Читать книгу Gösta Berling - Selma Lagerlöf - Страница 5
PROBOSZCZ.
ОглавлениеNareszcie zjawił się proboszcz na kazalnicy. Ludzie zebrani w kościele podnieśli głowy. Więc to on rzeczywiście — a zatem nie przepadnie tej niedzieli kazanie, jak ostatniej i tylu innych niedziel.
Proboszcz był młody, wysokiego wzrostu, smukły i niezwykle piękny. W hełmie, z mieczem przypasanym do boku, odziany w pancerz stanowiłby najlepszy model posągu, któremu możnaby nadać imię najpiękniejszego z Greków.
Proboszcz posiadał głębokie oczy poety, a stanowczy, owalny podbródek wodza. Wszystko w nim było piękne, pełne wyrazu, tchnące genialnością i wyższem duchowem życiem.
Zgromadzeni uczuli się dziwnie onieśmieleni, gdy go takim ujrzeli. Przywykli bowiem widywać go wychodzącego chwiejnym krokiem z szynku w towarzystwie wesołych kompanów, jak pułkownik Beerenkreuz z długiemi wąsami i kapitan Berg o zdumiewającej sile fizycznej.
Oddawał się on do tego stopnia pijaństwu, że kilka tygodni z rzędu nie mógł pełnić swoich obowiązków, a parafia zmuszona była wnieść na niego zażalenie, najpierw do bezpośredniej władzy, a później do biskupa i kapituły. Obecnie zjechał biskup dla zbadania sprawy. Siedział właśnie na chórze, a złoty krzyż błyszczał mu na piersiach. Kaznodzieje z Kulsstadu i okolicznych miejscowości otoczyli go kołem.
Nie ulegało wątpliwości, że zachowanie się proboszcza przekroczyło dozwolone granice. W owych czasach — rzecz dzieje się na początku minionego stulecia — nie brano tak bardzo za złe ludziom, że sobie czasem podpili; ten człowiek jednak zaniedbywał swoje obowiązki wskutek pijaństwa i właśnie miał stracić posadę.
Stał na kazalnicy i czekał na prześpiewanie ostatniego wiersza psalmu. W tej chwili uświadomił sobie, że w całym kościele, na wszystkich ławkach siedzą sami jego wrogowie. Obywatelstwo na górze, wieśniacy na dole, śpiewacy na chórze — wszyscy są mu nieprzyjaciółmi. Wróg grał na organach i wróg dął w miechy. Wszyscy nienawidzili go, od malutkich dzieci począwszy, które na rękach przynoszono do kościoła, aż do zakrystana, sztywnego, wyprostowanego żołnierza, który był w bitwie pod Lipskiem.
Proboszcz miał ochotę rzucić się im do kolan i błagać o litość.
Wnet jednak owładnął nim głuchy gniew. Przypomina sobie doskonale, jakim był, gdy przed rokiem po raz pierwszy wstąpił na kazalnicę. Wtedy nie było na nim żadnej skazy, a oto dziś stoi wobec człowieka w złotym łańcuchu na piersiach, który go ma sądzić.
I kiedy usta jego wymawiały słowa modlitwy, na twarz występowała mu jedna fala krwi za drugą — był to gniew.
Rzeczywiście upijał się — ale kto ma prawo zarzut mu czynić z tego? Czy widział kto plebanię, na której mu żyć kazano? Las świerkowy, czarny, posępny zasłaniał mu światło. Wilgoć sączyła się z powały po śpleśniałych ścianach. Czyż nie potrzebował wódki dla dodania sobie otuchy, kiedy deszcz lub zamieć śnieżna wciskała mu się do wnętrza przez wybite szyby okien, a źle uprawiony, zaniedbany grunt nie chciał dawać dostatecznej ilości chleba na zaspokojenie głodu?
Jego zdaniem, był on właśnie takim proboszczem, na jakiego zasługiwali. Przecież oni wszyscy piją. Dlaczegożby on jedynie miał sobie zadawać jakiś przymus? Mąż, który żonę pochowa, upije się na stypie; ojciec, który dziecko ochrzci, upije się po ceremonii. Parafianie, wracając z kościoła, piją po drodze tak, że przeważna ich część pijana jest, zanim stanie w domu. Dla nich wystarczy proboszcz-pijak.
Nauczył się on oceniać wódkę, gdy w urzędowych swoich sprawach, w lekkim płaszczu milami jechał przez zamarznięte jeziora, gdzie schodzą się wiatry ze wszystkich stron świata — lub gdy płynął otwartą łodzią w czasie burzy i ulewnego deszczu lub zawieruchy śnieżnej, kiedy musiał wysiadać z sań, aby koniowi łopatą odgarnąć drogę między wysokiemi jak kamienice wałami śnieżnemi, lub gdy musiał brodzić po błotnistych drogach leśnych.
Dni posępne, ciężkie wloką się jeden za drugim. Chłop i szlachcic na równi przykuci do ziemi — wieczorem otrząsali się ze smutku, pokrzepieni wódką.
Humory im się naprawiały, serce się rozgrzewało, życie wydawało się jasnem, brzmiały śpiewy, rozchodził się zapach róż. Wtedy izba szynkowna zdała mu się być różanym gajem z pod południowego nieba. Winne grona i oliwki zwisały mu nad głową, posągi marmurem błyszczały poprzez ciemną gęstwinę liścia, filozofowie i poeci przechadzali się pod palmami i platanami.
Tak, on, proboszcz stojący na kazalnicy, wie dobrze, iż życie w tej stronie kraju jest nie do zniesienia; wszyscy słuchacze jego wiedzą to samo — a jednak chcą go potępić.
Chcą mu odebrać suknię duchowną, ponieważ pijany przekroczył progi domu Bożego. Ha! — Ach, wszyscy oni... śmieliżby utrzymywać, że mają inne bóstwo, prócz wódki?
Skończył właśnie modlitwę wstępną i pochylił się, aby zmówić Ojcze nasz.
Cicho było, jak makiem siał, podczas modlitwy. Nagle chwycił proboszcz silną dłonią za wstążki, któremi związana była sutanna. Zdało mu się, jakoby cała parafia z biskupem na czele skradała się po stopniach kazalnicy, aby zerwać sutannę. Klęczał, nie odwracając głowy, ale czuł, jak szarpał za wstążki, a widział ich wszystkich tak wyraźnie: opatów, proboszczów, kuratorów, zakrystyana i całą parafię w długim szeregu ciągnących z całych sił, aby mu zerwać sutannę. Wtem żywo stanęło mu przed oczyma, jak wszyscy ci, którzy obecnie z takim zapałem ciągną jeden po drugim, pospadają ze schodów, gdy sutanna się zerwie i wszyscy ci, którzy na dole stojąc, szarpać nie mogli, lecz siebie wzajemnie za poły ciągnęli — wszyscy się poprzewracają.
Widział to tak wyraźnie, że omal nie roześmiał się w głos, klęcząc i modląc się, a jednocześnie zimny pot wystąpił mu na skronie. Ależ to okropne!
Przez wódkę ma stać się wyrzutkiem! proboszczem złożonym z urzędu — czyż na świecie może być coś haniebniejszego?
Raczej nędzarzem być, żebrzącym po gościńcu, pijanym w rowie leżeć, w łachmanach chodzić, wśród włóczęgów żyć!
Modlitwa się skończyła — miał wygłosić kazanie. Wtem przemknęła mu przez głowę jakaś myśl i słowa zamarły mu na ustach. Uświadomił sobie, że dziś poraz ostatni głosić ma cześć i chwałę Boga.
Poraz ostatni! — myśl ta głęboko wzruszyła proboszcza. Zapomniał o wódce i biskupie. Musi skorzystać ze sposobności i sławić chwałę Pana.
Zdało mu się, jakby posadzka kościoła zapadła się głęboko w przepaść, jakgdyby dach usunięto, że patrzeć mógł prosto w niebo. Stał sam, zupełnie sam na kazalnicy, a duch jego nabył skrzydeł i uniósł go w otwarte niebo, głos jego brzmiał silnie, potężnie.
Natchnienie spłynęło na niego. Nie zajrzał w rozłożone przed sobą kazanie; myśli biegły ku niemu, jak rój oswojonych gołębi. Miał wrażenie, jakby to mówił ktoś inny, a jednocześnie czuł, że nikt nie może przewyższyć go blaskiem i wspaniałością, gdy w tej chwili stoi na kazalnicy i głosi chwałę Pana.
Póki ognisty język natchnienia płonął nad nim, mówił, a gdy zgasł i dach opadł na kościół, a podłoga z głębokiej przepaści podniosła się w górę, ukląkł i zaczął się modlić, gdyż pojął, że była to najpiękniejsza chwila w jego życiu... ale przeszła.
Po nabożeństwie miało się odbyć posiedzenie i śledztwo. Biskup zapytał zgromadzonych, czy parafia ma co do zarzucenia swojemu proboszczowi?
Ten ostatni nie był obecnie hardy i gniewny, jak przed kazaniem. Wstyd go ogarnął i spuścił głowę. Ach! — wytoczą się wszystkie pożałowania godne historye z wódką!
Ale nie wytoczono żadnej. Naokół wielkiego stołu zaległa cisza.
Proboszcz spojrzał najpierw na zakrystyana, siedzącego naprzeciw niego — milczał; potem na kuratorów, na chłopów i właścicieli huty żelaznej — wszyscy milczeli. Usta mocno zacisnęli i niemal zmieszani spuścili na stół oczy.
— Czekają, żeby ktoś zaczął — pomyślał proboszcz.
Wtem jeden z kuratorów odchrząknął:
— Sądzę, że mamy dobrego proboszcza — odezwał się.
— Ksiądz biskup przecież sam słyszał, jakie miewa kazania — wtórował mu zakrystyan.
Biskup napomknął coś o częstem zaniedbywaniu kazań.
— Proboszcz przecież równie dobrze może czasem chorować, jak inni ludzie — zauważył chłop jakiś.
Biskup wtrącił, że w parafii gorszą się ludzie sposobem życia proboszcza.
Wtedy jak jeden mąż stanęli wszyscy w jego obronie. At, gdyby tylko zawsze takie kazania miewał, jak dziś, nie daliby go nawet za samego księdza biskupa.
Nie było więc ani skargi, ani sądu.
Proboszcz czuł, jak serce mu rośnie, jak lekko krąży mu krew w żyłach. A więc nie przebywa wśród nieprzyjaciół, zjednał ich sobie, kiedy się tego najmniej spodziewał — więc pozostanie przy swoim urzędzie.
Po posiedzeniu zostali na plebanii na obiedzie: biskup, opaci, proboszcze i poważniejsi z pośród parafian. Żona proboszcza z sąsiedztwa podjęła się roli gospodyni, gdyż młody proboszcz był kawalerem. Urządziła wszystko możliwie najlepiej i poraz pierwszy przekonał się proboszcz, że na tej plebanii wcale nie jest tak strasznie. Długi stół umieszczono pod jodłami i nakryto świeżutkim, białym obrusem, naczyniem porcelanowem, niebieskiem z białem, szkłem i kunsztownie złożonemi serwetkami. Dwie brzozy wsadzono u wejścia, ziemię pokryto gałązkami jałowca, z pod dachu spuszczono festony; we wszystkich pokojach poustawiano kwiaty, przykry zapach znikł, a zielone szyby okien błyszczały wesoło w słońcu.
Proboszcz był niezmiernie zadowolony i poprzysiągł sobie nie pić nigdy.
Przy stole widać było same wesołe twarze. Ci, którzy okazali się wspaniałomyślni i przebaczyli, radzi byli z siebie, proboszcze zaś i opaci, zadowoleni byli, że szczęśliwie uniknęło się skandalu.
Dobry biskup, wychylając kielich, podniósł go w górę i przemówił: że dążył tu z ciężkiem sercem, gdyż dochodziły go smutne wieści. Wyruszył, sądząc, że zastanie Szawła, a oto z Szawła tymczasem zrobił się już Paweł, który będzie odtąd pracował bardziej od innych. Spokojny mąż mówił o tym drogocennym darze wymowy, który posiada brat ich młodszy. Lecz upominał go, aby nie pysznił się nim, a wytężył wszystkie swoje siły, pomnąc jak wielka odpowiedzialność na nim ciąży.
Na tym obiedzie nie był proboszcz pijany, lecz mimo wszystko podochocony. Wielkie, niespodziewane szczęście oszołomiło go. Niebo zlało na niego natchnienie, a ludzie obdarzali go miłością. Krew pulsowała mu jeszcze gwałtownie w żyłach, gdy wieczorem opuścili go już goście. Długo w noc siedział jeszcze w swoim pokoju, a świeże, nocne powietrze płynęło przez otwarte okno, uśmierzając gorączkowy, radosny niepokój, który mu zasnąć nie pozwalał.
Wtem usłyszał głos jakiś: — Nie śpisz, proboszczu?
Po murawie zbliżał się jakiś mężczyzna. Proboszcz wyjrzał i poznał kapitana Chrystyana Berga, jednego z kompanów do pijatyki. Kapitan był to włóczęga bez domu i rodziny, olbrzym z postaci i siły fizycznej, ogromny jak góra, a milczący jak duch górski.
— Naturalnie, że nie śpię, kapitanie — odezwał się proboszcz. — Czy sądzisz, że tej nocy można spać?
A teraz posłuchajcie, co mu kapitan Chrystyan opowiedział. Olbrzym domyślał się czegoś, zrozumiał, że proboszcz odtąd nie będzie miał odwagi pić. — Gotów odtąd nie mieć spokoju od tych świętoszków; byli raz i każdej chwili mogą się znów zjawić, aby mu zdjąć sutannę, jeżeli popadnie w dawne grzechy.
Więc on, kapitan Chrystyan, w swoją wziął go w opiekę. Tak urządził, że już żaden proboszcz nie opat, ani żaden biskup tu nie zjadą. Na przyszłość będzie sobie proboszcz mógł pić z kompanami nawet na samej plebanii, gdyż dokonał bohaterskiego czynu.
Kiedy biskup i trzej inni księża wsiedli do zamkniętej karety i zatrzaśnięto za nimi drzwiczki, wsiadł kapitan na kozioł i woził ich dwie mile wśród jasnej, letniej nocy. A pokazał im, co to znaczy jazda. Konie popędzał, że szły galopem. To była dla nich kara, że nie pozwolili uczciwemu człowiekowi podochocić sobie nieco.
Myślicie, że trzymał się gościńca, że nie śmiał ich wytrząść należycie? Bynajmniej, jechał przez rowy i ścierniska, w pełnym galopie spuszczał się z góry, potem zajechał w jezioro tak, że woda obryzgała koła; wiózł ich ponad górskiemi przepaściami, gdzie konie ostrożnie przebierać musiały nogami, a ślizgały się raz wraz. Przez cały ten czas siedzieli księża bladzi śmiertelnie, mrucząc swoje modlitwy. Gorszej jazdy w życiu nie zaznali.
Można sobie wyobrazić, jak wyglądali, stanąwszy w zajeździe — żywi, lecz dygocący, jak kulki grochu w skórzanym worku.
— Co to ma znaczyć, kapitanie Chrystyanie? — zapytał biskup, gdy mu otworzył drzwiczki powozu.
— To znaczy, żeby się ksiądz biskup dobrze namyślił, zanim drugi raz zjedzie na inspekcyę do Gösty Berlinga — powiedział kapitan Chrystyan, a zdanie to naprzód sobie ułożył i nauczył się go na pamięć, aby się nie pomylić.
— A więc pozdrów Göstę Berlinga i powiedz mu, że do niego nie zjadę nigdy więcej ani ja, ani żaden inny biskup.
Ten swój bohaterski czyn opowiedział kapitan proboszczowi, stojącemu w otwartem oknie w jasną noc letnią. Kapitan właśnie odstawił konie do oberży i ze swoją nowiną podążył na plebanię.
— Teraz możesz być spokojny, kochany bracie — zakończył.
A, kapitanie Chrystyanie, prawda, że księża wybladli siedzieli w powozie, ale chyba jeszcze bledsze miał oblicze proboszcz, gdy wpatrywał się w jasną noc letnią. Ach, kapitanie Chrystyanie!
Proboszcz podniósł rękę w górę, jak gdyby zamierzał olbrzymowi wyciąć silny policzek w tę grubą, głupią twarz — ale się rozmyślił. Zatrzasnął okno i stanął na środku pokoju, zaciśniętą pięść wznosząc groźnie ku niebu.
On, nad którym unosiło się natchnienie, on który głosił chwałę Boga, on stał teraz, pewny, że Pan Bóg zakpił sobie z niego.
Czyż biskup nie pomyśli, że on nasłał kapitana? Czyż nie będzie przekonany, że przez cały dzień udawał i kłamał? Teraz dopiero zabierze się do niego i złoży go z urzędu.
Za nadejściem rana znikł gdzieś proboszcz. Nie chciał pozostać i bronić się, bo i po co? Bóg zadrwił sobie z niego. Bóg nie chciał mu dopomódz. Oddalą go napewno. Bóg tak chciał. A więc lepiej, że sobie pójdzie odrazu.
Zdarzyło się to w Szwecyi, w dwudziestym roku minionego stulecia, w odległej parafii zachodniego Wermlandu.
Było to pierwsze nieszczęście, które spotkało Göstę Berlinga, a nie pozostało ostatniem.
Albowiem dla koni, nieznoszących ostrogi ni bata, życie nie jest łatwe. Za każdym bólem, którego doznają, schodzą na manowce, idąc na oślep w ziejące przepaści. Skoro tylko droga okaże się kamienistą, a jazda trudną, znają tylko jeden sposób: przewrócić wóz i puścić się szalonym galopem.