Читать книгу Leksykon światła i mroku - Simon Stranger - Страница 5
ОглавлениеA
A jak akta.
A jak Anglia.
A jak aresztowanie.
Wszystko zniknie, odejdzie w niepamięć. Wszystkie wspomnienia i uczucia. Wszystkie przedmioty, cały dobytek. Wszystko, co tworzyło ramy ludzkiego życia. Krzesła, na których się siedziało, i łóżko, w którym się spało, ktoś wyniesie, wstawi do nowych domów. Inne ręce ułożą talerze na stole, kieliszki powędrują do ust innych ludzi, którzy wleją w siebie wodę lub wino, a po chwili odwrócą się do kogoś, z kim wcześniej rozmawiali, i będą kontynuować rozmowę. Przedmioty, niegdyś pełne historii, pewnego dnia stracą znaczenie, przyjmą czysty kształt, będą jak fortepian widziany oczami jelenia lub chrząszcza.
Kiedyś to nastąpi. Kiedyś nadejdzie nasz ostatni dzień, chociaż nie wiemy, kiedy ani w jaki sposób zakończymy życie. Nie wiem, czy swoje ostatnie godziny spędzę w domu opieki, rzężąc od kaszlu, z białą, luźną skórą zwisającą z ramion niczym ciasto na chleb z kopyści, czy też umrę nagle, znienacka, w wieku czterdziestu pięciu, czterdziestu sześciu lat, na skutek choroby lub wypadku.
Może zabije mnie bryła lodu, która odpadnie z dachu kamienicy, wprawiona w ruch przez wibracje od wiercenia w podłodze łazienki piętro niżej albo przez prąd ciepłego powietrza od morza, i poszybuje w dół. Minie okna salonów i sypialni, trafi mnie w głowę, pochyloną nad komórką, na której będę czytał wiadomości, i sprawi, że telefon wypadnie mi z dłoni na chodnik, gdzie będzie leżał ze świecącym ekranem u stóp przerażonych ludzi, stłoczonych w półkręgu. Przypadkowych przechodniów, którym nagle przypomniano o otchłani, jaka stale istnieje tuż przy każdym z nas, lecz rzadko daje o sobie znać – o tym, że wszystko, czym jesteśmy i co posiadamy, może nam zostać wydarte pośrodku zwyczajności.
W tradycji żydowskiej mówi się, że człowiek umiera dwa razy. Pierwszy raz wtedy, kiedy ustaje bicie jego serca, a synapsy w mózgu gasną niczym miasto podczas awarii prądu. Drugi następuje wówczas, gdy już po raz ostatni wypowiada się nazwisko zmarłego, myśli się o nim lub się o nim czyta pięćdziesiąt, sto albo czterysta lat później. Dopiero wtedy człowiek naprawdę znika, wymazany z życia na Ziemi. Właśnie ten drugi rodzaj śmierci zainspirował niemieckiego artystę Guntera Demniga, który wpadł na pomysł, że będzie wytapiał mosiężne kostki brukowe, grawerował na nich nazwiska Żydów zabitych przez nazistów podczas drugiej wojny światowej i umieszczał je w chodnikach przed kamienicami, gdzie mieszkały rodziny ofiar. Demnig nazywa te kostki Stolpersteine – kamieniami, o które się potykamy. Dzieło ma być próbą odroczenia drugiej śmierci, bo ozdabiając chodniki nazwiskami zabitych, artysta zadbał o to, aby przechodnie przez kolejne dziesięciolecia pochylali się nad nimi i w ten sposób utrzymywali zmarłych przy życiu; jednocześnie zachowane zostają wspomnienia o najgorszych rozdziałach w historii Europy, wyryte niczym widoczne blizny na obliczu miasta. Do tej pory w różnych miejscach kontynentu rozmieszczono sześćdziesiąt siedem tysięcy takich kamieni.
Jeden z nich jest twój.
Jeden z kamieni nosi twoje nazwisko i tkwi w chodniku w miejscu, gdzie mieszkałeś, w Trondheim w środkowej Norwegii.
Kilka lat temu mój syn ukucnął przed tym kamieniem i rękawiczką starł z mosiądzu drobne kamyczki i paprochy. Następnie przeczytał na głos:
– Tu mieszkał Hirsch Komissar.
Mój syn skończył tamtego roku dziesięć lat i jest jednym z twoich praprawnuków, podobnie jak moja córka, wówczas jeszcze sześcioletnia, która zarzuciła mi rączki na szyję. Moja żona, Rikke, stała obok, a w kręgu, zebranym jakby wokół urny składanej do grobu, stali też moja teściowa, Grete, oraz jej mąż, Steinar.
– Tak, był moim dziadkiem – powiedziała Grete. – Mieszkał... o, tutaj, na drugim piętrze. – Odwróciła się w stronę kamienicy znajdującej się za naszymi plecami, z której okien zwykłeś wyglądać na okolicę w innych czasach, gdy żyli inni ludzie niż my. Moją szyję nadal obejmowały rączki córki, tymczasem syn dalej odczytywał gołe fakty wyryte w mosiądzu:
TU MIESZKAŁ
HIRSCH KOMISSAR
ROK URODZENIA 1887
ARESZTOWANY 12.1.1942
FALSTAD
ZABITY 7.10.1942
Grete wspomniała o zaskoczeniu inwazją, opowiedziała znaną mi już historię o tym, jak rankiem dziewiątego kwietnia 1940 roku jej ojciec nagle ujrzał żołnierzy przemierzających ulice w szaroniebieskich płaszczach i butach wybijających takt na bruku. Rikke podniosła się, żeby wziąć udział w rozmowie, a córka stanęła tuż przy niej. Jedynie ja z synem kucaliśmy dalej przy kamieniu. Chłopiec przesunął rękawiczką po ostatniej linijce, po czym podniósł wzrok.
– Dlaczego on został zabity, tato?
– Bo był Żydem – odpowiedziałem.
– Tak, ale dlaczego?
Wymieniłem spojrzenia ze stojącą obok Rikke, która przysłuchiwała się obu rozmowom naraz.
– No... Naziści chcieli zabić każdego, kto był inny. I nienawidzili Żydów.
Mój syn milczał.
– Czy my też jesteśmy Żydami? – zapytał. W jego brązowych oczach malowało się skupienie.
Kilka razy zamrugałem, zastanawiając się nad tym, co wie o historii swojej rodziny. Co w ogóle wiedziały moje dzieci o swoich żydowskich krewnych? Na pewno rozmawialiśmy o tym, że ich prapradziadkowie ze strony mamy ponad sto lat temu przybyli z różnych części Rosji. Rozmawialiśmy o wojnie i o ucieczce pradziadka Gersona, którego oboje zdążyli poznać, zanim umarł.
Rikke chyba chciała się odezwać, ale wtedy Grete wciągnęła ją w rozmowę, ja zaś napotkałem wzrok syna.
– Jesteś Norwegiem – odparłem, lecz poczułem, że w tej odpowiedzi kryje się oszustwo, i znów napotkałem spojrzenie Rikke. – Oraz po części Żydem, ale nie jesteśmy wierzący – dodałem i podniosłem się, licząc na to, że Rikke lub Grete się odezwą, że lepiej ode mnie będą wiedziały, jak sformułować odpowiedź, jednak rozmowa zdążyła już potoczyć się dalej, prowadzona logiką skojarzeń, i oddaliła się mocno od wcześniejszego tematu.
„Dlaczego on został zabity, tato?”
To pytanie prześladowało mnie w kolejnych miesiącach i okazało się jednym z tych, na które trudno znaleźć odpowiedź; przeszłość układa się coraz grubszą warstwą zapomnienia, przykrywając to, co minęło. A jednak. Przeglądanie rozmaitych archiwów i rozmowy o przeszłości z innymi członkami rodziny sprawiły, że wydarzenia sprzed lat powoli wydostawały się z cienia.
Wkrótce mogłem sobie wyobrazić śnieg w centrum Trondheim. Parujące oddechy ludzi przechodzących obok krzywych drewnianych domków.
Wkrótce stało się jasne, że koniec twojego życia zaczął się w środowy ranek pośrodku zwyczajności.
Jest dwunasty stycznia 1942 roku. Stoisz za ladą w sklepie z konfekcją, który prowadzisz wraz z żoną, otoczony kapeluszami na stojakach, płaszczami i sukienkami na manekinach. Właśnie wpuściłeś pierwszą tego dnia klientkę i przedstawiłeś jej bieżącą ofertę, kiedy telefon zmusza cię do odłożenia papierosa i formularza zamówień.
– „Paris-Wien”, słucham? – odpowiadasz automatycznie, tak jak tysiące razy wcześniej.
– Guten Morgen – mówi mężczyzna na drugim końcu linii i ciągnie po niemiecku: – Czy to pan Komissar?
– Tak, zgadza się – potwierdzasz, również po niemiecku, myśląc przez chwilę, że może to jeden z dostawców z Hamburga, że znów chodzi o jakieś problemy z cłem. Może o zamówione letnie sukienki? Ale w takim razie to jakiś nowy pracownik, bo głos nie należy do nikogo znajomego.
– Hirsch Komissar, mąż Marie Komissar?
– Tak... Z kim rozmawiam?
– Dzwonię ze służby bezpieczeństwa Gestapo.
– Ach tak?
Zerkasz znad formularza zamówień i widzisz, że klientka rozumie, iż coś jest nie tak; odwracasz twarz do ściany, czując tętniący puls. Gestapo?
– Chcielibyśmy porozmawiać z panem o pewnej sprawie – mówi tamten cicho.
– Ach tak? – powtarzasz, wahasz się i już masz otworzyć usta, aby zapytać, o jakiej, lecz rozmówca ci przerywa:
– Proszę stawić się na przesłuchanie w Hotelu Misyjnym dziś o godzinie czternastej.
W Hotelu Misyjnym. Na przesłuchanie? Dlaczego miałbyś być wzywany na przesłuchanie, myślisz z twarzą nadal zwróconą do ściany. Czy ma to jakiś związek z bratem Marie, Davidem, i jego komunistycznymi sympatiami? Z framugi drzwi wystaje końcówka gwoździa bez główki. Dotykasz kciukiem metalu, wciskasz końcówkę w skórę i zamykasz oczy.
– Halo? – w głosie na drugim końcu pobrzmiewa zniecierpliwienie. – Jest pan tam?
– Tak, jestem... – odpowiadasz, odrywasz kciuk od gwoździa i widzisz biały punkt, z którego odpłynęła krew. Klientka zatrzymała się przy wieszaku z sukienkami i gdy odwracasz się, by na nią spojrzeć, nadal przegląda ubrania.
– Niektórzy moi koledzy uważają, że zanadto ryzykuję – mówi mężczyzna i słyszysz trzask zapalniczki tuż przy uchu. – Twierdzą, że powinienem wysłać samochód i natychmiast pana tutaj sprowadzić, żeby nie zdążył pan zabrać synów i zwiać, bo mimo wszystko jesteście Ż y d a m i – dodaje, z naciskiem na ostatnie słowo, a dalej ciągnie cichszym, poufałym wręcz tonem: – Ale wiem, że pańska żona Marie leży w szpitalu... Upadła na lodzie, nieprawdaż?
– Tak, zgadza się... Kilka dni temu poślizgnęła się i upadła na lodzie, złamała... tę kość w udzie – odpowiadasz, bo nie pamiętasz niemieckiego określenia na szyjkę kości udowej, nie wiesz, czy kiedykolwiek znałeś to słowo. Ale udaje ci się oddać sens.
Że też Marie mogła być taka głupia i wyjść w kozaczkach na wysokim obcasie na taką nawierzchnię, myślisz. Taka nieostrożna, zawsze elegancka i wiedziona niepohamowaną potrzebą, by o wszystkim decydować samodzielnie. Jeśli tylko zasugerujesz, że powinna coś zrobić inaczej, na przykład trochę bardziej uważać, i że może niezbyt rozsądnie jest pisywać do gazet lub organizować w domu sympozja, podczas których dyskutuje się kwestie polityczne, Marie kwituje ową sugestię prychnięciem. Oczy jej ciemnieją, po czym daje ci do zrozumienia, że ma zamiar postępować po swojemu. Tak jak teraz – i proszę, do czego to doprowadziło, myślisz za ladą, wciąż ze słuchawką w dłoni. Klientka posyła ci uśmiech i wychodzi. Dzwoni dzwonek przy drzwiach.
– Ach tak, z ł a m a n i e s z y j k i k o ś c i u d o w e j... – Człowiek bez twarzy przypomina ci niemiecki zwrot. – Zakładam więc, że ani pan, ani pańscy synowie nigdzie nie uciekniecie, prawda? Bo w takim razie będziemy zmuszeni się nią zaopiekować.
Z a o p i e k o w a ć. W milczeniu kiwasz głową, mimo że przez telefon rozmówca nie może odczytać twej mowy ciała, i odpowiadasz, że nigdzie nie wyjedziecie.
– Dobrze, Herr Komissar. Wobec tego przyjdzie pan tutaj dzisiaj o godzinie drugiej. Wie pan, gdzie to jest, prawda?
– Hotel Misyjny? Tak, oczywiście.
– Dobrze. Żegnam.
Rozlega się stuknięcie, gdy tamten odkłada słuchawkę, a ty stoisz za ladą z głową pełną myśli trzepoczących się jak stado wystraszonych ptaków, które poderwały się z drzewa, bo co masz teraz zrobić? Podnosisz wzrok na zegar. Jeszcze wiele godzin do drugiej. Masz czas, dość czasu, by uciec od tego wszystkiego, myślisz, rozważając przez chwilę, czy nie schylić się i nie wycofać na zaplecze, nie wymknąć się przez drzwi do magazynu. Przepaść w uliczkach i puścić się biegiem, najdalej, jak będziesz mógł, nie zatrzymując się, nie zważając na smak krwi w ustach, spojrzenia obcych ani zmęczenie nóg wspinających się pod górę. Mógłbyś pobiec do lasu, skryć się wśród świerków i dotrzeć do granicy ze Szwecją, gdzie bezpiecznie żyje twoja córka, Lillemor. To m o ż e się udać, myślisz, ale od razu pojmujesz, że to kiepski pomysł, bo co by się stało z Marie? Co z waszymi dwoma synami, Gersonem i Jacobem? Jeśli zwiejesz, o n i ucierpią, myślisz, wolną ręką zamykając formularz zamówień. Jacobowi może mógłbyś dać znać poprzez znajomego z uczelni, ale Gersona nie zdołasz uprzedzić, bo pojechał w góry z przyjaciółmi ze studiów. Więc co z nim będzie, kiedy wróci do miasta i napotka Niemców czekających na niego przed stancją? Co zrobią z Marie?
Czy prawdziwe są pogłoski, które zaczęły krążyć w sklepach, podczas obiadów i w synagodze? O tym, że Żydów wysyła się do specjalnych obozów za granicą. A może to tylko przesadzone opowieści, jak potwory, które w dzieciństwie wyobrażałeś sobie nocą w ciemnym pokoju?
Dzwonisz do jednej z pracowniczek, którą zatrudniasz na część etatu, i prosisz, by cię zastąpiła. Mówisz jej o wezwaniu na przesłuchanie i pytasz, czy w najgorszym wypadku, jeżeli sprawa miałaby się przeciągnąć, mogłaby prowadzić interes przez kilka najbliższych dni. Później dzwonisz do Jacoba, wyjaśniasz, co się stało, i prosisz, aby spróbował skontaktować się z Gersonem. Jacob zaczyna się jąkać, co zdarza mu się czasami w chwilach podenerwowania, więc starasz się go uspokoić, mówiąc, że wszystko będzie dobrze, że to na pewno nic poważnego i zdążysz jeszcze wpaść do szpitala, by poinformować Marie. Odkładasz słuchawkę. Niedługo później w drzwiach staje twoja zastępczyni, również z poważnym, zbolałym wręcz wyrazem twarzy, więc aby ją uspokoić, starasz się wszystko zbagatelizować. Później wkładasz płaszcz, żegnasz się i wychodzisz do szpitala.
Tylko o jaką s p r a w ę właściwie chodzi? Może jedynie o jakiś mglisty zarzut, coś, za co i tak nie będą mogli cię aresztować, myślisz, wspinając się po schodach. Uważasz, aby stąpać tam, gdzie droga jest posypana piaskiem, i mocno trzymasz się poręczy, by nie poślizgnąć się na lodowych garbach pokrywających kamienne stopnie, podobnych do śliskich meduz.
Nie ma pewności, że to coś poważnego, no bo co tak właściwie zrobiłeś? Nic. Przypuszczalnie to tylko formalność, może rejestracja ludności żydowskiej albo w najgorszym wypadku chcą zdobyć informacje o bracie Marie, myślisz, skręcając przy szpitalu.
Kilka godzin później siedzisz na przesłuchaniu w Hotelu Misyjnym. Pomieszczenia wypełniają umundurowani młodzi ludzie. Gmatwanina żołnierzy, którzy rozmawiają, palą, wydają polecenia. Mężczyzna siedzący za biurkiem stuka końcówką pióra w leżące na nim akta i posyła ci chłodne, twarde spojrzenie.
– Słyszałem, że pochodzi pan z Rosji. Czy to prawda?
– Tak.
– I zna pan pięć, a może nawet sześć języków.
– Tak? – odpowiadasz, nie mając pewności, do czego zmierza.
– To niezwykłe... Z wykształcenia jest pan inżynierem, studiował pan w różnych krajach, w Anglii, Niemczech, na Białorusi... A mimo to prowadzi pan z żoną niewielki sklep odzieżowy?
– Tak, zgadza się, bo... – zaczynasz, ale mężczyzna ci przerywa.
– I do tego jest pan Ż y d e m – dodaje, przechylając się do tyłu na krześle. – Proszę określić swój stosunek do Davida Wolfsohna.
– To brat mojej żony – odpowiadasz. Wiedziałeś, że to jego będzie dotyczyć sprawa, jednak wtedy nadchodzi zaskoczenie.
– Wie pan, że słuchanie BBC jest nielegalne, prawda?
– Tak – potwierdzasz i zauważasz, że twoje palce ułożone na kolanach zbliżają się do siebie.
– Wie pan, że niedozwolone jest rozprzestrzenianie wiadomości z Anglii?
Kiwasz głową.
– I że istnieje obowiązek informowania o znajomych osobach, które się tym zajmują?
Skąd oni o tym wiedzą, myślisz, rozpaczliwie poszukując w pamięci miejsc, w których rozmawialiście o ostatnich wieściach z Anglii, ale nie wiesz, gdzie to mogło być i kto mógł cię podsłuchać.
– Mamy dowody na to, że wiadomości takie rozpowszechniano w pewnej kawiarni... o nazwie Kaffistova.
Oto odpowiedź. No jasne. Kaffistova.
– Wiemy też, że dość często przebywa pan w porcie. Proszę powiedzieć, w jakim celu – ciągnie śledczy.
– Przyjmuję towary – odpowiadasz. Ktoś musiał cię śledzić. Ktoś musiał podsłuchiwać twoje rozmowy, w tym tę w Kaffistovie. Ktoś znający norweski, ale kto?
– Będzie pan musiał tu zostać na czas badania tej sprawy – mówi mężczyzna za biurkiem, machnięciem dłoni wskazując, że masz odejść, i jednocześnie podnosząc wzrok na jednego z żołnierzy stojących przy drzwiach.
– Na razie dziękuję, Herr Komissar – dodaje, odsuwa na bok twoją teczkę i prosi strażników, by zaprowadzili cię do celi w piwnicy.
Nazajutrz wciąż myślisz, że cię wypuszczą, że ktoś w systemie wkrótce zauważy, iż nie stanowisz zagrożenia dla Trzeciej Rzeszy, iż będzie taniej i łatwiej, jeśli dadzą ci robić swoje, ale wtedy do celi przychodzi trzech żołnierzy, którzy przyjaźnie się z tobą witają, po czym proszą, abyś założył ręce za plecy. Chłodny metal kajdanek dotyka twojej skóry.
– Dokąd idziemy? – pytasz po niemiecku.
– Proszę za mną – odpowiada jeden ze strażników, a następnie prowadzi cię w górę po schodach, przez korytarz, na podwórze, gdzie sypie śnieg.
Czeka tam czarny samochód z włączonym silnikiem. Wpychają cię na tylne siedzenie. Wyjeżdżacie z miasta. Dopiero po dłuższym czasie pojmujesz, dokąd zmierzacie.
Do obozu karnego Falstad.
Godzinę jazdy za Trondheim. Biały murowany budynek z dziedzińcem pośrodku, otoczony barakami i płotem z drutu kolczastego, pokrytego cienką, białą warstewką śniegu.
Brama się otwiera, prowadzą cię przez nią, koło nagiej brzozy, do budynku i na pierwsze piętro. Drzwi do cel więźniów ciągną się tam długimi rzędami. Drewniane drzwi, a przed nimi gięte kraty. Pojawia się jakaś twarz. Inny więzień. Dwaj strażnicy patrzą na ciebie, gdy się rozbierasz tuż przed celą, po czym zamykają cię w jednym z pomieszczeń. Podłużnym, z oknem na drugim końcu i piętrową pryczą. Rygiel w drzwiach się zasuwa, a ciebie powoli ogarnia lęk, gdy pojmujesz, że nie możesz uciec. Że to już chyba koniec i wszystko stało się po raz ostatni.
A jak alkohol, którego brak doskwiera ci przez pierwsze tygodnie w obozie; tęsknota za odurzeniem, które przytłumiłoby otaczającą rzeczywistość i myśli, złagodziłoby wściekłość i strach, utuliłoby cię do krótkiego snu zapomnienia.
A jak atakujące cię skojarzenia, które potrafią się zjawić po drodze na karne roboty, w stołówce czy w lesie. Nagłe, niespodziewane wspomnienia, jak gdyby wszystko, co istnieje, mogło wywołać coś całkiem innego.
Szerokie bruzdy zostawione przez koła ciężarówek w ziemi przed obozem nagle potrafią cię przenieść na błotniste drożyny w żydowskiej części carskiej Rosji, tam gdzie dorastałeś, do jasnobrązowych kur gdaczących zza płotów i zabiedzonego psa, którego zawsze omijałeś łukiem.
Widok strażnika odchylającego głowę i mrużącego oczy przed słońcem może cofnąć cię w czasie do okresu studiów w Niemczech, jeszcze nieprzejętych przez nazistów, i do zdumiewających przebłysków szczęścia, kiedy w przerwie od pracy w czytelni siedziałeś oparty na ławce na dziedzińcu.
Świeżo uprana koszula wywieszona przed jednym z baraków, rozpostarta jak żagiel na wietrze, w okamgnieniu potrafi cię przenieść do sklepu, stworzonego od zera przez ciebie i Marie, lub do obozu dla uchodźców w Uppsali, który w swojej głupocie opuściliście, gdzie dzieci biegały wśród ubrań suszących się przed budynkami.
A jak album rodzinny, pełen twarzy, które wydobywasz z pamięci, kiedy wieczorem w obozie nareszcie zapada cisza, a ty leżysz w celi z zamkniętymi oczami.
Tyle historii, które były ukryte pod kamieniami pamięci, w ciągu ostatnich lat ujrzało światło dzienne. Nagła, przytłaczająca liczba historii, niczym mrowie owadów wybiegających spod głazów, które podnosiłeś w dzieciństwie.
Drogi Hirschu, to tylko próba odroczenia twej drugiej śmierci, odsunięcia zapomnienia, bo chociaż nigdy nie zdołam opowiedzieć całej twojej historii, mogę wydobyć jej fragmenty, połączyć je ze sobą i ożywić to, co zniknęło. Nie jestem Żydem, lecz w moich dzieciach, a twoich praprawnukach, płynie żydowska krew. Twoja historia jest ich historią. Jak, będąc ojcem, mogę wyjaśnić nienawiść?
Przedpołudnie przy kamieniu w bruku doprowadziło mnie wkrótce do miasteczek i miejsc, w których nigdy nie byłem, do archiwów, rozmów, książek i rodzinnych albumów. Przede wszystkim jednak doprowadziło mnie do opowieści o wyjątkowej willi na obrzeżach śródmieścia Trondheim. Do opowieści tak makabrycznej i tak potwornej, że początkowo nie wierzyłem w jej prawdziwość, bo właśnie w tym domu historia naszej rodziny miesza się z historią Henry’ego Olivera Rinnana, młodego mężczyzny, który stał się jednym z najokrutniejszych nazistów w Norwegii.
Dom o nazwie na B.
Bandeklosteret.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki