Читать книгу Toksyna - Sławomir Jastrzębowski - Страница 7

Оглавление

Ona mówi do mnie tak:

– Pierdolnij mnie, proszę, pierdolnij.

A ja mam natychmiast łzy w oczach, i kaszmirowy garnitur Ermenegildo Zegny, i poziom testosteronu przekroczony trzykrotnie, co najmniej, chuj mi w dupę. I ja ją błagam, normalnie błagam ją:

– Proszę, nie rób mi tego.

A ona na mnie patrzy.

Urywa mi się oddech, jakby tremę miał, ten oddech. Ona ma oczy niebieskie i nikt nie powinien mieć takich oczu. I kiedy już wiem, że nikt nie powinien mieć takich oczu dla dobra innych, takich oczu nie powinno się robić czy stwarzać, czy coś, to już wiem, że przegrałem. Bo ona patrzy na niebiesko. Na niebiesko patrzy ona. Na niebiesko i mówi:

– Pierdolnij mnie chociaż raz, pierdolnij.

Ja się niby bronię, co jest już w tym momencie bez sensu i mówię jej, że kurwa jebana, ale jak? Że tu jest Warszawa, stolica bohaterów bohaterska, gdzie krew przelewano polską dla Polaków, żeby była Polska, nasza ojczyzna. Tu jest centrum handlowe Promenada, tu jest parking, o czym ona wie. Ale ja jej to mówię. A ona, że wie. I ja mówię, że wszyscy patrzą na parkingu, widzą, że akurat cały świat nas obserwuje.

A ona mówi:

– Kotulku, kotulku, tak tylko ukucnę między samochodami, szybko, nikt nie dostrzeże. – Dlaczego ona mówi: „dostrzeże”? Nikt nie mówi: „dostrzeże”. Ale ona mówi. – Między twoim, a moim ukucnę, żeby nie patrzył nikt, nie widział.

Kuca i patrzy na mnie, na niebiesko, niebieskimi oczami prosi. I ma biodra dziecka, co jest jednym wielkim pierdolonym oszustwem przy jej cyckach, i uderzam ją mocno prawą otwartą dłonią w twarz. Jej głowa ląduje na karoserii auta, a ona mówi: „jeszcze raz” i uśmiecha się szczęściem dziecka, światłem się uśmiecha do mnie, i to na mnie spływa. Lecz trudno to wszystko tak od razu powstrzymać, bo mam testosteron przeszybowany w chuj i ona się śmieje tak, że na śmiechu głośnym łapie powietrze, a jej głowa się odbija. A moje ręce się trzęsą. Kilkanaście metrów dalej rodzina jakaś, mąż ojciec rodziny patrzy na mnie, na dziwny teatr moich rąk, na to, co robię, albo ją widzi, albo nie. Moją Kasię. Recepcjonistkę hotelu warszawskiego czterogwiazdkowego, która mówi po włosku i po angielsku. I mówi:

– Napluj na mnie.

Z Grochowa jest. ,,Jestem Kasia z Grochowa”. A ja jej mówię:

– Ale jak, napluj na mnie?

Ten ojciec czy mąż rodziny patrzy a patrzy, jakby był typowym przedstawicielem klasy społecznej „Boże, po chuj ja to wszystko widziałem”, teraz chce trochę zbawić świat, ale nie za bardzo, a tu parking przy centrum handlowym Promenada. Pluję jej w twarz. Ona uśmiecha się znowu na głośnym wdechu, aż trochę popiskuje, nikt nie powinien się tak uśmiechać. Jestem bezsilny. Czuję się bez siebie, trochę gardzę sobą, ale bardziej sam sobie zazdroszczę, ręce mi drżą, a w zasadzie dłonie, jakby były oddzielne, a ona się uśmiecha i mówi:

– Muszę jechać do domu.

– No.

Ona z tą śliną na twarzy, która trochę zakleja jej lewe oko i ze śladami moich uderzeń na policzkach, i częściowo zniszczoną fryzurą, wstaje. Jest słodyczą, aż mi się wszystko rozpierdala w środku i składa, i znów się niestety rozpierdala, i nie ma końca ta udręka. Nie ma końca ta udręka. Nie ma końca ta udręka. Mąż rodziny ojciec patrzy na nas i myśli to samo, co wszyscy myślą o wszystkim, czyli że nie wiadomo, co myśleć. Czy zbawić świat, bo kobieta była bita przez łysego typa? Ale ta pobita, opluta, ze śliną na oku jest szczęśliwa, podskakuje z radości i popiskuje. Ona, w garsonce opiętej na dupie. Nie wolno mieć tak pięknych dup. Takie dupy powinny być zakazane.

– Wiesz, nie wytrę twojej śliny, ona zaraz wsiąknie, a ja będę cię czuć całą noc – mówi. – Całą noc. Będę cię czuć. Całą noc. – I odjeżdża z tym oplutym ryjem. Moja Kasia.

*

Kasię z Grochowa poznałem, kiedy jechałem swoim świeżym bmw 750 na wypasie z salonu przy Ostrobramskiej w Warszawie z jakiegoś przeglądu. Takie bmw to gówno drogie, więc pasuje do mnie, gdyż jestem śmieciem. Byłem tego słonecznego dnia bardzo czarny i kleisty w środku. Z całym światem na bejsbole oraz uderzenia głową. Miałem już w sobie szpilki słów ludzi, których dopiero zrobię w chuja, rozbite butelki ich panicznych, histerycznych zachowań i ostre denka tych butelek pod białą koszulą Ermenegildo Zegny, trochę sportową, a trochę elegancką. Te rozbite butelki chciały zobaczyć, czy dosięgną duszy. Jakiej, kurwa, duszy? Było bmw 750 ze swoim tłustym pomrukiem. Asfaltową boczną uliczką jechała na rolkach blondyneczka z pupą, jakiej nie widziała Troja. Była to pupa z idealnie wypukłego stalowego cukru. Ale jak jechała ta pupa! Zawodowo. Jak zawodniczka zawodowa, od niechcenia, bez trudu machała nogami, leciuteńko i nie odrywały się od ciała, co było dziwne. Złapało mnie urzeczenie, miałem trochę podpompowanego tym wszystkim kutasa. Może miała odrobinę za grube nogi, takie dziecięce baleronki, a może właśnie miała je idealne? Była w szarych szortach i gdy spojrzałem na jej szorty i tę idealną półkulę pupy, zaraz chciałem ją walić od tyłu. Nawet nie widziałem jej twarzy. Jechała przede mną. Akurat tego dnia chciałem, żeby świat mi powiedział prawdę, że jestem wstrętny, że jestem obrzydliwym zerem. Że świat się mną brzydzi, z czym bym się chętnie akurat zgodził. Chciałem, żeby świat tą dziewczyną na mnie zwymiotował, żeby mnie osądził, tak jak na to zasługiwałem, nie potrzebowałem żadnych taryf ulgowych i romansów. Więc przyspieszyłem, otworzyłem okno i kiedy znalazłem się na wysokości dziewczyny, nachalnie wystawiając przez szybę rękę z bezwstydnym złotym zegarkiem Rolex Daytona Cosmograph za dwadzieścia pięć tysięcy dolarów co najmniej, który jakiś szwajcarski stwórca stworzył wyłącznie po to, aby ściągał na siebie uwagę, przecież nie do odmierzania czasu, zawołałem do niej:

– Ty, ruchasz się?

A powiedziałem to jak śmieć, którym jestem, pewnym siebie głosem, z kpiną, wyższością i z takim podskórnym: ,,Takie jak ty, taśmowo robią mi loda na tylnym siedzeniu w beżowej skórze”. Używając ordynarnego chamstwa, chciałem, żeby smagnęła mnie banalnym: „Spierdalaj”, żachnięciem się, wydęciem warg, ale najbardziej zależało mi na tym cieniu, na cieniu krzywdy niezasłużonej, którą podłością jej wyrządzam. Żebym przez ułamek sekundy mógł zobaczyć to w jej oczach. Coś jakby płacz osłaniany wyniosłością, ale jednak płacz, jednak jakąś chciałem zobaczyć jej ranę, nacięcie jakieś. Bo zawsze w takich sytuacjach to widziałem i lubiłem to oglądać. Nie traktowałem tego jak skrzywdzenie jakiejś kobiety, nie o to chodzi. To był mój rodzaj dialogu ze światem, z losem, z brudem we mnie, kijem bolesne we mnie zamieszanie, w brzuchu dające na chwilę nie ustanie bólu, a przeniesienie uwagi. Przeniesienie uwagi. Przeniesienie uwagi. I wtedy ona spojrzała na mnie, a ona była zjawiskiem. Była radością i podskakiwaniem, i dziecięcym piszczeniem, o czym dorośli zapominają, bo są głupi. I uśmiechnęła się, i wyszczebiotała:

– Pewnie, że się rucham! Nawet w dupę.

O mało nie rozjebałem auta. Tak właśnie poznałem Kasię z Grochowa. Moją Kasię.

*

Jestem w zasadzie załatwiaczem. Nie do końca wiadomo, w jaki sposób, ale z pewnością wiadomo, że się uda. Jestem więc szanowanym człowiekiem. Z tego żyję. Jestem współwłaścicielem dużej firmy PR w Warszawie. Ja znam wszystkich, a wszyscy znają mnie, gdyż jestem chujem, o czym chyba wspominałem. To tytułem wyjaśnienia. Zadzwonił więc do mnie premier rządu, z którym znam się od dawna. Zawsze był zerem, a teraz był zerem naburmuszonym. Powiedziałem mu kiedyś, że powinien wolniej mówić, wtedy będzie odbierany jako osoba inteligentna i on, półkretyn, za wolno mówi do mnie przez telefon tak:

– Sławciu, czy ty byś wpadł do mnie dziś o godzinie piętnastej?

A ja mu odpowiadam:

– Tak.

A on mówi:

– Nie chcesz wiedzieć, o co chodzi?

A ja mu odpowiadam:

– Przecież mi powiesz, głąbie.

On się zaśmiał, on się zmitygował, on odparł wolniej niż zwykle:

– Rozmawiasz z premierem.

– A ty ze Sławciem. – Przerwałem połączenie.

Do Kancelarii Rady Ministrów przy Alejach Ujazdowskich wszedłem, jak zawsze, bocznym wejściem. Asystent premiera zaprowadził mnie szerokimi schodami na drugie piętro. Pan premier uścisnął mi mocno dłoń i pokazał asystentowi, żeby spierdalał. Sam nalał mi kawy.

– Czy masz jakieś kłopoty? – zaczął. – Bo wiesz, wpadły mi w ręce zdjęcia. Zresztą zobacz. – Podał mi dużą beżową kopertę.

Zdjęcia były robione dobrym teleobiektywem. Przedstawiały czarne terenowe porsche na skraju Lasu Kabackiego. W środku mężczyzna i kobieta. Uprawiali seks. Ona miała silikonowe usta i piersi. On prężył się, żeby swojego penisa wsadzać jej a to do buzi, a to, a siamto. Na jednym ze zdjęć para wyszła z samochodu po to, żeby on mógł wygodniej wziąć ją od tyłu. To byli nowocześnie estetyczni ludzie i mieli dobry seks. To byłem ja. Kobieta była właścicielką kilku stołecznych restauracji. Mareczek, gdyż pan premier był Mareczkiem, patrzył na mnie uważnie. Starałem się, żeby nie dostrzegł, że naprawdę nie myślę, bo ja naprawdę nigdy nie myślę. Albo się przynajmniej staram nie myśleć. Ze wszystkich staram się sił.

– Trzy miesiące temu rzuciła mnie narzeczona, ponieważ byłem niewierny. Jestem trzydziestopięcioletnim samotnym mężczyzną. Nie wybiera się mnie na stanowiska i nie żyję z państwowych pieniędzy. Na czym mają polegać moje kłopoty? Świat może mi skoczyć koło kutasa, gdyż na kutasa go nie chcę. Zapłacę mandat za pierdolenie w lesie? – spytałem, oddając mu kopertę.

– Nie, nie, możesz ją sobie zachować. – Był jednak zawiedziony.

– Nie trzeba, zrobiłem jej w swoim domu dużo lepszych zdjęć, nawet filmik, jak się kochamy. Pokazać ci?

Nie udało mu się. Jego sztuczka miała na celu ustalenie hierarchii. Ja dół, on góra. Ja miałem się tłumaczyć, on dobrotliwie rozumieć. On miał wszystko kontrolować, ja miałem być kontrolowany. Niewłaściwie zaczął. Odblokowałem telefon, znalazłem katalog i przesunąłem aparat w jego stronę po niskim stoliku.

– Czy ty masz jakieś kłopoty, bo wiesz, wpadły mi w telefon zdjęcia. Zresztą zobacz – powiedziałem.

Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, bracia i siostry, głęboko prawdziwe jest stwierdzenie o tężejącej twarzy. Jeden z dobrze opłacanych paparazzo miał zrobić zdjęcia serialowego macho, który regularnie zdradzał swoją żonę w niedrogim hotelu Campanile w Warszawie koło placu Zawiszy. Zrobił trochę inne zdjęcia, z którymi przyjechał do mnie. Po prostu najlepiej płaciłem, poza tym kilka razy uratowałem mu dupsko, kiedy pijany i naćpany powodował kolizje samochodowe. Do hotelu można było wejść z bocznej ulicy koło stacji benzynowej. Tego dnia pod wejście nie podjechał jednak serialowy pajac, podjechało bmw, z którego wyszedł premier Mareczek w bejsbolowej czapce i dżinsach. Premier Mareczek był umiarkowanym idiotą, który nie zasłaniał okien. A mój paparazzo był światowej sławy skurwielem, który lubił pokazywać się w telewizji i mówić wszystkim, że jest skurwielem. Takie miał pojeb dziwactwo i zajęczą wargę. Wszedł na dach sąsiedniego budynku i wypatrzył właściwy pokój. Nie wiedziałem, że Mareczek lubi się tak zabawić. Niesprawiedliwie oceniałem go na dewocyjne trzyminutówki. Tymczasem pierdolił jak płynne złoto. Kamasutrzył. Naprawdę widać było, że czerpie z tego przyjemność. Kto by pomyślał… Miał dobrą suczkę, brunetkę z dużym sterczącym cycem i wąską talią, nawet kazał jej nie zdejmować czerwonych szpilek, które na jednym ze zdjęć agresywnie strzelały obcasami w sufit. Ta suczka pracowała u niego w kancelarii, widziałem ją, kiedy wchodziłem, bez czerwonych szpilek tym razem, za to w bardzo gustownej, skromnej garsonce.

– Wiesz, że mogę zabrać ci ten telefon. – Premier Mareczek bywał głupawy.

– Jest twój, jeśli tylko chcesz. – Skłoniłem się dwornie. Może nie powinienem tak jawnie kpić?

– Szantażujesz mnie tymi zdjęciami? – brnął kretyńsko pan premier.

Prawdopodobnie z przerażenia był taki głupi. Wziąłem telefon ze stołu i nachyliłem się w jego stronę.

– Posłuchaj mnie, panie premierze. Tak już jest, że zdarza mi się dla ciebie pracować. Zjadam twoje gówna, które lekkomyślnie rozrzucasz. Płacisz mi, bo jestem krok przed tobą, albo nawet kilometr. Zdjęcia są bezpieczne i twoja głowa jest bezpieczna. Nigdy więcej nie wolno ci ruchać w warszawskich hotelach. Nie wolno ci podjeżdżać rządowymi samochodami na ruchanie. Masz przestrzegać zasad, które wbijałem ci do twojego pustego łba. Zacznij, kurwa, myśleć. Gdyby te zdjęcia wpadły w łapy dziennikarzy, niemili panowie z tabloidu wbiliby ci dupsko na pal, abyś zdychał długo, nieszczęśliwie i na widoku ludu pracującego. A teraz powiedz mi o twoim najnowszym gównie, które muszę zjeść, bo zapewne nie zaprosiłeś mnie na kawę.

Zaległa cisza. Premier Mareczek myślał. Nad ripostą. Wiedziałem, że nic nie wymyśli, potrzebował jeszcze kilkunastu sekund, żeby to sobie uświadomić. Sekundy minęły, on sobie uświadomił i zaczął rozmowę od nowa.

– Jest taki Paweł Sieczkowski w naszej partii, był moją prawą ręką, ale mam z nim problemy. Za ambitny, za samodzielny, chce mnie wykończyć. Znasz go, prawda? – spytał pro forma.

– Tak, przedstawiłeś mi go tutaj. Chwaliłeś go przy nim i jak już poszedł, też nad nim mlaskałeś. Mówiłeś, że to twój naturalny następca. – Oblizałem łyżeczkę po kawie, ponieważ wiedziałem, że to go irytuje.

– Specjalnie oblizałeś łyżeczkę. – Zdenerwował się.

– I co mi, chuju, zrobisz? – Drażniłem się z nim.

– Nieważne. Chodzi o to, że Paweł buntuje ludzi przeciwko mnie, że jestem wypalony, że żaden ze mnie lider, że straciłem polityczny węch. Polityczny węch, tak pierdoli, rozumiesz? – Był poirytowany.

– Kłamie. Niczego nie straciłeś, nigdy nie miałeś politycznego węchu, jesteś karierowiczem i to wszystko – odparłem.

– Przestań, po prostu mi pomóż. – Zmienił ton, przestałem się znęcać.

– Dobrze, czego chcesz?

– On się ze mnie śmieje. Publicznie się ze mnie śmieje. Zorganizował całą grupę wpływowych posłów mojej partii przeciwko mnie. Chcę go zniszczyć. Chcę, żeby cierpiał i żeby zniknął z polityki na zawsze, rozumiesz? – Agresja premiera wskazywała, że traktował to osobiście.

– Dobrze. Na miękko? Na twardo? Ruszamy rodzinę? Jak bardzo ma cierpieć? – Zacząłem notować w iPhonie.

– Niech zstąpi chuj na jego rodzinę, rozumiesz?

– Rozumiem. Na twardo. Ma wiedzieć, że to ty go zniszczyłeś? – Spojrzałem mu w oczy. Oczy tchórza. Wydał polecenie zgnojenia swojego do niedawna jakby przyjaciela, może jego rodziny, a równie dobrze tym samym tonem mógłby błagać o litość. Taki zwyczajny człowiek.

– Nie wiem, a co byś mi radził?

– Doradzałbym, żeby nie wiedział.

– Dobrze, nie zależy mi na tym – odparł.

– Dokładnie za tydzień przyjadę do ciebie i powiem, jak to zrobimy. Dziękuję za zaproszenie, panie premierze. – Skłoniłem się delikatnie i zacząłem wstawać.

– Wiesz, Sławciu, zawsze chciałem cię o coś spytać. – Przypomniał sobie jeszcze, a ja słuchałem już na stojąco.

– Pytaj.

– Jesteś najbardziej inteligentnym, nie, raczej najbardziej sprytnym człowiekiem jakiego znam, ale jednocześnie nigdy nie poznałem kogoś tak całkowicie pozbawionego uczuć. Chcę, żebyś to dobrze zrozumiał, nie potępiam cię ani nawet nie oceniam. Oceniam twoje zatrważająco wysokie kompetencje. Przy tobie czuję się jednocześnie bezpieczny i spanikowany. Dlaczego nie masz uczuć? – Chyba rzeczywiście był ciekaw.

– Nie wiem. Patrzę na ciebie i cieszę się, że nie mam uczuć. Ale może kiedyś chciałbym spróbować.

*

Dogoniłem dziewczynę, wyprzedziłem i wysiadłem z bmw. Nie miałem żadnej listy dialogowej, żadnego pomysłu w głowie nie miałem, co rzeknę jej. Nadjeżdżała na tych swoich rolkach i jednak była piękna jakąś naturalnością, niezrobionym makijażem, a ja zacząłem słuchać tego, co mówię i mną nie mówiłem ja. Jakiś gamoń mi usta wykrzywiał.

– Proszę pani, proszę się zatrzymać. Chciałem panią przeprosić, przykro mi – zacząłem.

W zasadzie było mi przykro. Zatrzymała się i spojrzała na mnie z uśmiechem i chyba kpiną, może kpiną, nie wiem.

– Czemu ci przykro, lamusie?

Szczerzyła równe białe zęby, jakby dostała prezent albo jakby jednak kpiła ze mnie, jakby planowała opowiedzieć to wszystko koleżankom.

Nikt nie robi sobie ze mnie żartów. Nie robi się żartów z faceta, który waży 115 kilogramów, ma biceps 48 centymetrów, jeździ autem za pół miliona i ubiera się za kilka średnich krajowych. Taki facet do żartów z siebie nie nawykł. Nikt nie mówi do takiego faceta: „lamusie”. Lecz jednak ktoś do niego tak powiedział. Lecz jednak zgubiłem wątek. Nigdy nie gubiłem wątku. Lecz jednak byłem onieśmielony. Nigdy nie byłem onieśmielony. To dla mnie uczucie archeologiczne. Przecież ja się nie tłumaczę. Teraz miałem się jej wytłumaczyć, dlaczego mi przykro. Na rolkach jakiejś szmacie. I zrobiło się w przestrzeni w tym momencie jakby wgłębienie chyba, albo coś. I inaczej posmakowało powietrze. Coś głupiego wpadło mi do głowy z jakiegoś nie wiadomo powodu, że to nie jest zwykła szmata, że być może to nie jest w ogóle szmata. Ale jej słowa przecież?

– Mam bardzo zły dzień. I padło na panią, to moje chamstwo, którego nie można wytłumaczyć i trudno wybaczyć.

Tłumaczę się z własnego ciężko wypracowanego, w dobrych szkołach wyedukowanego chamstwa, proszę o przebaczenie? Ja? Co się w tym miejscu wydarzyło tego majowego dnia? Kto wszedł we mnie i sprawił, że ten ktoś dziwny ze mnie wyszedł? Ja go nie znam! Ona w czasie owego mego jakby wewnętrznego zadziwienia, a więc słabości, z bezczelnością ciekawego bachora podjechała do mnie na rolkach na pół oddechu albo na mniej. Nachyliła się i spojrzała mi w oczy badawczo, jakby znała się na źrenicach i właśnie je sprawdzała. Taka niby okulistka. Nikt tak nie robił. Tak się nie robi. Tak się nie można nachylać nad nieznajomym mną. Ona wtedy mówi do mnie tak:

– Masz krowie oczy, lamusie. Udajesz tylko złamasa. Może nawet jesteś dobry. Postawisz mi Big Maca? Głodna jestem…

Za dużo było w tym komunikacie. Nie nadążałem. Jakie oczy? Krowie oczy? Ja mam krowie oczy? Złamasa? Ja, dobry? Big Maca chce?

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Toksyna

Подняться наверх