Читать книгу Okrucieństwo - Scott Bergstrom - Страница 8

1

Оглавление

Chłopcy czekają, aż ostrze opadnie. Czyhają na kulminacyjny moment jak stado szakali. Gdyby jednak zadali sobie trochę trudu i przeczytali książkę, wiedzieliby, że nic z tego. Powieść kończy się raptownie niczym film ucięty tuż przed ostatnią sceną. Zupełnie jak w prawdziwym życiu: człowiek nie widzi opadającego ostrza, które go zabija.

Pan Lawrence, nasz nauczyciel, czyta powoli, spacerując po klasie i gładząc swoją okropną bródkę. Jego kroki: palce – pięta, palce – pięta, brzmią tak, jakby się skradał, próbował zajść powieść od tyłu i zaskoczyć. – „Jak gdyby ten wybuch wielkiej wściekłości oczyścił mnie ze zła, odebrał mi nadzieję; wobec tej nocy pełnej znaków i gwiazd po raz pierwszy pozwoliłem się ogarnąć tkliwej nieczułości świata”[2].

Kroki zatrzymują się przed ławką Luke’a Bontempa. Pan Lawrence stuka go grzbietem książki w głowę. Luke właśnie pisał do kogoś SMS, a teraz próbuje schować telefon.

– Odłożysz go sam czy mam go zabrać? – pyta nauczyciel.

Smartfon znika w kieszeni marynarki Luke’a.

– Jak sądzisz, co Camus miał na myśli, pisząc te słowa?

Luke uśmiecha się niewinnie. Ten uśmiech przez całe życie pozwalał mu się wykaraskać z kłopotów. Myślę: „Biedny Luke. Bezużyteczny, głupi przystojniak”. Słyszałam, że jego prapradziadek zbił fortunę, sprzedając podczas pierwszej wojny światowej ropę Niemcom i stal Brytyjczykom. Od tamtej pory nikt z jego rodziny nie musiał pracować. Luke też nie będzie pracował, więc po co mu wiedza o powieściach Camusa?

– Tkliwa nieczułość świata – powtarza pan Lawrence. – Jak myślisz, co to jest?

Luke nabiera powietrza. Niemal słyszę, jak pod jego nienaganną fryzurą zaczynają się kręcić zgrzytające, rzadko używane kółka.

– Tkliwa? – mówi. – Tkliwy to może być guz, albo coś… Może ten Camus, rozumie pan, mówi w ten sposób, że świat jest jednym wielkim guzem?

Dwadzieścioro ośmioro uczniów z dwudziestu dziewięciu obecnych w klasie – w tym również Luke – wybucha śmiechem. Tylko ja się nie śmieję. Pan Lawrence zadał nam lekturę angielskiego przekładu Obcego na zajęcia z literatury światowej, tymczasem ja przeczytałam tę powieść w wieku czternastu lat, i to w oryginale, po francusku, więc teraz czułam się tak, jakbym czytała ją na nowo. Bohaterem Obcego jest pewien facet o nazwisku Meursault, któremu umiera matka. Potem on sam zabija jakiegoś Araba i zostaje skazany na śmierć przez publiczne ścięcie. Na tym powieść się kończy, ponieważ Camus nie opisał już egzekucji.

Odwracam się do okna, o które wciąż bębni deszcz, wywołując u wszystkich uczniów w klasie coś w rodzaju sennego transu. Za oknem widzę sylwetki bloków przy Sześćdziesiątej Trzeciej Ulicy. Woda spływająca po szybach sprawia, że ich kontury są rozmazane i zniekształcone. Budynki wyglądają przez to bardziej jak niejasne wspomnienie niż prawdziwe domy z betonu i stali.

Chociaż dyskusja w klasie dotyczy ostatniej części Obcego, mnie utkwiły w pamięci pierwsze słowa tej powieści: Aujourd’hui, maman est mort. Ou peut-être hier, je ne sais pas, czyli: „Dzisiaj umarła mama. Albo wczoraj, nie wiem”[3].

A ja wiem. Dokładnie wiem, kiedy umarła moja matka. Dzisiaj przypada dziesiąta rocznica. Miałam wtedy zaledwie siedem lat i byłam tam, kiedy to się stało. Tamte wydarzenia stają mi co jakiś czas przed oczami, rozbite na pojedyncze szkice i scenki. Nigdy nie próbowałam przypomnieć sobie ich w całości, od początku do końca. Psycholog, do którego wtedy chodziłam, powiedział, że to normalne i z czasem będzie mi łatwiej. Nie było.

– Gwendolyn, a ty co myślisz? – pyta pan Lawrence.

Słyszę jego głos, a nawet rozumiem pytanie, ale mój umysł odpłynął zbyt daleko, by udzielić odpowiedzi. Siedzę z przymk­niętymi oczami na tylnym siedzeniu starej hondy i czuję na policzku chłód bocznej szyby. Samochód rytmicznie podskakuje na nierównej drodze, gdzieś na przedmieściach Algieru, kołysząc mnie do snu. Nagle słyszę, że chrzęst opon na drodze milknie, a moja matka gwałtownie wciąga powietrze. Otwieram oczy i widzę ogień.

– Gwendolyn Bloom! Ziemia do Gwendolyn Bloom!

Gwałtownie wracam do rzeczywistości i patrzę na pana Lawrence’a. Trzyma dłonie złożone przy ustach jak megafon i po raz kolejny woła:

– Ziemia do Gwendolyn Bloom! Czy możesz nam wytłumaczyć, co ma na myśli Camus, pisząc o „tkliwej nieczułości świata”?

Chociaż mój umysł częściowo znajduje się jeszcze na tylnym siedzeniu hondy, zaczynam mówić. Wydaje mi się, że moja odpowiedź jest pełna i satysfakcjonująca, jednak pan Lawrence spogląda na mnie z szelmowskim uśmieszkiem. Po około dwudziestu sekundach słyszę, że wszyscy się śmieją.

– A teraz poproszę po angielsku – mówi nasz nauczyciel, unosząc brwi i uciszając wzrokiem resztę uczniów.

– Przepraszam – mówię cicho, skubiąc rękaw mundurka i zakładając kosmyk moich płomiennorudych włosów za ucho. – O co chodzi?

– Mówiłaś po francusku, Gwendolyn – wyjaśnia pan Lawrence.

– Bardzo mi przykro, musiałam… myśleć o czymś innym.

– A powinnaś myśleć o tkliwej nieczułości świata! – zwraca mi uwagę.

Jedna z siedzących za mną dziewczyn mówi, przeciągając słowa dla większego efektu:

– Jeezuu, co za pretensjonalna snobka.

Odwracam się do niej. To Astrid Foogle. Ma siedemnaście lat, tak jak ja, ale wygląda na dwadzieścia jeden. Jej tatuś ma linię lotniczą.

– Dość, Astrid – mówi stanowczo pan Lawrence.

Gapię się na nią, przewiercając ją wzrokiem. Że co? Astrid Foogle, której kolczyki są warte więcej niż całe wyposażenie mojego mieszkania, ma czelność nazywać mnie pretensjonalną snobką?

A ona komentuje dalej:

– No wiecie, na początku roku laska przychodzi skądś tam do tej szkoły i myśli, że jest lepsza od wszystkich, i nagle, och, patrzcie na nią, mówi po francusku, nie tak jak my, głupi Amerykanie. No spójrzcie, jaka jest wyrafinowana. Księżniczka z przyczepy kempingowej!

Pan Lawrence przerywa jej:

– Astrid, przestań w tej chwili!

Kilkoro uczniów już jej jednak przytakuje, a inni się śmieją. Czuję na twarzy ciepło, a potem zaczynam się trząść. Z całych sił staram się powstrzymać tę reakcję, ale nic z tego. Dlaczego tak się dzieje, że kiedy się wściekam, wyglądam, jakbym się głęboko wstydziła?

Connor Monroe, który siedzi koło Astrid, odchyla się na krześle i szeroko uśmiecha:

– Ej, zobaczcie! Ona płacze!

To kłamstwo, ale teraz, kiedy wypowiedział je na głos, wszyscy już w nie wierzą tak, jakby była to najprawdziwsza prawda. „Lolololol gwenny bloom walnela focha teraz sobie laska szlocha #pretensjonalnasnobka #mazaswoje”.

Na korytarzu dzwoni dzwonek na przerwę. W tej samej chwili wszyscy rzucają się ku drzwiom, reagując na sygnał instynktownie, niczym psy Pawłowa. Pan Lawrence trzyma książkę wysoko w powietrzu, bezskutecznie usiłując zaprowadzić porządek i wołając:

– Jutro zaczynamy od tego samego miejsca! – Po czym odwraca się do mnie: – Bloom, ty odpowiadasz jako pierwsza. Masz całą noc na przemyślenia nad tkliwą nieczułością świata. Wymyśl coś przekonującego i przygotuj wypowiedź po angielsku, por favor.

Kiwam głową, że tak, że się postaram, zbieram swoje rzeczy z ławki i wychodzę z klasy. Astrid Foogle stoi przy swojej szafce, otoczona – jak zwykle – przez tłum wielbicielek. Odstawia teatrzyk, naśladując mnie, wygłaszając monolog w języku, który według niej brzmi jak francuski, ze zgarbionymi ramionami, przyciskając sobie palec do nosa.

Spuszczam wzrok, tak jak powinna to zrobić każda posłuszna samica beta, i prześlizguję się chyłkiem ku własnej szafce obok Astrid i jej orszaku. Mimo to dostrzega mnie. Domyślam się tego z nagłej ciszy, jaka zapada na korytarzu. Doskonale słychać w niej stukanie obcasików jej nowych butów – „To baleriny od Prady, ty mała zdziro!” – kiedy się do mnie zbliża, a jej przyjaciółki suną o krok za nią.

– Hej, Gwenny – rzuca lekceważąco. – Mam do ciebie takie językowe pytanko. Jak powiesz po francusku: „Samobójstwo nie jest dobrą odpowiedzią”?

Ignoruję ją i idę dalej, mając nadzieję, że jedną z nas trafi nagły szlag, wszystko jedno, którą. Czuję gorąco na twarzy. Rozpala się we mnie gniew, potem wściekłość, a następnie jeszcze bardziej intensywne uczucie. Wyobrażam sobie, jak to wygląda, więc krzyżuję dygoczące ramiona na piersiach.

– Nie, poważnie – kontynuuje Astrid. – Bo przecież ktoś taki jak ty musi od czasu do czasu myśleć o samobójstwie, no nie? No więc, silwuple, jak to powiesz, Gwenny? En français? Po francusku?

Odwracam się i wypluwam z siebie:

– Va te faire foutre.

Astrid zatrzymuje się i przez pół sekundy – nie, krócej – na jej twarzy widać strach. Potem jednak przypomina sobie, gdzie jest: we własnym królestwie, otoczona przez wiernych poddanych. Odzyskuje pewność siebie i marszczy przepięknie wymodelowane brwi.

Chelsea Bunchman, jedna z jej przyjaciółek, przekłada ze złośliwym uśmiechem:

– Astrid, ta dziunia właśnie ci powiedziała, żebyś się pierdoliła!

Usta panny Foogle układają się w duże O i słyszę delikatne sapnięcie zgrozy. Kiedy w końcu jest w stanie mówić, słyszę:

– Ty mały śmieciu!

Podchodzi krok bliżej. Widzę w powietrzu jej dłoń, którą zamierza mnie spoliczkować. Widzę, ale mimo to nie robię nic, aby ją powstrzymać. Zamiast tego kulę się, wciągając głowę w ramiona. Astrid jest naprawdę wkurzona. Wymierza mi policzek tak mocny, że moja głowa odskakuje w bok. Jeden z jej paznokci rozrywa mi przy tym skórę. Czuję, jakby użądliła mnie osa.

Wokół nas formuje się tłum. Dostrzegam roześmiane twarze Luke’a Bontempa, Connora Monroe i tuzina innych, patrzących na nas wielkimi oczami, nie tyle wstrząśniętych, co wręcz zachwyconych tym widokiem. Stoją wokół Astrid i mnie w półkolu tak, jakbyśmy występowały na arenie. Zdaję sobie sprawę, że to uświęcona tradycją rozrywka. Teraz dopiero rozumiem, dlaczego nie walnęła mnie pięścią, nie kopnęła ani nie pociągnęła za włosy. Spoliczkowała mnie – bardzo spokojnie i z premedytacją. Zachowała się jak „Lady przez duże L” policzkująca „służącą przez bardzo małe s”.

Zamiast w odpowiedzi również ją spoliczkować – kogo ja usiłuję oszukać, Gwendolyn Bloom nigdy by się tak nie zachowała – zaciskam powieki i czuję, jak ogarnia mnie upokorzenie, uczucie gorące i ostre niczym hamsin, wiatr znad Sahary. Wiem, że będzie mi towarzyszyło jeszcze przez wiele dni, tak samo jak wiatr. Dorosły głos nakazuje uczniom się rozejść, a kiedy otwieram oczy, widzę jednego ze starszych nauczycieli, którego nazwiska nie znam. Stoi z rękami w kieszeniach spodni, a jego wzrok wędruje pomiędzy mną a Astrid.

– Co się tu stało? – pyta jej.

– Powiedziała, że mam się… nie mogę tego powtórzyć. To było bardzo brzydkie słowo, na „p” – skarży się Astrid głosem skrzywdzonej niewinności.

– Czy to prawda? – zwraca się do mnie nauczyciel.

Otwieram usta, żeby w odwecie opowiedzieć o policzku, jaki mi wymierzyła, ale zamiast tego mówię tylko:

– Tak, to prawda.

*

L’Étranger, tytuł książki, o której dyskutujemy na zajęciach z literatury światowej, został przełożony jako Obcy, ale mógłby również brzmieć Autsajder lub Cudzoziemiec. Wszystkich tych słów mogłabym użyć, żeby opisać samą siebie – obcą, autsajderkę, cudzoziemkę. Technicznie rzecz biorąc, jestem Amerykanką, a przynajmniej tak napisano w moim paszporcie. Nie urodziłam się jednak w USA i zanim nie poszłam do szkoły we wrześniu ubiegłego roku, mieszkałam w tym kraju zaledwie półtora roku, zaraz po tym, gdy zginęła moja matka. Razem z tatą przyjechaliśmy do Nowego Jorku, kiedy awansowano go na stanowisko w siedzibie ONZ, blisko Danton Academy, mojej obecnej szkoły.

Ojca nie byłoby stać na posłanie mnie do Dantona, gdyby nie pracował w Departamencie Stanu. Jednak prywatna szkoła dla dzieci dyplomatów takich jak ja, zwanych potocznie dyplobachorami, to część pakietu dodatkowych korzyści dla pracowników. Pakiet ten obowiązywał na całym świecie, toteż zdarzało mi się już chodzić do szkoły, która była jedyną dobrą placówką edukacyjną w promieniu tysiąca kilometrów, a jednym z uczniów okazywał się syn (albo córka) prezydenta kraju, króla lub okrutnego dyktatora. W jednej z nich na matmie siedział koło mnie istny dupek, nieodrodny syn swojego ojca prezydenta. Nosił buty szyte specjalnie dla niego w Wiedniu, po pięć tysięcy dolarów za parę, podczas gdy tuż za zdobioną stiukami ścianą szkoły głodowały biedne dzieciaki.

U Dantona jest podobnie. Chodzą tu dzieci prezydentów, królów i dyktatorów – tyle że ich tatusiowie władają nie krajami, a wielkimi korporacjami. Większość moich koleżanek i kolegów z klasy zawsze była bogata. Jedynymi biednymi osobami, z którymi kiedykolwiek się zetknęli, byli dostawcy zakupów lub posłańcy, przynoszący czyste ciuchy prosto z pralni. Zarobki mojego taty byłyby traktowane jako przyzwoite w niemal każdym kraju na świecie, ale w porównaniu z uczniami Dantona jestem biedna jak mysz kościelna.

Siedząc na ławce przed gabinetem wicedyrektorki, skubię brzeg szkolnej spódnicy tuż nad czarnymi pończochami – Boże, jak ja nienawidzę spódnic – aż pliski się rozprostowują. Jak sądzę, mundurki wprowadzono po to, żebyśmy czuli się równi, ale jednocześnie pozostawiono nam pełną dowolność w doborze butów. Dzięki temu przynależność plemienną i bogactwo można rozpoznać, patrząc na stopy uczniów: baleriny od Prady i mokasyny od Gucciego oznaczają stare pieniądze, a czółenka na niskim obcasie marki Louboutin oraz tenisówki Miu Miu – nowe. Należę do pomniejszego, liczącego tylko dwóch członków, plemienia Doc Martens. Moje czerwone martensy są już mocno znoszone, natomiast buty tego drugiego kolesia są zawsze smoliście czarne i wypolerowane na błysk. To cichy, wycofany artysta, mieszkający w centrum. Reszta toleruje go tylko ze względu na to, że jest zaufanym źródłem prochów.

Nawet gdybym pewnego dnia pojawiła się w markowych butach, niewiele by to zmieniło. Dlaczego? Po prostu nie wyglądam jak Astrid Foogle ani żadna z pozostałych dziewczyn. Jestem zbyt wysoka i brakuje mi kuszącego wcięcia w talii. Nos zbyt kwadratowy, usta za szerokie. Wszystko mam trochę ponadwymiarowe. Mój tato i lekarze mówią, że rozwijam się prawidłowo – to hormony albo kwestia mięśni, rozrośniętych po latach trenowania gimnastyki. Każdy jest zbudowany inaczej, nie musisz akceptować cudzej definicji piękna, i takie tam, do porzygania. Praca lekarza polega między innymi na mówieniu takich rzeczy. A ja? Farbuję włosy najlepszą farbą, jaką znalazłam w popularnej drogerii, sznuruję martensy i udaję, że mnie to nie obchodzi.

Kiedy pani Wasserman, wicedyrektorka, wychodzi wreszcie z gabinetu, uśmiecha się protekcjonalnie, z fałszywym współczuciem. Zawsze ciągnie się za nią chmura słodkich perfum i sztucznie radosnego nastroju. Wygląda tak, jakby w każdej chwili spodziewała się, że z nieba sfrunie rysunkowy błękitny ptak szczęścia i usiądzie jej na palcu.

– Jakżeż się dzisiaj mamy? – pyta, kiedy wchodzę do gabinetu.

– Wspaniale – odpowiadam, siadając na fotelu obitym krwawoczerwoną skórą. – Wręcz doskonale.

Pani Wasserman również siada i składa dłonie w daszek na znak, że przechodzimy do rzeczy.

– Przekazano mi, że między tobą a jedną z koleżanek z klasy nastąpiły pewne interpersonalne tarcia.

Przewracam oczami w reakcji na ten gówniany eufemizm. Problem polega na tym, że 95 procent ludzi w szkole pochodzi z bardzo bogatych i bardzo białych rodzin. Pozostałym pięciu procentom udało się tu dostać dzięki funduszom stypendialnym albo rodzicom pracującym w ONZ. Większość nie lubi nas, „pięcioprocentowców”, ale ze względu na naszą obecność pani Wasserman może udawać, że Danton Academy wcale nie jest fabryką elitarnej bucerii.

Wicedyrektorka zagląda do teczki.

– Jak można się do ciebie zwracać, moja droga? Gwen czy Gwendolyn?

– Gwendolyn. Tylko mój tato mówi do mnie Gwen.

– Ach, w takim razie niech będzie Gwendolyn – stwierdza pani Wasserman z cukierkowym uśmiechem. – Jeśli dane, które tu mam, są poprawne, Gwendolyn, to oznacza, że zdałaś z doskonałymi wynikami egzaminy z… o mój Boże, pięciu języków obcych?!

Wzruszam ramionami.

– Sporo jeździliśmy po świecie.

– Właśnie widzę… Moskwa, Dubaj… Mimo to musisz być bardzo utalentowaną osobą. – Przez chwilę wodzi palcem po dokumencie. – Ojczym w Departamencie Stanu, to musi być dla ciebie trudne. Co parę lat w nowym mieście albo nowym kraju.

– Może pani mówić po prostu „ojciec”.

– Przepraszam, co?

– Nie jest moim ojczymem. Adoptował mnie, kiedy ożenił się z moją mamą. Miałam wtedy dwa lata.

– Ojciec, ach tak. Jak sobie życzysz. – Pani Wasserman kręci głową i notuje coś na marginesie leżącego przed nią dokumentu. – No dobrze, w takim razie zajmijmy się przyczyną twojej wizyty w tym gabinecie. Danton to miejsce, w którym dbamy o bezpieczeństwo, Gwendolyn. Nie tolerujemy tutaj emocjonalnych zachowań znieważających kogokolwiek.

– Pewnie. Zupełnie jak w podręczniku.

– Takie zachowania obejmują przeklinanie i lżenie kadry oraz uczniów. Oznacza to, że kiedy obraziłaś inną dziewczynę po francusku, złamałaś nasze zasady.

– Astrid nie zrozumiała ani słowa z tego, co powiedziałam, dopóki Chelsea Bunchman jej tego nie przetłumaczyła.

– Liczy się to, że wyraziłaś się obelżywie, Gwendolyn. Nie ma znaczenia, czy powiedziałaś to po francusku, czy w suahili.

– Ależ ma znaczenie, jeżeli tego nie zrozumiała!

– To tylko semantyka. Wiesz, co to jest semantyka, nieprawdaż?

– Nauka o znaczeniu słów. Bardzo stosowne nawiązanie, pani dyrektor, właśnie o to mi chodziło.

Widzę, jak mięśnie jej twarzy nagle się napinają. Podnosi długopis i ściska go tak mocno, że za chwilę chyba go złamie. Mimo to mówi łagodnie:

– Rozumiem, że dzisiaj jest rocznica śmierci twojej matki. Bardzo mi przykro z tego powodu.

Najwyraźniej uważa całą tę sytuację za bardzo niezręczną i zastanawia się, co ze mną zrobić. Ukarać dziewczynę z powodu interpersonalnych tarć w rocznicę śmierci jej matki?

Odchrząkuje z zakłopotaniem i kontynuuje przemowę:

– Zwykle karą za obelżywe traktowanie kolegi lub koleżanki jest zawieszenie w prawach ucznia na jeden dzień, jednak w związku z okolicznościami jestem skłonna odstąpić od ukarania cię, jeśli złożysz pannie Foogle pisemne przeprosiny.

– Chce pani, żebym przeprosiła Astrid?

– Tak, moja droga.

Wybór jest łatwy, ba, oczywisty! Odchylam się na fotelu do tyłu i usiłuję uśmiechnąć, chociaż kiepsko mi to wychodzi.

– Nie, dziękuję. Wolę już zawieszenie.

*

Wciąż pada zimny deszcz, który robi wrażenie, jakby za chwilę chciał ustąpić miejsca śnieżycy. Tego roku w marcu panuje nieszczególna pogoda, słońce ani na chwilkę nie wygląda zza chmur i nic nie wskazuje na to, żeby kiedykolwiek miała nadejść wiosna. Niebo ma stalowoszary kolor, a nowojorskie rynsztoki śmierdzą jak zawsze. Przy krawężniku parkuje rząd czarnych SUV-ów, zastępującym większości uczniów Danton Academy szkolne autobusy. Te prywatne minilimuzyny oszczędzają najbogatszym upokorzenia, jakim byłby dla nich powrót do domu piechotą lub metrem.

Zmierzam ku stacji, kilka przecznic od szkoły. Nie mam parasola, więc naciągam na głowę kaptur starej wojskowej kurtki. Nosiła ją moja mama, ktora służyła w armii w stopniu porucznika, zanim się urodziłam. Znalazłam tę kurtkę kilka lat temu w jednym z tekturowych pudeł, przy okazji kolejnej przeprowadzki, chyba z Dubaju do Moskwy. Kiedy ją przymierzyłam, ojcu zakręciły się łzy w oczach, więc szybko zaczęłam ją z siebie ściągać. Wówczas tato powiedział, że wyglądam w niej świetnie i mogę ją nosić, jeśli chcę.

Mama. Udawało mi się unikać myśli o niej przez cały dzień, aż do zajęć z literatury światowej. Trudno mi było o niej nie myśleć, gdy przez godzinę słuchałam dyskusji o sprawiedliwości w Algierii.

Deszcz pada mi prosto w twarz, chłodząc i uspokajając. Facet z czarno-zieloną kefią na szyi chowa się przed pluchą pod parasolem swojego wózka z gyrosem, na Lexington, tuż przed stacją metra. Zamawiam po arabsku porcję ze wszystkimi dodatkami, rzucając na koniec, żeby sprzedawca nie skąpił jagnięciny.

Ten zaskoczony uśmiecha się do mnie. Zastanawiam się, czy mnie zrozumiał, bo mój arabski cholernie zardzewiał, a poza tym używam jego formalnej odmiany. Nikt tak nie mówi na co dzień, chyba że w telewizji.

– Egipcjanka? – pyta, łapiąc parę szczypiec i zaczynając układać kawałki mięsa na picie.

– Nie – odpowiadam. – Jestem… jestem stąd.

Często słyszę pytania: „Czy jesteś x?”. Mam piwne oczy, ale jednocześnie jasną skórę. Wyglądam tak, jakby ktoś nasunął przeźroczysty futerał na coś ciemniejszego – mosiądz przez kalkę kreślarską, jak powiedział mi upalony chłopak w moskiewskim metrze. Nie mam jednak pojęcia, czym jest to „x”. Nie mogę już zapytać o to mamy, a tato – ten, którego nazywam tatą, ponieważ jest moim ojcem prawnie i w każdym innym sensie, poza jednym – twierdzi, że nie wie. Nazwiska biologicznego ojca nie ma nawet na moim akcie urodzenia z Landstuhl. Tam się urodziłam, w amerykańskim wojskowym szpitalu w Niemczech.

– Specjalna porcja dla Kleopatry – mówi sprzedawca, dorzucając kilka krążków cebuli i dekorując całość pikantnym białym sosem, który uwielbiam tak bardzo, że mogłabym go pić litrami.

Pochłaniam gyros na peronie metra. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, jaka byłam głodna. Może człowiek głodnieje od policzkowania? Czekam na pociąg linii N albo Q, jadący do Queensu. Chciałabym, żeby już przyjechał, wtedy mogłabym wreszcie opuścić Manhattan i porzucić wspomnienia, które obudził we mnie pan Camus.

W tej chwili pociąg linii Q wjeżdża na peron, jak przywołany siłą woli, hamując z żałosnym piskiem. Rzucam zmiętą kulkę aluminiowej folii oraz przesiąkniętego sosem papieru do kosza na śmieci i wsiadam do wagonu.

Większość ludzi nienawidzi metra, ale nie ja. To przedziwne, cudowne doświadczenie: jechać samotnie, chociaż w towarzystwie setki innych ludzi. Wyciągam książkę z plecaka i opieram się o drzwi, podczas gdy pociąg wjeżdża do tunelu pod rzeką, prowadzącego do Queensu. Czytam powieść, której nastoletnia bohaterka żyje w dystopijnej przyszłości. Tytuł nie ma najmniejszego znaczenia – wszystkie czytadła tego typu są podobne. Biedna nastolatka musi wyruszyć na wojnę wbrew własnej woli, bo tak naprawdę wolałaby uciec gdzieś daleko z pięknym chłopakiem i żyć miłością oraz jagodami prosto z krzaczka. Ot, papierowy świat z papierowymi bohaterami.

Pociąg mknie przez ciemność z piskiem i zgrzytami, kołysząc się ciężko na boki tak, jakby chciał wyskoczyć z szyn, a ja nagle odkrywam, że nie mogę czytać, a litery na stronach powieści nie chcą układać się w słowa. Wspomnienia nie odpuszczają, żądają, żebym do nich powróciła, nachalne jak Astrid Foogle.

Dzisiaj tato ma urodziny. Najgorszy z możliwych dni. A raczej: wspominam ten dzień jako najgorszy, ponieważ dziesięć lat temu również były jego urodziny. Właśnie dlatego stało się to, co się stało: wracaliśmy z przyjęcia urodzinowego, które przyjaciele wyprawili mu w jednej z restauracji w Algierze.

Ta myśl sama pcha mi się do głowy. Wiem, że jeśli spróbuję ją odrzucić, poczuję się tylko gorzej. Dlatego przestaję walczyć i mówię sobie, że mogę tam wrócić, przeżyć to wszystko raz jeszcze. Zdobyć się wreszcie na odwagę, żeby to zobaczyć. Dziesięć lat temu, co do dnia.

Wyjeżdżamy zza rogu, a matka wciąga gwałtownie powietrze, budząc mnie – siedmiolatkę na tylnym siedzeniu. Wyglądam przez okno i widzę płomienie. Rozróżniam twarze, oświetlone przez płonącą policyjną furgonetkę. Mężczyźni – tuzin, nie, dwudziestu, a może więcej. W większości młodzi i brodaci. Ogień oświetla ich na pomarańczowo. Natknęliśmy się na coś, co nas nie dotyczy. Zatarg z policją, który skończył się zwycięstwem tłumu. Niestety, mężczyźni już nas dostrzegli i odwracają się ku nam z ciekawością, a potem zbliżają się i zaglądają przez okna, starając się ustalić, kto jedzie samochodem: swoi czy obcy.

Matka wrzeszczy na ojca, żeby się wycofał. Tato wrzuca wsteczny, odwraca głowę ku tylnej szybie i naciska gaz. Honda rusza do tyłu, ale nagle staje z szarpnięciem.

– Tam są ludzie! – krzyczy ojciec.

– To ich rozjedź! – odkrzykuje mama.

Tato jednak tego nie robi. Może nawet by ich przejechał, ale zanim zdąży podjąć decyzję, na dachu auta rozbija się szkło i nagle strumienie ognia spływają po oknach od strony kierowcy. To koktajl Mołotowa: butelka benzyny z płonącą szmatą zatkniętą w szyjce. Granat biednych ludzi.

Dyplomaci są uczeni odpowiedniego postępowania, również w sytuacji, kiedy ktoś rzuci w ich samochód koktajlem Mołotowa: jechać dalej, najszybciej jak się da, dopóki nie wydostaną się z niebezpiecznej strefy. Samochód nie zapali się tak, jak pokazują w filmach sensacyjnych. Nie eksploduje od razu, dopiero po pewnym czasie. A jeżeli chcemy pozostać przy życiu, tego właśnie potrzebujemy – czasu.

Tymczasem tłum ponownie się do nas zbliża, a z samochodem dzieje się coś dziwnego – zapłon nie działa. Ojciec kręci kluczykiem w stacyjce, rozrusznik kręci się i kręci, ale silnik wciąż nie zaskakuje. Jakiś mężczyzna otwiera drzwi od strony matki, a ona krzyczy na niego, nie, raczej wrzeszczy na całe gardło: podpalenie samochodu i otwieranie drzwi siłą to chamstwo, a ona żąda rozmowy z kimś, kto tu dowodzi.

Nie widzę, co tam się dalej dzieje, ponieważ tato sięga do tyłu i odpina mi pas bezpieczeństwa, po czym przeciąga mnie siłą niczym szmacianą lalkę pomiędzy przednie siedzenia. Robi to szybko i brutalnie. Czuję, jak boleśnie ocieram się o krawędzie foteli. Przyciska mnie do siebie tak, jakby mocno mnie przytulał, i wyskakuje przez drzwi pasażera, przez które przed chwilą wysiadła mama. Drzwi od jego strony przez cały czas się palą.

Spada na niego grad ciosów: mężczyźni walą pałkami i kijami. Mimo że mnie osłania, siła tych uderzeń wstrząsa również mną, a trzy lub cztery lądują bezpośrednio na moich nogach wystających spod ramienia taty. Krzyczałabym z bólu, gdybym mogła, ale ojciec przyciska mnie do siebie tak mocno, że nie jestem w stanie zaczerpnąć powietrza.

Biegnie, aż znajdziemy się oboje w bezpiecznej odległości od tłumu. Moje nogi dyndają mu pod ramieniem. W pewnym momencie odwraca się jednak i biegnie z powrotem. Strzela z pistoletu tak głośno, jakby pół metra od mojej głowy uderzył piorun, aż na chwilę tracę słuch. Strzela znowu, a potem jeszcze raz i jeszcze raz. Widzę wszystko coraz bardziej rozmazane, a potem już nic nie widzę, bo tracę przytomność.

Czternaście ran od noża w klatce piersiowej i szyi – to oficjalna przyczyna śmierci mojej matki. Tak brzmi raport z autopsji, który zacytował mi ojciec, kiedy byłam już dość duża, żeby go zapytać, dlaczego mama nie żyje. Miałam wtedy dziewięć lat, może dziesięć. Oczywiście oszczędził mi niektórych szczegółów, na przykład tego, co z nią robili między wyciągnięciem z samochodu a zadźganiem. Tato powiedział, że wyjaśni mi to, gdy będę starsza. Jednak nigdy już go o to nie zapytałam, a on nie poruszał tego tematu sam z siebie. Prawdopodobnie tak było łatwiej nam obojgu – jemu, ponieważ nie musiał tego opowiadać, a mnie, bo nie musiałam tego słuchać.

Tymczasem dojeżdżam już do Queensu. Pociąg wystrzeliwuje z tunelu na otwartą przestrzeń, a potem gwałtownie skręca. Koła wyją przy tym jak stado demonów, ledwie mogę usłyszeć własne myśli. Zaciskam dłoń na poręczy, żeby nie upaść, gdy siła odśrodkowa przechyla moje ciało. Pociąg tymczasem zwalnia, koła zatrzymują się na mokrych szynach, a wtedy hamulce piszczą. Podjeżdżamy na przystanek Queensboro Plaza, otoczony przez szare biurowce, nowe apartamentowce i jasno oświetlone sklepy. W ich witrynach reklamuje się loterię, papierosy i piwo.

Zarzucam plecak na ramię. Szybkim krokiem wychodzę na peron, zostawiając wspomnienia za sobą. Biegnę po schodach, po dwa stopnie naraz, potem po trzy, tak jakbym się z kimś ścigała. Docieram na dół, przeciskam się między starszymi ludźmi, którym się wcale nie śpieszy, i przechodzę przez kołowrotek przy wyjściu. Faceci na chodniku przed sklepami gwiżdżą na mój widok i posyłają mi niewybredne okrzyki. Uwielbiają to – mundurek i nogi siedemnastolatki rozpalają ich wyobraźnię.

Zaczynam biec. Biegnę przez ulicę, a żółte taksówki zatrzymują się z piskiem opon. Kierowcy reagują wściekłym trąbieniem, a ja mknę dopóki płuca nie zaczną mnie palić, a deszcz i pot nie przemoczą mnie na wylot. Biegnę, aż ślepy gniew wypali mój umysł do czysta i pozbawi mnie nadziei. Tego popołudnia, wśród lśniących neonów i gwiazd, po raz pierwszy otworzyłam serce i dopuściłam do siebie tkliwą nieczułość świata.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

2 Albert Camus, Obcy, Warszawa 1958, przeł. Maria Zenowicz.

3 Ibid.

Okrucieństwo

Подняться наверх