Читать книгу Następny świt - Sandra Brown - Страница 5
Prolog
ОглавлениеGracz poderwał się, niezgrabnie wyciągnął rewolwer, odbezpieczył go i wymierzył. Nogami oparł się o brzeg stołu, aż zadzwoniły pełne napoju szklanki, a jedna się wywróciła. Cygaro spadło z popielniczki na stół i wypaliło dziurę w zielonym suknie.
Jake Langston westchnął zniecierpliwiony; wszedł tu, by pograć w pokera, wypić kilka drinków, zabawić się z dziewczynkami na piętrze. Chciał zabić czas, jaki mu pozostał do odjazdu pociągu. Tymczasem niezamierzenie wmieszał się w spór z jednym z graczy o nazwisku Kermit czy coś w tym rodzaju, który miał chyba większą wprawę w prowadzeniu pługa niż w posługiwaniu się pistoletem.
– Nazwałeś mnie oszustem! – wrzeszczał farmer.
Nieprzyzwyczajony do alkoholu, poza tradycyjnym sobotnim piwem po całotygodniowej harówce, nie trzymał się zbyt pewnie na nogach; wyglądał jak marynarz na pokładzie statku podczas sztormu. Twarz miał czerwoną i spoconą. Rewolwer wycelował w pierś Jake’a, ale zataczał nim nieregularne kółka.
– Powiedziałem jedynie, że chciałbym zobaczyć naraz wszystkie asy, które trzymasz w rękawie, a nie żebyś wyciągał po jednym w każdym rozdaniu.
Z denerwującą nonszalancją Jake wyciągnął rękę w kierunku swojej szklanki whisky stojącej tuż pod lufą rewolweru, ujął ją beztrosko i pociągnął potężny łyk.
Farmer nerwowo rozejrzał się po sali. Zrozumiał nagle, że robi z siebie cyrk. Nikt się nie poruszał. Pianista na pierwsze oznaki bójki przestał grać. Inni, niczym fale powstałe od rzuconego do jeziora kamienia, spokojnie oddalali się od pokerowego stołu.
Farmer chciał przestraszyć Jake’a.
– Kłamiesz! Nie oszukiwałem! Sprawdź!
– W porządku.
Wszystko odbyło się tak błyskawicznie, że tylko stojący najbliżej mogli później zaświadczyć, jak potoczyły się wypadki. Jednym szybkim ruchem Jake odrzucił swoje krzesło, ręką podbił wymierzony w siebie rewolwer, posyłając go w przeciwny koniec sali, a drugą ręką wyciągnął swój i lufą dotknął czubka nosa przerażonego farmera. Kermit znieruchomiał i bezskutecznie starał się przełknąć ślinę. Miał przed sobą oczy tak porażające i zimne jak sople lodu zwisające z dachu w mroźny poranek styczniowy. Przerażały bardziej niż wymierzony w twarz rewolwer. Spoglądał na sylwetkę Jake’a, lżejszego od niego o co najmniej czterdzieści funtów, ale gibkiego i muskularnego.
– Weź połowę z leżących przed tobą pieniędzy. Więcej ci się nie należy. Najwyżej tyle mogłeś wygrać bez kantowania.
Drżącymi rękami farmer zaczął zbierać monety i banknoty i chować je do kieszeni spodni. Poczuł się jak lis odgryzający sobie łapę, by wydostać się z potrzasku.
– A teraz ostrożnie, dwoma palcami podnieś rewolwer i wynoś się stąd.
Kermit zrobił dokładnie to, co słyszał; chyba tylko cudem udało mu się opuścić kurek i schować rewolwer do olstra.
– Radzę ci nie zjawiać się tu wcześniej, aż nauczysz się oszukiwać tak, by nikt cię na tym nie przyłapał.
Farmer był równie upokorzony co szczęśliwy, że w ogóle jeszcze oddycha, że nawet nie jest ranny i że nie wróci bez grosza do domu do jędzowatej żony. Wyszedł z baru z mocnym postanowieniem omijania go w przyszłości.
Pianista podjął przerwaną wesołą melodyjkę. Krupierzy powrócili do stołów, kiwając z podziwem głowami. Gracze zapalili na nowo pozostawione w popielniczkach cygara, a barman zaczął napełniać szklanki.
– Przepraszam za przerwę i zamieszanie – rzekł Jake, zwracając się do siedzących już przy stole graczy, i zebrał swoją wygraną.
– Podzielcie się resztą. – Wskazał na pieniądze pozostawione przez farmera.
– Dzięki, Jake.
– Mogłeś go ukatrupić za to wymachiwanie spluwą… w taki sposób. Byśmy za tobą świadczyli.
– Pieprzony kmiot.
Jake wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł. Wyjął z kieszeni koszuli cienkie cygaro, odgryzł koniec, wypluł na podłogę. Potarł zapałkę o paznokieć, od niej zapalił cygaro i skierował się do baru, ciągnącego się przez całą szerokość sali. Fama niosła, że dostarczono go w kawałkach z St. Louis do Fort Worth, a tu zmontowano go tak precyzyjnie, iż nie było śladu, że kiedyś był rozbierany. Zdobiły go fikuśne rzeźby, lustra i różne świecidełka. Szklanki i butelki zajmowały każdy cal nadającej się do tego powierzchni. Całość była utrzymana na wysoki połysk. Właścicielka lokalu nie znosiła kurzu.
W strategicznych punktach, wzdłuż mosiężnej poręczy, rozmieszczono spluwaczki; plucie na podłogę w Ogrodzie Edenu Priscilli Watkin było surowo wzbronione. Podkreślały to misternie wykonane tabliczki umieszczone na ścianach baru w równych odstępach.
Jake uśmiechnął się do siebie. Wywoskowana podłoga została skażona popiołem z jego cygara. Znajdował jakieś przewrotne zadowolenie w tym, że jego buty zostawiają wyraźne ślady na czymś, z czego „mama” była taka dumna.
Priscilla.
W momencie, gdy wspomniał to imię, jego właścicielka pojawiła się na samym szczycie kręconych schodów. Ubrana w jasnoczerwoną długą suknię, oblamowaną czarną koronką, musiała zwrócić na siebie uwagę każdego mężczyzny. Tak było zawsze. Kiedy Jake spotkał ją po raz pierwszy jakieś dwadzieścia lat temu, miała na sobie spraną perkalową sukienczynę. Wtedy jednak też przyciągała męskie spojrzenia.
Popielatoblond włosy, związane jedynie czerwoną wstążką, pod kolor delikatnych kolczyków wpiętych w uszy, upięła wysoko na głowie. Głowę nosiła po królewsku.
Ten „wesoły dom” był jej królestwem. Rządziła nim twardą ręką. Jeżeli klientom czy zatrudnionym tu dziewczynom jej sposób prowadzenia lokalu nie odpowiadał, usuwała ich delikatnie, lecz stanowczo. Ale cały Teksas wiedział, że Ogród Edenu w Fort Worth w roku 1890 jest najlepszym domem publicznym w tym stanie.
Zaczęła schodzić dumnie wyprostowana, pozostawiając za sobą zapach drogich, sprowadzanych z Paryża perfum. Podeszła do baru w momencie, gdy Jake podnosił szklankę do ust.
– Jesteś mi winien klienta, panie Langston.
Mężczyzna nawet nie spojrzał w jej kierunku. Skinął na barmana, by ponownie napełnił szklankę.
– Chyba możesz sobie pozwolić na stratę kilku z nich, Pris.
Takie traktowanie i odzywki bardzo ją irytowały. Jemu natomiast sprawiały taką samą radość jak brudzenie jej wypolerowanej podłogi. Na coś podobnego mogli sobie pozwolić jedynie najstarsi przyjaciele.
Czy byli przyjaciółmi? Może raczej wrogami? Tak naprawdę nie wiedział.
– Dlaczego miesiącami wszystko idzie gładko, a skoro tylko ty się pojawisz, zaraz są jakieś kłopoty?
– Czyżby?
– Zawsze.
– Ten kmiotek groził mi spluwą. Co według ciebie miałem zrobić? Nadstawić mu policzek?
– Sprowokowałeś go.
– On szachrował.
– Nie życzę sobie żadnych kłopotów. Szeryf był tu już dwa razy w tym tygodniu.
– Za interesem czy przyjemnością?
– Mówię poważnie, Jake. Co poniektórzy chętnie by mnie…
– W porządku, Pris. Przepraszam. Przykro mi.
Podniosła głowę i zaśmiała się.
– We wszystko uwierzę, tylko nie w to, że ci przykro. Wywołujesz albo burdy przy kartach, albo awantury wśród moich dziewczyn…
– Coś ty?
– Tłuką się między sobą o ciebie; dobrze o tym wiesz. Spojrzał na nią i roześmiał się.
– Tłuką się? O, kurczę!
Ceniła jego wygląd na równi z arogancją, której nabył przez lata ich znajomości. To nie był zahukany chłopiec. To był mężczyzna. I fakt ten musieli uznawać inni mężczyźni, kobiety zaś chętnie to potwierdzały. Wachlarzem z piór dotknęła jego piersi.
– Szkodzisz mi tylko w tym interesie.
Nachylając się poufale do jej ucha, szepnął:
– To jaki jest powód, że tak się cieszysz, ilekroć tu jestem?
Usta Priscilli stężały na moment, ale natychmiast zdobyła się na uśmiech.
– W swoim pokoju mam lepszą whisky niż ta, którą pijesz. – Położyła mu rękę na ramieniu. – Chodź.
Głowy zebranych w barze odwracały się w kierunku tych dwojga przechodzących przez pomieszczenie. Nie było tu ani jednego mężczyzny, który potrafiłby się oprzeć wdziękom Priscilli. Była pociągająca w jakiś lubieżny, zmysłowy sposób, a opowieści o tym, co potrafi w łóżku, tworzyły wokół niej legendę. Na pewno było w nich dużo przesady, ale zawierały też trochę prawdy. Mężowie z całą pewnością nie tolerowaliby u swoich żon takich uwodzicielskich spojrzeń, natomiast bardzo im się podobały takie spojrzenia u tych wesołych dziewczynek.
Te pragnienia rodziły się nie z przeżyć i doświadczeń, ale z zasłyszanych opowiadań uzupełnianych własną fantazją. Bardzo niewielu osobiście wypróbowało umiejętności Priscilli. Była wybredna. Nawet jeśli niektórzy z nich byli w stanie zapłacić tyle, ile chciała, wybierała tych, na których sama miała ochotę. Tylko oni dostępowali zaszczytu przekroczenia progu zamkniętego zwykle pokoju na zapleczu, kryjącego tajemnice.
W tym momencie każdy z mężczyzn obecnych w barze zazdrościł Jake’owi Langstonowi. Czuł na sobie ich spojrzenia, a także pożądliwy wzrok pracujących tu dziewczyn. One znały wartość dolara. Musiały być praktyczne, i były, lecz każda z nich natychmiast poświęciłaby kilka banknotów i za darmo „popracowała” z takim kowbojem jak Jake Langston.
Był wąski w biodrach i poruszał się z gracją. Obcisłe spodnie uwydatniały szczupłe pośladki i uda. Pas z rewolwerem, zapięty nisko na biodrach, podkreślał jego męskość. Mężczyźni czuli respekt przed jego umiejętnością posługiwania się bronią. Kobiety podniecała tajemniczość, która w połączeniu z aurą niebezpieczeństwa nawet u szacownych matron budziła dreszczyk emocji.
Miał szerokie ramiona i klatkę piersiową, podkreślające doskonale proporcjonalną budowę jego ciała. On nie chodził – on się poruszał. Dziewczyny, które gościły go w swoim pokoju, przysięgały, że we wszystkim był tak samo dobry.
Priscilla wyjęła klucz zza stanika i otworzyła drzwi do swych prywatnych apartamentów. Po wejściu do pokoju rzuciła wachlarz na stolik i z kryształowej karafki nalała Jake’owi drinka. Zamknął drzwi z charakterystycznym trzaskiem, a ona nie spuszczała z niego wzroku. Starała się opanować przyspieszone bicie serca.
Co to będzie za noc?
Jej pokój mógł należeć do każdej szanującej się gospodyni. Z jednym wyjątkiem: wiszącego na ścianie obrazu zupełnie nagiej Priscilli. Była to pozostałość po kliencie malarzu, który malowaniem płacił za jej usługi. W grubych ramach, zdobił ścianę nad sofą krytą pluszem, na której leżała cała masa poduszek i poduszeczek. Zasłony w oknach, uszyte z mory, uformowano tak jak w szanujących się domach tego okresu. Stoły były nakryte koronkowymi serwetkami misternie wykonanymi, przypominającymi pajęczynę.
Lampy naftowe miały wielkie klosze, malowane w kwiaty. Z niektórych zwisały szklane wisiorki podzwaniające cichutko, gdy poruszył je przewiew. Gruby dywan pokrywał niemal całą podłogę. W rogu pokoju stał wysoki wazon z pękiem pawich piór, namalowano na nim pasterkę z gołym biustem trzymającą w gorącym uścisku zapatrzonego w dal pasterza.
Jake dokładnie przyglądał się pomieszczeniu. Zawsze go intrygowało, mimo że był tu kilka razy. Priscilla wyruszyła w świat jako zbuntowana córka despotycznej matki i potulnego ojca. Jake, zwany wtedy przez wszystkich Bubbą, miał ją wtedy i na pustym polu, i na zabłoconym trawniku. Miejsce nie grało roli: była dziwką i pozostała nią bez względu na to, gdzie uprawiała swój zawód.
Priscilla nie zdawała sobie sprawy z myśli chodzących mu po głowie. Podeszła ze szklanką i wyjęła mu z ust cygaro, zaciągnęła się nim głęboko, aż dym wniknął do płuc. Potem zrobiła długi wydech: dym niebieskawym obłoczkiem osiadł pod sufitem.
– Dziękuję. Nie pozwalam palić swoim dziewczętom, więc i mnie samej nie wypada tego robić. Chodźmy do sypialni; muszę się przebrać.
Poszedł za nią do pokoju obok. Pokój ten, zdobny cały w koronki, wybitnie kobiecy, zupełnie nie pasował do niej; była zbyt twarda, by wtopić się w ten miękki wystrój. Jake wywnioskował, że była to jedna z niespodzianek, jakie serwowała swoim klientom.
– Pomóż mi, Jake.
Odwróciła się do niego plecami. Jake włożył do ust cygaro, przytrzymał je białymi, mocnymi zębami i przymknął oczy z powodu dymu. Odstawił na bok szklankę. Wolno rozpinał rząd haftek przy gorsecie sięgającym pasa. Kiedy skończył, zerknęła na niego ponad nagim ramieniem, podziękowała i odsunęła się.
Jake z ujmującym uśmiechem usiadł na obitej brokatem kanapie i wyciągnął na niej nogi, nie zważając na ostrogi i zabłocone buty.
– Co porabiałeś ostatnio?
Jake wydmuchnął piękne kółko dymu i sięgnął po szklankę.
– Pracowałem w Panhandle. Budowałem tam płot chyba do samego królestwa niebieskiego.
Zrzuciła z nóg pantofelki. Nie dbała o porządek. Pozostawiając poszczególne części garderoby tam, gdzie je zdjęła, przywiązywała do czynności rozbierania szczególną wagę. Mężczyźni, tak przynajmniej uważała, woleli dziewczynki, które nie dbają specjalnie o porządek, szczególnie tuż przed pójściem do łóżka; taka niedbałość nadawała płatnej miłości cechę spontaniczności.
– Czyżbyś stał się „obcążkowym”? – spytała z wyraźną kpiną.
„Obcążkowy” – takie miano przylgnęło do kowbojów, którzy po wygaśnięciu zapotrzebowania na dalekie przegony bydła, zostali zmuszani do podjęcia innej pracy. Często była to budowa płotów z drutu kolczastego, którymi otaczano poszczególne posiadłości.
– No cóż, przyzwyczaiłem się do jedzenia i takich tam rzeczy – odpowiedział beztrosko.
Jego spojrzeniu nie umknął żaden jej uwodzicielski gest.
Gorset miała zasznurowany bardzo ciasno, tak że wypychał do góry jej piersi, aż przezroczysta koszula ledwie mogła je pomieścić. Natura była dla niej szczodra. Jake dobrze o tym pamiętał.
Rozchylając szlafrok, siadła przed toaletką z wielkim lustrem pośrodku i dwoma mniejszymi po bokach, umożliwiającymi oglądanie się ze wszystkich stron. Tamponem z jagnięcej wełny poczęła nakładać warstwę pudru na szyję, ramiona, piersi.
– Masz wakacje?
Jake zaśmiał się niskim, gardłowym śmiechem.
– Nie. Zmogła mnie choroba od ciągłego oddychania kurzem ze szlaku. Skończyłem z tym.
– Co chcesz robić dalej?
Co planował? Włóczyć się, aż trafi się jakaś robota. To znaczy – robić dokładnie to, co czynił, od kiedy stał się dorosły. Zarabiał na rodeo trochę pieniędzy, które umożliwiały przeżycie jemu i koniowi. Czasem starczało na pokera, a czasem nawet na wstęp do Ogrodu Edenu.
– Ile przegonów masz za sobą? Straciłam już rachubę, ile razy byłeś w Fort Worth po marszach na północ.
– Ja też. Kilka razy byłem w Kansas City. Raz przeszedłem całe Kolorado; piękny stan, ale nie przepadam za nim – za zimno tam dla mnie.
Skrzyżował ręce na tyle głowy i delektował się widokiem, jaki przed nim roztaczała Priscilla: sutkom nadawała różowy, ponętny kolor przy pomocy specjalnej szminki.
– A jak z tobą? Ile lat musiałaś harować na ten dom?
– Pięć.
– A jakim kosztem?
W pierwszym odruchu chciała powiedzieć, że kosztem niezliczonych godzin leżenia pod spoconymi, niedomytymi ciałami farmerów, skarżących się na żony, które nie chciały mieć dzieci, a tym samym odmawiały wypełniania małżeńskich obowiązków. Albo pod prostackimi kowbojami, śmierdzącymi stajnią i bydłem.
Najpierw pracowała w Jefferson, ostatnim mieście przed granicą. Kiedy jednak przeciągnięto tam linię kolejową, przeniosła się do Fort Worth, gdzie krzyżowały się szlaki przegonów z całego Teksasu. Było to miasto pełne kowbojów, którzy nie mogli doczekać się chwili, gdy jak najszybciej wydadzą ciężko zarobione pieniądze.
Wykorzystała tę sytuację, ale uczciwie dawała klientom to wszystko, za co płacili. Czasem nawet więcej. Jej sława rosła i wkrótce mogła nawet zacząć oszczędzać. Kiedy uzbierała wystarczającą sumę, odwiedziła jednego ze swych stałych klientów – bankiera i z nim po cichu podpisała akt kupna domu, w którym pracowała. Poprzednią właścicielkę spłaciła, a sam dom przerobiła tak, że zaczęli się tu schodzić nie tylko kowboje, ale i właściciele stad. Nie szczędziła wydatków, toteż lokal wyglądał imponująco. Poza nienawiścią ze strony „porządnej” części mieszkańców, a zwłaszcza mieszkanek, jej „firma”, ulokowana w dzielnicy zwanej Pół Akra Piekła, dawała takie dochody, że o stan swych finansów Priscilla nie musiała się martwić.
– Jeśli szukasz roboty, zawsze u mnie możesz zająć się kartami przy stole albo zostać krupierem przy ruletce.
Jake zaśmiał się i postawił pustą szklankę na stoliku obok kanapy.
– Nie, dziękuję, Priscillo. Jestem kowbojem i nie znoszę zamkniętych pomieszczeń. Poza tym, jak twierdzisz, gdybym tu został, twoje dziewczyny zupełnie by pogłupiały, a na to nie możesz sobie pozwolić, prawda?
Priscilla zmarszczyła brwi i pieczołowicie wciągała wąską czarną suknię. Czerwoną wstążkę, którą poprzednio miała we włosach, zamieniła na czarne pióro, przypięte spinką z górskim kryształem.
W lustrze odbijała się sylwetka Jake’a, więc przyglądała jej się z lubością, nakładając czarne, koronkowe rękawiczki, okrywające ręce po łokcie. Jake z chłopca przerodził się w dojrzałego, przystojnego mężczyznę. Nic dziwnego, że był zarozumiały. Jako chłopiec był bardzo jasnym blondynem. Teraz włosy odrobinę mu ściemniały, a na skroniach pojawiła się ledwie widoczna siwizna. Te siwe pasemka wabiły kobiety jak płomienie latarni przyciągają ćmy.
Skórę miał spaloną i suchą. Długie przebywanie na słońcu nadało jej miedziany odcień, który podkreślał błękit jego oczu. Działanie słońca, wiatru i deszczu wcale nie postarzyło tej twarzy, przeciwnie: czyniło ją bardziej pociągającą.
Był szorstki, gburowaty, uparty i niebezpieczny. Za kpiącym półuśmieszkiem zdawały się kryć jakieś sekrety. Dawał nim do zrozumienia, że nie zdradzi ich nawet za cenę życia. Jego zarozumiałość była wyzwaniem, któremu żadna kobieta nie potrafiła się oprzeć.
Priscilla pamiętała go jako chłopca, którego wprowadzała w arkana seksu. Ich kontakty były częste i gorące, momentami – twarde i bolesne. Jak by to było teraz?
– Długo tu zostajesz?
– Jeszcze dziś wieczornym pociągiem jadę do wschodniego Teksasu. Pamiętasz rodzinę Colemanów? Ich córka wychodzi jutro za mąż.
– Coleman? Ten ze szlaku? Zaraz, jak mu było na imię? Ross? Tak, Ross.
Priscilla doskonale wiedziała, kogo Jake ma na myśli, ale chciała się z nim podroczyć. To była swego rodzaju gra, w którą bawili się zawsze, ilekroć się spotykali.
– A jak nazywała się jego kobieta? Ta, którą z litości poślubił.
– Lydia – rzekł Jake sucho.
– Ach tak, Lydia. Chyba nie miała nazwiska, prawda? Często zastanawiałam się nad tym, co ona usiłuje zataić.
Z kryształowego flakonika wyjęła miniaturowy koreczek i perfumowała się za uszami, na karku, na nadgarstkach i piersiach.
– Słyszałam, że całkiem dobrze wyszli na hodowli koni.
– Tak. Moja matka mieszka w posiadłości Colemanów. Także mój młodszy brat, Micah.
– Ten mały urwis?
– Jest już dorosły. To jeden z najlepszych ujeżdżaczy koni, jakich znam.
– A co się stało z niemowlęciem Colemana? Z tym, które Lydia karmiła piersią, nim wyszła za mąż?
Jake zamilkł na chwilę; takie pytanie z jej strony było dla niego obrazą. W końcu powiedział:
– Lee. On i Micah są nierozłączni. I razem stwarzają piekielnie dużo kłopotów.
Priscilla z upodobaniem przyglądała się swemu odbiciu w lustrze.
– Więc Ross i Lydia mają córkę na wydaniu?
– Prawie. Kiedy widziałem ją ostatni raz, miała jeszcze warkoczyki, ganiała z chłopakami i zakładała się z nimi, kto najdalej splunie.
– Istny sowizdrzał! – stwierdziła Priscilla z zadowoleniem.
Pamiętała czasy, kiedy Jake robił do Lydii słodkie oczy. Zresztą wszyscy mężczyźni na szlaku zachowywali się tak samo. Gdyby Lydia nie wyszła za Colemana, Priscilla widziałaby w niej poważną rywalkę. Teraz z przyjemnością myślała o córce Lydii jako o sowizdrzale i postrzeleńcu.
– Sądzę jednak, że skoro wychodzi za mąż, to musiała się nieco zmienić.
Priscilla chwyciła wachlarz i obróciła się twarzą do Jake’a.
– No i?…
Suknię miała mocno dopasowaną w talii, z dekoltem tak szerokim i głębokim, że koronki ledwie okrywały biust, a uróżowione szminką sutki były pod nimi wyraźnie widoczne. Z przodu suknia była troszeczkę krótsza i odsłaniała aksamitne pantofelki. Z tyłu ciągnął się za nią mały tren.
Jake obserwował ją z cynicznym uśmieszkiem.
– Bardzo ładnie. Wiesz, że zawsze uważałem cię za najpiękniejszą dziwkę, jaką kiedykolwiek widziałem?
Zauważył gniewny błysk w szarych oczach. Ujął ją delikatnie za rękę i posadził na kanapie obok siebie. Po chwili wachlarz pofrunął przez pokój i wylądował gdzieś na podłodze. Piórko, dopiero co wpięte we włosy, zostało połamane. W tym momencie Priscilla nie dbała o nic, szczęśliwa, że znalazła się blisko Jake’a.
– Przyznaj się, że to dla mnie stroiłaś się przez cały wieczór, co Pris? Dobra, co ci się należy, to cię nie minie.
Rozebrał ją wprawnymi ruchami. Zdjął buty. Rozpinając pasek od spodni, mimochodem spojrzał na zegarek.
– O, przepraszam, ale za kilka minut mam pociąg. Muszę go złapać.
– Ty sukinsynu! Czekaj, to ci nie ujdzie na sucho! – krzyknęła wściekła.
– To tak, według ciebie, rozmawia ze sobą para przyjaciół? – Zaśmiał się.
Priscilla straciła panowanie nad sobą.
– Ty durny krowiarzu, ty gnojku, ty zasrańcu! Pewnie myślałeś, że ja naprawdę chciałam się z tobą kochać?!
– Jasne, i chyba się nie myliłem. – Pokiwał jej ręką od drzwi. – Przykro mi, że cię zawiodłem.
– Może już nie jestem dość dobra dla ciebie, co?!
Rozejrzał się dokoła.
– Jesteś dobra. Zbyt dobra. Najlepsza. I dlatego cię nie chcę, ponieważ jesteś najlepszą dziwką w całym Teksasie.
– Zawsze spałeś jedynie z dziwkami. Z nikim innym.
– Tak, ale póki się ich nie zna, można sobie wyobrażać, że to ktoś inny. Mogę sobie wyimaginować, że jestem dla każdej tym jednym, jedynym. Ty jesteś dziwką, odkąd cię poznałem. Tuziny facetów przewinęło się przez twoje łóżko… A to wcale nie jest romantyczne.
W jej oczach zauważył siłą powstrzymywany gniew.
– To przez twojego brata, prawda? Nigdy sobie nie darujesz, że zamiast być przy nim, byłeś ze mną tego dnia, kiedy zginął.
– Zamknij się!
Powiedział to takim głosem, że się przeraziła. Cofnęła się i mówiła dalej:
– Jesteś ciągle dawnym gnojkiem z Tennessee. Nauczyłeś się dużo, potrafisz się lepiej wyrażać, twój temperament wzbudza respekt wśród mężczyzn. Potrafisz zadowolić kobietę, ale wewnątrz jesteś nadal tym samym Bubbą Langstonem – głupim wsiunem.
Zatrzymał się przy drzwiach. Jego wzrok przestał być łobuzerski i wesoły; stał się zimny i twardy.
– Nie, Priscillo, tego Bubby-chłopca dawno już nie ma.
Złość Priscilli minęła.
– Mam zamiar ci udowodnić, że wciąż mnie chcesz. Obiecuję ci to. Któregoś dnia przypomnisz sobie, jak między nami było, kiedy byliśmy młodzi i pełni wigoru, gorący, nienasyceni. To mogłoby wrócić. – Podeszła i położyła mu rękę na piersi. – Będę cię jeszcze miała, Jake.
Pamiętał doskonale ich pierwszy raz; tamto popołudnie wryło mu się w pamięć.
– Nie licz na to, Priscillo. – Odsunął jej rękę i zamknął za sobą drzwi jej prywatnego pokoju. Przez moment stał w miejscu, po czym ruszył w dół po schodach.
Wieczór powoli się rozkręcał i nabierał kolorów. Wyperfumowane dziewczyny snuły się między salą gry a pokojami, plotkując i śmiejąc się. Kilka z nich wpatrywało się w Jake’a wyczekująco. Uśmiechnął się, ale nie wykonał najmniejszego zachęcającego gestu. To nie to, że nie potrzebował kobiety; od kilku tygodni nie miał żadnej. Gdy nie skorzystał z zaoferowanych przez Priscillę wdzięków, nie zamierzał zadowolić się jakąś namiastką, choć nagość i zapach kobiecego ciała podziałały na niego podniecająco.
Co dalej? Kolejna szklanka? Jeszcze jedna partyjka pokera? A może jednak godzinka z którąś z dziewcząt i chwila zapomnienia?
– Cześć, Jake. – Podeszła jedna z dziewcząt i starała się nawiązać rozmowę. Należała do najstarszych.
– Cześć, Sugar – odpowiedział. – Jak leci?
– Nie mogę narzekać – odparła; z daleka było widać, że kłamie. Liczne zmarszczki, skryte pod grubą warstwą pudru, mówiły same za siebie.
– Nie chcesz, bym ci zrobiła dobrze, Jake? – spytała z nikłą nadzieją w głosie.
Na dobrą sprawę korciło go, by wziąć ją na górę, lecz przemógł się. Pokręcił przecząco głową.
– Innym razem. Ale może przyniesiesz mi kapelusz i siodło? Tu jest numerek.
Kiedy wróciła, dał jej pół dolara – znacznie więcej, niż jej przysługa była warta.
– Dziękuję, Sugar.
– Zawsze do usług, Jake. – Patrzyła na niego z nieskrywaną pożądliwością.
Nie – pomyślał. – Muszę złapać pociąg. Banner Coleman bierze jutro ślub.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.