Читать книгу Uniwersum Metro 2033 - Rusłan Mielnikow - Страница 5
Rozdział 1 | Oleńka i Sieriożka
ОглавлениеJuż czas…
Ilja Magin, znany sąsiadom jako Mag, obrzucił wzrokiem pustą przestrzeń wokół siebie. Pełną ech, nieogarnioną i bezludną. Taką stała się stacja Port Lotniczy – niegdyś ruchliwa stacja końcowa czerwonej linii rostowskiego metra, dziś odcięta od reszty podziemnej kolei.
Teraz mieszkał tu Ilja. A z nim jedynie Oleńka i Sieriożka. Więcej nikogo. Ale przecież nikt więcej nie był im potrzebny.
Małe ognisko zgasło. Ze wszystkich stron zwaliła się ciemność – gęsta i lepka jak krew żabiogłowych. Wpatrywać się w taki mrok to jak patrzeć z zamkniętymi oczami.
Ilja pstryknął zapalniczką i zapalił prymitywną, własnoręcznie zrobioną lampkę: zardzewiała puszka po konserwach, stary zjełczały olej na dnie, skręcony z waty knot. Mały płomyk trzaskający na koniuszku knota oświetlał jedynie twarz Ilji. Bladą i wychudłą. W spoglądających ponuro spod gęstych brwi oczach odbijał się języczek ognia.
Ilja nie tęsknił za światłem. Teraz już nie. W ciemności było nawet łatwiej. Ktoś mógłby pomyśleć, że w mroku przecież niczego nie widać. Za to lepiej słychać. Uśmiechnął się.
– Oleńka? Sieriożka? No, jak tam u was?
– Dobrze, tato! – Żywy dziecięcy głosik syna dobiegł zza wyszczerbionej krawędzi peronu, ledwie widocznej w słabym świetle.
– Znów wychodzisz, Iljusza? – Oleńka była rzecz jasna razem z dzieckiem. – Nudno nam bez ciebie.
Głos żony był pełen smutku. Jak zawsze. Od czasu, gdy…
– Muszę, kochana – westchnął Ilja.
– A może zostaniesz?… Dzisiaj?… Co?… – Płonna nadzieja. Retoryczne pytanie, które Oleńka zadaje mu ostatnio coraz częściej.
I taka sama odpowiedź:
– Nie, Oleńko, wybacz. Przecież wiesz… Przecież wszystko rozumiesz, mądralo ty moja.
Ciche westchnięcie. Wszystko rozumiała, nie spierała się z nim. Nigdy.
– Tato, przyniesiesz jeszcze coś z góry? – Ruchliwy Sieriożka był tuż-tuż. Wydawało się, że zza krawędzi peronu za chwilę wychynie płowa główka.
Chociaż nie, nie pokaże się. Wzrostu łobuziakowi poskąpiło. Mały jest jeszcze. No, chyba żeby solidnie podskoczył. Albo gdyby go matka podsadziła.
– Nie przeszkadzaj ojcu! Ma sprawy do załatwienia – wyrzuciła z nieprzekonywającą surowością synkowi Oleńka. Nie umiała naprawdę się gniewać, ani tym bardziej kogoś besztać. Szczególnie synka.
– Tatooo, przyniesiesz, dobrze?
– Przyniosę, przyniosę.
Ilja nie wytrzymał. Zrobił krok w kierunku głosu. A przecież wiedział, że lepiej tego nie robić.
Kiedy podszedł do skraju peronu, płomyk wyrwał z ciemności nie płowego jeżyka na głowie Sieriożki, i nie długie blond włosy Oleńki, ale jasne deski – gładkie, dobrze wyheblowane. Cztery sztuki. Zbite w dwa krzyże. Pod krzyżami, w miejscu rozmontowanego torowiska, z którego wydłubano podkłady kolejowymi i rozrzucono tłuczeń znajdowały się dwie mogiłki.
Jedna większa.
Oleńka…
Druga mniejsza.
Sieriożka…
Umilkli. Ilja westchnął. Zawsze tak było. Kiedy podchodził tu ze światłem i widział krzyże, milkli. Tak jakby całkiem umarli, tak jakby to było naprawdę.
Obok grobu Oleńki leżał bukiet z ogromnymi granatowymi pąkami. Tam, na górze, na powierzchni czasem spotykało się takie kwiaty… Piękne jak oczy Olgi. Rosną, co prawda, w najniebezpieczniejszych miejscach. Jakby specjalnie wabiły.
Trochę przywiędły – pomyślał Ilja z bólem. – Trzeba je wymienić.
Wokół dziecięcej mogiłki leżały zabawki. Żołnierzyki, samochodziki, zabawne pluszowe zwierzaczki, niemal kompletne książeczki z kolorowymi obrazkami. Wszystko było porozrzucane, jakby rzeczywiście ktoś bawił się nimi w ciemnościach. Ilja bardzo chciał myśleć, że tak właśnie jest. Kiedy przynosił synkowi z góry nowy prezent, Sieriożka zawsze się cieszył…
Tak się cieszył!
Och, Sieriożko, Sieriożko… Ech, Oleńko, Oleńko…
Ilja przysiadł na skraju peronu. Obok postawił lampkę. Serce go zabolało, poczuł szczypanie w oczach – zupełnie nie na miejscu. A dźwięk, który wydostawał się z jego zaciśniętych ust, przypominał stłumiony szloch.
Nie, tak nie może być. Trzeba się oderwać. Trzeba natychmiast zająć czymkolwiek – siebie, ręce, myśli…
Miał zajęcie. Ważne i pilne. Trzeba załadować magazynek.
Wczorajsze wyjście na powierzchnię i handlowa wymiana z mieszkańcami Ordżonikidze dały mu garść nabojów na pół magazynka. Na bazarach Diaspory można pewnie było wytargować więcej, ale żeby się tam dostać, trzeba by stracić czas, który Ilja wolał spędzać tutaj, z rodziną. Z Oleńką i Sieriożką.
Wygrzebał naboje z kieszeni. Rozłożył je przed lampką na pokruszonym, wilgotnym i brudnym betonie. Ze sfatygowanej kamizelki taktycznej wyciągnął pusty magazynek.
Klik, klik, klik… Pierwszy, drugi, trzeci… Szpiczasta śmierć, pobłyskująca mętnie w słabym świetle, ładnie się układała w wygiętym, płaskim, metalowym pudełeczku.
Kiedy Oleńka i Sieriożka milczeli, w ciemnym pomieszczeniu rozlegały się tylko te dźwięki.
Klik, klik, klik… Zdawało się, że wypełniały sobą cały świat, pełen nieprzeniknionego mroku.
Pokryte odciskami palce Ilji, z łatwością pokonując opór sprężyny, wprawnie wsuwały do magazynka nabój za nabojem, nabój za nabojem…
Klik, klik, klik…
To rzeczywiście uspokajało. Medytacyjna gra ze śmiercią, szczelnie zapakowaną do gładkich, ostro zakończonych walców, urzekała i relaksowała.
Dwa krzyże pod peronem rzucały przypominający kratę cień na pokrytą brudnymi zaciekami ścianę. Oleńka i Sieriożka, tak jak wcześniej, nic nie mówili. Cóż, czasem dobrze jest po prostu pomilczeć razem.
Ciemność patrzyła teraz na Ilję oczami najbliższych. Ilja niemal fizycznie odczuwał smutny wzrok żony i zachwycony – syna. Sieriożka zawsze z podziwem obserwował, jak ojciec mozoli się przy broni. Obserwował. Kiedyś. A teraz? Ilja westchnął. Teraz odeszli. Oboje. Ilja to wiedział. Ale wiedział coś jeszcze. Nie odeszli do końca. Przecież słyszy ich głosy w ciemności. Słyszy je każdego dnia. Rozmawia z nimi. A oni mówią do niego.
Klik, klik…
Ilja wspominał, JAK odeszli. I choć to trudne, tak trzeba było. Wkrótce znów miał wyjść na powierzchnię. Musi się mścić. A w tym akurat takie wspomnienia są bardzo, bardzo pomocne.
Jest czas, by odpędzać przeszłość i zamykać pamięć na ciężką kłódkę. I jest czas, by przyzywać ją i przepuszczać przez siebie na nowo, karmiąc się zimną nienawiścią.
Ilja wspominał…
* * *
Materiał wybuchowy przenosili ostrożnie. Starannie zakładali ładunki. Pracowali bez ognia, zużywając drogocenne baterie latarek.
– Ostrożnie, niech was dunder świśnie! Chcecie, żeby wszystkich nas rozkwasiło na ścianach w cholerę?! Ej, ty, tutaj postaw ten kanister, obok fugasa! Ale nie tak, idioto, sznurkiem na zewnątrz!
Mały, zwinny i krzykliwy naczelnik stacji Port Lotniczy o ksywce Saper z jakiegoś powodu, bez potrzeby wymyślał podwładnym. Jego trójpalczasta prawa dłoń migała w powietrzu, wskazując, co i jak robić. Brak palców małego i serdecznego nie był wynikiem mutacji, a wypadku przy pracy: w przeszłości Saper rzeczywiście zajmował się materiałami wybuchowymi. W każdym razie tak twierdził. Ale też istotnie radził sobie z minami lepiej niż inni.
Potężną partię materiałów wybuchowych – kilka min przeciwczołgowych, kostki trotylu, kilka improwizowanych ładunków i kanister z domowej roboty amonalem – Port Lotniczy zakupił w Diasporze. Na tamtejszych bazarach można kupić niemal wszystko, a to, czego akurat nie ma, klienci mogą otrzymać na zamówienie po krótszym lub dłuższym czasie.
Towar kosztował niemało, ale to nieważne. Sklepienie w tunelu wychodzącym za stacją Port Lotniczy nieoczekiwanie na powierzchnię, prosto do zajezdni, niebezpiecznie osiadło i w każdej chwili mogło się zawalić, otwierając radiacji i mutantom dostęp do stacji. Kiedy był jeszcze czas, najrozsądniej było samemu wysadzić niebezpieczne przejście. Przy czym należało to zrobić głębiej i bliżej stacji, kalkulując tak, żeby raz na zawsze je zamknąć.
Zanim Diaspora wykonała zamówienie i dostarczyła materiały wybuchowe, sklepienie przy zajezdni zaczęło się sypać, zatem pośpiech był konieczny. Dla pewności Saper postanowił wysadzać tunel kolejno w kilku miejscach. Pierwsze ładunki zostały już zamontowane, a pozostałe materiały wybuchowe na drezynie odciągnięto jak najdalej – do tunelu prowadzącego na sąsiednią stację Osiedle Ordżonikidze. Żeby, nie daj Bóg, nie wybuchło.
– Mag, przynieś jeszcze z półtora metra lontu, bo jest za mało – kazał Ilji Saper.
Ilja ruszył po chałupniczo zrobiony lont wolnopalny, którego nie poskąpiła Diaspora, dołączając go do materiałów wybuchowych.
Wyszedł z tunelu na stację. Pomachał siedzącym przy ognisku pod schodami ruchomymi Oleńce i Sieriożce.
I właśnie wtedy się to wszystko stało…
– Żaaaby! – z ciemności dobiegł go dziki krzyk.
Ilja wzdrygnął się. Żaby, albo – jak również nazywano wypełzające w pochmurne dni z Donu mutanty – żabiogłowi, to było coś naprawdę strasznego. Jeśli stado tych pokracznych, żywotnych i nienasyconych stworów przedostało się na dół przez osłabione sklepienia tunelu zajezdni, to stacja Port Lotniczy jest skazana na śmierć.
W tunelu ktoś krzyczał już nie z przerażenia, lecz z bólu. Krzyki szybko się urywały.
A wybuch? Tam przecież już wszystko gotowe! I jest tam Saper! Odpalenie ładunków to kwestia sekund. I pewnie trzeba się też będzie wysadzić samemu. Ale jaka to różnica? Jeśli żabiogłowi i tak już są w tunelu?
Niestety, wybuch, który mógłby zasypać niebezpieczne przejście i uratować stację, nie nastąpił.
Z tunelu wyskoczył nagle Saper. Wpadł na Ilję.
Oczy naczelnika stacji przypominały okrągłe detonatory, które Saper z jakiegoś powodu wciąż trzymał w rękach. I bez tego z natury wyłupiaste, w tamtej chwili, zdawało się, zupełnie wychodziły mu z orbit. Twarz miał wykrzywioną. Cienkie usta szeroko rozdziawione. Wąskie czoło i płaski nos lśniły od potu.
– Żaby w tunelu! – wrzasnął przenikliwie Saper, bryzgając śliną. – Wszyscy do broni!
I czmychnął gdzieś w bok.
Z tunelu prowadzącego do zajezdni nie wybiegł już nikt. Żaden człowiek.
Brekek-brekek-brekek – brzmiało w ciemności złowieszcze rechotanie.
Słychać było mlaskanie. Chlupot. Szybkie wilgotne człapanie. Coraz bliżej. Bliżej…
Ilja chwycił automat.
* * *
Klik, klik, klik…
Wciskając naboje do magazynka, Ilja wyobrażał sobie, że pod palcami ma wytrzeszczone, wystraszone oczy Sapera. I wspominał zniekształconą strachem twarz naczelnika stacji. Ech, z jaką przyjemnością władowałby teraz w tę przebrzydłą mordę cały magazynek! Gdyby Saper wtedy nie stchórzył. Gdyby wysadził tunel prowadzący do zajezdni. Choćby nawet sam miał zginąć…
Ale Saper tunelu nie wysadził.
* * *
Walka była krótka. Nie walka – rzeź. Na granicy światła i ciemności migotały ogromne ropusze głowy o wielkich wolach i kostropate, pokryte śluzem cielska przewalające się przez krawędź peronu. Po betonie i żwirze człapały płetwopodobne łapy mutantów. Mieszkańcy Portu Lotniczego gorączkowo i bezładnie, na ślepo, kierując się słuchem, strzelali ze strzelb i automatów. Krzyczały kobiety, piszczały dzieci. I…
Brekek-brekek-brekek… – monotonny głuchy dźwięk roznosił się po stacji.
Długie języki stworów wystrzeliwały z ciemności, zbijały miotających się ludzi z nóg, owijały ich jak lepkie pejcze i porywały jednego za drugim. Żaby odciągały wrzeszczące ofiary z dala od ognisk i z pożądliwym burczeniem pożerały zdobycz w ciemności.
Atakujące mutanty prawie nie zwracały uwagi na świst kul i szczęk rykoszetów. Gęsta czarna krew obficie obryzgiwała ściany i posadzkę, ale potwory kontynuowały polowanie. Żabiogłowych trudno jest zabić: w tym celu trzeba trafić dokładnie w mały mózg, ukryty za szeroką i mocną mózgoczaszką. Do tego żaby praktycznie nie czują bólu.
Zabrzmiał jednak huk wybuchu. Na samym początku walki. Tylko że stało się to nie w tunelu do zajezdni, skąd leźli żabiogłowi. Wybuchła drezyna z materiałami wybuchowymi pozostawiona na odcinku między Portem Lotniczym a Ordżonikidze.
Eksplozja była potężna. W gruzach legł jedyny tunel z dwoma torami, który łączył Port Lotniczy z metrem. Fala uderzeniowa wyrzuciła na stację gorące, pełne pyłu powietrze. Walące się sklepienie zasypało kilku ludzi, którzy szukali ratunku w tunelu. Zresztą wszyscy, którzy pozostali na stacji, też byli skazani na śmierć. Nie mieli już drogi odwrotu.
Ilja, Oleńka i Sieriożka zdążyli wejść po schodach ruchomych do hermetycznej grodzi. W tamtej chwili pewnie zaryzykowaliby nawet wyjście na zewnątrz bez skafandrów ochronnych, masek i aparatów oddechowych. Tak, może by i zaryzykowali. Gdyby zza ciężkiej zapory też nie dobiegało przytłumione „brekek-brekek”.
Na schodach udało im się przetrwać dłużej niż innym. Kiedy na dole, na oświetlonej przez ognisko przestrzeni, dało się dojrzeć ruch lśniącego cielska któregoś ze stworów, Ilja strzelał oszczędnymi seriami – po dwa, trzy naboje – starając się trafić w głowę. Trudno było się zorientować, czy to się udawało, ale co chwila tryskały fontanny ciemnej żabiej krwi.
W którymś momencie Ilja zaczął mieć nawet nadzieję na ocalenie. Żabiogłowi zaczęli wracać do tunelu w stronę zajezdni, ciągnąc za sobą zdobycz, której nie zdążyli jeszcze pożreć. Ale, widocznie, któremuś ze stworów było jej mało.
Wilgotna głowa usiana szpetnymi naroślami pojawiła się w świetle dogasającego ogniska tuż przy schodach ruchomych. A w kałachu, jak na złość, skończyły się naboje.
Długi ropuszy język mignął w powietrzu. Mokre klaśnięcie ponad ramieniem i…
W pierwszej chwili Ilja uznał, że celem mutanta jest on sam, ale język stwora owinął się wokół szyi Sieriożki, który wysunął się zza pleców ojca.
Potem było szarpnięcie, stłumiony krzyk. Ilja usłyszał jeszcze wyraźnie, jak trzasnął kręgosłup.
Dopiero co jego synek stał obok, a chwilę później stwór już go porwał. Ciało chłopca poturlało się w dół po schodach jak bezwolna kukła. Nienaturalnie wygięta jasna główka dyndająca na złamanym karku jak na sznurku uderzała o stopnie.
Olga odepchnęła Ilję i rzuciła się za synem.
– Sieriooożka! – Zdawało się, że od jej przeszywającego krzyku zawali się sklepienie stacji.
Stwór zostawił Sieriożkę i w pół drogi pochwycił kruchą żeńską postać. Zacisnął język wokół jej talii i też ściągnął ze schodów. Padając, Oleńka uderzyła głową o ostrą krawędź niezabezpieczoną gumową okładziną. Od razu sflaczała. Ucichła.
Ilja dojrzał w półmroku, jak ciemne i napuchłe gruzłowate cielsko zwaliło się na leżących pokotem żonę i syna. Przeklęty mutant zdawał się być przedłużeniem i wytworem mroku, który chciał pochłonąć i rozpuścić w sobie Oleńkę i Sieriożkę. Dały się słyszeć wstrętne odgłosy mlaskania.
– Ścieeerwo! – Bezużyteczny automat poleciał w dół, gruchocząc na zardzewiałych stopniach schodów ruchomych.
Żaba przerwała ucztę. Ogromna, szkaradna, pokryta brodawkami głowa znów patrzyła w górę. Na Ilję. Jej wole trzęsło się niczym galareta.
Brekek-brekek-brekek! – rechotała głucho żaba. Jakby się z niego śmiała.
Wielkie wyłupiaste oczy odbijające odbłyski ognia zdawały się pytać: zejdziesz tu sam, czy mam iść po ciebie?
Ilja schodził. Wyjął z pochwy u pasa wojskowy bagnet i szedł po schodach w dół.
Trzy stopnie, pięć, siedem…
Język stwora znów wystrzelił. Coś długiego, lepkiego, wilgotnego i sprężystego, owinęło jego lewe ramię i tułów. Szarpnęło…
Trzy albo cztery razy mocno uderzył o schody. Potem o beton. Ilji udało się nie stracić przytomności, nie upuścić noża i nie spanikować.
Pół sekundy, nie więcej, wlokło go po brudnej, szorstkiej posadzce, jakby został złapany na lasso. Tyle wystarczyło, by się zebrać…
Ilja machnął nożem na ułamek sekundy przed śmiercionośnym żabim pocałunkiem. Odcięty koniuszek lepkiego języka spadł na ziemię, wijąc się jak tłusty różowy robak. Pozostały kikut błyskawicznie skrył się w paszczy stwora.
Ohydny pysk mutanta był blisko, na wyciągnięcie ręki. Ogromne zdziwione oczy patrzyły na niego.
Brekek – odezwała się zaskoczona żaba. Z szerokiej paszczy sączyła się czarna krew.
Wstrętny diabelski pomiot cofnął się znad okaleczonych ciał, odsłaniając to, co zostało z Sieriożki i Oleńki.
– Aaa! – Ilja rzucił się do ataku.
Zadał cios.
Nóż wszedł w prawe oko żabiogłowego. Oko pękło, wyciekło, ale Ilja nie wyciągnął ostrza. Przeciwnie. Przygniatając śliskiego potwora, wepchnął pięść jeszcze głębiej w oczodół, do wnętrza czaszki. Mając nadzieję, mając wielką nadzieję, że nóż dosięgnie mózgu stwora.
Dosięgnął.
Stwór zdechł.
Na stacji zostało jeszcze pięć martwych ropuch zastrzelonych przez mieszkańców Portu Lotniczego. Pozostałe, syte i zadowolone, cofały się tą samą drogą, którą przyszły, wlokąc za sobą zdobycz na zapas.
Ilji to nie satysfakcjonowało. Wszystkie żaby powinny zdechnąć. Albo go zabić.
Chwycił czyjś automat z pełnym magazynkiem (jakiś nieszczęśnik nie zdążył w końcu oddać ani jednego strzału) i w ślad za stworami wszedł do tunelu prowadzącego do zajezdni. W nieprzeniknionym mroku roznosiło się wzmocnione przez echo „brekek-brekek-brekek”. Znów coś człapało, mlaskało i burczało. Ale tym razem oddalając się od stacji.
– Dokąd?! – wykrzyknął Ilja w nieprzeniknione ciemności. – Macie zostać!
– W ot… w ot… w ot… chłań… chłań… chłań… – Echo zdawało się go przedrzeźniać.
Rechotanie stało się głośniejsze. Szybkie człapanie znów się zbliżało. Żabiogłowi wracali.
Ilja nacisnął na język spustowy kałacha. Przeraźliwie długa seria, wypuszczona na oślep w zamkniętej przestrzeni tunelu, zagłuszyła wszystkie pozostałe dźwięki. W uszy jakby ktoś włożył mu watę.
A potem…
Potem zagrzmiał wybuch. Daleko przed nim coś jasno błysnęło. W twarz uderzyła go fala przesyconego spalenizną powietrza. Ilję wyrzuciło z tunelu na stację. Kompletnie ogłuchł. Huczało mu w głowie. Dzwoniło w uszach.
Widać zabłąkana kula trafiła w ładunki Sapera. Ilja nie liczył na takie szczęście, nawet o tym nie myślał, ale wyszło jak wyszło. Sklepienie runęło. W jednej chwili zawalił się cały tunel, okazując się znacznie mniej solidnym, niż przewidywał Saper. Żaby nie wyszły ponownie z ciemności.
Zanosząc się kaszlem, nie słysząc absolutnie nic poza niemilknącym dzwonieniem w głowie, Ilja wstał. Zataczał się i miał silne mdłości. Myśli mu się plątały.
Ale trzeba było zrobić jeszcze jedną rzecz. Ostatnią. Ostateczną.
Ilja przytknął gorącą lufę automatu do podbródka i do bólu zacisnął powieki. No, koniec! Żegnaj, Olu. Żegnaj, Siergiej. A może witajcie?
W jego głowie coś się zatrzymało. Palec nacisnął na spust.
Suchy trzask. Niewypał…
– Nie rób tego, Iljusza – poprosiła cicho żona.
– Oleńka?! – Jakby ktoś oblał go lodowatą wodą.
Otworzył oczy. Ciemno. Zbyt ciemno…
– Nie trzeba tego robić. – A głos był tak czuły, spokojny, odrobinę smutny. I z taką łatwością przenikał przez huczenie w głowie i watę w uszach.
– Czyżbyś nie miał już do kogo strzelać?
Nie mam do kogo? Czyżbym nie miał do kogo? – powtórzył tępo w duchu, analizując słowa Oleńki. Jedno było ciekawe: mówiła nie tam, gdzie leżało jej ciało… To, co zostało z jej ciała. Nie, teraz Oleńka była tuż obok.
Gdzie?
Dookoła panowały nieprzeniknione ciemności, ale zdawało się, że starczy wyciągnąć rękę i…
Ilja wyciągnął rękę. Obmacał przestrzeń naokoło. Nikogo. Tylko zimny szorstki beton peronu.
– Tato, nie rób tego, proszę – zapiszczał niewidzialny Sieriożka. – Nie strzelaj, dobra? Nie do siebie.
Nie do siebie… Ilja uśmiechnął się. Cóż, więc nie będzie strzelał do siebie. Teraz nie. Po co miałby to robić, kiedy wiadomo, że Oleńka i Sieriożka nie umarli.
W każdym razie nie umarli do końca.
* * *
Klik, klik… Nabój za nabojem. Nabój za nabojem… Ilja oderwał się od wspomnień. Bolały go palce. Na kciuku wciskającym „siódemki” do magazynka pojawił się nowy odcisk. Dziwne. Nie miał przecież tylu nabojów.
Ilja zrozumiał dlaczego i uśmiechnął się niewesoło. Chcąc przedłużyć uspokajającą medytację, po prostu wyciągał włożone już naboje i ładował magazynek od nowa. I nawet tego nie zauważył, działając automatycznie. Ciekawe, ile czasu tak spędził? Sądząc po obolałych palcach – niemało.
* * *
Dopiero potem Ilja dowiedział się, że oprócz niego z całej stacji uratował się tylko jeden człowiek. Saper. Jak się okazało, naczelnik stacji Port Lotniczy dobrze wiedział, czym grozi atak żabiogłowych. Po tym, jak wyskoczył z tunelu do zajezdni i wydał rozkaz „do broni”, sam natychmiast zwiał do drugiego tunelu – na stację Ordżonikidze.
Ocalał tylko dlatego, że za jego plecami w przejściu między stacjami eksplodowała akurat drezyna z materiałami wybuchowymi. A przecież nic samo nie eksploduje.
Osłaniając swój odwrót i ratując własną skórę, Saper zwyczajnie zamurował pozostałych razem z żabami.
Zresztą niedługo przeżył skazanych przez siebie na śmierć.
Sąsiedzi, u których miał nadzieję zamieszkać były naczelnik stacji Port Lotniczy, nie przyjęli go. Co więcej, na Ordżonikidze – stacji znanej ze swoich swobodnych obyczajów, hałaśliwych spelunek i porywczych, skorych do rozróby mieszkańców – oburzony lud dokonał samosądu.
Wydali Saperowi starą maskę przeciwgazową ze zużytym filtrem i pistolet z jednym nabojem. Potem wyrzucili go na powierzchnię. Chcesz – zastrzel się od razu. Chcesz – strzelaj do mutantów, żeby potem i tak zdechnąć.
Który wariant wybrał Saper, pozostało tajemnicą. Ale stalkerzy z Ordżonikidze wkrótce znaleźli zakrwawione strzępy jego skafandra ochronnego, rozdartą maskę przeciwgazową z pogiętym filtrem, pistolet i zużytą łuskę.
Ludzie na stację Port Lotniczy już nie przyszli. Po prostu nikt nie wierzył, że można przeżyć na końcowej stacji odciętej od reszty metra. Ale Ilja żył.
Nie rozumieli go, unikali i schodzili mu z drogi, jawnie się go bali. I nawet jego staremu przezwisku Mag nadawali teraz nowy sens. Ale Ilja miał to gdzieś.
Byli z nim Oleńka i Sieriożka. I trzeba było ich pomścić. Zemsta stała się sensem jego życia. Zemsta pomagała mu przetrwać i podtrzymywała go w trudnych chwilach.
Czyżbyś nie miał już do kogo strzelać? – zapytała go tamtego strasznego dnia Oleńka.
Miał do kogo, i to jeszcze jak! Ilja nie mógł się już policzyć z Saperem, ale adresatów zemsty było aż nadto i bez niego. Na powierzchni – bez liku. Żabiogłowi. Zresztą nie tylko oni.
Żaby były zaledwie częścią tego zła, które zapędziło ludzi pod ziemię, przez które Sieriożka musiał się począć i urodzić w wiecznych ciemnościach, które pozbawiło syna normalnego dzieciństwa i które w końcu odebrało Ilji rodzinę.
Czasem po prostu rozpierała go chęć, by wywrócić na nice cały ten paskudny świat. Dlatego właśnie codziennie wychodził na powierzchnię. Dlatego głównym celem jego wypadów nie było zbieractwo, jak w przypadku pozostałych stalkerów, ale polowanie, odstrzał i likwidacja. To nadawało iluzoryczny sens jego egzystencji.
Wcześniej Ilja, tak jak i wszyscy, czuł nienawiść do panujących na powierzchni mutantów i się ich bał. Teraz strach ustąpił. Teraz została tylko nienawiść.
Teraz niech one boją się jego.
* * *
– No, już, moi kochani, idę…
Obrzuciwszy krzyże pożegnalnym spojrzeniem, Ilja odszedł od krawędzi peronu. Oświetlając sobie drogę olejową lampką, skierował się w stronę schodów ruchomych.
Kiedy tylko krzyże i groby rozpłynęły się w mroku, Sieriożka i Oleńka znów się odezwali.
– Tato, przynieś mi coś. Nie zapomnij, dobrze?
– Oczywiście, Sieriożko.
Ilja obszedł plantacje grzybów w starych zapleśniałych skrzynkach. Było ich niewiele: on sam dużo nie potrzebował, a Oleńka i Sieriożka obywali się bez pożywienia.
– Iljusza, wróć jak najszybciej, proszę. Tak się denerwuję, kiedy wychodzisz.
– Idę na krótko, kochana – uśmiechnął się.
Założył maskę przeciwgazową i rękawice. Zaciągnął kaptur stalkerskiego płaszcza.
– Na chwilę. – Głos spod grubej gumy zabrzmiał głucho jak obcy. – Szybko obrócę. Tylko tam i z powrotem.
Ilja nie wiedział jeszcze, jak bardzo się myli.