klasztory, do których prowadziły trzy lub cztery murowane schody, były prawdziwem schronieniem pośród tego niespokojnego morza. Niektóre z nich wynajęte były kupcom tak, jak się odnajmuje filary mostu; przestrzeń między kolumnami zamurowywano i zamieniano na pokoje, które zaopatrzone były w ciężkie, drewniane drzwi i silne rygle. Zamknięte drzwi wskazywały, że właściciel lokalu jest nieobecny a kilka nagryzmolonych, czasem nawet bardzo koszlawych, kredą napisanych znaków wskazywało dokąd się udał. Oto przykład:
— „Lutuf Abdalah pojechał do Kurdystanu”.
A poniżej w krótkim wierszu:
— „O Allahu, który pozwalałeś żyć pchłom na surducie Kabula, dlaczego dajesz tej pchle Lutufowi żyć tak długo”?
Kim torował lamie drogą pośród wzburzonych fal ludzi i zwierząt i szedł wzdłuż klasztorów, które kończyły się daleko, w pobliżu stacji kolejowej, gdzie zatrzymywał się Ali Mahbub, handlarz koni, ilekroć wracał z tajemniczego kraju leżącego między wąwozami na Północy.
W swem krótkiem życiu miał już Kim wiele do czynienia, z Mahbubem, zwłaszcza między dziesiątym a trzynastym rokiem swego życia, — a duży, otyły Afgan, z pomalowaną szkarłatem brodą (był już podstarzały i skrzętnie ukrywał swoje siwe włosy), znał wartość chłopca jako posłańca. Czasem kazał Kimowi pilnować człowieka, który nie umiał obchodzić się z końmi, śledzić go i donosić o każdym, z kim tylko rozmawiał. Wieczorem Kim opowiadał mu o wszystkiem, a Mahbub słuchał go bez słowa lub gestu.
Kim wiedział dobrze, że były to tajemnicze intrygi, ale cała ich wartość polegała na tem, aby nie mówić o nich nikomu z wyjątkiem Mahbuba, który dawał mu za to smaczne i gorące ciastka, kupowane niedaleko, na rogu Seraju, w sklepie piekarza; raz dał mu nawet ośm „anna” gotówką.
— A, jest! — zawołał Kim uderzając po nosie wielbłąda, który chciał go ugryźć. — Hej, Mahbubie Ali!
Potem stanął w cieniu kolumny i skrył się za wystraszonym lamą. Handlarz leżał na wyszywanych jedwabiem trokach siodła, w swym ciemnym haftowanym pasie z Buchary, pykając leniwie z olbrzymiej srebrnej fajki. Usłyszawszy krzyk odwrócił lekko głowę, a widząc wysoką milczącą postać lamy, krzyknął z głębi piersi.
— Allah! Lama! Czerwony lama! Daleko jest z Lahory do Wąwozów. Co ty tu robisz?
Lama podniósł odruchowo swoją miseczkę do zbierania jałmużny.
— Przekleństwo niewiernym! — zawołał Mahbub. — Nie dam nic nieczystemu Tybetańczykowi. Ale idź do moich Baltisów, tam poza wielbłądami, oni potrzebują waszych błogosławieństw. Hej, koniuchy! Jest tu wasz rodak; spytajcie go, czy nie jest głodny?!
Ostrzyżony, zgarbiony Baltis, który przybył z końmi, a który był gorszego gatunku buddystą, pokłonił się lamie i przemawiając grubym gardłowym głosem, zapraszał Świątobliwego do ogniska.
— Pójdź, — rzekł Kim, trącając go z lekka, a lama zostawiwszy Kima przy rogu klasztoru poszedł naprzód.
— Idź! — rzekł Ali Mahbub wracając do swej fajki.
— Zabieraj-że się ty mały Hindusie! Przekleństwo niewiernym! Proś tych, co stoją tam z tyłu. Oni są twojej wiary.
— Maharaj! — jęknął Kim, ubawiony tą niezwykłą sytuacyą, — ojciec mój umarł, matka mi umarła, a żołądek mój pusty...
— Proś moich ludzi, którzy są przy koniach. Muszą tam być Hindusi.
— Och Mahbubie Ali, czyliż ja jestem Hindusem? — rzekł Kim po angielsku.
Handlarz nie okazał nawet cienia zdziwienia, lecz patrzał na niego z pod swych krzaczastych brwi.
— Mały Przyjacielu całego Świata, co to wszystko znaczy?
— Nic. Zostałem uczniem tego świątobliwego człowieka i odbywamy pielgrzymkę do Benares. — To jest prawie szalony, a mnie też sprzykrzyło się w Lahore. Pragnę innego powietrza i innej wody.
— Ale dla kogo ty właściwie pracujesz? Dlaczego przychodzisz do mnie?! — głos jego był surowy i czuć w nim było niedowierzanie.
— A do kogoż innego miałbym przyjść? Nie mam pieniędzy. Nie można puszczać się w podróż bez pieniędzy. Sprzedałeś konie oficerom. Widziałem te nowe konie, które kupiłeś — piękne są. Daj mi jedną rupię, Ali Mahbubie, a jak będą miał pieniądze, to ci oddam.
— Hm, — odparł Mahbub szybko się namyślając. — Nigdy jeszcze nie skłamałeś przedemną. Zawołaj mi tego lamę — a sam ukryj się w cieniu.
— O, nasze opowiadania będą zgodne, — odparł Kim, śmiejąc się.
— Idziemy do Benaresu, — rzekł lama, niedomyślając się zrazu, w jakim celu wypytuje go Ali Mahbub, — chłopak i ja. Idę szukać pewnej rzeki.
— Przypuśćmy — ale chłopak?
— On jest moim uczniem. Sądzę, że został mi zesłany na przewodnika. Siedziałem pod armatą i nagle przyszedł do mnie. Oto co zdarzało się szczęśliwcowi, któremu danem było mieć przewodnika. Ale przypominam sobie, że mówił, iż jest z tego świata... że jest Hindusem.
— A jak się nazywa?
— O to go nie pytałem. Czyliż nie jest moim uczniem?
— A jego kraj, rasa, jego miasto? Muzułmanin, Sikh, Hindus czy Jain? Z niskiej czy z wysokiej kasty? Co on za jeden?
— Poco mam go o to pytać? Na Drodze Zbawienia niema wysokich ani niskich. Jeżeli jest moim „chelą”, czyż może, czy zdoła, czy zechce mi go kto odebrać? Zważ, że bez niego nie mógł bym znaleźć mojej Rzeki. — Lama poważnie pokiwał głową.
— Nikt ci go nie odbiera. Idź i usiądź pośród moich ludzi — rzekł Mahbub Ali. Lama odszedł uspokojony obietnicą.
— A co, czyż nie jest zupełnie szalony? — rzekł Kim wychodząc z cienia. — Dlaczegóż miałbym kłamać przed tobą, Hajji?
Mahbub w milczeniu pociągał fajką. Potem zaczął mówić prawie szeptem:
— Umballa leży na drodze do Benaresu — jeśli rzeczywiście obaj tam idziecie...
— Pst! Pst! Mówię ci, że on nie umie kłamać tak, jak my to obaj umiemy.
— I jeżeli chcesz mi załatwić jedną sprawą w Umbalii, to dam ci pieniądze. Idzie o konia, o białego ogiera... którego sprzedałem niedawno pewnemu oficerowi, gdy wróciłem z wąwozów. Ale pokazało się, — przysuń-no się bliżej i podnieś rękę, jakbyś chciał żebrać... — że rodowód białego konia nie został stwierdzony dostatecznie i ten oficer, który jest teraz w Umbalii, prosi mnie, aby mu go uzupełnić. — (Tu Mahbub opisał konia i wygląd oficera). — Pójdziesz wiec do oficera i powiesz mu: Rodowód białego ogiera został przeprowadzony dostatecznie. Z tego dowie się, że przychodzisz odemnie. Potem on zapyta cię: Jaki masz na to dowód? a ty mu odpowiesz: Mahbub Ali dał mi ten dowód.
— I to wszystko z powodu białego ogiera? — rzekł Kim śmiejąc się a oczy mu zabłysły.
— Ten rodowód dam ci zaraz, ale na mój własny sposób, a przytem parę ostrych słówek w dodatku.
Nagle przemknął się jakiś cień poza plecami Kima i za żującym wielbłądem. Mahbub Ali podniósł głos.
— Allah! Czy jesteś jedynym żebrakiem w całem mieście? Matka ci umarła, powiadasz. Ojciec ci umarł. Każdy z was mówi to samo. Dobrze, dobrze, — odwrócił się jakby dookoła siebie szukał czegoś na ziemi i rzucił chłopcu kawałek miękkiego, pulchnego chleba muzułmańskiego. — Idź i przez noc prześpij się z lamą pomiędzy moimi końmi. Rano dam ci zajęcie.
Kim oddalił się i rozgryzł chleb, poczem jak się tego spodziewał, znalazł w nim mały zwitek jedwabnej materji owiniętej w woskowy papier i trzy srebrne rupie. „Niezwykła hojność”! Uśmiechnął się i wsunął pieniądze i papier do swego woreczka na amulety. Lama wspaniale nakarmiony przez Baltisów zasnął już w kącie stajni. Kim położył się obok niego i śmiał się. Wiedział, że oddał jakaś przysługę Ali Mahbubowi, lecz ani na chwilę nie wierzył opowieści o rodowodzie ogiera.
Kim nie przypuszczał jednak, że Mahbub Ali, znany jako jeden z najlepszych handlarzy koni w Pendżabie, zamożny i przedsiębiorczy kupiec, którego karawany docierały daleko na północ, zapisany był w jednej z tajnych ksiąg indyjskiego Departamentu Wywiadowczego jako C. 25 I. B. Dwa lub trzy razy do roku C. 25, posyłał jakąś krótką lecz bardzo zajmującą wiadomość a ta po sprawdzeniu przez etatowych R. 17 i M. 4 okazywała się zazwyczaj zupełnie prawdziwą. Dotyczyła ona przeróżnych małych i górskich państewek z pogranicza, podróżników narodowości innej, jak angielska i handlu armatami — słowem była cząstką tej olbrzymiej ilości t. zw. „otrzymanych informacji”, na których opiera się rządzenie Indjami.
Lecz niedawno temu pewien związek pięciu królów, którzy nie mieli żadnego powodu do zawiązywania takiego związku, został powiadomiony przez pewne życzliwe im państwo północne że z ich terytoriów przenikają wiadomości do angielskich indji. Wskutek tego naczelni ministrowie owych królów chwycili się środków używanych zazwyczaj na Wschodzie. Między wielu innymi, zwrócili baczną uwagą na hałaśliwego czerwonobrodego handlarza koni, którego karawany przedzierały się przez ich kraje zapadając się po brzuchy w śniegu. Niedawno temu karawana jego została o tej właśnie porze napadnięta i ostrzeliwana dwukrotnie w czasie powrotu, a ludzie Mahbuba opowiadali o trzech dziwnych opryszkach, którzy prawdopodobnie byli wynajęci do załatwienia się z nimi. Dlatego też Mahbub Ali ominął to niezdrowe miasto Peszawur i nie zatrzymując się nigdzie, przybył do Lahory, gdzie, znając miejscową ludność, uzyskał od niej ciekawe wiadomości.
To właśnie było powodem, że Mahbub Ali nie chciał przy sobie zatrzymać — ani chwili dłużej niż to było potrzebne — owego zwitka mocno ściśniętej materji jedwabnej, opakowanej w woskowy papier ów raport bez podpisu i bez adresu, z pięciu mikroskopijnymi znakami w jednym rogu, który w możliwie najjaskrawszy sposób zdradzał pięciu sprzymierzonych królów, sympatyzujące państwo północne, hinduskiego bankiera w Peszawur, belgijską fabrykę armat i znanego, nawpół niezależnego władcę mahometańskiego z Południa. Był on dziełem R. 17, którego Mahbub Ali spotkał poza wąwozem Dora — a miał go wyręczyć gdyż, R. 17 wskutek wypadków, których nie mógł opanować, musiał pozostać na swojem stanowisku. Dynamit był czemś łagodnem i nieszkodliwem w porównaniu z tym raportem w rękach C. 25, a nawet człowiek Wschodu, z wschodnimi poglądami na wartość czasu, rozumiał, że lepiej będzie, gdy raport ten dostanie się wcześniej do rąk właściwych. Mahbub nie miał szczególnej ochoty ginąć śmiercią gwałtowną, ponieważ miał na pamięci jeszcze dwa lub trzy krwawe odwety na sąsiadach, za krzywdy wyrządzone jego rodzinie; dopiero po załatwieniu tych porachunków zamierzał osiedlić się na stale gdziekolwiek bądź i żyć dalej już jako mniej lub więcej cnotliwy obywatel. Przez dwa dni po swym powrocie nie przechodził ani razu bramy seraju, tylko ostentancyjnie wysyłał telegramy do Bombaju, gdzie miał złożoną część swych pieniędzy; to do Delhi, gdzie podwładny z jego plemienia sprzedawał konie ajentowi radżputańskiego państwa, oraz Umballi, gdzie jakiś Anglik niecierpliwie domagał się rodowodu białego ogiera. Uliczny pisarz, który umiał po angielsku, układał mu wybornie telegramy jak n. p: „Creighton Bank Laurel, Umballa. — Koń jest arabski, jak to dowiedziono. Zmartwiony odwłoką rodowodu, który układam.”
A następnie pod tym samym adresem: „Bardzo zmartwiony odwłoką. Rodowód wyślę”. Do owego podwładnego z Delhi telegrafował:
„Lutuf Uhlah — Telegrafowałem o dwa tysiące rupji na twój rachunek do banku Luchman Naraim”. Były to sprawy czysto handlowe, lecz znaleźli się ludzie, których każdy z tych telegramów interesował bardzo mocno, którzy odbywali nad nimi długie dyskusje, zanim dostały się na stację kolejową, dokąd były niesione przez głupkowatego koniucha Baltisa, który pozwalał je odczytywać po drodze każdemu. Gdy więc Mahbub, jak się sam o tem bardzo obrazowo wyrażał, „zamącił dostatecznie źródło badania kijem ostrożności”, zjawił się przed nim, zesłany przez samo niebo, Kim. I Mahbub, równie szybki w postanowieniach, jak wolny od wszelkich skrupułów, nawykły do wyzyskiwania każdej nadarzającej się sposobności, użył go natychmiast do tej służby.
Wędrujący lama z chłopakiem z niskiej kasty, odbywający pielgrzymkę przez Indje, kraj pielgrzymów, mógł wprawdzie na chwilę ściągnąć na siebie uwagę ale nikomu nie przyszłoby na myśl, aby ich właśnie podejrzywać lub, co gorsza, obrabować.
Kazał sobie podać parę świeżych węgielków do swej „hookah” (fajki) i zamyślił się nad tą sprawą. W najgorszym razie, myślał, gdyby chłopca spotkało jakie nieszczęście, to papier dany mu nie mógł nikomu zaszkodzić. I wtedy swobodnie udałby się sam do Umballi i dotyczącej osobie ustnie powtórzyłby wiadomości. Lecz raport R. 17 był treścią całej sprawy — byłoby więc trochę niewygodnie, gdyby nie doszedł do właściwych rąk. Jednakowoż Bóg jest wielki, a Mahbub czuł, że uczynił wszystko, co leżało w jego mocy. Kim był jedyną istotą, która nigdy przed nim nie skłamała.
Byłoby to fatalną cechą charakteru Kima, gdyby Mahbub nie był wiedział, że przed kim innym, dla własnych celów lub interesów Mahbuba, Kim potrafi łgać tak, jak tylko potrafi to człowiek wschodni.
Potem Mahbub Ali, podążył przez seraj do „Bramy Harpij”, które podmalowują sobie oczy i czyhają na cudzoziemców, a po niedużym wysiłku udało mu się wywołać pewną dziewczynę, przyjaciółkę, jak miał powody przypuszczać, pewnego gładkolicego bramina, który badał jego prostodusznego, głupkowatego Baltisa w sprawie owych telegramów. Był to ze strony Mahbuba szalony postępek; zaczęli bowiem oboje pić perfumowaną wódkę wbrew przykazaniom proroka i Mahbub upił się cudownie, a wrota jego ust rozwarły się i na chwiejnych nogach uganiał się za „Kwiatem Rozkoszy”, aż padł na poduszki, gdzie „Kwiat Rozkoszy”, z pomocą przystojnego bramina obszukała go najdokładniej, od stóp do głów.
Mniej więcej o tej samej porze usłyszał Kim ciche kroki w opustoszałej stajni Mahbuba. Handlarz koni, rzecz dziwna, zostawił drzwi niezamknięte, a jego ludzie obchodzili właśnie szczęśliwy powrót do Indji, korzystając przytem w całej pełni z hojności Mahbuba. Zręczny młody gentleman z Delhi, uzbrojony w cały pęk kluczów, które „Kwiat Rozkoszy” odczepiła od pasa nieprzytomnego Mahbuba, przeszukiwał każdą skrzynkę, każdy tłómok, każdą matę i wszystkie troki od siodeł, będące własnością Mahbuba, podobnie jak „Kwiat” i bramin obszukiwali samego właściciela.
— Myślę, — rzekła pogardliwie „Kwiat” w godzinę później, opierając się okrągłym łokciem o chrapiące cielsko, — że to już nie jest ta dawna afgańska świnia, ten handlarz koni, który nie myślał o niczem więcej, tylko kobietach i koniach. A ponadto, on mógł ten papier wystać już przedtem — jeżeli wogóle miał przy sobie coś podobnego.
— Nie. Sprawa dotycząca pięciu królów, musi być ukryta gdzieś tu, przy jego czarnem sercu, — odparł uczony bramin. — Czy nie było tam niczego?
Człowiek z Delhi roześmiał się i poprawił swój turban na głowie. — Szukałem w jego pantoflach między podeszwami, podobnie jak „Kwiat Rozkoszy” obszukała jego suknie. Widocznie to nie ten człowiek, o którego idzie. Przejrzałem prawie wszystko, co tylko mogłem.
— Oni też nie wskazali mi go, jako tego, którego szukają, — odparł uczony bramin w zamyśleniu. — Powiedziano mi tylko: „uważaj, czy nie jest on tym, który pokrzyżował nasze plany”.
— W tym północnym kraju jest tyle koniarzy co pcheł w starym kubraku. Jest tam Sikandar Khan, Nur Ali Beg i Farukh Shah — wszystko naczelnicy Kafilów, którzy tam pracują, — dodała „Kwiat Rozkoszy”.
— Ci jeszcze nie przybyli, — odparł bramin.
— Na tych bodziesz musiała później zastawić sieci.
— Tfy! — żachnęła się z obrzydzeniem, strącając ze swej piersi głowę Mahbuba. — Ciężko pracuję za te pieniądze. Farukh Shah to niedźwiedź, Ali Beg rabuś, a stary Sikandar Khan... och! Idźcie już! Kładą się spać. Ta świnia nie ruszy się już do rana.
Gdy Mahbub obudzi się, „Kwiat Rozkoszy” zacząła robić mu wyrzuty i ganić go surowo za opilstwo. Azjaci nie zdradzają się nigdy, gdy udało im się wywieść w pole swego wroga. — Jednak Mahbub Ali przepłukawszy sobie gardło, ściągnąwszy pas i wyszedłszy od niej chwiejnym krokiem — omal że się nie zdradził.
— Co to za łotrowska sztuczka, — rzekł do siebie. — Ale czy każda dziewczyna w Peszawur nie potrafiłaby dokazać tego samego! Lecz zrobione było to zręcznie. Teraz Bóg wie, ilu ich jeszcze czeka na mej drodze, którym kazano obszukiwać mnie... może nawet przy pomocy noża. A jeśli tak, to trzeba, aby chłopak spieszył natychmiast do Umballi — i to koleją — gdyż sprawa zaczyna być trochę nagląca. Ja tymczasem zostanę sobie tutaj, będę chodzić do „Kwiatu Rozkoszy” i upijać się, jak przystało na kupca z Afganistanu.
W pobliżu swej stajni zatrzymał się. Ludzie jego leżeli pogrążeni w głębokim śnie, jednak Kim i lama zniknęli bez śladu.
— Hej! — zawołał, trącając nogą jednego ze śpiących. — Gdzie się podzieli ci, którzy zostali tu na noc, — lama i chłopiec? Czy nie skradli czego przypadkiem?
— Nie, — mruknął zapytany. — Stary warjat wstał jeszcze za drugiem pianiem koguta, mówiąc, że pójdzie do Benares, a młody wyprowadził go.
— Klątwa Allaha niech spadnie na głowy niewiernych! — zawołał Mahbub wesoło, poczem wszedł do stajni, gładząc z zadowoleniem brodę.
Kim to obudził był lamę — Kim, który z okiem przytkniętem do szpary miedzy belkami, zobaczył w nocy człowieka z Delhi, jak przeszukiwał skrzynie Mahbuba. Nie był to widocznie zwykły sobie złodziej, skoro szperał wśród listów, kartek i siodeł; ani też rabuś nocny, bo małym nożem rozpruwał z boku podeszwy u pantofli Mahbuba i nader zręcznie przecinał szwy w trokach u siodeł. Ujrzawszy go, Kim w pierwszej chwili miał ochotę krzyknąć głośno na alarm — wydając przeciągły okrzyk: „cho-or-choor” (złodziej, złodziej), który odrazu stawia na równe nogi calutki bazar, w czasie nocy. Ale przyjrzawszy się lepiej i położywszy rękę na torebce, doszedł do innych wniosków.
— Musi on pewnie szukać rodowodu tego zmyślonego konia, — szepnął do siebie, — tego, co mam właśnie zanieść do Umballi. Wobec tego lepiej będzie, jeżeli zaraz ruszymy w drogę. Tacy, co nożem przeszukują worki, mogą zabrać się do szukania nożem w brzuchach. Z pewnością musi być w tem jakaś kobieta.
— Haj, haj! — szepnął cicho do lamy — chodź! Czas już wybrać się w drogę do Benares.
Lama wstał nie ociągając się, poczem obaj przeszli przez seraj cicho, jak cienie.