Читать книгу Basza smaku - Saygın Ersin - Страница 3
1
PAN REZYDENCJI
ОглавлениеZümrützade Hüsnü Bej, jeden z najznamienitszych kupców w Konstantynopolu, wydawał wieczorną ucztę dla gościa o randze równie imponującej co jego imię: Siyavuşa Agi, naczelnego miecznika sułtańskiego, który zgodził się zaszczycić swą obecnością skromne progi Hüsnü Beja.
Uczta odbywała się w okazałym selamliku* rezydencji. Wzdłuż długiego, niskiego stołu przykrytego musztardowym obrusem przyozdobionym srebrnym haftem starannie ustawiono cztery potężne tace. Poduszki rozłożone na podłodze wokół stołu powleczono kosztownym niebieskim aksamitem, podobnie jak otomany wzdłuż trzech ścian pomieszczenia. Złote zdobienia szat gości połyskiwały w blasku świec stojących na dwudziestu jeden srebrnych kandelabrach, rzucając migoczące refleksy na porcelanowe tace upiększone wyszukanymi zielono-niebieskimi zdobieniami, a za sprawą każdej z tych świec kryształowe naczynia aż lśniły.
Służba, która od wielu tygodni gorliwie przygotowywała rezydencję do uczty, znosząc niekończące się polecenia i napomnienia zarządców, wypełniała swe powinności ze zręcznością i gracją godną pałacu. Pod okiem ochmistrza chłopcy rozstawiający na tacach miski stąpali lekko niczym koty po perskim dywanie pokrywającym podłogę selamliku. Poruszali się tak zwinnie, że nie dało się słyszeć choćby najdrobniejszego szczęku porcelany. Pewien wyjątkowo młody chłopiec o szaroniebieskich oczach napełnił szklankę gościa honorowego z takim namaszczeniem, że gdy naczelny miecznik mruknął z szacunkiem „Na Boga”, jego słowa zmieszały się z dźwięcznym odgłosem nalewanej wody.
Po lewej stronie Siyavuşa Agi, którego zarówno dobra, jak i zła sława sięgały najdalszych zakątków mocarstwa, siedział członek Rady Imperialnej zwany Halilem Paszą, pełniący funkcję skarbnika prowincji. Gość jego rangi nadawał bankietowi dodatkowej świetności, niemniej tamtego wieczoru Halil Pasza nie czuł się najlepiej ani na ciele, ani na duchu. Jego serce, nadwyrężone przez lata dokumentowania przypadającej trzy razy w miesiącu zapłaty dla janczarów, nie było w stanie znieść choćby jednej utarczki więcej. Dla Halila Paszy ta uczta to niemalże irytująca konieczność. Pocił się obficie, brakowało mu tchu, a w razie choćby najdrobniejszej prowokacji chyba wyzionąłby ducha.
Halil Pasza uważał, że nawet gdyby podawano boską ambrozję, posiłków w towarzystwie Siyavuşa Agi należało za wszelką cenę unikać. Nie ulegało oczywiście wątpliwości, że miecznik był człowiekiem wielce wpływowym jako jedna z czterech uprzywilejowanych osobistości, którym wolno pojawiać się w pałacu sułtańskim w Edirne bez zapowiedzi. Jedno słowo z jego ust mogło sprowadzić pomyślność i dobrobyt, a jednak jeszcze nikomu nie było dane doświadczyć dobrodziejstw, które miał w zasięgu ręki.
Siyavuş Aga zyskał reputację człowieka nader gderliwego i opryskliwego. Przez wieki pałac stał się niemym świadkiem sukcesów i upadku najbardziej grubiańskich sułtanów, sułtanek i żon sułtańskich, nikt jednak nie dorównywał temu stetryczałemu starcowi. Aga nie tolerował choćby najmniejszych niedoskonałości. Muślinowe zwoje jego imponującego turbanu musiały być rozwijane i prane co wieczór, bez względu na to, czy je zabrudził, czy nie, a każdego ranka, świeże i pachnące mydłem, musiały zostać splecione na nowo. Kiedy udawał się do hammamu, wodę do kąpieli należało podgrzać do odpowiedniej temperatury, a jeśli tego nie dopilnowano, wyciągał straszliwe konsekwencje. Kiedy musiał spędzić noc poza murami pałacu, zwyczajne świece nie wystarczały do oświetlenia jego majestatu; do tego celu nadawały się jedynie lampy wypełnione wonną oliwą. Jego wąsy i brodę namaszczano olejem migdałowym, a włosy i skórę myto najdoskonalszymi mydłami i zmiękczano najczystszą oliwą z oliwek. Nie dopuszczał pomyłek, a wymierzane przez niego kary były w stosunku do przewinień niewspółmiernie surowe. Kiedyś kazał pobić małego posługacza niemal na śmierć tylko za to, że chłopak niewłaściwie poskładał jego burnus, a to zaledwie jedno z długiej listy podobnych zajść.
Jeśli idzie o rozkosze podniebienia, kaprysy agi stanowiły źródło udręki w całym Imperium Osmańskim. Kręcił nosem na dania, nad którymi harowali najbieglejsi kuchmistrze, mimo że sam nie miał pojęcia o sztuce kulinarnej. Jego Ekscelencja wyrażał zadowolenie lub jego brak wyłącznie pod wpływem swojego widzimisię, w końcu więc kucharze zaczęli gotować, jak uważali za stosowne, a resztę zostawiali w rękach Boga. Pewnego dnia aga obsypał pochwałami niedogotowanego gołębia przyrządzonego niedbale przez niedoświadczonego młodzika i hojnie obdarował chłopca złotem. Innym razem podano mu jagnięcinę z purée z pieczonego bakłażana, nad którą sam król omdlałby z zachwytu. A co zrobił aga? Cisnął danie na podłogę, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem.
Mimo wszelkich plotek, opowieści i spekulacji w kwestii smaków Siyavuşa Agi jedno było pewne: nie znosił porów. Darzył to warzywo tak zapiekłą nienawiścią, że nawet sam sułtan, mając na nie chętkę, kazał nie podawać go na stół podczas posiłków w towarzystwie agi, by nie urazić swojego gościa.
A zatem dla Halila Paszy uczta u boku Siyavuşa Agi stanowiła zapowiedź wieczoru rozkosznego niczym noc w jaskini śpiącego niedźwiedzia. Obawiał się w duchu, że będzie przeklinał Hüsnü Beja, gospodarza tego bankietu, za każdym razem, gdy oblicze Siyavuşa Agi spochmurnieje po zaserwowaniu kolejnych dań. I, jak miało się zaraz okazać, jego obawy nie były bezpodstawne. Pasza zjawił się na bankiecie tylko dlatego, że Hüsnü Bej osobiście o to poprosił.
Yakup Efendi, jeden z czterech gości siedzących wokół tacy stojącej przy Halilu, był szwagrem Hüsnü Beja i, podobnie jak wielu innych uczestników uczty, kupcem zbożowym. Tego lata panował skwar, a w imperium zaczynał się panoszyć głód, więc Rada zakazała eksportu niektórych towarów, w tym i zboża. Efendi, który się zarzekał, że nie ma ani grama mąki, choć jego składy pękały w szwach, liczył na uzyskanie od sułtana pozwolenia na eksport. Siyavuşowi Adze, znanemu z umiejętnego pociągania za odpowiednie sznurki w kontaktach z władcą, obiecano w zamian hojny procent.
Zümrützade Hüsnü Bej musiał zatem zaprosić na ucztę Halila Paszę, gdyż ten – jako skarbnik prowincji – był jedynym członkiem Rady, który mógłby się sprzeciwić przyznaniu takiego zezwolenia. Mimo nieco lękliwego usposobienia Halil Pasza był zręcznym mężem stanu o bogatym doświadczeniu oraz człowiekiem o znacznych wpływach, gdy szło o kwestie finansów. Ale wygłoszenie mowy podczas zgromadzenia Rady to jedno, a otwarty sprzeciw wobec wniosku naczelnego miecznika to coś zupełnie innego. Hüsnü Bej zaprosił tego wieczoru Halila Paszę do swojej rezydencji właśnie z tego powodu – wiedział, że jako bystry mąż stanu pasza powstrzyma się od ściągnięcia na siebie gniewu Siyavuşa Agi na forum publicznym.
Halil Pasza ze spokojem godził się ze swym losem i wszystkim, co mogło mu się przytrafić w przyszłości. W tej jednak chwili pewna rzecz wzbudzała jego niepokój: w pomieszczeniu panowało napięcie, przez które nie będzie mógł w pełni rozkoszować się wyszukanymi daniami przygotowanymi na tę okazję. W zasadzie Halil Pasza nie był zapamiętałym epikurejczykiem. Dzięki swej poczciwej naturze, pobożności i skromnemu pochodzeniu zjadłby bez słowa protestu wszystko, co by przed nim postawiono. Lata dziecięce spędził na służbie w wiejskiej rezydencji, a pierwszą rzeczą, jakiej się w życiu nauczył, była wdzięczność za to, co zsyłał mu Bóg.
Wszystko jednak miało się zmienić.
Podane potrawy pachniały niezwykle wykwintnie, więc skarbnik, chyba po raz pierwszy w życiu, stwierdził, że on także mógłby sobie pofolgować i odnaleźć przyjemność w jedzeniu, które przecież nie polegało jedynie na napełnianiu sobie brzucha.
Na polecenie ochmistrza posługacze zdjęli pokrywki z misek i dyskretne rozmowy przy stole raptownie ucichły. W naczyniach umieszczono co prawda zaledwie ryż posypany pieprzem, lecz aromat przyprawy okazał się tak kuszący, że wszyscy zebrani się rozmarzyli. Gdyby Hüsnü Bej nie polecił gościom, by rozpoczęli ucztowanie, żaden nie odważyłby się wziąć do ręki hebanowej łyżki inkrustowanej masą perłową i zanurzyć jej w arcydziele podanym na stół. Delektowanie się smakiem ryżu na języku było przyjemnością samą w sobie, lecz przełknięcie go stanowiło już zupełnie inny rodzaj rozkoszy. Miękki ryż łagodził moc ziaren pieprzu, a w połączeniu ze świeżym masłem i przyprawy, i ryż subtelnie ześlizgiwały się ku żołądkowi.
Kiedy goście do ostatka opróżnili talerze z pierwszym daniem, ochmistrz dał kilku posługaczom sygnał do sprzątnięcia po posiłku. Gdy ci miarowym krokiem oddalali się ku drzwiom, podeszło trzech kolejnych i postawiło na tacach miski z gorącą zupą, czwarty zaś przed każdym z gości, począwszy od naczelnego miecznika, starannie układał duże łyżki z jeleniego poroża. Następnym daniem była zupa makiyan, przy której pikantny ryż zdał się zaledwie mizernym wstępem. Każdy jej posmak miał swoje miejsce jak w idealnie zestrojonej orkiestrze. Nie było w niej czuć jajka użytego do zagęszczenia, zupełnie jakby pod pewną ręką mistrza dyrygenta w odpowiedni sposób jedynie wydobywało ono zapach cytryny oraz bogactwo kurczaka – ni mniej, ni więcej. Nikt nie sięgnął po sól czy pieprz, gdyż zupa w doskonałej harmonii współgrała z podniebieniami gości. Każde kolejne danie wnoszone przez służbę zdawało się wspanialsze od poprzedniego.
Kiedy Siyavuş Aga brał do ust ostatni kęs me’muniye, słodkiego dania w postaci piersi kurczaka w mleku – podobno nazwanego tak na cześć kalifa Me’muna – Halil Pasza złapał się na tym, że gniewnie spogląda na miecznika, więc szybko wziął się w garść i odwrócił wzrok. Zaskoczył samego siebie. Przez całe życie naznaczone nieustannymi zmaganiami obrzucił tak nienawistnym spojrzeniem zaledwie garstkę ludzi, a zazdrość ukłuła go w serce tylko kilka razy. Co jeszcze dziwniejsze, po podaniu me’muniye jego myśli zaczęły się zapuszczać w przyjemniejsze rejony. Powędrowały ku kobiecie, którą poślubił sześć miesięcy wcześniej, lecz której nie wziął jeszcze w ramiona, zaś po kolejnym kęsie pierwszy raz od wielu lat coś drgnęło mu w lędźwiach.
Naczelny miecznik nie zauważył spojrzenia siedzącego obok skarbnika. Z zamkniętymi oczami nieśpiesznie przeżuwał ostatni kęs me’muniye, jakby przed przełknięciem chciał do ostatka podelektować się maślanym smakiem zupy.
Goście skupili się na kolejnej podanej potrawie. Odczuwali teraz w gardłach przyjemne mrowienie wywołane różaną wodą zagęszczoną karmelizowanym cukrem. Skoro trzecie danie było słodkie, następne, zgodnie z tradycją, winny się pojawić wypieki lub potrawa warzywna. Halil Pasza gubił się w domysłach: „Co dalej? Ciastka z serem i kremem? A może nadziewane pigwy lub duszone cukinie? Największą niespodzianką będzie na pewno ostatnia potrawa. Szef kuchni, kimkolwiek jest ten mistrz, z pewnością na wielki finał zachował kebab lub coś równie wyśmienitego…”.
Siedzący przy stole zamknęli oczy, gdy zbliżała się służba, i z przejęciem wyczekiwali aromatów, które wkrótce miały wypełnić ich nozdrza. Kiedy skarbnik usłyszał cichy szczęk porcelanowej pokrywki, zaciągnął się głęboko, a na jego ustach wykwitł uśmiech. Zapach przywołał jedne z najstarszych wspomnień, w jednej chwili przenosząc go niemal siedemdziesiąt lat wstecz do czasów dzieciństwa. Niósł na plecach ciężki kosz, wysokością niemal dorównujący jego wzrostowi, szedł za ochmistrzem rezydencji, w której służył. Zmierzali na targ, musieli pokonać daleką drogę. I choć ochmistrz był w podłym nastroju, radość młodego Halila nie miała granic. Taka wyprawa oznaczała bowiem, że na kilka godzin mógł się oderwać od monotonnych zajęć w rezydencji, a zapachy i odgłosy targowiska zawsze działały na niego upajająco. Najpierw przeszli obok straganu obładowanego pękami zielonej cebuli, a dalej przed nimi wyłonił się sprzedawca najświeższego masła. Halil zawiesił oko na pomarańczowych marchwiach i najczerwieńszych rzodkiewkach, a jego nozdrza wypełnił niesiony bryzą zapach kopru. Ochmistrz zaczął się targować o cenę porów.
Skarbnik otrząsnął się z zamyślenia, gdy zaczął sobie wyobrażać aromat tamtych warzyw, wkładanych do jego kosza przez ochmistrza. Kiedy otworzył oczy, serce waliło mu jak młotem i modlił się, by zapach, który właśnie poczuł, okazał się tylko pozostałością po tym wspomnieniu. Lecz gdy podniósł wzrok, ziściły się jego najgorsze obawy. Pośrodku tacy stał miedziany rondel, w którym wokół dymiącego kopczyka siekanej pieczonej jagnięciny ułożono duszone pory. Halil Pasza jęknął w duchu: „I tym sposobem radosny nastrój przepadł… Zümrützade Hüsnü Beju! Pogrążyłeś nas! Twój szwagier jest skończony, ty zresztą także”.
Kiedy Halil wpatrywał się ze smutkiem w pory, jego lewa ręka nagle zwiotczała i stracił wszelkie czucie w dolnej wardze. Wiedział, że gdy Siyavuş Aga się zorientuje, co podano, potraktuje to jako osobistą zniewagę i doprowadzi do ruiny wszystkich tu obecnych, bez względu na ich pozycję. Halil Pasza lubił pory, co dodatkowo pogarszało sytuację, gdyż, w zależności od jej rozwoju, mogło się okazać, że nie uszczknie choćby kęsa. Pogodził się jednak z takim obrotem spraw. Powiedział sobie, że nie ma rady, i odchylił się, czekając na wybuch gniewu Siyavuşa Agi. Nad stołem zapadła martwa cisza – cisza przed burzą.
Wreszcie Halil Pasza nie wytrzymał i rzucił okiem na prawo, po czym otworzył szeroko oczy z niedowierzania. Miecznik wymamrotał modlitwę i z wolna sięgnął po łyżkę. Oczy miał otwarte, lecz jakby niewidzące. Wszyscy zebrani przypatrywali mu się z przerażeniem, jednak Hüsnü Bej wyglądał najżałośniej. Już chciał przestrzec Siyavuşa Agę, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Oczy wychodziły mu z orbit, przez co wyglądał jak wyłowiony właśnie z morza cefal, z którego pyska nie wyjęto jeszcze haczyka. Siyavuş Aga włożył łyżkę do ust. Przeżuwając pory, wyglądał jak człowiek na skraju ekstazy. Przełknął pierwszy kęs, a jego usta rozciągnęły się w uśmiechu, jakiego nikt dotąd nie widział – niemal jak u wyszczerzonego z radości dziecka. Sądząc po jego spojrzeniu, najwyraźniej zatopił się w świecie marzeń.
Gdyby Hüsnü Bej nie powiedział wtedy: „Na zdrowie”, aga być może nie zszedłby na ziemię, w domu gospodarza nie zapanowałby chaos, skarbnik nie zostałby odsunięty ze stanowiska, a pozostali goście przy stole nie zapamiętaliby tego spotkania jako mrocznego punktu zwrotnego w swoim życiu.
Lecz Hüsnü Bej wypowiedział te słowa.
Uśmiech natychmiast spełzł z twarzy Siyavuşa Agi i powróciło jego poirytowane, mściwe, taksujące spojrzenie. Odwrócił się z wolna do Hüsnü Beja i wycedził:
– To jakaś kpina?
Słowa te zacisnęły się wokół szyi Hüsnü Beja niczym natłuszczona pętla, a jego oczy rozwarły się z przerażenia. Chciał wyrzec: „W żadnym wypadku, Wasza Wysokość”, lecz zdobył się zaledwie na niewyraźny szept.
Siyavuş Aga nie powiedział nic więcej, po kolei spoglądał gniewnie na każdego z gości. A ci wiedzieli, co oznacza to spojrzenie. Scenę, której właśnie byli świadkami, mieli zachować w tajemnicy po kres swoich dni. Oczywiście pomijając skarbnika.
Lewa ręka Halila Paszy, w której od pewnego czasu odczuwał mrowienie, teraz zupełnie zwiotczała, a jego dolna warga całkowicie opadła. Nie był w stanie się podnieść, gdy Siyavuş Aga jak burza wstał od stołu, ani się ruszyć, kiedy Hüsnü Bej wraz ze szwagrem podreptali za nim, bełkocząc przeprosiny. Został na miejscu, nawet gdy wszyscy goście się rozpierzchli. Lewa strona jego ciała była zupełnie sparaliżowana, nie mógł choćby drgnąć czy się odezwać. Zaczął kląć w duchu, rezerwując najzacieklejsze przekleństwa dla Siyavuşa Agi oraz Hüsnü Beja, którego obwiniał za swój obecny stan. Następnie sklął wszystkich urzędników państwowych, jakich poznał od najmłodszych lat. Przekleństwa te przyniosły mu nieznaczną ulgę.
„A więc taki przypadł mi los”, pomyślał, licząc na to, że nie opuści go silna wiara, dzięki której daleko w życiu zaszedł i nauczył się cierpliwie znosić wszelkie uciążliwe sytuacje oraz głęboko ufał, że za wszystkim, co dobre, stoi Bóg, a źródłem wszelkiego zła jest rodzaj ludzki.
Powoli i z ogromnym trudem sięgnął naprzód, zanurzył łyżkę w daniu stojącym na stole i napełnił porami na wpół otwarte usta. Nie zważając na oliwę i kawałki warzyw spływające po podbródku, uśmiechnął się, a jego częściowo sparaliżowane usta wykrzywiły się, gdy próbował gryźć. Przyjemność, która go ogarnęła, była nie do opisania. Poczuł, jakby cała jesień – liście, wiatr i deszcz – została przekuta w smak, który właśnie rozpieszczał jego podniebienie. Tego wieczoru skarbnik Halil Pasza pobłogosławił wyłącznie kucharza, który przyrządził tak zdumiewające danie. A kiedy rozkoszował się smakiem porów, na dziedzińcu zapadła tak brzemienna cisza, że trzask trzymanych przez służbę pochodni brzmiał niemal jak huk.
Choć Zümrützade Hüsnü Bej prosił, błagał, nie zdołał powstrzymać Siyavuşa Agi, kipiącego ze złości i chęci zemsty, od wystrzelenia za bramę. Gdy mężczyzna zniknął, pozostali szybko i bezszelestnie poszli w jego ślady.
Hüsnü Bej zatopił się w rozmyślaniach. Zastanawiał się, w jaki sposób naczelny miecznik wyrówna rachunki – wiedział bowiem, że je wyrówna, mimo że chodziło zaledwie o pory. Przecież to Siyavuş Aga, człowiek, który mścił się za najdrobniejsze przewinienia. Był bezlitosny i właśnie to okrucieństwo napędzało go podczas wspinaczki na kolejne szczeble państwowej hierarchii.
Jego imię rozbrzmiewało w pałacowych salach w noc objęcia władzy przez poprzedniego sułtana. Wszyscy wiedzieli o rozkazach wydanych przez nowego władcę i o morderstwach, których aga dokonał z użyciem swojej jedwabnej pętli, on zaś w ogóle nie starał się tego ukryć. Po kilku kieliszkach podczas uczt i hulanek w jego oczach pojawiał się błysk bezwzględności i miecznik zaczynał mówić, a kiedy, nie szczędząc szczegółów, opowiadał o potwornościach, jakich się dopuszczał, jego usta wykrzywiał lubieżny uśmiech. Serca słuchaczy, którzy nie byli w stanie nie słyszeć jego opowieści o zarzynaniu kobiet i dzieci, ogarniało przygnębienie. Ale to przecież Siyavuş Aga, nie mieli zatem wyboru i musieli wtórować jego obłąkańczemu śmiechowi.
Właśnie to niepokoiło Zümrützade Hüsnü Beja. Wiedział, że Siyavuş Aga potraktuje te pory jako osobistą zniewagę i wymierzy odpowiednią karę. Gospodarz wieczoru postanowił, że następnego ranka wyśle do pałacu kilku niewolników ze skrzyniami pełnymi podarków – miał bowiem świadomość, że złoto i kosztowności potrafiły udobruchać naczelnego miecznika – a potem jakoś przeczeka burzę. Najbardziej bał się jednak, że w najbliższej przyszłości będzie musiał osobiście rozmawiać z Siyavuşem Agą, a wówczas urzędnik z niezwykłą precyzją dałby upust swej wściekłości.
Hüsnü Bej westchnął ciężko i zwrócił się do kamerdynera, który sprawiał wrażenie chwiejnego niczym drgające płomienie pochodni. W oczach gospodarza, jeszcze przed chwilą przepełnionych żalem, nagle zapłonął gniew.
– Wezwij Kucharza – warknął.
Kamerdynerowi zrzedła mina, zupełnie jakby spodziewał się tego polecenia, a w duchu modlił, by nie zostało wypowiedziane.
– Tak, panie – szepnął i powłócząc nogami, zniknął wśród cieni dziedzińca.
Gdy na powrót pojawił się w zasięgu blasku pochodni, kilka kroków za nim szła drobna postać. Kamerdyner zatrzymał się i usunął na bok. Mężczyzna za jego plecami śmiało postąpił kilka kroków naprzód, tak by wyraźnie było go widać. Zatrzymał się o dwa metry od Hüsnü Beja i powitał go.
Ten zmusił się jedynie, by zerknąć na młodą, promienną twarz, Kucharz zaś wpatrywał się w niego przeszywającym spojrzeniem zielonych oczu. Kilka brązowych loków opadało spod turbanu na jego brew, a podkręcone wąsy nadawały jego twarzy łagodną, spokojną szlachetność. Poruszał się płynnie, mówił niewiele, choć potoczyście, a pracował w stałym, równomiernym tempie. Wystrzegał się szorstkich słów, nawet gdy pracownicy kuchni mieli pełne ręce roboty. Hüsnü Bej poznał w życiu dziesiątki arystokratów, z których wielu otaczało się fasadą elegancji i odpowiedniej reputacji, lecz ich czyny były zaledwie imitacją wytworności. Ten młody człowiek był jednak inny. Jego godność kryła się w duszy, nie w ciele.
– Tysiąc razy ci mówiłem – warknął Hüsnü Bej. Odniósł wrażenie, że wymuszony gniew w jego głosie nie zabrzmiał zbyt przekonująco, lecz porzucił tę myśl.
Z cieniem uśmiechu na ustach Kucharz zapytał:
– O czym?
Hüsnü Bej podniósł głos.
– O porach! O tych przeklętych porach! Nie mówiłem, że naczelny miecznik nie znosi porów?
Młody Kucharz zadumał się na chwilę i ponownie uśmiechnął.
– Ach tak, Wasza Miłość, rzeczywiście pan wspominał…
Teraz Hüsnü Beja naprawdę zaczął ogarniać gniew. Ryknął tak głośno, że płomień pobliskiej pochodni aż się odchylił:
– To czemuż, na Boga, je przyrządziłeś?
Na dziedzińcu zaległa posępna cisza. Uśmiech spełzł z ust Kucharza, lecz młody człowiek wciąż patrzył w oczy pana. Gdy ten już miał zacząć łajać go dalej, młodzieniec spokojnie zapytał:
– Nie smakowały mu? – Hüsnü Bej otworzył usta ze zdumienia. – Nie zjadł? Coś było nie w porządku? – dopytywał Kucharz.
Jego panu odebrało mowę. Nie przeszło mu przez usta stwierdzenie: „Nie, nie zjadł”, bo widok naczelnego miecznika unoszącego łyżkę do ust wciąż stał mu przed oczami. Krzyknął więc rozpaczliwie:
– Zważ na to, co mówisz! Tłumaczyłem, że aga nie znosi porów. Wie o tym cały Konstantynopol!
– W takim razie cały Konstantynopol się myli. W tym sam Jego Wysokość aga – odparł Kucharz z zimną krwią.
Hüsnü Bej trząsł się od stóp do głów, nie tyle ze złości, ile dlatego, że został wytrącony z równowagi. Mimo wszystko to on był szlachetnie urodzonym i wpływowym mężczyzną, więc gdyby zechciał, mógł zabić Kucharza tu i teraz i nikt nie ważyłby się zaprotestować. Mógłby go zesłać na dożywotnie wygnanie. A jednak wobec opanowania tego młodego człowieka oraz kunsztu jego kuchni Hüsnü Bej pozostawał bezsilny. Trwało to od miesięcy, od kiedy ta zielonooka zmora po raz pierwszy przekroczyła próg rezydencji. Hüsnü Bej już wcześniej odczuł podobną bezradność, tego wieczoru jednak po raz pierwszy przyznał się do niej sam przed sobą i właśnie dlatego był tak roztrzęsiony.
Całą siłą woli wskazał bramę i już miał wykrzyknąć „Wynocha!”, lecz pod wpływem smaku, który z niewyjaśnionych przyczyn poczuł właśnie na języku, słowa te uwięzły mu w gardle. Medfune. Wyobraził sobie, jak ugotowany na wolnym ogniu bakłażan rozpływa mu się w ustach, poczuł zapach duszonego mięsa i ostrość sumaku. Powoli oblizał usta i przełknął ślinę. Wciąż wskazując bramę, zerknął na służbę i kamerdynera, stojących nieopodal z pochodniami w rękach. W tym momencie zdał sobie sprawę, w jak kiepskim położeniu się znalazł. W oczach służących dostrzegł nie tylko przejęcie, lecz także złość. Przez chwilę się zastanawiał, jakie to potrawy przygotowane przez Kucharza tak ich urzekły. Wiedział, że musi opuścić rękę. W końcu uwolnił się od smaków, które zawładnęły jego wyobraźnią, i wziął się w garść. Machnął dłonią w stronę Kucharza i warknął do kamerdynera:
– Zabrać go i wymierzyć czterdzieści batów.
Kamerdyner gestem nakazał dwóm sługom zaprowadzić Kucharza do piwnicy mieszczącej się w drugim końcu dziedzińca. Hüsnü Bej przyglądał się młodzikowi odchodzącemu z wysoko uniesioną głową w blasku płomieni. Wyglądał, jakby nie był odprowadzany, lecz sam odprowadzał tych, którzy go pojmali.
Zerknąwszy w górę, ku oknom haremu rezydencji, Hüsnü Bej dostrzegł nagły ruch. Domyślił się, że kobiety także interesowały się tym, co się stanie z Kucharzem.
– Boże, chroń moje zdrowe zmysły – mruknął Hüsnü Bej.
Znalazł się w naprawdę kłopotliwej sytuacji, która dla postronnego obserwatora wyglądałaby jak czysty obłęd. Sęk w tym, że Kucharz oczarował całe domostwo, od haremu po służbę, i każdy stosował się do jego poleceń. Hüsnü Bej od początku czuł, że coś jest nie tak. Odpędzał niepokoje, lecz gdy sytuacja stała się poważniejsza, zdał sobie sprawę, że znalazł się w pułapce. Dziesiątki razy postanawiał zwolnić Kucharza, wciąż jednak odkładał tę decyzję „do następnego posiłku” i w końcu cała jego determinacja topniała w obliczu dania zwanego kapama czy aromatu faszerowanych warzyw. Chętnie odkryłby sekret Kucharza, lecz to niemożliwe. Mistrz pracował w samotności, nie miał uczniów ani pomocników. Zawsze gdy Hüsnü Bej wysyłał służących do kuchni, by mieli na niego oko, wracali, bełkocząc o cudownych aromatach. Przeszłość Kucharza była równie zagadkowa. Hüsnü Bej zasięgał języka wszędzie, gdzie się dało, lecz nie zdołał odkryć, kim jest ten człowiek. W końcu zaczął odchodzić od zmysłów.
Nabrał w płuca chłodnego wieczornego powietrza i westchnął. Kamerdynerowi zdawało się, że Hüsnü coś powiedział, przyskoczył więc do niego.
– Tak, panie?
Bej uznał zaś, że kamerdyner także pogrążył się w rozmyślaniach, więc odprawił go pstryknięciem placów. Ten odprowadził służbę z powrotem do rezydencji. Hüsnü Bej stał jeszcze przez chwilę na dziedzińcu, ciemność i cisza przynosiły mu bowiem ukojenie i pomagały oczyścić umysł. Wiedział, że musi obmyślić jakieś rozwiązanie, miał jednak świadomość, że odprawienie Kucharza nie wchodzi w grę. Nie zamierzał podejmować kolejnej stanowczej decyzji tylko po to, by później się wstydzić, że się z niej wycofuje.
„Jedynie mądrość i nauka są w stanie temu zaradzić”, pomyślał.
Zastanawiał się, czy nie poprosić o pomoc uczonego w naukach religijnych, kogoś o rozległej wiedzy i pobożnym spojrzeniu na świat, kto mógłby się stać jego powiernikiem. Wiedział niemniej, że jeśli jego problemy zwietrzy Rada Starszych, lub, co gorsza, Szejk Islamu, dojdzie do katastrofy. Miał już dość kłopotów z naczelnym miecznikiem i był świadom, że gdyby plotka o jego obecnej sytuacji się rozeszła, wyśmiewano by się z niego po wsze czasy.
Obmyśliwszy rozwiązanie, nieco się uspokoił i postanowił udać się do haremu. Gdy już miał przestąpić próg, jednak zawrócił, doszedłszy do wniosku, że lepiej wybrać się do pokojów dla mężczyzn, wypalić pół fajki i zastanowić się, komu mógłby się zwierzyć. Przed wejściem nastawił ucha pod drzwiami piwnicy. Po każdym świśnięciu trzcinowej rózgi dało się słyszeć stłumiony jęk. Hüsnü Bej uśmiechnął się, zadając sobie pytanie, czy czterdzieści batów to nie za mało. Ale potem pomyślał o obiedzie następnego dnia i uznał, że jeśli Kucharz nie zdoła stanąć na nogach, nie będzie w stanie niczego ugotować. Skoro dziś Hüsnü Bejowi nie było dane nacieszyć się kolacją, liczył na to, że jutro to nadrobi. Z szerokim uśmiechem ruszył ku schodom.
Lecz sprawy miały się potoczyć zupełnie nie po myśli nieszczęsnego Hüsnü Beja.
*
Gdy Zümrützade Hüsnü Bej pykał fajkę w swoim pokoju, Kucharz rozpalił piec w kuchni i zaczął przyrządzać chałwę z semoliny. Nucił przy tym pod nosem, przysłuchując się odgłosom dobiegającym z piwnicy. Jego uszu dobiegł kolejny trzask rózgi, a po nim jęk.
– Spokojnie! Na Boga, nie jestem twoim wrogiem – skarżył się ktoś.
– A co, twoja skóra jest taka cenna? – odezwał się drugi głos. – Nie jesteśmy nawet w połowie.
– Jak to? Było już jedenaście.
– Przecież nie biłem cię po głowie, głupcze! Chyba umiesz jeszcze liczyć, co? Dopiero dziewięć.
– Ale mam już posiniaczone podeszwy stóp. Okaż nieco łaski.
– Wymierzyłeś mi dwadzieścia batów. Teraz moja kolej. Poza tym mistrz jest za ścianą i liczy.
Miał rację. Kucharz mieszał w garnku i liczył każdy cios. Gońcy zgodzili się przyjąć po dwadzieścia batów w zamian za chałwę, którą właśnie przygotowywał. Kiedy usłyszał ostatni trzask, zdjął garnek z ognia. Nie każdy potrafił zrobić chałwę tak szybko i jej nie przypalić, lecz dla naszego bohatera była to drobnostka. Słodki zapach karmelizowanego cukru, który wypełnił kuchnię, stanowił dowód jego perfekcjonizmu.
Wkrótce potem usłyszał szuranie dwóch par stóp, a po chwili pukanie do drzwi.
– Wejdźcie – zawołał. Gdy chłopcy chwiejnie wsunęli się do kuchni, zerknął na dziedziniec, by sprawdzić, czy nikt ich nie widzi. Gońcy zaciągnęli się aromatem chałwy i zupełnie zapomnieli o bólu. Ze wzrokiem utkwionym w garnku niecierpliwie wyczekiwali nagrody.
– Już po wszystkim, mistrzu – powiedział jeden z nich. – Czterdzieści batów.
– Może więcej, ale na pewno nie mniej – dodał drugi.
Kucharz spojrzał na chłopców ze złością i współczuciem. Byli najbardziej żałosnymi mieszkańcami tej żałosnej rezydencji. Zajmowali się praniem, w zamian za co, ku uciesze ich serc, pozwalano im na podłe zachowanie. Przeszli tak wiele w ciągu swego niedługiego życia, że nie odróżniali już bólu od przyjemności. Kucharz dobrze wiedział, że tacy ludzie zawsze mają zamiłowanie do słodyczy, zwłaszcza do przesłodzonych deserów. Bogaty smak cukru, wędrujący wprost do mózgu, łączy się z miłym pieczeniem w gardle, wzbudzając uczucie zachwytu.
Podszedł do wiszącego na ścianie wiklinowego koszyka. Wziął z niego dwie duże łyżki, podał je chłopcom i wyszedł z kuchni, nie zniósłby bowiem widoku pożerania chałwy w takim barbarzyńskim pośpiechu.
Jeżeli cokolwiek umknęło uwadze służby szorującej całą rezydencję od dachu po fundamenty od chwili porannego wezwania do modlitw po wieczorną ucztę, był to strój Kucharza. Ani kamerdyner, mający oko do najdrobniejszych detali, ani nawet właściciel posiadłości nie zauważyli, że miał na sobie wyjściowe ubranie. To istotny szczegół, jak wiele innych, które umykają wzrokowi.
Kucharz wrócił do swojego pokoju przy kuchni i zaczął pakować dobytek. Nie posiadał wiele. Z dwóch kompletów ubrań miał na sobie ten nowszy, drugi zaś umieścił już na dnie tobołka. Następnie spakował strój roboczy, czyli dwie bordowe koszule, parę szarawarów do kolan oraz buty na niskich obcasach. W skórzany pokrowiec, który włożył tuż obok, zawinął zestaw noży: jeden mały, jeden większy i tasak. Przed zapakowaniem swojego czerwonego jedwabnego fartucha – symbolu pozycji kuchmistrza – wyjął spod łóżka dwie książki. Jedna miała oprawę czarną, druga zieloną. Grubszą, zieloną ułożył na fartuchu, a potem przerzucił kilka kartek czarnej, umieścił ją na wierzchu i obie owinął fartuchem.
Był prawie gotów. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i długo wpatrywał się w jedyną lampę oliwną oświetlającą pomieszczenie. Potem zamknął oczy i wyszeptał jedno słowo. Pochodziło ono z języka albo tajemnego, albo dawno zapomnianego. W jego umyśle pojawił się zapach. Kucharz wciągnął go w płuca. Aromat jabłek i goździków falami przebiegał z jego głowy ku zmysłom.
Noce przepełnione samotnością i tęsknotą nauczyły go, że jeśli wdechy będą dostatecznie głębokie – na tyle, by ogarnęły go wspomnienia i marzenia oraz otoczył go przywołany zapach – w jakimś zakątku umysłu, choćby przelotnie, pojawi się piękna postać z przeszłości. Ta chwila, krótsza niż rozbłysk iskry, stanowiła jedyne źródło jego miłości do życia oraz pragnienia walki o przetrwanie.
Siedział i czekał, starając się odprężyć ciało i umysł. Właśnie rozpoczynała się jego podróż. Następnego dnia nikt i nic nie będzie już takie samo ani w jego życiu, ani w tej rezydencji, którą opuszczał, ani w miejscu, do którego zmierzał.
*
Następnego ranka Zümrützade Hüsnü Bej obudził się późno.
Poprzedniego wieczoru służba odnalazła biednego skarbnika wciąż siedzącego przy stole i powiadomiła zarówno Hüsnü Beja, jak i miejscowego medyka, który potwierdził, że Halil Pasza uległ paraliżowi. Gościa usadowiono w powozie i odesłano do domu pod opiekę żon.
Paląc fajkę, Hüsnü Bej popijał kawę, by zebrać myśli. Następnie nabił kolejną fajkę i wypił jeszcze jedną mocną kawę, przez co senność zupełnie go opuściła, udał się więc do haremu, licząc na to, że odrobina aktywności z powrotem sprowadzi na niego sen. Po wszystkim poszedł do hammamu, by się obmyć, i w końcu grubo po północy dotarł do łóżka.
Po przebudzeniu szybko odmówił poranną modlitwę, choć ranek dawno już minął. Zauważył, że w rezydencji panuje poruszenie. Nie zdziwił się jednak, że nikt nie powiadomił go, co się dzieje, pobudki zawsze wprawiały go w podły nastrój i – o ile nie chodziło o pilne sprawy formalne – nikt nie ważyłby się zapukać do jego drzwi, nawet gdyby posiadłość stanęła w ogniu.
Gdy Hüsnü Bej zszedł na dół, zobaczył, że cała służba zebrała się przed kuchnią. Tym razem za okratowanymi oknami haremu także przemykały cienie. Obrzucił surowym spojrzeniem żony i odaliski, po czym przemierzył dziedziniec. Wszyscy wpatrywali się w drzwi kuchni i niewielkiego pomieszczenia obok, które wciąż pozostawały zamknięte. Hüsnü Bej wściekł się, że nikt nie zauważył jego nadejścia.
– Co tu się, na Boga, wyczynia? – huknął, aż zebrani podskoczyli. Zwróciły się ku niemu zatroskane spojrzenia. Kamerdyner spojrzał w górę ku kominowi kuchni, z którego nie unosił się dym. – Mówcie! – Hüsnü Bej ryknął po raz kolejny, lecz strach, który dostrzegł na twarzach, już zaczął przenikać do jego duszy.
– Wiele godzin temu powinien był rozpalić w piecu – rzekł kamerdyner. – Od porannego adhanu minęło mnóstwo czasu. Musiało mu się coś stać…
Mógł mieć rację. Zebranym zaparło dech w piersiach.
– Sprawdzaliście w jego pokoju? – spytał Hüsnü Bej. Kamerdyner zaprzeczył ruchem głowy.
Udzielenie tego rodzaju odpowiedzi na pytanie pana uznawano za coś niedopuszczalnego, zwłaszcza gdy pan był akurat głową rodu Zümrützade, lecz Hüsnü Bej w tej chwili nie zamierzał zaprzątać sobie tym głowy. Smaki i aromaty wszystkich potraw, jakie przyrządził Kucharz, prześlizgnęły się przez jego umysł niczym wersy pożegnalnego sonetu.
Jeden z młodszych posługaczy, znany ze swej tępoty, wymamrotał:
– Postąpił pan wobec niego zbyt surowo i chciał go odprawić. Pewnie poczuł się dotknięty i uciekł.
Zaślepiony gniewem Hüsnü Bej wyobraził sobie, jak tłucze głową chłopaka o skałę. Lecz nagle ogarnęła go bezsilność. Jeśli chłopak miał rację i Kucharz uciekł pod osłoną nocy, Hüsnü Bej wiedział, że sam jest temu winien, a nie chciał zapisać się na kartach historii jako jeden z nielicznych Zümrützade, który stał się uosobieniem nieudolności.
– Otwórz drzwi – warknął do kamerdynera.
Mężczyzna zapukał, mamrocząc słowa modlitwy. Po trzech próbach nikt nie otworzył, a napięcie panujące na dziedzińcu stało się niemal namacalne. Kamerdyner zapukał raz jeszcze. Po kilku sekundach, które wlekły się w nieskończoność, dało się słyszeć szczęk zamka i drzwi stanęły otworem.
W progu pojawił się Kucharz, a wszystkich ogarnęła ulga. Nie trwała jednak długo, teraz wszyscy bowiem zauważyli, że przywdział strój wyjściowy i trzyma w rękach tobołek.
Przygłupi posługacz zaczął cicho szlochać, co niepomiernie rozdrażniło Hüsnü Beja. Pacnął chłopaka wierzchem dłoni i ruszył ku drzwiom. Nie zauważył nawet, że zebrani gniewnie mu się przyglądają. Stanął przed Kucharzem, zmierzył go wzrokiem i zapytał cichym, lecz surowym głosem:
– Co tu się dzieje?
Z początku Kucharz jak zwykle nie odpowiadał. Spojrzał tylko na pana rezydencji, unosząc wysoko głowę. Hüsnü Bej odezwał się głośniej:
– Dokąd to się wybierasz?
Kucharz ponownie nie odpowiedział.
– Posłuchaj mnie – mówił dalej Hüsnü Bej. – Wracaj tam, zakładaj fartuch i bierz się do roboty.
Kucharz wciąż milczał.
Gospodarz postąpił jeszcze o krok i wrzasnął:
– Cóż to za zuchwałość! I bezczelność! Wiesz, czyja to posiadłość? Zejdź mi z oczu i przebierz się w strój roboczy! Marsz do kuchni! Natychmiast!
Jego tyradę przerwało głośne stukanie dobiegające zza bramy. Odwrócił się do kamerdynera i rzekł:
– Sprawdź, kto to.
Sługa skinął głową na jednego ze stojących obok podwładnych. Ten z kolei przekazał polecenie jednemu z podległych mu rangą i wiekiem, który zrobił to samo, ostatecznie więc zadanie przydzielono dwóm najmłodszym chłopcom. Kiedy zaczęli sprzedawać sobie kopniaki, nie mogąc zdecydować, który ma otworzyć, Hüsnü Bej chwycił kamerdynera za kołnierz i pchnął, mówiąc:
– Sprawdź, kto to, do diabła!
Kamerdyner był starszym, szanowanym człowiekiem, więc w oczach zebranych zapłonęły iskierki gniewu.
Hüsnü Bej wciąż krzyczał, a Kucharz dalej stał nieruchomo, trzymając swój tobołek. Groźby pana ewoluowały, od „Zrujnuję cię! Nie znajdziesz już sobie na tych ziemiach ani pracy, ani schronienia, ani kęsa żywności!” po oddanie młodzieńca do niewoli na galery, wtrącenie do lochu i ścięcie.
– Panie… – wysapał zdyszany kamerdyner, wróciwszy od bramy, lecz pan go nie słyszał. Mężczyzna zawołał więc ponownie.
– O co chodzi? – warknął Zümrützade Hüsnü Bej i się odwrócił. Na jego twarzy wykwitły plamy i wystąpiły kropelki potu.
– Ludzie z pałacu – rzekł kamerdyner. – Pytają o pana.
Gdy tylko Hüsnü Bej usłyszał słowo „pałac”, z jego oblicza odpłynęły wszelkie kolory.
– Niech Bóg ma nas w swojej opiece – wyszeptał, po czym zwrócił się do Kucharza: – Nie waż się zrobić choćby kroku.
Młodzieniec przyglądał się, jak Hüsnü Bej zmierza z kamerdynerem u boku ku bramie. Po chwili sam ruszył z wolna w tym kierunku, a służba podążyła za nim.
Za bramą czekał goniec z imperialnego dworu. Dłonie z szacunkiem splótł przed sobą, czekając, aż Hüsnü Bej przeczyta podany mu list. Srebrne hafty na złotej czapce oraz srebrny burnus wskazywały, że służył w prywatnych komnatach. Za gońcem stało dwóch pałacowych strażników tak słusznej postury, że niemal zastawiali szeroką bramę rezydencji.
Jak na kogoś wykształconego, Hüsnü Bej czytał list znacznie za długo. Starał się opanować drżenie rąk, przebiegając raz za razem każde zdanie. Wiadomość napisał Siyavuş Aga i, o ile bej był w stanie stwierdzić, naczelny miecznik gotów był puścić wydarzenia zeszłego wieczoru w niepamięć. Co więcej, pisał też, że osobiście porozmawia z Jego Wysokością sułtanem na temat zezwolenia, o które chciał się ubiegać szwagier Hüsnü. W zamian Siyavuş Aga żądał tylko jednego: Kucharza.
Hüsnü Bej przeczytał ostatnie zdanie, jasno wyrażające żądanie miecznika, i popatrzył na gońca. Przez myśli dostojnika jakby na pożegnanie przemknęła cała gama zapachów i smaków. Zasępił się. Starał się myśleć logicznie, powtarzając sobie: „Cóż wart jest jakiś kucharz w takiej sytuacji?”. Mimo wszystko węzeł w jego żołądku zaciskał się coraz mocniej. Hüsnü Bej wiedział, co by się stało, gdyby odrzucił ofertę. Nawet najdrobniejsze wahanie po stokroć wzmogłoby gniew Siyavuşa Agi, a kategoryczna odmowa oznaczałaby katastrofę. Pomyślał o swoich żonach i dzieciach… Po jego policzku spłynęła łza.
– Niech tak będzie. Wyślę go jutro z samego rana – wydusił wreszcie po cichu.
Chciał się pocieszyć ostatnią kolacją przygotowaną przez Kucharza, lecz aga był okrutny, a jego żądanie jednoznaczne.
– Jego Wysokość chce go natychmiast! – odparł goniec.
Po policzku Hüsnü Beja spłynęła kolejna łza. Z rozpaczą pokręcił głową i się odwrócił. Stojący pośrodku dziedzińca Kucharz podszedł do bramy i wyszedł bez słowa. Gdy zniknął w oddali wraz z gońcem i strażą, szepty zza okien haremu odbiły się echem w grobowej ciszy, która zaległa na zewnątrz.
W rezydencji rodu Zümrützade nic już nie miało być takie samo.