Читать книгу Skandaliczna propozycja - Sarah Mallory - Страница 4

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Оглавление

– Molly! Molly!

Wstrzymała oddech i balansując na gałęziach wśród liści, popatrywała w dół na podążającego ścieżką Edwina, swego starszego o cztery lata brata, który był coraz bliżej. Szedł, wołał, ale naturalnie do głowy mu nie przyszło spojrzeć w górę, ponieważ był przekonany, że dziewczynki niczego nie potrafią, więc na drzewo też się nie wdrapią. A ona jednak weszła! Choć nie było to łatwe. Przede wszystkim spódniczka zawadzała, nawet podarła się w kilku miejscach i mama na pewno nakrzyczy. Papa może i da klapsa, potem każe nauczyć się na pamięć kolejnego wersetu z Pisma Świętego. Ale nie szkodzi, bo warto było to zrobić. Oczywiście! Wejść na drzewo, poczekać, aż brat będzie przechodził pod tym właśnie drzewem, wtedy zeskoczyć i raptem znaleźć się tuż za jego plecami. A on ze strachu na pewno podskoczy!

– Molly! Gdzie jesteś?! Odezwij się w końcu!

Nadal był to głos Edwina, ale już inny, a Molly nie miała już sześciu lat i wcale nie wdrapała się na drzewo. Jest gdzieś indziej, w jakiejś ciemnicy. Cała poobijana, zakrwawiona, czeka na kolejny cios…

– Molly! Molly!

Otworzyła oczy i po minucie, kiedy zebrała myśli, strach minął. Przecież to tylko zły sen. Przysnęła na dywaniku pod starym bukiem w ogrodzie na plebanii, gdzie nic jej nie grozi. I Edwin ją obudził. Przecież to jego głos.

– A więc tu jesteś, śpiochu!

– Przepraszam… – Molly usiadła, pocierając oczy. – Chciałam trochę porysować, ale sen mnie zmorzył.

– Nie dziwię się. Jeśli ktoś wstaje o świcie i pędzi do Domu Nadziei… – Edwin z uśmiechem przysiadł na dywaniku, i wielebny Edwin Frayne, surowy pastor, znów przypominał dawnego rozbrykanego Edwina. – A przecież raz w tygodniu wystarczy. Nancy i Fleur doskonale ze wszystkim dają sobie radę.

– Ale ja lubię im pomagać, kiedy tylko mam czas, a dziś jest dzień targowy i sprzedają nadwyżki z farmy. Warzywa, jajka, masło. Mają z tym sporo roboty. Trzeba wszystko załadować do wózka, ustalić ceny…

– Wystarczy, wystarczy, Molly! – Edwin zaśmiał się, unosząc rękę. – Nie musisz mnie przekonywać. Jesteś dorosła i możesz robić, co chcesz.

– Przecież wiem, że beze mnie też sobie poradzą – przyznała pogodnie. – Ale lubię to robić, Edwinie. Lubię pomagać, bo wtedy czuję się potrzebna.

– Jesteś bardzo potrzebna, moja droga, a już mnie na pewno, skoro prowadzisz mi dom.

Lekko uścisnęła jego dłoń. Chciała powiedzieć, jak bardzo jest wdzięczna bratu, że przyjął ją pod swój dach, gdy nagle owdowiała, ale wystarczyło, że o tym pomyślała, a już serce się ścisnęło i w głowie ożyły smutne wspomnienia. A nie chciała teraz zalewać się łzami.

Na szczęście łzy zostały powstrzymane, zdołała się nawet uśmiechnąć.

– Gdzie się podziewałeś, Edwinie? Nie było cię ładnych parę godzin.

– Byłem z wizytą u naszych nowych sąsiadów w Newlands.

– Aha…

– Zrozum, Molly. – Edwin rozłożył ręce. – Przecież nie mogłem ich zignorować. I wyobraź sobie, że byłem miło zaskoczony. Sir Gerald to dżentelmen w każdym calu. Sympatyczny, życzliwy i uczynny, a maniery ma najlepsze.

– Trudno, żeby zachował się niestosownie wobec osoby duchownej – zadrwiła, po czym, jak nieraz jej się to zdarzało, wystąpiła z przeprosinami: – Wybacz, Edwinie. Wiem, że nie powinno się słuchać głupich plotek, ale z tego, co słyszałam, to sir Gerald Kilburn i jego przyjaciele są tego rodzaju ludźmi, których mam w głębokiej pogardzie…

Skończyła nieco ciszej, już nie tak pewnie, a Edwin popatrywał na nią z wyraźnym rozbawieniem.

– Przede wszystkim, Molly, to postaraj się nie wierzyć plotkom, które w kolejnych listach przekazuje ci nasza droga siostra Louisa. Jak wiesz, po naszym ojcu odziedziczyła odrazę do wszystkiego, co nie jest śmiertelnie poważne. W każdym razie sir Gerald i jego goście sprawiają wrażenie miłych ludzi. Sir Gerald przybył tu z siostrą, panną Agnes Kilburn, której zostałem przedstawiony. Będzie prowadzić mu dom. Przyjechała razem z damą do towarzystwa, starszą już panią, są tam jeszcze inne damy, a więc na pewno nie jest to gromada wesołych birbantów, która byłaby utrapieniem dla sąsiadów.

– Ale Louisa ostrzegła mnie, że wśród gości sir Geralda jest Charles Russington, jego stary przyjaciel, który ma mocno zaszarganą reputację. Louisa twierdzi, że plotki, które krążą o nim, nie są przesadzone. A jest bardzo przystojny, dla kobiet wyjątkowo pociągający i skoro tu się zjawił, to wszystkie damy w Compton Parva powinny mieć się na baczności.

– Chwileczkę, bo czegoś nie rozumiem. Skoro taki przystojny, to raczej on nie może opędzić się od dam i musi mieć się na baczności.

– Edwinie!

– Przepraszam, tylko żartowałem. Ale tak poważnie, to o Beau Russingtonie też niejedno słyszałem, ale po co od razu wpadać w panikę. Nawet jeśli rzeczywiście jest hulaką, za jakiego ludzie go mają, może przyjechał na wieś, by odpocząć po szaleństwach. Nie zapominaj też, że jako prawi chrześcijanie nie powinniśmy pochopnie osądzać bliźnich. Żeby wyrobić sobie o kimś zdanie, trzeba poznać go bliżej, a już niebawem będzie ku temu sposobność, ponieważ sir Gerald mówił mi, że wybiera się w piątek na tańce w gospodzie Pod Głową Króla. Zabiera ze sobą pięć dam, wśród nich będzie też ta starsza dama do towarzystwa, oraz sześciu dżentelmenów. Nowe twarze, a więc rozruszają towarzystwo.

Molly milczała, przetrawiając to, co usłyszała, a Edwin odczekał chwilkę, odchrząknął i oznajmił:

– Pomyślałem, że też możemy się tam wybrać. Wtedy się przekonasz, jak naprawdę prezentuje się towarzystwo z Newlands. Panna Agnes Kilburn to zrównoważona młoda dama o nienagannych manierach, mniej więcej w twoim wieku. Obie jesteście w podobnej sytuacji, więc myślę, że przypadniecie sobie do gustu. – Co do tego Molly miała pewne wątpliwości i musiało być to wypisane na jej twarzy, ponieważ Edwin szybko dodał: – Naprawdę mi zależy, żebyście się poznały.

Molly uważniej zerknęła na brata i uśmiechnęła się domyślnie.

– Drogi Edwinie, może mi zdradzisz, skąd te rumieńce na twojej twarzy? Czyżby zrównoważona panna Kilburn przypadła ci do gustu?

– Przecież widziałem ją tylko raz! – zaprotestował żywo, ale ponieważ czerwone miał już nie tylko policzki, lecz także uszy, siostra wiedziała swoje. A Edwin mówił dalej: – Nie chcę, by pomyśleli, że jesteśmy im nieżyczliwi i chciałbym, żebyś ich poznała. A pewnie wolałabyś to zrobić w gospodzie Pod Głową Króla, niż zapraszać ich do nas.

– I owszem. Nie ukrywam, że jestem coraz bardziej zainteresowana, a już panną Kilburn na pewno.

– Molly… – Edwin bezskutecznie próbował zrobić surową minę. – Bardzo cię proszę, podczas tego spotkania nie zrób nic takiego, by panna Kilburn poczuła się speszona… no wiesz.

– Ależ naturalnie! – Szare oczy Molly rozbłysły. – Będę delikatna i cała milutka, po prostu do rany przyłóż! No i nadzwyczaj dyskretna…

Molly uznała, że skoro wybiera się na tańce, to powinna sprawić sobie nowe rękawiczki, dlatego poszła do Hebdena, ulubionego sklepu dam z parafii Compton Parva. Dawniej była to zwykła pasmanteria, ale w okolicy osiedlało się coraz więcej rodzin, więc interes się rozwijał i w sklepie pojawiły się damskie kapelusze, szale, pończochy i rękawiczki. Sklep prowadziła panna Hebden, która przejęła go po rodzicach.

Kiedy zobaczyła Molly, podeszła do niej z miłym uśmiechem.

– Witam panią, pani Morgan. Czym mogę służyć?

– Potrzebuję białych rękawiczek, ale jeśli jest pani zajęta innymi klientkami, to zaczekam.

– Te panie przyszły razem i obsługuje je Clara. Poradzi sobie bez mojej pomocy.

– Czyli już się wdrożyła?

– O tak. To rozsądna i pojętna dziewczyna, no i nie wstydzi się zapytać, kiedy czegoś nie wie. – Panna Hebden zniżyła głos. – Przyznam się, że kiedy pani ją poleciła, miałam mieszane uczucia. Ale niepotrzebnie, bo to dobra dziewczyna, miła i uprzejma, a co najważniejsze, klientki darzą ją sympatią.

– Bardzo się cieszę. – Molly uśmiechnęła się.

– Też ją polubiłam, tak prywatnie, bo przyjemnie się z nią gawędzi. A pani robi wiele dobrego, przyjmując dziewczęta do Domu Nadziei i dając im szansę na nowe życie. Kiedy Clara opowiedziała mi o swoim ostatnim chlebodawcy, byłam wstrząśnięta. W głowie się nie mieści! Najpierw próbował ją wykorzystać, a kiedy mu się opierała, wyrzucił na bruk! Też mi dżentelmen! Drań, zwykły drań. Niestety, na tym świecie ich nie brakuje. – Panna Hebden sposępniała, ale zaraz się rozpogodziła. – Przepraszam, straszna ze mnie gaduła. Chodzi o białe rękawiczki, tak? Już pokazuję, co tu mamy… Ostatnia para! W tym tygodniu mnóstwo pań o nie pytało, ale co się dziwić, skoro nowy właściciel Newlands wybiera się dziś na tańce wraz ze swoimi gośćmi, więc mieszkańcy Compton Parva chcą na nich zrobić jak najlepsze wrażenie.

Molly powstrzymała się od drobnej uwagi, że sama nie zamierza na nikim robić wrażenia. Zapłaciła za rękawiczki i wyszła mocno zdegustowana, że pojawienie się londyńskiego dżentelmena i jego kompanów stawia na nogi całe miasteczko! Ale ona absolutnie nie zamierza się tym przejmować!

Niestety tuż po opuszczeniu sklepu spotkała panią Birch i lady Currick. Były to dwie szacowne matrony, a każda z córką na wydaniu, więc nie dziwiła się, gdy przekazały jej, że zjawią się wieczorem w gospodzie Pod Głową Króla.

– Całe Compton Parva tam będzie – powiedziała pani Birch – bo wszyscy chcą poznać nowego właściciela Newlands. A pani, pani Morgan, może miała już tę przyjemność? Nie? W takim razie ubiegliśmy panią…

– A tak! – wtrąciła lady Currick, bezceremonialnie przerywając przyjaciółce. – Mój mąż nie tracił czasu i zamiast czekać na zaproszenie do Newlands, zaprosił ich do nas. Wczoraj odbyło się u nas kameralne przyjęcie połączone z grą w karty. Dowiedziałam się o tym w ostatniej chwili. Wyobraża pani to sobie? Spytałam sir Williama, czy w takim razie ma jakiś pomysł, gdzie posadzić jedenaście dodatkowych osób. Naturalnie nie miał, ale jakoś sobie z tym poradziłam i nie ukrywam, że miło spędziliśmy czas. Szkoda, że pani z nami nie było, bo już by pani znała całe towarzystwo z Newlands.

– Z początku miałam pewne obawy – wyznała pani Birch. – Ale niepotrzebnie, bo ci dżentelmeni są mili i uprzejmi. Sir Gerald jest sympatyczny i wesoły, a zarazem czuje się, że to rozsądny i zrównoważony człowiek. Chociaż rudy! Tak, włosy ma czerwone jak marchewka. A suknie tych dam! Od razu widać, że szyte w Londynie.

Molly cierpliwie słuchała, gdy zaczęły wymieniać się uwagami na temat materiału i kroju sukien owych dam, a także, rozchichotane, na temat dżentelmenów. Niewątpliwie ich faworytem był osławiony Beau Russington. Francuski przydomek – Beau, czyli Piękniś – wiele o nim mówił.

– Nadzwyczaj przystojny! – zachwycała się lady Currick. – Nic dziwnego, że damy rzucają się na niego. I taki wysoki! I taki wytworny!

– A te jego oczy… – z rozmarzeniem dodała pani Birch. – Wielkie i ciemne, a kiedy na ciebie spojrzy, masz wrażenie, że w gwarnym pokoju jesteście tylko we dwoje. Wyznam, że gdybym nie była szczęśliwą mężatką, pewnie bym się skusiła na tego adonisa…

– Więc i ja będę szczera, moja droga. Wcale ci się nie dziwię, tym bardziej że zawsze miałam słabość do birbantów, nawet tak znanych jak Beau Russington. – Lady Currick po raz kolejny zachichotała, zaraz jednak spoważniała. – W każdym razie skoro w naszym mieście pojawiło się tylu młodych, przystojnych i łasych na kobiece wdzięki dżentelmenów, to jeszcze bardziej niż zwykle musimy pilnować naszych córek. Chociażby tańce. Owszem, mogą z nimi tańczyć, ale jeden taniec. Może dwa. Ale jeśli ten sam dżentelmen po raz trzeci poprosi do tańca, absolutnie należy odmówić.

– Chwileczkę! – Molly wreszcie nie wytrzymała i wypaliła podniesionym głosem: – Czegoś tu nie rozumiem. Uważacie panie, że ci dżentelmeni to birbanci, a jednak zamierzacie pozwolić swoim córkom z nimi tańczyć?!

– Naturalnie, moja droga – odparła lady Currick. – Przecież to zaszczyt, gdy do tańca poprosi wytworny i bywały w świecie dżentelmen. Ale, jak powiedziałam, jeden, najwyżej dwa tańce z tym samym dżentelmenem, i na tym koniec. Choć mówiąc szczerze, nie sądzę, by któryś z tych dżentelmenów zwrócił szczególną uwagę na którąś z naszych pociech. Myślę, że pani Birch zgodzi się ze mną, że nasze córki nie umywają się do tych dam, które przyjechały do Newlands. Będzie pani miała okazję się o tym przekonać, pani Morgan, jeśli też się pani wybiera na dzisiejsze tańce.

Pożegnały się, a Molly zaczęła się zastanawiać, czy może lepiej zrezygnować z zabawy w gospodzie. Niestety co się odwlecze, to nie uciecze. I tak kiedyś będzie musiała zawrzeć znajomość z tą kompanią, więc lepiej mieć to z głowy.

W rezultacie kiedy wieczorem szła na górę przebrać się, czuła się tak, jakby spełniała uciążliwy obowiązek. Ponieważ postanowiła w ogóle nie tańczyć, tylko podpierać ściany, włożyła szarą satynową suknię z niewielkim trenem, a głowę przystroiła koronkowym czepkiem, który, jak się okazało, obraził estetyczny zmysł Edwina.

– Wyglądasz w nim fatalnie, siostrzyczko! – zaprotestował.

– Nonsens! – odparła równie gromko. – To idealny wdowi czepek.

– Zgadzam się, ale dla wdowy po czterdziestce, a nie takiej, która ma zaledwie dwadzieścia cztery lata. W tym czepku mogłabyś się spodobać tylko naszemu purytańskiemu ojcu!

– Tak powiadasz? – Roześmiała się. – Cóż, przekonałeś mnie.

– Uff, dzięki. I błagam, niech ten czepek zniknie z twojej głowy.

Molly, widząc, że bratu naprawdę zależy, po dziesięciu minutach pojawiła się w salonie w innej wersji. Z głową obsypaną ciemnymi lokami, tylko do pewnego stopnia ujarzmionymi opaską z białej wstążki.

Kiedy Molly i Edwin pojawili się na dziedzińcu gospody Pod Głową Króla, goście z Newlands właśnie pokonywali szerokie schody, którymi wchodziło się na salę balową. Edwin, gdy ich zauważył, zaczął popędzać siostrę, ale Molly nie było aż tak śpieszno.

– Przecież się nie pali, Edwinie – zaoponowała, powoli pokonując stopnie. – Muszę zdjąć salopę i przejrzeć się w lustrze, co potrwa chwilę, ale chcę się dobrze zaprezentować, skoro rzadko bywam na tańcach. Poza tym na pewno wielu naszych znajomych będzie chciało ze mną porozmawiać.

– Dobrze. W takim razie idę pierwszy. Ty przyszykuj się, porozmawiaj ze znajomymi i spotkamy się w sali balowej.

– Zgoda. – Skwapliwie pokiwała głową zadowolona, że drogi brat pójdzie w swoją stronę, a ona w swoją, czyli do pokoju dla dam.

Zmieniła tam obuwie, bo chociaż zarzekała się, że tańczyć nie będzie, to pantofle do tańca jednak wzięła. Starała się nie guzdrać, chociaż nie była rada, że za chwilę stanie twarzą w twarz z sir Geraldem Kilburnem i jego kompanią, która wywołała takie zamieszanie, że rodzice z Compton Parva ze zdwojoną czujnością pilnują swoich córek. Ale jej dziewcząt – tak Molly nazywała swoje podopieczne z Domu Nadziei – nikt nie przypilnuje, więc pozostaną bezbronne.

Dom Nadziei, otworzony przez Molly, był schroniskiem dla młodych kobiet, które straciwszy reputację, straciły także dach nad głową. Pochodziły zarówno z prostych, jak i zamożnych rodzin. Dzięki Molly miały gdzie mieszkać i co jeść, a w zamian za to pomagały w prowadzeniu domu i małej farmy. Zarazem Molly starała się znaleźć im odpowiednią pracę, by mogły się usamodzielnić. A na jedno zwolnione miejsce czekało już kilka nowych kandydatek.

Molly włożyła wiele wysiłku, by rozwiać wątpliwości i uprzedzenia mieszkańców Compton Parva związane z Domem Nadziei. I udało się. Przez pięć lat swego istnienia schronisko samo się utrzymywało, ale wiele też zawdzięczało dobrej woli mieszkańców miasteczka. Dlatego z taką niechęcią myślała pojawieniem się sir Kilburna i jego kompanii. Bała się, że jej najmłodsze podopieczne, wciąż jeszcze niewinne i naiwne, dadzą złapać się na lep pochlebstw przystojnych birbantów, co okaże się fatalne w skutkach i dla dziewcząt, i dla schroniska, bo taki skandal z pewnością nastawi wrogo dotąd przychylnych mieszkańców Compton Parva.

Kiedy weszła do sali balowej, odszukała wzrokiem brata. Właśnie rozmawiał z kilkoma eleganckimi dżentelmenami, których Molly nie znała, czyli było to towarzystwo z Newlands. Podeszła więc bliżej i ustawiła się w miejscu, skąd mogła im się dyskretnie poprzyglądać. Mocno zbudowany młody mężczyzna z roześmianą twarzą i szopą płomiennorudych włosów to niewątpliwie sir Gerald, a dama stojąca obok niego z uwagi na rodzinne podobieństwo to jego siostra, z tym że jej włosy, też rude, były nie czerwone, lecz złociste. No i w przeciwieństwie do brata sprawiała wrażenie osoby poważnej.

Patrzyła, pokpiwając z siebie w duchu, że robi dokładnie to, co wszystkie miejscowe damy. Gapiła się na mężczyzn i lustrowała kreacje dam, wyłapując ciekawe szczegóły. Na przykład to, że rękawy sukni z jasnej krepy są wyjątkowo krótkie, a dół spódnicy jedwabnej sukni panny Kilburn obszyty jest marszczoną koronką. Natomiast wszyscy dżentelmeni byli w ciemnych frakach, jasnych kamizelkach i białych koszulach. Z tym że był wśród nich ktoś, kto mocno się wyróżniał. Wprawdzie należał do tego towarzystwa, ale stał nieco dalej. Wysoki, przystojny, o kruczoczarnych włosach, lśniących od pomady i starannie ufryzowanych. Kilka artystycznie ułożonych loków okalało twarz o wyrazistych rysach. Gęste brwi i rzęsy były już tak czarne, że wydały się Molly podejrzane, tak samo jak idealnie czerwone usta. Rumiane policzki prawie do połowy schowane były za wysokim kołnierzykiem owiniętym fularem. Czarny frak w ramionach był bardzo szeroki, a w talii bardzo wąski, czyli można przypuszczać, że ramiona są wywatowane. Dżentelmena otaczał wianuszek dam, którym coś żywo opowiadał, a one spijały każde słowo z jego ust.

Molly zacisnęła usta, a potem z pogardą dość głośno mruknęła:

– A więc to jest ten cały Beau Russington…

– Przepraszam? – zareagował ktoś mocno zaskoczony.

Odwróciła się, stając twarzą w twarz z wysokim dżentelmenem w niebieskim fraku, którego zauważyła wcześniej, zaraz po wejściu na salę. Rozmawiał wtedy z panem Fetherpenem, księgarzem.

Trochę speszona uśmiechnęła się przepraszająco.

– Powiedziałam to na głos, prawda? Ale dlatego, że tamten dżentelmen przed lustrem wśród tych dam sprawia na mnie wrażenie… – Urwała, powstrzymując się przed niepochlebnym komentarzem, że ów dżentelmen wygląda jak nikczemny hulaka. Ale tego nie wypadało mówić, tym bardziej że dżentelmen w niebieskim fraku też z pewnością należał do towarzystwa z Newlands. – Och, to prawdziwy arbiter elegantiarum, czyż nie tak? – dokończyła zamierającym głosem, a gdy dżentelmen uśmiechnął się nieznacznie, dodała już głośniej: – Stąd się zapewne wzięło to „Beau” przed nazwiskiem.

– Może i tak. Z tym że pani chodzi o dżentelmena w jaskrawej kamizelce?

– Tak.

– Tego fircyka? – spytał z pogardą. – Tego wypacykowanego gogusia?

– Tak – potwierdziła Molly, zadowolona, że nieznajomy dżentelmen popiera jej opinię.

– Ale to nie jest Beau Russington, madame, tylko Joseph Aikers.

– Co?! – Molly wlepiła w niego oczy.

– Russington to ja. – Skłonił się elegancko.

– Pan?!

W pierwszej chwili chciała go przeprosić, ale powstrzymała się, ponieważ nie miała w zwyczaju przypochlebiać się mężczyznom. Bo i po co?

– Naprawdę? – Roześmiała się. – A ja myślałam, że jest pan z branży księgarskiej, bo rozmawiał pan z panem Fetherpenem, naszym księgarzem. Na tańce w tej gospodzie każdy może przyjść, musi być tylko odpowiednio ubrany.

Oj, chyba z tą szczerością przesadziła, ale Russington nie wyglądał na urażonego, bo kąciki jego ust drżały, jakby powstrzymywał uśmiech. Ośmielona spojrzała wyżej, w ciemne oczy. Owszem, coś w nich zalśniło, może był to groźny błysk, ale naprawdę coś groźnego wydarzyło się, gdy przyjrzała mu się lepiej. Był to mężczyzna wysoki i mocno zbudowany, żaden tam wywatowany frak. Czarne i gęste włosy były trochę za długie, wiły się wokół twarzy i opadały na kołnierzyk. Twarz miał szczupłą i pociągłą, może i surową, ale nie wtedy, kiedy się uśmiechał. Jak teraz, i to właśnie było niebezpieczne, ponieważ ten uśmiech i roziskrzony wzrok zdecydowanie za bardzo jej się spodobały. Dlatego ze strachu umknęła wzrokiem, ponieważ lady Currick nie przesadzała. Ten słynny birbant jest tak bardzo pociągający, że nawet w Molly Morgan coś drgnęło. A co dopiero może się dziać się z jej biednymi, naiwnymi dziewczętami ze schroniska?

– Księgarz… – mruknął Russington. – Ale pocieszam się, że mogło być gorzej, na przykład gdyby pani wzięła mnie za rzeźnika.

Molly z trudem się powstrzymała, by nie parsknąć śmiechem. Coś tam wymamrotała i ruszyła przed siebie.

Wielkie nieba! Czyżby cały świat sprzysiągł się przeciwko niej? Najpierw Russington, teraz lady Currick. Kiedy Molly szybkim krokiem obchodziła salę, lady Currick z uśmiechem pokiwała na nią. Było oczywiste, że widziała, jak rozmawiała z Russingtonem i chce o tym pogadać, na co Molly nie miała ochoty. Najchętniej wróciłaby do domu, ale wtedy wszyscy zaczęliby gdybać, skąd taka szybka rejterada. Skierowała się więc nie do drzwi, lecz w stronę Edwina, szykując się w duchu na to, co zaraz nastąpi. A to, że drogi brat dokona licznych prezentacji.

Z pozoru spokojna i opanowana, uśmiechała się miło, gdy Edwin przedstawił jej sir Geralda i towarzyszące mu osoby. Wszyscy byli uprzejmi i wyraźnie im zależało, by mieszkańcy Compton Parva wyrobili sobie o nich dobrą opinię. Wypacykowany goguś, czyli sir Joseph, nie tyko pocałował ją w rękę, ale powiedział kilka może i niewyszukanych, ale kwiecistych komplementów.

Molly uśmiechała się i coś tam odpowiadała, wciąż dziwnie poruszona krótką rozmową z panem Russingtonem. Ale skupiła się, gdy sir Gerald przedstawił jej swoją siostrę, Agnes Kilburn, która wprawdzie do oszałamiających piękności nie należała, ale była dość ładna i pociągająca, a przy tym z pewnością inteligentna i rozsądna. W innych okolicznościach Molly ucieszyłaby się z tej nowej i dobrze rokującej znajomości, ale przecież gorąco sobie życzyła, by sir Gerald i jego przyjaciele przebywali w Compton Parva jak najkrócej.

Nagle usłyszała tuż za sobą męski i rozbawiony głos:

– Panie Frayne, czy mógłby mnie pan przedstawić tej damie?

– Z przyjemnością! – odparł Edwin. – Molly, pozwól, że przestawię ci pana Russingtona. Panie Russington, przedstawiam panu moją siostrę, panią Molly Morgan.

Odwróciła się, biorąc się w garść. Na twarzy pojawił się uśmiech, ale rękę wyciągnęła odruchowo, ponieważ uświadomiła to sobie dopiero wtedy, gdy pan Russington całował jej dłoń. I dziwne, bo przez rękawiczkę czuła, jak jego wargi dotykają jej palców. I coś jeszcze, choć to pewnie był wytwór jej wyobraźni. Że pan Russington, zanim cofnął rękę, leciutko uścisnął jej dłoń.

A potem powiedział:

– Pani Morgan i ja mieliśmy już przyjemność zamienić kilka słów.

Pomyślała z niechęcią, że pewnie spodziewa się, że go przeprosi za to, że wzięła go za kogoś innego, ale były to płonne obawy, ponieważ nic więcej nie dodał, a w jego ciemnych oczach połyskiwało rozbawienie. I uśmiechnął się, a ona niestety znów poczuła się tak mocno zauroczona, że dopiero po chwili dotarły do jej uszu słodkie dźwięki muzyki. Muzykanci zaczęli grać pierwszy taniec, a Edwin już prowadził na środek sali pannę Kilburn. Owszem, zauważyła to, ale tylko kątem oka, ponieważ nie była w stanie odwrócić wzroku od roześmianych oczu Beau Russingtona.

– Pani Morgan, czy uczyni mi pani zaszczyt i ofiaruje ten taniec? A może taniec z panią to wyłączny przywilej pani męża?

Tak spytał, a ona nadal była wytrącona z równowagi i co gorsza czuła, że pan Russington jest świadomy stanu jej ducha.

– Jestem wdową, proszę pana. A dziś nie zamierzam tańczyć – oznajmiła chłodno i ruszyła w stronę wolnych krzeseł poustawianych pod ścianą. Jednak pan Russington ruszył za nią, dlatego uznała, że coś jeszcze musi dodać: – Nie będzie pan miał kłopotu z znalezieniem partnerki do tańca. Jest tu wiele dam, którym nie towarzyszy żaden dżentelmen.

– Ale żadnej z nich nie zostałem przestawiony. Poza tym taniec już się zaczął, więc poczekam do następnego.

Molly usiadła, on również na krześle obok. Czyżby należał do ludzi, którzy nie rozumieją subtelnych aluzji? W takim razie musiała powiedzieć wprost:

– Panie Russington, proszę nie zawracać sobie mną głowy, tym bardziej że w tej sali jest wiele dam, które będą zachwycone pańskim towarzystwem.

– Nie wątpię – odparł pogodnie, bez urazy, choć była to przecież drobna złośliwość.

A Molly miała już tylko jedno życzenie. Potrząsnąć nim, żeby wreszcie przestał być tak nieskończenie opanowany.

– A wie pan, moja matka miała kota, i było to bardzo wyniosłe stworzenie, a przy tym pod pewnym względem dość uciążliwe. Kiedy przychodzili goście, zawsze starał się zaabsorbować swoją kocią osobą tę osobę, która wcale nie miała na to ochoty. I pan ma podobne obyczaje, panie Russington.

– Porównuje mnie pani do kota?

– A tak! – Uśmiechnęła się i mruknęła pod nosem. – Do kocura…

Kocur?

Russ zerknął na Molly, która wachlowała się, spoglądając na salę, i sprawiała wrażenie osoby niewzruszonej. Czyżby nie zdawała sobie sprawy, że to, co powiedziała przed chwilą, było obraźliwe? Niemożliwe. Przecież od samego początku, gdy tylko nawiązali rozmowę, starała się mu dopiec. Chociaż nie, dopiero od chwili, gdy dowiedziała się, kim on jest. Niepotrzebnie się wtedy odzywał, ale kiedy zobaczył, że dama, wymawiając jego nazwisko, spogląda na Aikersa z bezbrzeżną pogardą, nie mógł się powstrzymać.

Nagle przestała się wachlować i spojrzała na niego z przepraszającym uśmiechem. Zaraz jednak przypomniała sobie, kim on jest, i w jej szarych oczach zawitał zdolny mrozić oceany chłód. Dla Russa było to coś nowego, przywykł bowiem, że damy mu nadskakują i przymilają się, a jeśli któraś zaczynała się droczyć, to tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie spojrzała na niego tak wrogo ani nie porównała do kocura! Kiedy to usłyszał, trochę się zezłościł, jednak poczucie humoru wzięło górą.

Kocur!

– Obawiam się, droga pani, że dłuższa znajomość z panią wpłynęłaby druzgocąco na moje poczucie własnej godności.

– Niewątpliwie – przytaknęła miłym tonem, jakby właśnie powiedział rzecz oczywistą, po czym wstała, skinęła głową i odeszła.

Tym razem Russ nie ruszył się z miejsca, tylko odprowadzał wzrokiem wyprostowane plecy i dumnie uniesioną głowę oddalającej się damy, na leciutkie, a jakże uwodzicielskie kołysanie bioder okrytych połyskującą, szeleszczącą spódnicą. I próbował dociec, czy zachowanie tej damy to jednak nie gierka mająca wzbudzić jego zainteresowanie. Może więc warto z tą wdową trochę poflirtować? W końcu jest niebrzydka, choć całkiem inna niż dojrzałe i ponętne piękności, w których gustował.

Nie, jednak nie. Compton Parva to smętna mieścina, a ta dama jest siostrą pastora. Poza tym Russ przekonał się, że najlepiej flirtować z pełną wigoru matroną, która gustuje w romansach niedługich i bez zobowiązań. Kiedy żądze się wypalą, łatwo można się rozstać bez żalu i w przyjaźni. To najlepszy i najbezpieczniejszy wariant, a panią Morgan lepiej zostawić w spokoju.

Letni wieczór był piękny, a księżyc w pełni rozjaśniał świat, dlatego Edwin i Molly wracali z balu na piechotę. Był to przyjemny spacer, choć dla Molly nie całkiem, bo doskonale wiedziała, że Edwin wreszcie jej zada to właśnie pytanie:

– Droga siostro, co sądzisz o pannie Kilburn?

– A… Panna Kilburn? Sprawia wrażenie osoby sympatycznej, choć krótko rozmawiałyśmy.

– Mogłaś z nią porozmawiać dłużej, ale wolisz towarzystwo takich leciwych dam jak lady Currick.

– Edwinie!

– Przecież mogłabyś być jej córką.

– Edwinie, nie mogłam usiąść z dziewczętami, które rozpaczliwie czekały, aż ktoś poprosi je do tańca, robiąc maślane oczy do każdego dżentelmena – skwitowała z niesmakiem.

– Mogłaś więc zostać dłużej w towarzystwie dam z Newlands, wtedy lepiej byś poznała pannę Kilburn.

– Raczej nie, przecież sam wiesz, jak to jest podczas balu czy tańców. Wciąż coś się dzieje i nikogo bliżej nie poznasz.

– Nic straconego, moja droga! – Edwin uśmiechnął się. – Jesteśmy zaproszeni do Newlands na obiad w następny wtorek. Pojadę tam rano, ponieważ z sir Geraldem wybieramy się na ryby, ale wrócę do domu o odpowiedniej porze i razem pojedziemy na obiad. – Mina jej zrzedła, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo Edwin ją ubiegł: – Wiem, że wtorki spędzasz w Domu Nadziei, ale jeśli pojedziesz kariolką, to wrócisz szybciej i zdążysz się przebrać. Poza tym nie będziesz zmęczona.

– A wiesz, że to dobry pomysł, z tym że nigdy nie narzekam, kiedy idę na piechotę do Domu Nadziei i tak samo wracam.

– Przecież wiem. A więc wszystko uzgodnione. We wtorek wybierzesz się ze mną do Newlands. – Był zadowolony, że zgodziła się z nim jechać.

A ona nie mogła postąpić inaczej. Nie miałaby serca odmówić drogiemu bratu, który tyle jej pomógł, tyle dla niej zrobił.

Skandaliczna propozycja

Подняться наверх