Читать книгу Między nami chaos - Samuel Miller - Страница 7
CZĘŚĆ PIERWSZA truckee
Оглавление1.
Moje dłonie instynktownie zaciskają się na kierownicy, gdy przestrzeń wokół wypełnia się wodą, która wlewa się przez pęknięte szyby i miażdży boki mojego camaro od zewnątrz.
Jeśli się dobrze zastanowić, to tonięcie przypomina wystrzelenie w kosmos. Unosisz się nieskrępowany grawitacją, a wszystko wokół płynie w zwolnionym tempie, przenosząc cię z jednego świata do drugiego.
„Oczekujesz ode mnie zbyt wiele”.
Każdą z moich kończyn oplata jeden pas bezpieczeństwa, łącznie więc pięć pasów przytrzymuje mnie w miejscu, gdy zapadam się coraz głębiej. Tu jest ciemniej. Woda jest zimniejsza. Pływając, nie zanurzasz się aż tak głęboko.
„Potrzebujesz mnie za bardzo”.
Jeśli uda ci się dostatecznie długo wytrzymać z otwartymi oczami, to możesz zobaczyć taniec odłamków. Wszystkie te graty, które wozisz ze sobą w aucie – płyty, książki, których nigdy nie przeczytałeś, pusta butelka po tanim winie, gips, pierścionek – unoszą się wokół niczym krążące po orbicie małe planety mojego własnego układu słonecznego. Pas biegnący przez moje ciało napina się mocniej, wyciskając ze mnie resztki powietrza.
„Już dobrze!” Głos wołający do mnie z bardzo, bardzo daleka.
Nawet się nie obracam. Głos dochodzi znad powierzchni.
BUM.
Szyby drżą. Ktoś próbuje je wybić.
Ktoś próbuje mnie wydostać.
„Już dobrze!”
BUM.
Powinienem się ruszyć, powinienem im pomóc. Sięgnąć ręką do tyłu, pokazać, że żyję. Odpiąć pasy i próbować dotknąć klamki.
Ale się nie ruszam. Ręce trzymam na kierownicy, wzrok wbijam w przednią szybę. Resztki powietrza uciekają ze mnie małymi bąbelkami.
Patrzę na nie, unoszące się po kolei. One wywalczą sobie drogę na powierzchnię, a ja nie. Jest mi tu wygodnie.
„Już dobrze, już dobrze…”
2.
„No i dobrze, drodzy państwo! Zatrzymamy się teraz przy niezwykle urokliwej i pięknej stacji kolejowej w Truckee, domu gołębiaka długosternego, słowika i rafinerii ropy Exxon, którą widać po prawej stronie. Ci z państwa, którzy jadą do Tahoe, wysiadają na lewo, ci zaś, którzy nie jadą… to właściwie czemu nie? Ja jestem w pracy, a jaka jest państwa wymówka?
Jesteśmy przed czasem – tak jest, proszę państwa, cuda się zdarzają – mamy więc… niecałe czterdzieści pięć minut przed odjazdem do Reno. Następny pociąg dopiero jutro, więc proszę się nie spóźnić! Ruszamy dokładnie o 8.35, to informacja dla tych, którzy lubią pilnować porządku.
Jeśli są państwo zainteresowani skromną opinią człowieka, który raz czy dwa przejechał tę trasę za młodu, to na miejscowej stacji benzynowej sprzedają najlepsze taquito, jakie można dostać poza Meksykiem – możecie mi wierzyć na słowo.
Do zobaczenia za trzy kwadranse lub podczas kolejnej podróży – to tyle od państwa fantastycznego, wiernego konduktora!”
3.
Pociąg szarpnął do tyłu, a ja wyprostowałem się na siedzeniu.
– W porządku, Arthurze?
Od dłuższego czasu czułem na sobie wzrok ojca i wiedziałem, o czym myśli. Od rozprawy minęły trzy tygodnie i za każdym razem, gdy odpowiednio szybko otworzyłem oczy, to byłem w stanie dostrzec jego ukradkowe, pełne żalu spojrzenie samotnego rodzica; po części współczujące, po części zdezorientowane, a po części pytające: „i co ja mam teraz, do cholery, z tym wszystkim zrobić?”
To spojrzenie ćwiczył przez lata po tym, jak odeszła od nas mama. Dom był na tyle duży, że przez większość czasu mógł mnie ignorować, ale jeśli wpadliśmy na siebie – podczas śniadania albo oglądania baseballu albo gdy jednocześnie weszliśmy rano do garażu – spoglądał na mnie ze zmarszczonym czołem, jakbym był egipskim niemowlęciem porzuconym na progu jego domu. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o nasze rozmowy. To mama się mną zajmowała, ale tata opiekował się domem, więc ona zdecydowała, że zostanę z nim.
Teraz, gdy stałem się kryminalistą, tata miał jeszcze większe trudności, aby ukryć swoją udrękę.
Wskazał palcem ponad moim ramieniem na okno.
– Szykuj się. Huragan Karen.
Ciotka chwyciła mnie w ramiona, gdy tylko postawiłem stopę na peronie i miała do mnie nieograniczony dostęp.
– Arthurze, tak się cieszymy, że zdecydowałeś się do nas przyjechać!
– Ciociu… yyy… miło cię widzieć – wydukałem.
Stacja kolejowa w Truckee, obsługiwana przez operatora Amtrak, to dość chwalebna nazwa dla kawałka chodnika biegnącego przez środek miasteczka, które zdawało się nadal tkwić w latach pięćdziesiątych XX wieku. Cała miejscowa aktywność skupiała się wokół tego skrawka betonu: jedna stacja benzynowa, dwa bary śniadaniowe, jedna informacja turystyczna i sześć pubów. Facet, na którego wpadłem w pociągu w kolejce do toalety, powiedział:
– W Truckee wszyscy robią jedną z dwóch rzeczy: albo piją, albo nie.
Wydaje mi się, że on należał do tej pierwszej grupy.
– Mój Boże, Tim jest przeszczęśliwy, nie może się doczekać, kiedy pokaże ci taras… Czy wiesz, że…
To ostatnie zdanie ciotka podkreśliła niczym osoba prowadząca teleturniej, jakby nie mówiła tak naprawdę do mnie, ale do publiczności siedzącej ponad moją głową; publiczności, która wprost nie może uwierzyć, że ktoś jest w stanie rozdawać taką kasę.
– Czy wiesz, że ten taras budujemy od prawie… No, zgadnij, od ilu lat? Plus minus? Jak myślisz?
– No nie wiem, od sied…
– Od jedenastu! Od jedenastu lat!
Publiczność wydaje cichy okrzyk zdumienia.
– Wow, to…
– Widziałeś kiedyś coś takiego? Taras ma prawie tyle lat, co nasze małżeństwo!
Publiczność śmieje się rozbawiona.
– O, serio? To super. – Zaciskam zęby i silę się na uśmiech. Nie ma sensu jej wyjaśniać, że to nie ja zdecydowałem się na przyjazd do nich. Dostałem opcję spędzenia „przedłużonych wakacji” w ich chacie w Truckee lub na farmie w zachodniej Nebrasce zamieszkałej przez mojego szalonego stryjecznego dziadka Henry’ego, zagorzałego republikanina. Uznałem, że w Truckee będę mieć nieco mniejsze skłonności mordercze.
– Chłopak miał ciężki tydzień. A właściwie miesiąc – powiedział ojciec, klepiąc mnie po plecach, podczas gdy Karen potoczyła się w stronę swojego forda escape. – Może nie być zbyt skory do rozmowy.
– Och. – Ciotka odwróciła się w moją stronę. – Wiemy o wszystkim. I muszę powiedzieć, Arthurze, że jesteśmy z ciebie bardzo, ale to bardzo dumni. Zrezygnować ze studiów… I twoja ręka… I ta dziewczyna… Wiem, że to strasznie trudne… ale wszystko będzie dobrze, zobaczysz. – W kącikach jej oczu pojawiły się łzy. Chwyciła mnie za głowę i przycisnęła mocno do siebie.
– Dzięki, ciociu Karen – wymruczałem w jej biust.
Publiczność wzdycha.
4.
Truckee to jedno z tych miejsc, do których jedziesz, gdy porzuciłeś już mrzonki o zrobieniu w życiu czegoś wyjątkowego i stwierdzasz: „Chrzanić to, w sumie mogę jeszcze pojechać na narty, zanim ze sobą skończę”.
Wuj Tim i ciotka Karen byli najpospolitszymi ludźmi, jakich znałem. Wuj montował w domach systemy uzdatniania wody niczym facet z reklamy Culligana*, tyle że bez szpanerskiego logo. Ciocia Karen kupowała szajs na wyprzedażach garażowych i sprzedawała go na eBayu. Od dwunastu lat mieszkali w jednym domu i przez całe swoje małżeństwo rozprawiali o jego bezsensownym remoncie.
Prowadzenie mało imponującego życia było chorobą, która panoszyła się w mojej rodzinie. Matka zdała sobie z tego sprawę i zostawiła nas, gdy miałem dziewięć lat. Mój ojciec, również Arthur Louis Pullman, sprzedawał polisy na życie. Nie zbijał kokosów, ale żyliśmy sobie wygodnie w niebotycznie drogim mieście Palo Alto w Kalifornii dzięki tantiemom jedynego wybitnego członka naszej rodziny, mojego nieżyjącego już dziadka, Arthura Louisa Pullmana Pierwszego. Przeprowadziliśmy się do jego domu po śmierci babki, gdy miałem pięć lat, i zostaliśmy tam po tym, jak dziadek zmarł pięć lat temu. To było dziwne. Inni też uważali to za dziwne. Tata i ja nie pasowaliśmy do takiego domu. Nie pasowaliśmy do Palo Alto. W miejscowym liceum byłem „tym z biednej rodziny”.
Ale dom był ładny, podobnie jak chata ciotki i wuja była ładna, i wszyscy w mojej rodzinie bawili się w bogaczy, bo dziadek zrobił w życiu coś wyjątkowego. Nieważne, że nigdy o nim nie rozmawialiśmy. Że jego pochodnię poniósł dalej agent ubezpieczeniowy pospołu z podrzędnym monterem systemów wodnych.
– Arthur Louis Pullman Trzeci, no jak Boga kocham! – wykrzyknął na mój widok wujek Tim, tak jak przy każdym naszym spotkaniu przez ostatnich osiemnaście lat. Chwycił moje ramię powyżej łokcia i potrząsnął nim energicznie. Był sporo niższy ode mnie, ubrany w koszulkę polo i krótkie spodenki koloru khaki, czyli dokładnie tak, jak można wyobrażać sobie specjalistę od systemów uzdatniania wody. Dzięki wąsom wyglądał jak białoskóry Mario klasy średniej.
– Popatrzcie no na niego! Jakiś jesteś silniejszy. Przybyło ci mięśni! Pakujesz?
– Nnnooo… w sumie to nie.
– O! Zdrowo się odżywiasz?
– Niespecjalnie.
– Aha. Dopiero co rozstałeś się z dziewczyną. Sporo się masturbujesz?
Wyrażenie „rozstałeś się” zapiekło mnie w piersi, ale udałem obojętność.
– Chyba tak.
– Ot i cała zagadka! – zawołał mój tata, a Karen wsunęła mu w dłoń szklankę z drinkiem.
– Wiesz – dodał Tim – ludzie naprawdę nie zdają sobie sprawy, jak ważne jest wyrobienie siły ramion i nadgarstków. – Uniósł moją lewą dłoń i delikatnie nacisnął na gips. – No, popatrz. Boli?
– Nie.
– To dobrze. Znaczy, że się goi. Tylko u nas żadnych numerów! – ostrzegł, uderzając jedną dłonią w ścianę, a drugą sięgając po drinka. – To wzmocniony tynk – zaśmiał się z własnego dowcipu. – Chodź, Arthurze. Pokażę ci taras.
Widok na Donner Lake rozciągający się z ich domu był jedną z nielicznych rzeczy mogących wynagrodzić pobyt w Truckee. Chata była położona pośrodku doliny, w otoczeniu gór gęsto porośniętych lasem sosnowym, ponad którym było widać już tylko chmury i śnieg. Równe rzędy sosen, obrazujące idealną geometrię natury, tworzyły warstwowy wzór wiecznej zieleni wokół błękitnego jeziora. To było miejsce nadające się na pocztówkę albo komputerowy wygaszacz ekranu.
– Jedenaście lat zajęło nam zbudowanie tego czegoś – powiedział wuj, z dumą klepiąc dłonią drewnianą balustradę tarasu.
– No wiem.
– Wszyscy nam mówili, że nie da się zbudować tarasu na skalnym podłożu. I wiesz, co odkryliśmy?
– Że… nie mieli racji?
– Nie. Że mieli rację. Trzeba sobie było dać spokój. To było jedenaście lat mordęgi.
– Aha.
– Wniosek jest taki, Arthurze, że zwykle, kiedy ktoś ci mówi, że coś nie jest możliwe, to nie jest.
– Teraz…
– Możesz mówić głośniej? Mamroczesz jak królik.
Odchrząknąłem.
– Teraz taras wygląda ładnie.
– Jedenaście pieprzonych lat, Arty. – Mężczyzna obejrzał się na żonę. – Żaden taras nie jest wart jedenastu lat.
– Aha.
Poczułem w piersi pieczenie. Nienawidzę, kiedy ktoś każe mi mówić głośniej, a jeszcze bardziej nienawidzę idei, którą ta prośba reprezentuje. Mój kumpel Mason nazywał to „tyranią donośności” – chodzi o przekonanie, że ten, kto mówi najgłośniej, jest najlepiej słyszany. To była jedna z podstawowych rzeczy, które wkurwiały nas w Stanach Zjednoczonych, oprócz ludzi pokroju wujka Tima. Ale teraz nie mogłem już gadać z Masonem o tych sprawach.
Wuj pociągnął łyk drinka – alkohol z czymś bezalkoholowym, ale po zapachu mogłem wnioskować, że proporcje nie są wyrównane.
– A jak tam twój samochód?
Tata przewrócił oczami.
– Arthur przesiaduje przy nim całymi dniami.
– Hej! – zaprotestował Tim. – Jakbyś miał w jego wieku taką furę, to podłączyłbyś sobie rurki na jedzenie i sranie, żeby nie odchodzić od niej na krok. Ile ma do setki, Arty?
– Niecałe cztery sekundy.
– Mój kumpel ma audi i twierdzi, że jego wyciąga trzy przecinek trzy. Co o tym sądzisz?
– Audi nie jest szybsze od mojego camaro.
– No nie wiem, tamten mówi…
– Nie jest.
Wuj cofnął się o krok. Zaletą króliczego głosu jest to, że gdy raz na jakiś czas powiesz coś głośniej, wszyscy zauważają.
– Jasne. Tak czy inaczej… Jak ci idzie terapia?
– Chyba okej.
Dopił drinka i obrócił się w moją stronę, potrząsając lodem w szklance. Twarz miał poważną.
– Słuchaj, Arthurze, jestem twoim wujem, więc mam nadzieję, że cię nie urażę, ale muszę to powiedzieć. Nie wiem, czy ciotka ci już mówiła, ale… jesteśmy z ciebie dumni. Bardzo. Z tego… z tego wszystkiego, co robisz. Dostałeś ostro w kość, ale wyszedłeś z tego bez… no prawie bez szwanku. – Wskazał głową na gips na mojej lewej ręce.
– To teraz najtrudniejszy moment, żeby przeżyć coś takiego – dodał ojciec. – Im jesteś starszy, tym jest łatwiej. Nieszczęścia się zdarzają. Ludzie odchodzą – umilkł na chwilę. – Ale gdy nauczysz się brać to na klatę, to stajesz się silniejszy. Przestajesz się bać.
– Musisz znaleźć na to własny sposób. Spróbuj się zaangażować… – Tim zapomniał, że skończył drinka, i obsypał się lodem ze szklanki, próbując wziąć kolejny łyk. – …w jakieś produktywne zajęcia. Powiem jedno: ręka się zagoi, będzie jak nowa. Zanim się obejrzysz, będziesz znów grał w tenisa, dostaniesz nowe stypendium i wszystko będzie jak dawniej. Życie wróci na właściwe tory.
Nie odezwałem się, skupiając się na liczeniu drzew rosnących na przeciwległym brzegu Donner Lake.
– Halo, Arty? – Tata zamachał do mnie, próbując zwrócić na siebie moją uwagę. – Co jest? Powiedzieliśmy coś nie tak?
Odchrząknąłem.
– A Kaitlin?
– No tak. – Przesunął dłonią po balustradzie tarasu. – Chyba trzeba będzie sobie odpuścić. Sądowy zakaz zbliżania się to poważna rzecz. Podobnie z Masonem, po tym, jak… no wiesz, po rozprawie. Lepiej będzie to zostawić.
Pokiwałem głową.
Większość tego, co mówili, słyszałem już od doktora Sandovala. To samo powtarza się każdej osobie, której życie spieprzyło się doszczętnie. „Wszystko się ułoży” – żyłem na tym świecie dostatecznie długo, żeby w to nie wierzyć. „Dostaniesz nowe stypendium” – nie, nie dostanę. „UCLA jednak cię przyjmie” – nie, nie przyjmie. „Życie wróci do normy” – nie wróci. Nie bez Kaitlin. Ale oni oczekują, że będę udawał co innego.
– Dzięki – powiedziałem, a reszta uśmiechnęła się tak, jak można się uśmiechnąć na widok psa, który próbuje sam po sobie posprzątać.
Na kolację ciotka zrobiła zapiekankę z szynką, fasolę i mus mandarynkowy. Wiem, że przygotowała te dania specjalnie dla mnie, choć byłem wegetarianinem. To były ulubione potrawy mojego dzieciństwa, ale nikt nie zadał sobie trudu zapytać, czy nie zmieniły mi się już smaki.
– Dobry Boże – pomodlił się tata w imieniu naszej czwórki. – Dziękujemy ci za wszystkie twoje dary. A dziś szczególnie dziękujemy ci za dar życia.
Myślę, że nienawidził się modlić, a z całą pewnością nienawidził chodzić do kościoła, ale chodził, pewnie dlatego, że tak robił mój dziadek. Niechodzenie zmuszałoby go do zakwestionowania porządku rzeczy, a tego ojciec nie miał w zwyczaju. Czuł się zobligowany zachować status quo.
Ja nie czułem się zobligowany względem nikogo, a już najmniej względem Boga.
– Niezależnie od przeciwności cieszymy się, że żyjemy i że możemy dzielić się tym darem z innymi. – Spojrzenie w moją stronę. – Dziękujemy ci za ten posiłek, za zdrowie i za prawo, które nas chroni, ale przede wszystkim za to, że żyjemy. Amen.
Jedliśmy w milczeniu. Co pewien czas ciotka rzucała w naszą stronę jakąś nowinkę na temat zainteresowań kolekcjonerskich wdów kupujących na eBayu albo Tim przypominał sobie anegdotkę z życia montera systemów uzdatniania wody, ale ojciec wyglądał na jeszcze mniej zainteresowanego tymi rewelacjami ode mnie. Kolacja miała się już ku końcowi, gdy niespodziewanie zdetonował bombę.
– Aha, Tim, byłbym zapomniał – powiedział z ustami pełnymi musu. – Rozmawialiśmy z agentem ojca, panem Volpem, pamiętasz, i chyba wydamy Odległy świat w wersji pierwotnej.
Podniosłem wzrok znad talerza.
– Że co?
– Myślę, że to najwyższy czas. – Tata spojrzał na mnie, jakbym był aktywnym polem minowym. – Opublikować wersję pierwotną tekstu. Wznowienie dla najzagorzalszych fanów.
Wszyscy dorośli przy stole pokiwali jednocześnie głowami niczym figurki na przedniej szybie auta, ponieważ zasadniczo był to doskonały pomysł. Odległy świat, jedyna powieść mojego dziadka, przeszła do kanonu współczesnej literatury. Zdobyła każdą znaczącą nagrodę, jaką może zdobyć książka: Pulitzera, bestsellera „New York Timesa”, National Book Award i inne. Była lekturą obowiązkową w niemal każdym liceum w Stanach Zjednoczonych. W jakimś wywiadzie Tom Hanks powiedział, że to jego ulubiona książka. Pieprzony Tom Hanks!
– Na koncie mamy niewiele, nawet po tegorocznych tantiemach, a Richardowi udało się odzyskać prawa autorskie i twierdzi, że dostaniemy dobrą zaliczkę. Starczy nam na długi czas, może nawet do końca życia. Ponoć wydawcy będą się zabijać, zwłaszcza po wszystkich tych plotkach i sensacjach po taty… odejściu.
Przełknąłem ślinę. A więc tak się teraz mówi o zaginięciu i śmierci dziadka: abstrakcyjne ogólniki, byle jak najszybciej zakończyć rozmowę. Tata unikał tego tematu. Może czuł się winny, że go wtedy nie szukał, a może sprawa mu zobojętniała. Całe to zamieszanie przez ostatnich pięć lat wypaliło mi dziurę w żołądku – tacie nie. Tak jakby z przyjemnością pogrzebał własne uczucia wraz z dziadkiem.
– A istnieje gdzieś pierwotna wersja? – zapytał Tim, gładząc w podekscytowaniu wąsy. – Chyba nikt z nas w życiu nie widział ojca przy pisaniu.
Tata zręcznie uniknął mojego spojrzenia.
– Jestem pewien, że gdzieś leżą jego notatki czy coś takiego.
– Błagam – mruknęła Karen. – On nie spisywał nawet własnej listy zakupów.
Pod stołem zacisnąłem palce na swoim pierścionku. Nienawidziłem, gdy tak o nim mówili, choć najpewniej mieli rację. Też nigdy nie widziałem, żeby cokolwiek pisał, choć ludzie spoza rodziny często oczekiwali, że powiemy coś przeciwnego. Pamiętam, jak kiedyś siedzieliśmy wszyscy przed telewizorem i oglądaliśmy specjalny program w PBS** o życiu dziadka. Był w nim wywiad z tak zwanymi ekspertami, z których każdy był jeszcze bardziej pewien niż poprzednik, że Arthur Louis Pullman kończy właśnie pracę nad jakimś arcydziełem literackim, podczas gdy siedzący za mną dziadek dokańczał właśnie arcydzieło zwane Jack Daniel’s.
Chciałem, żeby ojciec i wujostwo mieli rację, ale niestety.
– Cóż, to będziemy musieli coś wymyślić – powiedział tata, znów wzruszając ramionami. – To wydanie jubileuszowe. Ludzie i tak je kupią.
Zrobiło mi się niedobrze.
To byłaby niezła kasa. Agent miał rację; plotki i kontrowersje były fetyszem Amerykanów, a zwłaszcza historie o szaleńcach i nieboszczykach. Domysły wokół śmierci dziadka z pewnością wywindowałyby cenę. Ale znałem go i wiem, że przewracałby się w grobie, słysząc, że zamierzamy opublikować „maszynopis autora”. Już wcześniej była o tym mowa, a on za każdym razem dusił pomysł w zarodku. To była sprawa honoru. Nie chciał udawać, że stare to nowe, tylko po to, żeby więcej zarobić. Nie chciał, żeby korporacyjne wpływy zdeprawowały jego dzieło sztuki dla zysku. Ja to rozumiałem, ale ojciec najwyraźniej nie.
– W życiu by się na to nie zgodził.
Widelec taty zastygł w powietrzu.
– Wybacz, nie wiedziałem, że zostałeś powołany do reprezentowania interesów mojego ojca.
– Po prostu pamiętam, że ostatnim razem, gdy chciałeś tak zrobić, nazwał to „korporacyjnym gównem”. Powiedział, że prędzej umrze, niż przedrukuje książkę tylko po to, żeby ludzie kupili ją jeszcze raz.
– No cóż. Aktualnie nie żyje.
– To nie znaczy, że wolno ci deptać po jego grobie!
– Na litość boską, Arthurze, przestań udawać, że on czuł jakąkolwiek więź z tą książką! Mieszkałem z nim całe życie i nie sądzę, żeby nawet pamiętał, o czym jest. Czytałeś ją w ogóle?
Skrzywiłem się.