Читать книгу Uniwersum Metro 2035 - Siergiej Niedorub - Страница 6

ROZDZIAŁ 2

Оглавление

Wróg wewnętrzny

Sylwetka na wierzchołku przechylonej iglicy nie przyciągała uwagi. Drapieżny zaostrzony dziób podkreślał profil głowy, zdawałoby się zrośniętej z ciałem zastygłego skrzydlatego potwora. Ale to była tylko iluzja – stwór mógł się poruszać swobodnie, jak też zamierać w bezruchu. Inni w tym świecie nie przeżywali.

Ogromne wypukłe oko szeroko się otworzyło, drapieżnik skierował wzrok na pokryte rudą roślinnością budynki. Dla kogoś mogły to być ruiny martwego miasta. Dla niemal niewidocznego w ciemności pterodaktyla było to naturalne środowisko. Od urodzenia nie znał innego krajobrazu, nigdy nie wdychał innego powietrza. I nie mógł sobie wyobrazić, że zaledwie kilka pokoleń wcześniej – rzecz jasna licząc dla jego gatunku – ten świat był kolorowy i słoneczny. A tego, że pterodaktyle w tamtych czasach nie istniały, nie mogła mu podpowiedzieć pamięć genetyczna, ponieważ zwyczajnie jej nie było. Natomiast własna pamięć siedzącego na dachu stwora pracowała pełną parą, gromadząc bezcenne informacje o tym, jak przetrwać. Przyjdzie czas, kiedy jego potomkowie dumnie rozprostują skrzydła, poszybują po niebie nad nierównym terenem, bez lęku wypatrując drepczących na powierzchni kawałków białka, które ośmieliły się wypełznąć ze swoich kryjówek. Ale na razie pterodaktyl nie wybiegał tak daleko w przyszłość. Miał zadania do wykonania i zamierzał uwolnić będący wciąż w zarodku nowy świat od resztek nuklearnej skorupy.

Miasto zdawało się puste i pozbawione życia. To błędne myślenie dla wielu skończyło się tragicznie. Kijów oddychał i rozwijał się. Pozorna cisza kryła nieprzerwaną walkę o przetrwanie, w której uczestniczyło wiele stron. Jedni próbowali wywalczyć sobie miejsce pod słońcem, inni – w ciemnościach. Byli i tacy, co skryli się pod ziemią. I czasem wychodzili na powierzchnię spalonej planety. Pterodaktyl wiedział o tym i cierpliwie czekał. Z wysokości iglicy widział wiele wyjść na powierzchnię, z których korzystały podziemne istoty. Jeszcze ani razu nie udało mu się pochwycić tej dziwnej ofiary broniącej się przed nim przy pomocy niepojętej broni, niemającej zapachu, pokrytej nierównym pancerzem. Pterodaktylowi udało się kiedyś strącić kawałek pancerza z górnej części jednego ze stworów. Ten natychmiast umieścił brakujący fragment na miejscu, a jego pobratymcy odpędzili napastnika dziwnymi kłującymi pikami, które do tego pluły czymś bardzo gorącym. Rany nie były śmiertelne, ale bolesne i długo się goiły.

Stworzenia te nie były łatwą zdobyczą, ale i nie stanowiły zagrożenia. Kryły się tylko po norach i od czasu do czasu znosiły na dół różne bezsensowne przedmioty. Pterodaktyl mgliście wyczuwał, że podziemne istoty nie wpisują się w naturalny obraz świata. Były zbyt powolne, nigdy nie chodziły same. Natura jeszcze nie zdążyła rozdzielić postnuklearnej materii ożywionej według zasady „zabij albo giń”, ofiara w rzeczywistości mogła się więc okazać groźniejsza niż drapieżnik, który odważył się spróbować, jak ona smakuje. Dlatego siedzący na dachu pterodaktyl nie postrzegał podziemnych istot jako zdobyczy. A jeśli nawet, to i tak nie byłyby warte wielogodzinnego oczekiwania. Po prostu pterodaktyl całkiem niedawno zyskał to, co należało za wszelką cenę chronić, i dlatego po raz pierwszy w życiu się denerwował. Miał obowiązek dowiedzieć się więcej o podziemnym zagrożeniu. Inaczej tamci mogli do niego dotrzeć ze swoją dziwną bronią. A tego, że podziemne istoty potrafiły gramolić się na górę i schodzić z powrotem, pterodaktyl dowiedział się już dawno.

Słońce wyszło zza horyzontu, na próżno starając się przebić przez gęstą zasłonę sinych chmur. Czasem promieniom udawało się rozerwać obłoki, żeby na chwilę oświetlić ponure kontury ruin, sprawić, że brunatne liany kurczyły się i wpełzały między gruzy. Ale nie dziś. Tego dnia pomarańczowej gwieździe było sądzone pozostać bladą plamą na bezkresie nieba pokonanego przez mętną burzową zasłonę. Zdawało się, że Ziemia próbuje skryć się przed osądzającym okiem matki niczym utalentowane dziecko, które nie spełniło nadziei. Chmury zapowiadały deszcz. To znaczyło, że jeśli podziemne istoty nie wyjdą teraz, to będzie trzeba długo na nie czekać. Pterodaktyl był cierpliwy.

Nowo narodzonemu światu wyraźnie brakowało kronikarza. Jego historia nie zakończyła się, jak przypuszczali mieszkańcy podziemi, ale przechodził kolejny doniosły etap kształtowania się nowego życia, przy którym bladły wszystkie wcześniejsze wydarzenia ery rozkwitu panującej kiedyś w nim rasy. Rasy, której resztki skryły się w kamiennych kiszkach, przestraszywszy się skutków własnych zabaw. Ostatecznie nie dali sobie czasu, żeby dorosnąć, Skrzydlaty drapieżnik nigdy by się do czegoś takiego nie zniżył. Gdyby tylko wiedział, z jakich powodów wymarła prawie cała ludność planety, bardzo by się zdziwił. W każdym razie on sam zamierzał naprawić to niedopatrzenie i odesłać ocalałe podziemne istoty do ich martwych pobratymców.

Ta chwila nadeszła. Pterodaktyl się doczekał.

W oddali, nieco na prawo od masywnego gmachu, dał się zauważyć ruch. Drapieżnik zmienił pozycję, mocniej chwytając się pazurami zimnego, przerdzewiałego metalu iglicy. Błoniaste skrzydła lekko zatrzepotały.

Na powierzchnię, w odległości kilku niespiesznych machnięć skrzydłami, wyszły dwunogie stwory. Dzisiaj były odrobinę innego koloru niż zwykle i poruszały się bardziej niezdarnie. To pierwsze zaniepokoiło pterodaktyla, drugie ucieszyło. Nie zamierzał już zwlekać.

Otwierając dziób i wydając cichy skrzek, pterodaktyl oderwał się od iglicy i wzleciał naprzeciw podmuchom lodowatego wiatru.

***

Piątka stalkerów, której przewodził Kondor, pamiętała lepsze czasy. Kondor wspominał to za każdym razem, kiedy wychodził na powierzchnię na wpół martwego miasta. I coraz częściej zadawał sobie pytanie o to, co ma uważać za lepsze czasy. Minęły już czy wciąż są przed nimi?

Kiedyś stalkerów było więcej, ale wiedzieli o mieście dużo mniej niż teraz. Z każdym wyjściem na powierzchnię grupa zdobywców – a raczej jedna z grup – miała odrobinę więcej wiary w przyszłość, więcej pewności siebie, więcej wyposażenia. A przy tym wszystkim – znacznie mniej wiedzy o tym, co jest tam, we mgle – nowe życie czy nowa śmierć.

Teraz Kondor rozumiał: wiara w siebie, entuzjazm, optymizm – wszystko to musiało stalkerom zastąpić brak doświadczenia, niezbędnego do przeżycia. Kiedy przebijasz się z automatem na ramieniu przez strefę skażenia radioaktywnego, to prowadzić cię może tylko pewność, że znajdzie się sposób, by przejść ten odcinek do końca, nie udławiwszy się własnymi płucami – ani teraz, ani następnego dnia. Żaden ze stalkerów Krzyża nie upadał w tamtych czasach na duchu, nie odnosił poważnych ran, ale trwało to, dopóki podziemnych zasobów sprzętu do wypadów na powierzchnię było więcej niż ludzi chcących ich używać.

Gdy tylko zaczął się deficyt, sytuacja bardzo się zmieniła. Jakby poddając się jakimś ukrytym prawom przyrody, liczba stalkerów zaczęła maleć. Przeważnie z powodu chorób i nieszczęśliwych wypadków, które niekoniecznie zdarzały się na powierzchni.

Wbrew oczekiwaniom jako pierwsze nie skończyły się filtry do masek przeciwgazowych, naboje ani lekarstwa. Jako pierwsze skończyły się buty. Powierzchnię skażonego Kijowa tworzyła zadziwiająca w swym chaosie mieszanka odłamków asfaltu, grząskiej gleby, popękanej gliny, ukrytych kałuż, kawałków metalu i szkła, wybielonych kości i czaszek, żwiru, kamieni, prętów zbrojeniowych i tak dalej. Żadne obuwie długo w takich warunkach nie wytrzymywało.

To właśnie buty stały się przyczyną śmierci pierwszego stalkera. Kondor próbował przypomnieć sobie jego pseudonim, ale mu się nie udało. W tamtych czasach wielu nie miało żadnej ksywy. Kondor pamiętał za to, że chłopak miał dwadzieścia trzy lata, a na nogach prawdziwe firmowe Adidasy, nie jakieś tam chińskie podróbki. Przypomniawszy to sobie, Kondor zmarszczył czoło: a tych firmowych Adidasów to nie robili przypadkiem w Chinach?

Słowem, gość miał pantofle prima sort: z solidną podeszwą, mocnymi sznurowadłami, przed wojną uważane pewnie za obowiązkowy atrybut każdego młodego człowieka z miasta. Sklepy, w których sprzedawano takie rzeczy, zostały starte w nuklearny pył jeszcze przed narodzinami młodego stalkera, tak więc zdobył je już w metrze. I tamtego fatalnego dnia nastąpił na przerdzewiałą ramę pozostałą po niemieckiej terenówce. Przeciął sobie stopę, natychmiast odskoczył z przestrachem w bok, skakał chwilę na zdrowej nodze, ściskając podeszwę gołymi rękami. Kondor wciąż pamiętał strużkę krwi między jego palcami. Chłopak poślizgnął się, upadł i nadział skronią na drugi koniec tej samej ramy. Na amen.

Kondor nie był pierwszym, który do niego przyskoczył. Jednak umarłemu nie można już było pomóc. Być może należało udawać albo przekonać swoje sumienie, że nie jest jeszcze za późno, by odnieść faceta do Śluzy, gdzie może uda się go uratować.

Ale Kondor nie zrobił niczego: odwrócił się tylko plecami do miejsca zdarzenia i prowadził obserwację, błyskawicznie zdając sobie sprawę, że jeśli stalkerów śledzili jacyś wrogowie, to zaatakują właśnie teraz, kiedy uwaga grupy jest przykuta do bezwładnie leżącego ciała.

To był pierwszy dzień, kiedy Kondor poczuł, że ludziom w metrze brakuje czegoś bardzo ważnego. Długo nie umiał sformułować, czego konkretnie, chociaż ta myśl nie dawała mu spać po nocach.

Po kilku tygodniach, kiedy liczba stalkerów zmniejszyła się co najmniej o jedną trzecią, zrozumiał, czego im brak: własnego, samodzielnie zdobytego doświadczenia, które przywiodłoby ich do prostej prawdy, że przeszłość trzeba zostawić za sobą i liczyć tylko na siebie. Żyć tak, jakby twoje pokolenie było pierwszym w nowej historii. I to dotyczyło nie tylko jego, Kondora, ale wszystkich mieszkańców Krzyża, a także tych, którzy umieli przeżyć na zewnątrz. Rzecz w tym, że ludzie, którzy już nie pierwszy rok żyli w metrze, w swoich marzeniach i dążeniach kierowali się doświadczeniem poprzedników żyjących przed Katastrofą. Widzieli swoją przyszłość wyłącznie jako jedną z wersji przeszłości. Całe ich życie było nastawione na to, żeby odzyskać to, co wcześniej utracili. Uważali, że aby pojąć zagrożenia i szanse nadchodzących dni, trzeba spojrzeć w stare dobre czasy i szukać tam analogii. W samej przyszłości zaś jako takiej nikt nie szukał natchnienia. Wszyscy wierzyli, że jutrzejszy poranek będzie swego rodzaju kopią minionego. Ludzie oduczyli się przyswajać ideę czegoś nowego. Pewnie kiedyś bali się to robić, a potem zapomnieli.

Kondor uważał, że na tym właśnie polegał błąd wszystkich ocalałych: nie mieli pomysłu na to, co robić z tym nowym życiem, odbierali je jako epilog czegoś przebrzmiałego i ich misją było ponowne uruchomienie tego, co zgasło, chcieli wlać paliwo do silnika, który odmówił posłuszeństwa.

Stalkerzy popełniali ten sam błąd.

Wychodząc na powierzchnię, zaczynali postrzegać miasto właśnie jako miasto, ponury cień czegoś, co już przeminęło. Muszą nauczyć się patrzeć na otaczający ich świat świeżym okiem nowo narodzonego, dla którego przeszłość nie istnieje. Po tym, jak z grubsza sformułował tę myśl w swojej głowie, Kondor zdał sobie sprawę, że to właśnie on jako pierwszy musi się nauczyć poznawać świat od zera. Od tego momentu przestał wychodzić do skażonego Kijowa i zaczął przemierzać miasto, w którym powojenne realia były normą.

Potem w cudowny sposób zaczął widzieć odbicie swojej teorii w umysłach towarzyszy. Pierwszym z nich był Kruk. Wtedy zarówno on, jak i Kondor nazywali się inaczej. Ale w tamtym czasie pierwsze pseudonimy znaczyły niewiele. Powstawały przypadkiem przed każdym kolejnym wypadem na powierzchnię. Spośród ocalałych wówczas stalkerów Kruk okazał się jedynym, który też był wtedy z Kondorem przy śmierci chłopaka w adidasach. W ogóle nie komentował tego wypadku.

Kruk był małomówny, niepozorny, znakomicie pracował rękami i starał się nie dzielić swoją opinią na żaden temat, pozostając niewiadomą nawet dla swoich towarzyszy. Z czasem nieco się rozluźnił, jednak okresy zamknięcia w sobie nigdy nie przestały się pojawiać. Najważniejsze, że wciąż był niezawodny i doprowadzał do końca każdą poruczoną mu sprawę. Kondor nigdy nie pytał Kruka o wiek, ale przypuszczał, że w momencie Katastrofy miał co najmniej dwanaście lat. Jest to wiek, w którym zaczynają się kształtować jakieś zaczątki idei i marzeń. Jakiekolwiek były, Kruk realizował je w metrze, stając się stalkerem.

A zostać stalkerem nie było łatwo. Nie wystarczyło po prostu tęsknić za dawnymi czasami lub cierpieć na klaustrofobię. Wśród pierwszych stalkerów Krzyża można było spotkać najróżniejszych ludzi: jedni mieli mentalność odkrywców nowych lądów, inni zaś sposób myślenia zwykłego dozorcy, który uważał za swój obowiązek choćby symbolicznie posprzątać na powierzchni. Kondor wciąż nie mógł odgadnąć, do której grupy należał Kruk, ale był pewien, że gdyby nie Katastrofa, to dożyłby swoich dni w więzieniu. Dało się w nim wyczuć coś buntowniczego, jakiś doprowadzony do absurdu sceptycyzm.

Wróbel wydawał się przeciwieństwem Kruka. Był młodszy, aktywniejszy, zwracał dużą uwagę na swoją formę fizyczną. Niewysoki chłopak, mało spał, mało jadł, nie miał praktycznie żadnych nałogów i idealnie pasowała do niego ksywka Wróbel. Początkowo, podobnie jak pozostali stalkerzy, nie miał stałego pseudonimu, ale skojarzenie z małym ptaszkiem samo się narzucało. Kondor długo nie mógł pojąć, jak temu żywemu chłopakowi udało się zaprzyjaźnić z Krukiem. U obu wyszła na jaw ta sama cecha charakteru: w nieznanym towarzystwie woleli milczeć, choć z różnych powodów. W wielu kwestiach Kruk nie miał nic do powiedzenia, natomiast Wróbel zawsze miał swoje zdanie na każdy temat, ale wstydził się je wypowiadać.

Przeciwieństwem ich obu był Bocian. Wyjątkowy gaduła, niezmienny siewca optymizmu. W odróżnieniu od wszelkich dętych wesołków, którzy uśmiechem próbują skrywać depresję, Bocian, co banalne, nigdy nie był podatny na chandrę. Jakimś niepojętym sposobem posiadał zdolność radzenia sobie z mnóstwem problemów, po prostu mówił o nich na głos. Jeśli Bocian opisywał zadanie własnymi słowami, ze swoją niepowtarzalną intonacją, to dobierał takie sformułowania, że problem wydawał się niewartą uwagi drobnostką. Chociaż Bocian jak wszyscy pozostali urodził się przed Katastrofą, to zupełnie jej nie pamiętał, tam samo jak dawnego życia. A jednak w jego podświadomości najwidoczniej pozostały jakieś wspomnienia, bo Bocian bardzo różnił się od ludzi urodzonych w metrze.

Jednym z dziwnych zwyczajów Bociana było na przykład noszenie przy pasie rozładowanego rewolweru z jaskrawo żółtą rękojeścią. Kiedy Kondor nie wytrzymał i zapytał, po co to robi, Bocian odparł, że jeśli będzie miał potrzebę do kogoś strzelać, to najpierw jedną ręką wyciągnie broń, drugą – naboje, załaduje rewolwer, przygotuje go i dopiero potem sprawdzi, czy coś się przez ten czas nie zmieniło. Jeśli podczas tych przygotowań ochota na strzelanie przejdzie, to znów rozładuje broń. Natomiast jeśli jednak trzeba będzie strzelać, to zrobi to bez namysłu. Po czym i tak rozładuje broń i nie będzie więcej wspominać o tym wypadku.

Kondor nie pytał, jaki to cel Bocian może spotkać w metrze. Zamierzał strzelać do puszek po konserwach czy miał na myśli coś poważniejszego? W pewnej pięknej chwili udało mu się stracić rewolwer, jak się wyraził, na rynku w Datapolis. Odniósł się do tego filozoficznie, wzruszył ramionami z zakłopotaniem, ale nie uzbroił się w nowy.

W następnym miesiącu dostał jakąś wiadomość ze stolicy i wpadł w głęboką depresję. Bocian szczęśliwie nie miał broni pod ręką, ponieważ zdawało się, że najbliższy cel widziałby w sobie samym. Potem, jakby przełamując coś w środku, przez jedną noc rozmyślań i długich dyskusji z towarzyszami wyrósł na prawdziwego stalkera i od tej pory ani razu nie dał powodu, by w niego zwątpić. Do tego coraz częściej zaczęły się w nim ujawniać cechy lidera, chociaż Kondor był przekonany, że gdyby coś mu się stało, Bocian byłby najmniej odpowiednim kandydatem na jego następcę.

Ostatnim członkiem ich grupy był Feniks. W odróżnieniu od wszystkich pozostałych, stalker ten pseudonim nosił od dawna. Jeszcze w czasach, kiedy ich oddział w ogóle nie kojarzył się z piórami i szponami. Na twarzy stalkera widniało ogromne poparzenie, obejmujące policzek, pół ucha i schodzące na szyję. Stało się to w czasie jednego z wypadów na powierzchnię, przy próbie wniesienia do metra butli z gazem. W składzie tamtej grupy nie było nikogo z obecnej drużyny Kondora. Feniks poszedł z innymi ludźmi, i oni wszyscy zginęli w eksplozji, która zostawiła Feniksowi pamiątkę na całe życie. W czasie tej ekspedycji popełniono mnóstwo błędów, z których jeden okazał się fatalny.

Najbardziej przykry był fakt, że gaz nie był w metrze szczególnie potrzebny. Grupa poszła tylko po butlę, którą planowano wypełnić sprężonym powietrzem, żeby następnie użyć jej w domowej roboty systemie automatycznych pomp do odciągania wód podziemnych. To znaczy nikt nie zamierzał taszczyć na dół butli z gazem. Drużyna Feniksa postanowiła wypuścić gaz na powierzchni i najwidoczniej pojawiła się iskra. Wątpliwe, by ktoś świadomie walił kluczem nastawnym po butli albo przy niej strzelał. Kondor nigdy nie pytał, kto był winny wybuchu. Feniks wydawał się dość rozsądny, żeby nie palić papierosa w jej pobliżu. A jednak był dowódcą wypadu i ponosił całą odpowiedzialność. I dlatego winił siebie. Od tej pory Feniks starał się nigdy nie brać na siebie kierowania czymkolwiek i bardzo lubił samotne forsowne marsze, które czasem zdarzały się podczas ekspedycji.

Każdy z tej piątki pozostawał niezależnym stalkerem, nawet będąc faktycznie na służbie Krzyża. Byli wolni. W starym świecie uważano by ich za niezgrabne robaki, które czasem wypełzają na powierzchnię jabłka, aby znaleźć inne wejście do jego wnętrza. W nowym świecie metra byli Ptakami. Byli nimi nawet wtedy, kiedy w Datapolis, a potem i w całym Krzyżu, stalkerzy spadli na społeczne dno, a ich reputacja runęła w otchłań. Podobnie jak prawdziwe ptaki, wciąż codziennie ryzykowali życie, zbierając wszystko, co mogli znaleźć, od jedzenia po materiały do budowy gniazda. A przy tym coraz częściej zastanawiali się, gdzie jest ich prawdziwy dom: w gnieździe czy na niebie?

***

Hermetyczne wrota zamknęły się z cichym łoskotem. Bolce ściśle wypełniły wpusty i wsunęły się do końca, dzieląc świat na dwie części.

Kondor poprawił hełm, na nowo dociągnął pasek na lewym rękawie. Choćby nie wiadomo jak długo układać ekwipunek w Śluzie, ostateczne dopasowanie i tak odbywa się na powierzchni. A jeśli kombinezon zakłada się po raz pierwszy w życiu, to tym bardziej trzeba mieć oczy szeroko otwarte i zwracać uwagę na każdy detal.

Do swojego obecnego stroju Kondor miał zastrzeżenia. Wmontowana latarka, wszyta na wysokości klatki piersiowej, to niepotrzebna i zbyt ciężka rzecz. Do tego lekkie opancerzenie, ale komu to potrzebne na powierzchni? Kondor krytycznie przyglądał się skafandrowi, nie odkrył w nim jednak innych defektów. Stalker dotknął ręką hełmu i uruchomił łączność radiową.

– Feniks – odezwał się.

– Jestem – zabrzmiał jasny głos.

Nie było nawet jednego trzasku. Elegancko. Umieją jednak w stolicy robić radiostacje.

– Kruk.

– Tak, słyszę – odpowiedział krępy stalker, przyglądając się swojemu automatowi.

– Wróbel.

– Tak.

– Bocian.

– Tu Bocian.

– Baobab.

– Jestem i protestuję. – W słuchawkach stalkera rozległ się oburzony głos. – Dlaczego moje imię było wywołane jako ostatnie? To przypadek czy skryty wyraz lekceważenia?

Kondor stłumił chęć wyrżnięcia kolbą w wielkie brzuszysko. Proszę, masz tu jawny wyraz lekceważenia – wszystko jasne i bez subtelnych aluzji. Przemknęło mu nawet przez myśl: a co by było, gdyby naprawdę uderzył przedstawiciela władz? Zwierzchnik za Chiny Ludowe nie wymierzyłby kary, która zaburzyłaby grafik pracy stalkerów. Przyciśniesz jednego – następnym razem czterej po prostu nie wyjdą do roboty. I kanał dostaw z pominięciem Metrogradu trzeba będzie pożegnać.

Kondor odwrócił się i spojrzał na Baobaba surowo. Wyraz jego oczu raczej nie był widoczny przez wizjer hełmu, ale bogata wyobraźnia tłuściocha odmaluje obraz wyraźniej niż pędzel na płótnie. Tamten cofnął się przestraszony i na pewno by upadł, gdyby nie podtrzymał go Kruk. Wystarczy. Grubas pomyśli sobie, co zechce. Oby tylko więcej nie przeszkadzał. Bardzo szybko zrozumie, że metra i jego praw nie zabiera się z sobą na powierzchnię. Wcześniej czy później wszyscy do tego dochodzą. Lepiej, oczywiście, wcześniej.

Wejście po rozbitych stopniach popsutych schodów ruchomych odbyło się bez przygód. Dobry początek.

– Witam na powierzchni – powiedział Kondor, rozglądając się po okolicy. Żadnych zmian. Uschniętych roślin stalker już nie zauważał.

Najgorsze w nowym ekwipunku jest to, że nie czuje się swoich towarzyszy tyłem głowy. Niby nie ma tu związku przyczynowo-skutkowego, a jednak. Wrażenie obcego, dziwnego materiału ochronnego nie opuszcza człowieka ani na sekundę. Psuje się mikroklimat, zmienia rytm kroków, tempo poruszania, pojawia się jakaś desynchronizacja ruchów. Mimo to Kondora niepokoiło co innego. Zwierzchnik był zbyt szczodry przy wydawaniu wyposażenia jak na taką prostą sprawę. Wyjść przez Śluzę przy planetarium, dojść do Pałacu „Ukraina”, wrócić. I tyle. Chociaż Kondor każdego dnia marzył o nowym ekwipunku i radiostacjach, nie mówiąc już o luksusowym sprzęcie Krzyża, zdawał sobie sprawę, że każdy drobiazg ma swoje zasady stosowania, szczególnie w warunkach ostrego deficytu w metrze. I banalny wypad na powierzchnię, gdy można było dojść do sąsiedniej stacji Śluzy poznawanym przez lata szlakiem, gdzie znajomy był każdy kamień, absolutnie nie należał do niebezpiecznych. Oczywiście w porównaniu z innymi. Każdy członek drużyny Kondora mógł pokonać ten półtorakilometrowy odcinek w zwykłym skafandrze, nawet bez zmiany filtra. A przy tym nie dać się zauważyć zwiadowcom Metrogradu.

Wyjście na świat zewnętrzny w stroju o wyższym poziomie ochrony niż to konieczne oczywiście wyrządza mniejsze szkody zdrowiu i ogólnie rzecz biorąc, jest bezpieczniejsze, ale zawsze są niuanse. Czym kieruje się człowiek, który zaryzykował wycieczkę z przytulnych tuneli na powierzchnię? Ile skafandrów zostało mu w rezerwie, że nie obawia się rozprucia hermetycznego kombinezonu kawałkiem metalowego złomu? Jak daleko zamierza dojść, w jakich warunkach i czego chce od tego życia? Każdy obywatel Datapolis słysząc takie pytania, popatrzyłby na Kondora jak na obłąkanego, czując przy tym ewidentną ulgę: no jasne, jurodiwi faktycznie mieli coś z głową. Tyle że dla Kondora znacznie ważniejsza była opinia jego towarzyszy niż wydelikaconych mieszkańców miasta. Mógłby nawet posłać do diabła wszystkich obywateli Krzyża.

Jednak kłótnie z Cyprysem zaburzyłaby równowagę psychiczną. Kondorowi i jego drużynie, którą z łaski zwierzchnika dawno już zaczęto nazywać Ptakami, wydano pięć nowiutkich skafandrów. Tylko na jeden raz. Powód tej niezwykłej szczodrości zwierzchnika Datapolis był prosty.

Sprawdzian. Kontrola i audyt.

Stalkerzy, nawet w większym stopniu niż mityczni czerwoni, stanowili dziurę w budżecie Datapolis i osobisty wrzód na tyłku zwierzchnika. Wieczni odszczepieńcy mieszkający pod samym bokiem stolicy kijowskiego metra, zaledwie o jedną stację od serca Krzyża, jedyni dostawcy cennych dóbr starego, przedwojennego świata. Bano się ich, nienawidzono, unikano jak dżumy. Bardzo rzadko się z nimi witano – w sumie nieczęsto ktokolwiek się z nimi widział. Stalkerzy podróżowali do Datapolis tylko w ostateczności, chociaż stolica ogłosiła się otwartą dla wszystkich obywateli metra. Znacznie częściej od stalkerów przysyłano gońców. Praca tych ostatnich nie była skomplikowana: przyjechać rządową drezyną, sprawdzić przyniesione z powierzchni przedmioty, zmierzyć poziom promieniowania, pogwizdując przy tym jakąś chwytliwą melodię, załadować wszystko na drezynę i pojechać z powrotem. Dopiero potem Cyprys osobiście wszystko sprawdzi i każe wypłacić mistrzom płaszcza i latarki odpowiednie wynagrodzenie: naboje, jedzenie, wodę, lekarstwa, różne przyjemne i przydatne drobiazgi. Chociaż częściej były nieprzyjemne i nieprzydatne. To aż śmieszne, że większość wszystkich tych dóbr była przynoszona właśnie z powierzchni – tyle że przez żołnierzy obcego Metrogradu, a nie drużynę Kondora.

I nawet na takich warunkach wcale nie wszyscy godzili się pracować jako gońcy. Kontakt ze stalkerem był dla obywatela Datapolis czymś w rodzaju mycia świni. Wyprawa do siedziby stalkerów oznaczała nałożenie na siebie długotrwałego piętna skażenia i żadne dozymetry nie zdołałyby przekonać wystraszonego obywatela, że nie będzie teraz sikał fosforem. No i, rzecz jasna, stalkerzy nie byli dopuszczani do kobiet. Po co mają płodzić mutanty?

Pewnego razu do miasta przyszli paserzy z samej Łukjanowskiej, żeby dorobić sobie jako gońcy między bazą stalkerów a Datapolis. I dorabiali. Przez jakiś czas. Dopóki Cyprys się nie zorientował, że bije go to po kieszeni i taniej będzie wyznaczać wyprawę do Śluzy jako karę administracyjną.

Sam Metrograd, oczywiście, też naciskał na władze Datapolis. Cudem było już to, że w ogóle się z nim liczono. Grupka bandytów, którzy przekwalifikowali się na stalkerów, przez jakiś czas okadzała zatęchłe pomieszczenia podziemnego centrum handlowego, choć nigdy nie stało się pełnowartościowym schronem. Pomysł patrolowania kijowskich ulic przez dwuosobowe oddziały skończył się kompletnym fiaskiem, dwie trzecie śmiałków zmarło od promieniowania, nieznanych chorób lub w wyniku wewnętrznych konfliktów, po czym pozostali wpadli na to, by zabarykadować się na terenie centrum. Pod dowództwem generała Olszańskiego Metrograd z trudem przetrwał. Po jego śmierci cały ich system upadł, nowi herszci byli zmuszeni do współpracy z mieszczącym się pod nimi Datapolis, w którym jakimś cudem wciąż działały systemy filtracji wody i powietrza. Tak też ukształtował się nieskomplikowany system ekonomiczny: metrogradczycy przynoszą z powierzchni zanieczyszczone zasoby i wymieniają je na względnie czyste.

System okazał się na tyle sprawny, że wkrótce w całym Krzyżu praktycznie nie było już ludzi, którzy samodzielnie chcieliby wychodzić na powierzchnię. Jeśli zaś ktoś zgadzał się zamienić stacje i tunele na bezkresną swobodę skażonego miasta, zawsze czekano na niego w Metrogradzie jak na upragnionego ochotnika. Z jednym zastrzeżeniem: droga powrotna była dla niego zamknięta. I to nie Metrograd nie puszczał swoich ludzi – to raczej obywatelstwo Krzyża po takim wyborze było automatycznie anulowane.

Tak właśnie powstała reputacja stalkerów jako wyrzutków społecznych – mimo że to społeczeństwo wciąż istniało, a nawet jakoś się rozwijało właśnie dzięki pracy stalkerów.

Cyprys był ubezpieczony i ostatecznie nie zaniechał własnych wypadów na zewnątrz. Tak więc drużyna Kondora przetrwała, choć została wyrzucona na bezludną, na wpół zatopioną stację Olimpijska…

A potem wydatki na stalkerstwo zaczęły spadać.

Kondor nie potrafił zrozumieć tego nonsensu. W świecie metra, w zależnym od wyjść na zewnątrz środowisku, gdzie autonomia była jedynie skuteczną iluzją, pomysł, by wprowadzać jakiekolwiek cięcia, zdawał się początkiem końca. A jednak była to prawda. Gdyby Datapolis nie było tak uzależnione od dostaw z powierzchni, Kondor uznałby, że stalkerów postanowiono po cichu zagłodzić. Dowódca oddziału trzymał się niezmiennej zasady: nie tłumaczyć złą wolą tego, co można wyjaśnić głupotą. Ostatecznie wojnę nuklearną, która starła niemal całe życie z powierzchni planety, dało się uzasadnić tylko takim sposobem.

Zatem cięcia. I sprawdzian. Władze Krzyża jednogłośnie zatwierdziły pomysł kontroli. Nie zniżyły się oczywiście do banalnej grabieży gniazda Ptaków. Cyprys umiał działać subtelnie. Stalkerom powiedziano, że odbędzie się nadprogramowy wypad na powierzchnię, i dano im nadzorcę. Niewiarygodnie spasionego faceta o imieniu Baobab. Wyznaczyli go bez pytania, a nawet znaleźli skafander z zamkniętym systemem oddechowym, który mógł pomieścić jego cielsko. Baobab miał za zadanie na własne oczy zobaczyć, jak pracuje Kondor i jego ludzie, czy typowy rajd naprawdę pochłania setkę czy dwie nabojów, i w ogóle czy skórka warta wyprawki.

Kondor prawie się z tym pogodził. Ale, jak na złość, samo zadanie wiązało się z nowymi warunkami, nie najlepiej wpływającymi na ostateczny rezultat. Dodatkowy VIP bez bojowego doświadczenia i niesprawdzony ekwipunek. Ponieważ od stalkerów wymagano, by nie tylko przeszli od jednej stacji do drugiej, zbierając po drodze ciekawe rzeczy, ale też ochraniali Baobaba, to na tę konkretną wyprawę Cyprys nie pożałował sprzętu. Pańskim gestem rzucił i kombinezony, i naszpikowane elektroniką hełmy, i broń. Kondor kategorycznie odmówił jednak przyjęcia tej ostatniej. Postawił twardy warunek – pójdzie tylko ze swoją sprawdzoną giwerą. I jego drużyna też. Nowiutkie, naoliwione kałachy z zapasów Krzyża mogły skusić Kondora tylko w czeluści względnie bezpiecznego tunelu, i to nie dalej niż o parę stacji od stolicy, ale na pewno nie na powierzchni, gdzie lśniące blaszaki z łatwością mogłyby się udławić nabojami, które chałupniczo produkowano na Peczerskiej. Tak więc, Cyprysie, idziemy ze swoimi. Albo daj więcej czasu na przystrzelanie broni.

Cyprys czasu nie dał, dlatego musiał się zgodzić na warunki stalkerów. Sam Baobab polazł w ciężkim i gorącym skafandrze, biorąc ze sobą kałasznikowa z mnóstwem amunicji. Wybrano go na kontrolera właśnie dlatego, że grubas, choć kiepsko, ale umiał strzelać. Aczkolwiek okropnie tego nie lubił.

Poza tym strzelać zamierzał pieniędzmi.

Trzeba przyznać, że Kondor nie spodziewał się niczego innego po przedstawicielu administracji. Przedwojenne naboje, które przeleżały nienaruszone przez wiele lat, w świecie metra były traktowane jako środek płatniczy. Mówiąc wprost, stały się miejscową walutą, zastępując stare papierowe pieniądze. Poprzednik Cyprysa przeprowadził reformę, kiedy okazało się, że aby stworzyć jednolitą gospodarkę, najlepiej jest skorzystać z tych odpowiedników waluty wymienialnej, które w chwili rozpoczęcia wspomnianej reformy są magazynowane właśnie u ciebie. Jak powiedział, tak zrobił. Po metrze szybko rozeszła się pewna liczba lśniących nabojów różnego kalibru, podobnie jak samej broni. Strzelano nimi rzadko. Do tego szlachetnego, według miejscowych miar, celu wykorzystywano przeważnie amunicję własnej roboty – nie na darmo Peczerska okazjonalnie odpalała stalkerom na lewo solidną dolę za przynoszony z powierzchni nadmanganian potasu i pudełka zapałek. We wcześniejszych latach tamtejsze złote rączki nie wahały się przed zamówieniem wału korbowego ze starego samochodu, z wykorzystaniem którego potrafili sklecić działo bezodrzutowe do ochrony posterunku. Udało się. Działko broniło stacji przed rozmaitym plugastwem, które czasem rwało się z głębi tuneli. Dokładnie do chwili, kiedy wybuchło, rozszarpując strzelców na strzępy. Mieszkańcy Peczerskiej zacisnęli zęby i tylko westchnęli – bez tego sprzętu strażnicy i tak by zginęli, tylko znacznie wcześniej. Było to jeszcze przed zjednoczeniem obu linii i utworzeniem Krzyża. Mroczne to były czasy, pełne anarchii…

– Dokąd idziemy? – spytał Baobab.

Kondor zastanowił się nad trasą. Potrzeba było czegoś bezpiecznego, ale nie do końca. Paradoks sytuacji polegał na tym, że koniecznie przydałyby się jakieś niewielkie tarapaty, by do tłuściocha dotarło, że czasem kręcą się tu rozmaite stwory. Dotarło tak, by jego raport dla Cyprysa o ciężkiej stalkerskiej codzienności mienił się krasomówstwem Cycerona. By pisanina spaślaka przekroczyła wyznaczony przydział papieru w takim samym stopniu, jak obwód w jego pasie przekracza normy człowieka w jego wieku. Właśnie rozmiary Baobaba drażniły Kondora nawet bardziej niż jego wyniosłość. W metrze się nie tyło. W metrze nie sposób było przybrać na wadze. Ma się szczęście, jeśli nie trzeba żreć szczurów. Jakie rarytasy szamali rządzący, wiedzieli tylko ci, którzy mieli z nimi kontakt.

Krótko mówiąc, trzeba podreptać od punktu A do punktu B optymalną trasą. Znaleźć parę świetlików albo chartów, zastrzelić jakiegoś. Jak nie znajdą, to niech idą w cholerę, Bocian wypali w pusty otwór okienny i powie, że widział w nim jakiś ruch.

– Idziemy na południe ulicą Wasilkowską – odparł Kondor. – Wzdłuż drogi, nie wysuwając się na środek. Trzymajcie się domów.

Baobab umilkł. Pracowicie klikał dozymetrem, kręcąc nim na wszystkie strony. Kondora to bezsensowne zajęcie wcale nie śmieszyło. W strachu przed nieprzyjazną naturą nie było nic zabawnego. Stalker też często czuł zdradliwą, dławiącą ochotę, żeby przeskanować aparaturą każdy centymetr ziemi w nadziei znalezienia strefy wolnej od radiacji. W końcu był niemłody i jako czterdziestosześciolatek dobrze pamiętał czasy sprzed Katastrofy. I też z początku starał się wymacać je dozymetrem, znaleźć czarodziejskie drzwi do zaginionego świata.

Ostrożnie stąpając po usianym pęknięciami asfalcie, Kondor prowadził drużynę na południe. Ze swojego miejsca widział kopułę planetarium z ogromną dziurą. Kondora zawsze ciekawiło, co mogło być przyczyną tej wyrwy. Sam się tam nie zapuścił, ale udało się to Krukowi. Wedle jego słów niczego tam nie było. Absolutnie niczego, nawet szczątków mebli i aparatury, nie mówiąc już o zapadniętych fragmentach kopuły. Tylko cztery zewnętrzne ściany. A ze środka wyglądała czarna dziura leja prowadzącego głęboko w dół, gdzie nie sięgało światło latarki, stalkerskiego „megatorcha” – niegdyś patrolówki klasy światowej, której zasięg stał się nową miarą odległości, a pchanie się poza jego granicę było zdecydowanie niepolecane. Najwidoczniej coś rozłupało dach od góry, do tego z taką siłą, że uwięzło na sporej głębokości. A potem z dziury zaczęło wyłazić jakieś cholerstwo. Bo i skąd ten dziwny śluz na ścianach? To pytanie numer jeden. A pytanie numer dwa brzmi: kto tak przenikliwie wrzeszczał w murach planetarium w zeszłym roku? Przecież na pewno nie człowiek.

Zresztą Kondor nie bał się spotkania z ludźmi. Z Metrogradem dawno już podpisano trwały pakt o nieagresji, a innych ludzi być tu nie mogło.

Planetarium zostało z tyłu. Skrzyżowanie. Kondor spiął się wewnętrznie, wyglądając za węgieł. Od strony ulicy Protasiw Jar zdarzały się zalewy szkaradnych czworonogów przypominających psy. Inaczej niż zalewem nie dało się takiej chmary nazwać. Rzeka chartów pędziła od Dniepru na zachód, żeby potem wrócić do punktu wyjścia. Zdarzało się to zazwyczaj w czasie deszczu. Był to widok nie dla ludzi o słabych nerwach. Kondor domyślał się, jakie są przyczyny takiej migracji. W normalnych warunkach ulewa zatapia kolektory w parę minut. Z pewnością to właśnie tam żyły charty. Oczywiście stalkerzy nie zamierzali tego sprawdzać. Starali się nie pchać w stronę Jaru bez powodu, co najwyżej zdarzało im się pomyszkować w budynku dworca – niewyczerpanym źródle dóbr materialnych. Chociaż bywało, że Cyprys płacił za skóry chartów ekstra. W swoim czasie w Datapolis mieli zwyczaj szyć z nich garnitury dla mieszkańców. Kondor mógł się tylko domyślać, ile na sprzedaży takich skórek zarabiali scytyjscy straganiarze zajmujący się handlem w rejonach północnych. W mateczniku Scytów, na południowej odnodze Krzyża, modne fatałaszki ze stolicy nie cieszyły się powodzeniem. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę nędzę tamtejszych włóczęgów i całkowity brak praktycznej wartości luksusowych przedmiotów. To nie baterie ani paliwo do diesla.

Deszcz jeszcze nie zaczął padać – na razie można się było nie obawiać. Stalkerzy przeformowali szyk, obchodząc ten fragment miasta. Baobab przestał męczyć się z dozymetrem. Kondor odnotował w duchu, że grubas nie jest specjalnie poruszony krajobrazem. Miał już okazję popatrzeć na świat zewnętrzny, choć bez wychodzenia z podziemnego. Na Łukjanowskiej, gdzie mieściła się szkoła dla dzieci, ustawiono platformę obserwacyjną – jeden z zachowanych szybów wentylacyjnych prowadzący aż na powierzchnię przerobiono na wieżę obserwacyjną, wieszając u góry wypukłe lustro. Było to jeszcze w czasach pierwszych stalkerów i przy ich bezpośrednim udziale. Kiedy ich zawód był jeszcze uważany za zaszczytny.

– Kondor, iglica – zabrzmiało w uchu.

Dowódca błyskawicznie się zatrzymał, przenosząc wzrok na wyniosłe wieże kościoła Świętego Mikołaja. Jedna z nich się przekrzywiła, ale nie upadła, wciąż dziurawiąc niebo swą iglicą. Teraz widniało na niej coś ciemnego, czego wcześniej nie było. Chwilę później rozpostarły się ogromne skrzydła i latający jaszczur wzbił się w chmury.

– Pterol – powiedział Bocian.

Doigrali się.

– Kryć się – rozkazał krótko Kondor. Bez paniki, pomyślał. Nic się nie stało. Odejść na bok, przeleźć przez opustoszałe witryny dawnego spożywczaka, starając się nie chrzęścić szkłem. A drapieżnik trochę pokrąży i zniknie.

– Co to? – spytał z przestrachem Baobab. – Latający ptak? Naprawdę?!

– A tak – odgryzł się Wróbel. – Trzeba częściej wychodzić na świeże powietrze.

Grubas pokręcił głową z oburzeniem, starając się dojrzeć coś w górze.

– Zabijcie go – powiedział.

Stalkerzy popatrzyli na niego jak na wariata.

– Co? – Kondor pomyślał, że jakość łączności jednak go zawiodła.

– Zabijcie ptaka – powtórzył Baobab. – Macie przecież automaty. Chcę popatrzeć.

– Mam też szczoteczkę do zębów – dodał Bocian. – Może życzy pan sobie, żebym wypolerował ptaszkowi dzióbek?

– Bocian, nie trzeba. – Kondor zmarszczył brwi. – Baobab, pterodaktyla nie tak łatwo pokonać. Nawet w sześć osób. Nie ma co się zastanawiać, to zbyt groźny stwór.

Grubas westchnął z żalem. Nawet przez hełm Kondor usłyszał wydawane przez jaszczura skrzeczenie. Wątłe rude źdźbła trawy przygięły się do ziemi od nagłego porywu wiatru.

Pterol wylądował przed witryną nad podziw zręcznie, o nic nie zahaczając. Baobab czknął i spróbował schować się za metalową szafą.

– Nie ruszaj się – powiedział Kruk. – Jeśli będziemy stali nieruchomo…

Kondor widział pterodaktyla z tak małej odległości po raz pierwszy od dnia, kiedy ten w czasie nieudanego ataku zerwał Wróblowi hełm. Dowódca stalkerów starał się w każdych okolicznościach widzieć okazję, więc nie przegapił szansy, by przyjrzeć się drapieżnikowi dokładniej, uzupełniając swoją bazę danych o świecie zewnętrznym. Nie wiedząc zbyt wiele o prehistorycznych jaszczurach, zdawał sobie jednak sprawę, że latająca bestia przewyższała je siłą, choć nie była tak naturalnie doskonała. Był to na pewno drapieżnik, do tego uzbrojony w ogromne szpony, którymi mógł unosić ofiarę na sporą odległość. Kiedy jaszczur przechylił nieco głowę i otworzył dziób, stalker zauważył, że jest on gęsto usiany kilkoma rzędami małych ostrych zębów. Kilku z nich brakowało. Pterol znajdował się tak blisko, że Kondor policzył też kły. Było ich osiem. Mocne błoniaste skrzydła, bez żadnej wątpliwości zdolne unieść ptaka wraz z obciążeniem, u podstawy były ozdobione piórami nadlotkami. Ewidentny przejaw ewolucji mieszanej. Potomkowie pterola musieli jeszcze tylko rozwinąć się w stabilny biologiczny gatunek i zająć swoją niszę. Jeśli oczywiście inne gatunki nie będą przeciwne. Kondor mógł postawić swój najlepszy nóż, że będą.

Pterodaktyl dalej patrzył. Rozmiary jego oczu na wyciągniętym pysku nie pozwalały stwierdzić, czemu konkretnie się przygląda i czy w ogóle rozumie, co widzi. Przechylił głowę, jakby nasłuchiwał, demonstrując przy tym granatowo-czarny grzebień zwężający się na grubym karku i ciągnący się do samego ogona, który zdobiła dodatkowo szaroniebieska łuska. Żeby wyglądać jak smok, pterodaktylowi brakowało tylko odpowiedniego pyska i potężniejszej sylwetki.

Pterodaktyl zawarczał, rozprostował skrzydła i wzbił się w powietrze. Kondor zauważył, że jaszczurowi dość trudno było wzlecieć z ziemi. Nieprzypadkowo zwykle starał się lądować tam, skąd można pikować w dół. Przydatna obserwacja, pomyślał stalker. Trzeba to zapamiętać.

– No i co, Baobab? – mruknął Kruk, kładąc sobie lufę automatu na ramieniu. – Wciąż jeszcze chcesz spróbować postrzelać do ptaszka?

Grubas potrząsnął głową. W jego skafandrze było to prawie niezauważalne.

Wszyscy naraz nabrali tchu. Kondor poczuł, że szybciej bije mu serce, i nakazał sobie zachować spokój. Zresztą było się czym denerwować.

– Czekamy minutę i wychodzimy – powiedział. – Ruszamy dalej, nic się nie wydarzyło.

– Widzieliście to? – odezwał się podekscytowany Bocian, starając się znaleźć jaszczura na niebie. – On na nas patrzył! Czegoś takiego jeszcze nie było.

– Mutanty mądrzeją – orzekł Kruk, spoglądając na zegarek z kompasem. – Może jutro zaczną budować piramidy. A my ciągle tłoczymy się w mrowiskach.

– Du… duży jest – oznajmił z przestrachem Baobab. – I co, wszystkie stwory są tu takie jak on?!

– Skąd wiesz, że to największy?

Przedstawiciel władz zadygotał. Kondor postanowił nie wzmagać już napięcia.

– Ustawić się gęsiego, idziemy zachodnią trasą – rozkazał, robiąc krok w stronę Bociana.

Ułamek sekundy później gwałtowne uderzenie zatrzęsło witryną. Ludzie padli na ziemię, metalowa szafa przewróciła się na Kruka. Rozległ się głośny huk, potem skrzek, sufit nad ich głowami zawalił się i do pomieszczenia wpadł co najmniej dwustukilogramowy głaz.

– Co jest, do cholery?! – ryknął Feniks.

Kondor przyskoczył do szafy i zaczął ją spychać. Wróbel zaparł się ramieniem i we dwóch oswobodzili towarzysza.

– Co z tobą, jesteś cały? – spytał Wróbel.

Kruk pokiwał głową, co równie dobrze można było uznać za „tak” i „nie”. Na wizjerze jego maski przeciwgazowej pojawiła się pajęczynka pęknięć.

– Oddycham normalnie. Ale prawie nic, do cholery, nie widzę.

– Ostrożnie! – zawołał Feniks, zaczynając strzelać prosto w niebo.

Kondor instynktownie przypadł do ziemi, gotów w razie czego odskoczyć. Ryk pterodaktyla pędzącego wzdłuż Bolszej Wasilkowskiej zagłuszał szum jego skrzydeł, ale nie mógł przebić łoskotu kolejnego kamienia, zrzuconego przez jaszczura na ludzi. Celował, zauważył Kondor. Po stycznej. Ptak wykurzał ich na zewnątrz.

Kamienna bryła zburzyła zmurszałą ścianę.

– Uciekamy! – zawołał Kondor, wyskakując na ulicę. – Do Śluzy!

Rozkazu nie trzeba było powtarzać. Było jasne, że latający jaszczur potrafi z łatwością zburzyć cały budynek. Musieli natychmiast uciekać, i to w kierunku przeciwnym do tego, w którym odleciał ptaszek. Rutynowe przemarsze stalkerów stanowiły zazwyczaj przeplatankę posuwania się żółwim tempem i sprintu. Tak jak powinny działać osobniki, które nie są drapieżnikami, ale nie mają też ochoty stać się czyjąś ofiarą. Bieg na powierzchni nie był dla stalkerów czymś szczególnym.

O Baobabie nie można było jednak tego powiedzieć. Zbyt ciężki, obleczony w grubą gumę mężczyzna nie mógł nadążyć za stalkerami. Chociaż, jak zauważył Kondor, nie był to głupek i nie tracił po próżnicy tchu na skargi czy lamenty, nie mówiąc już o zadawaniu pytań. Zdezorientowany – tak, do tego rzadki snob. Ale nie idiota.

Wychodzący jako ostatni Kruk potknął się i pokręcił głową. Czy to pęknięcia w wizjerze faktycznie zasłaniały mu widok, czy przydarzył mu się lekki uraz? A do Śluzy było jakieś czterysta metrów. Kompletnie do dupy. Kondor zacisnął zęby: tyle razy prosił Cyprysa o środki, żeby urządzić zewnętrzną bazę polową. W ostateczności choć rulon ogumowanego materiału, żeby osłonić kontener budowlany. Potrzebne było miejsce, w którym można by opatrzyć ranę lub zdjąć hełm, nie wdychając przy tym ani grama radioaktywnego pyłu. Niebezpieczeństwa to lipa, zwykłemu stalkerowi najbardziej brakuje najprostszych rzeczy: możliwości zdjęcia maski przeciwgazowej, otarcia twarzy, odsapnięcia przez chwilę bez obawy ataku zza pleców. Nadających się do tego celu stalowych powłok czy prostych generatorów prądu było pod dostatkiem, ale potrzebnej im ich ilości nie dało się dostać nigdzie poza Datapolis. Jednak zwierzchnik bardzo nie lubił cudzej autonomii. Nikt nie potrzebuje drugiego Metrogradu.

Pterodaktyl wracał. Tym razem bez kamienia.

– Naprzód! – ryknął Wróbel. – Bocian, wal!

Bocian przyklęknął na jedno kolano, przycisnął wintorieza do ramienia. Najlepiej ze wszystkich umiał posługiwać się karabinem snajperskim i o tym wiedział. Chociaż nigdy się nie chwalił. W celowniku mignął długi łeb. Nacisnąwszy na spust, Bocian od razu wystrzelił po raz drugi i odturlał się w bok.

Jaszczur z krzykiem załopotał skrzydłami, jakby zasłaniając się przed kulami. Wyciągnął wnioski z ich poprzedniego spotkania i był gotów wytrzymać ból przez jakiś czas. Rzuciwszy się naprzód, pterodaktyl spadł na stalkerów jak jastrząb.

Tym razem powitało go pięć wycelowanych luf. Skrzyżowanie Bolszej Wasilkowskiej błyskawicznie zasnuło się dymem, jaszczur wykonał niemal salto w powietrzu. Otwierając dziób prawie na całą szerokość, wytwór ewolucji mieszanej wydał z siebie dziki pisk. Potem ostre szpony wpiły się w Baobaba i pterol odleciał z krzyczącą ofiarą w stronę wieży kościoła Świętego Mikołaja.

Kondor wciąż stał, ściskając w dłoniach dymiący automat, zapominając nawet odruchowo zmienić opróżniony magazynek. Po raz pierwszy w życiu.

– O w mordę – wydusił tylko Wróbel.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

Uniwersum Metro 2035

Подняться наверх