Читать книгу Jedyne wyjście - Ryszard Ćwirlej - Страница 7

Prolog

Оглавление

Czwartek

21 kwietnia 2011

Godzina 17.20

Przewróciła się i wpadła w jakiś wykrot. W tym samym momencie poczuła ostry, przeszywający na wskroś ból w nodze. Chwyciła się za kolano, ale zaraz cofnęła rękę, bo to dotknięcie spowodowało nowe bolesne ukłucie. Wysoko, na jasnobłękitnym niebie, przesuwały się delikatne pierzaste chmury. Niżej, poruszane lekkim wiatrem, kołysały się korony stuletnich sosen. Tuż nad jej głową pochylały się gęste krzaki, których nazwy znają zapewne tylko leśnicy.

Wiedziała, że powinna teraz szybko wstać i pobiec przed siebie. Do szosy chyba nie było daleko, bo od czasu do czasu słyszała odgłos silników przejeżdżających aut. Wystarczyło tylko zebrać się w sobie, skoczyć do przodu i pobiec. Na tej drodze na pewno ktoś ją dostrzeże i zatrzyma samochód. A nawet jakby nikt nie chciał, to przecież może wybiec na środek asfaltówki i zmusić kierowcę, by stanął. No ale żeby to zrobić, musiała jeszcze pokonać ten dystans.

Pomyślała o domu, o tym, że za trzy dni będzie Wielkanoc. Jutro od rana miała się zająć przygotowywaniem świątecznych potraw, sałatki jarzynowej, bigosu i pieczeniem ciasta. No i do tego wszystkiego jeszcze ta najważniejsza rzecz. Razem z synkiem powinna malować pisanki, a potem uszykować koszyk do święconki… Poczuła, że po policzkach spływają jej łzy. Nie chciała płakać, ale nie potrafiła się powstrzymać. Wiedziała, że to nie pora na babskie szlochy. Powinna zacząć działać. Zebrać się do kupy i ruszyć szybko przed siebie, bo jeśli tego nie zrobi…

Ale z drugiej strony, w tym miejscu, ukryta w krzakach, mogła czuć się w miarę bezpieczna. Tutaj nie powinien jej znaleźć. A w ogóle to wcale nie była pewna, czy jej szukał. Nie słyszała, żeby biegł za nią. Gdy mu się wyrwała, popędziła prosto przed siebie w ten gąszcz między drzewami. Przecież gdyby chciał ją złapać, mógłby to zrobić już na samym początku, gdy biegła tak nieporadnie w tych swoich eleganckich czarnych butach na wysokim obcasie. Najbardziej żal jej było tych butów, które kupiła w ubiegłym miesiącu w outlecie. Dla niego specjalnie je kupiła, a teraz przez niego musiała je wyrzucić. Była tak przestraszona, że niewiele myśląc, wyrwała się mu i uciekła. Ale szpilki przeszkadzały, więc przystanąwszy na sekundę, zdjęła je szybko i chwyciła w dłonie. Po chwili jednak, podczas tego szaleńczego biegu przed siebie, zorientowała się, że trzyma tylko jeden but w prawej ręce. Ten z lewej gdzieś jej wypadł. Nawet nie zauważyła kiedy. Więc wyrzuciła także drugi i pobiegła, byle jak najdalej od niego.

Z trudem łapała powietrze. Wydawało jej się, że pokonała już chyba z dziesięć kilometrów. Na dodatek bolały ją stopy, poranione przez ostre patyki i igliwie. Z tego ogromnego wysiłku niemal zupełnie zapomniała o strachu, który zniknął nagle, podczas tego biegu, a zastąpiła go wściekłość. Na siebie za to, że okazała się taką idiotką, i na niego, bo nie dość, że ją oszukał, że zawiódł jej zaufanie, to jeszcze okazał się kimś zupełnie innym. Jak w ogóle mogła być tak głupia, żeby zgodzić się na ten wspólny wyjazd do lasu? No ale przecież zdawało się, że poznała go tak dobrze. Potrafił tak pięknie do niej mówić. Zapewniać, że jest dla niego najważniejsza na świecie, że nie liczy się nic z tego, co było, że dla niej gotowy jest na wszystko. A jej tak bardzo na nim zależało… Uwierzyła mu. Chciała mu wierzyć, bo tego właśnie potrzebowała. Zależało jej na bliskości, której nie potrafił, a właściwie nie chciał dawać jej mąż. I wtedy pojawił się on. Człowiek, który przez ostatnich kilka miesięcy wydawał się chodzącym ideałem, czułym i opiekuńczym mężczyzną. A teraz czar prysnął jak bańka mydlana, a ten, któremu tak chciała zaufać, zdjął maskę…

Leżąc w tej niewielkiej jamie, z obolałym kolanem, z poranionymi do krwi stopami, przypomniała sobie pochylającą się nad nią jego czerwoną z wysiłku twarz, która jeszcze kilka chwil wcześniej wydawała się jej twarzą bliskiej osoby. I w końcu te dłonie, które tak delikatnie pieściły jej skórę. Dłonie, które nagle z przyjaznych stały się wrogie i niebezpieczne. Silne męskie palce, które oplotły jej szyję i z nieprawdopodobną mocą zaczęły dusić. I gdyby nie przypadek, gdyby nie udało się jej oswobodzić prawej ręki, którą w przerażeniu skierowała w stronę jego oczu… Krzyknął z bólu, gdy jej paznokcie rozorały mu policzek, a palec wskazujący wbił się w gałkę oczną. Wykorzystała ten moment i z całej siły kopnęła go kolanem w krocze. Znów zawył głośno, a ona otworzyła drzwi samochodu i wyskoczyła na zewnątrz. Nie patrzyła za siebie. Najszybciej jak potrafiła, rzuciła się do ucieczki w głąb lasu.

W jednej chwili, gdy wszystko to sobie przypomniała, poczuła, że paniczny strach znowu wraca. On mógł przecież być w pobliżu. Zaczęła nasłuchiwać. Dookoła słychać było jednak tylko zwyczajne leśne dźwięki, lekki szum wiatru i szelest liści, śpiew ptaków, a nad jej głową stukanie dzięcioła, który pracowicie uwijał się na pniu sosny. Lekko uniosła się na łokciu i rozejrzała. Nikogo nie dostrzegła. Wstała więc ostrożnie, cały czas bacznie obserwując teren. Nie było go nigdzie widać, więc odetchnęła z ulgą. Oparła się dłonią o drzewo i zrobiła krok naprzód. Kolano bolało, ale nie tak mocno, żeby nie mogła dalej iść. Gorzej było ze stopami, które piekły żywym ogniem. Trzeba było coś na to zaradzić. Popatrzyła na swoje nogi, była w minispódniczce. Czarne rajstopy od dołu były całe podarte, ale wyżej było z nimi wszystko w porządku. Pomyślała, że może je wykorzystać. Szybko je zdjęła, rozdarła na pół, a potem na powrót usiadła na ziemi, by owinąć nimi stopy. Mocno zawiązała te prowizoryczne onuce i w końcu ruszyła powoli przed siebie, w kierunku, skąd dochodził dźwięk przejeżdżających samochodów, cały czas lustrując wzrokiem otoczenie.

– Mariolka, kochanie, dokąd się wybierasz?

Odwróciła się w prawo. Stał oparty o drzewo jakieś pięć metrów od niej. Uśmiechał się, szczerząc białe zęby. Lewą stronę twarzy miał zalaną krwią. Krzyknęła na ten widok i przerażona zamarła w bezruchu.

– No przecież nie pójdziesz pieszo do Poznania. Zatrzymaj się, proszę. Zawiozę cię do miasta.

– Nie zbliżaj się do mnie! – krzyknęła najgłośniej, jak potrafiła.

– Po co te nerwy. Ja bynajmniej nie chciałem ci zrobić nic złego. Nie wiem, czemu uciekłaś…

Ruszył powoli w jej kierunku, cały czas się uśmiechając.

– Nie bój się mnie, Mariolka. Proszę, przecież to ja. Wiesz, że cię kocham…

Nie potrafiła ruszyć się z miejsca. Była przerażona, ale nie mogła się zmusić do ucieczki. A on cały czas mówił do niej tym swoim spokojnym, zmysłowym, niskim głosem.

– Przecież wiesz, że jesteś dla mnie najważniejsza na świecie…

Stanął przed nią, uniósł rękę i delikatnie pogładził ją po policzku, ścierając spływającą łzę, a potem nagle z całej siły uderzył pięścią w twarz. Runęła na ziemię, a on natychmiast rzucił się na nią. Przygniótł ją, a potem bez większego wysiłku odwrócił na brzuch. Chciała krzyczeć, ale nie mogła, bo wcisnął jej głowę w ściółkę. Próbowała zrzucić go z siebie, ale tkwiła w jego uścisku jak deska w stalowym imadle. Podciągnął spódniczkę i zdarł z niej majtki, a potem wcisnął kolano między nogi. Poczuła rozdzierający ból. Jego ręce zacisnęły się na jej szyi. Nie mogła złapać tchu, a ból cały czas palił ją od środka. Zdążyła jeszcze pomyśleć, że synek czeka na nią w domu, że powinna tam być, żeby zrobić z nim pisanki. Przecież w sobotę trzeba iść ze święconką… A potem zrobiło się ciemno.

Jedyne wyjście

Подняться наверх