Читать книгу Cudzoziemiec w Olondrii - Sofia Samatar - Страница 9

Dzieciństwo w Tyomie

Оглавление

Kiedy byłem cudzoziemcem w Olondrii, nic nie wiedziałem o splendorze jej wybrzeży, ani o Bainie, Portowym Mieście, którego światła i barwy wylewają się na ocen na podobieństwo wodospadu róż. Nie miałem pojęcia o ogromie jego przyprawowych targów, gdzie kupcy popadają w stan upojenia od zapachów. Nigdy nie widziałem porannych mgieł unoszących się nad powierzchnią zielonej Illoun, o której śpiewają poeci; nie widziałem kobiet z klejnotami we włosach ani miedzianego połysku kopuł, nie stałem na melancholijnych brzegach południa, gdzie wiatr niesie smutek od morza. W głębi terytorium Fayaleith, Krainy Win, światło jest tak klarowne, że serce może się zatrzymać na jego widok. Tubylcy zwą ów blask „tchnieniem aniołów”. Powiadają, że leczy on choroby serca i płuc. Dalej leży Balinfeil, gdzie zimą ludzie noszą czapki z futra białych wiewiórek, latem zaś bogini miłości chodzi ponoć po ziemi usłanej dywanem z migdałowego kwiecia. Nie miałem o tym wszystkim pojęcia. Znałem tylko swą wyspę, na której moja matka wcierała sobie oliwę we włosy w blasku świecy z sitowia i przerażała mnie opowieściami o Duchu bez Wątroby, który stuka sandałami o ziemię podczas chodzenia, ponieważ ma stopy zwrócone ku tyłowi.

Mam na imię Jevick. Pochodzę ze spowitej błękitną mgiełką wioski zwanej Tyomem, położonej na zachodnim brzegu Tinimavet, jednej z Wysp Herbacianych. Gdy niebo jest bezchmurne, ze szczytu tamtejszych klifów można niekiedy zobaczyć zielone brzegi Jiev, ale kiedy pada deszcz i gęste chmury pochłaniają całe światło, to najbardziej odludna wioska na świecie. Od najbliższej osady, Pitot, dzielą ją trzy dni drogi na grzbiecie miejscowego osła, a żeby dotrzeć do portowego miasteczka Dinivolim, położonego na północy, trzeba wlec się co najmniej dwa tygodnie w dręczącym upale. W Tyomie, przy otwartym dziedzińcu, stoi dom mojego ojca, strzelisty budynek z żółtego kamienia, o wielkim, zwieńczonym łukiem wejściu ozdobionym zwisającymi pnączami, płaskim dachu i dziewięciu pokojach wyposażonych w okiennice. Nieopodal, poza wioską, w zalewanej potokami deszczu dolinie, gdzie brązowe osły płaczą z wyczerpania, a kwiaty więdną i umierają od upału, mój ojciec miał wielką pieprzową farmę.

To ona była źródłem jego bogactwa, dzięki niej mógł prowadzić wystawny dom, utrzymywać pozycję w radzie wioski oraz nosić laskę ozdobioną czerwonym barwnikiem. Krzaki pieprzu, bujne, zielone i spowite mgłą, świadczyły o jego bogactwie swym wilgotnym, wonnym tchnieniem. Ojciec zwykł rozcierać między palcami wyschnięte pieprzowe łuski, by przydać swym dłoniom woni złota. Choć jednak pod pewnymi względami był bogaty, pod innymi zaliczał się do biednych. W domu było tylko dwoje dzieci i kolejne lata po moich narodzinach mijały bez nadziei na następne. Winą za ten zły los powszechnie obarczano boga słoni. Matka zapewniała, że zazdrości on ojcu wspaniałego domu oraz żyznych ziem, ja jednak wiedziałem, że w wiosce szepcą, że ojciec sprzedał owemu bogu własne nienarodzone potomstwo. Widziałem, jak ludzie przechodzący obok domu trącają się łokciami i mówią: „Ten pałac kosztował go siedmioro dzieci”. Nasi robotnicy śpiewali okrutną piosenkę ze słowami „Tu w ziemi pełno jest małych kosteczek”. Jakikolwiek mógł być tego powód, pierwsza żona ojca nigdy nie poczęła, natomiast druga, moja matka, urodziła zaledwie dwoje dzieci – mojego starszego brata, Joma, i mnie. Ponieważ pierwsza żona nie miała dzieci, do niej zawsze zwracaliśmy się „matko” albo używając wyrażającego szacunek terminu eti-donvati, „żono mojego ojca”. To ona zawsze wyruszała z nami na święta, sztywna i wzgardliwa, o włosach splecionych nad uszami w dwa czarne koki. Nasza prawdziwa matka mieszkała z nami w pokoju, nasz ojciec i jego żona zwali ją „piastunką”, ja i mój brat zwracaliśmy się zaś do niej po prostu po imieniu – Kiavet, co znaczy „Igła”. Była piękna, miała pucołowatą twarz i nie nosiła butów. Włosy opadały jej luźno na plecy. Wieczorami, gdy wcierała oliwę we włosy, opowiadała nam historie i łaskotała nas mewim piórem.

Żona ojca zarezerwowała dla siebie obowiązek poddawania nas oględzinom co rano, nim wysyłano nas do niego. Wciskała swe bezlitosne palce do naszych uszu i ust w poszukiwaniu uchybień, zaciągała okrutnie mocno troki naszych spodni i zwilżała nam włosy śliną. Z jej pociągłej twarzy nie znikał wyraz powstrzymywanego gniewu, a ciało otaczała aura porażki. Była zgorzkniała, a jej ślina w naszych włosach miała kwaśną woń, jak dno zbiornika na wodę. Tylko raz widziałem ją szczęśliwą – gdy stało się oczywiste, że Jom, mój łagodny, wiecznie uśmiechnięty starszy brat nigdy nie zostanie mężczyzną, lecz spędzi życie pośród drzew pomarańczy, naśladując głosy zięb.

Moje najstarsze wspomnienie ze spotkania z ojcem pochodzi z niespokojnych czasów owego odkrycia. Po nieprzyjemnym obmacywaniu przez gniewną pierwszą żonę wychodziliśmy z Jomem na wonny dziedziniec, trzymając się za ręce – odziani w identyczne lekkie spodnie oraz kamizelki wyszywane niebieską nicią. Cień drzew zapewnia tam chłód i wszędzie było pełno roślin w glinianych donicach. Woda w ustawionym pod murem korycie przyciągała ptaki śpiewające. Ojciec siedział na trzcinowym krześle, wyciągając nogi przed sobą. Jego zwrócone ku górze pięty wyglądały jak para księżyców.

Uklękliśmy.

– Dzień dobry, ojcze, którego kochamy z całego serca, pozdrawiają cię oddane dzieci – wymamrotałem.

– I z całego serca, i z całego serca, i z całego serca – rzekł Jom, pociągając za troki spodni.

Ojciec milczał. Usłyszeliśmy szybki furkot skrzydeł ptaka zrywającego się do lotu gdzieś pośród dających cień drzew.

– Starszy synu, twoje pozdrowienie nie jest prawidłowe – odezwał się wreszcie swym ciężkim, pozbawionym wyrazu głosem.

– I kochamy go – dodał niepewnie Jom. Owiązał sobie koniec sznurka wokół palca. Jak zwykle otaczał go odór snu, przetłuszczonych włosów i wyschniętego moczu.

Ojciec westchnął. Krzesło skrzypnęło pod jego ciężarem, gdy się pochylił. Pobłogosławił nas, dotykając czubków naszych głów, co znaczyło, że możemy wstać i spojrzeć na niego.

– Młodszy synu, jaki mamy dziś dzień? – zapytał cicho. – I jakie modlitwy będziemy powtarzać po zachodzie słońca?

– Dzisiaj jest tavit, i to będą modlitwy kaszy kukurydzianej, marakui oraz księżyca w nowiu.

Ojciec ostrzegł mnie, bym nie mówił tak szybko, bo ludzie pomyślą, że chcę ich okłamać, zauważyłem jednak, że jest zadowolony, i serce wypełniła mi ulga zarówno z uwagi na mnie, jak i na brata. Zaczął mnie wypytywać o różne sprawy – wiatry, atrybuty bogów, prostą arytmetykę, mieszkańców różnych wysp oraz trudną sztukę uprawy pieprzu. Stałem sztywno, rozprostowując ramiona, i starałem się odpowiadać bezzwłocznie, tłumiąc jednocześnie nerwowe pragnienie wyrzucania z siebie słów. Naśladowałem powolną wymowę ojca, otaczającą go surową aurę wielkiego właściciela ziemskiego. Mojemu bratu nie zadawał żadnych pytań. Niezauważany Jom stał spokojnie, szurając sandałami o kamienną nawierzchnię dziedzińca. Tylko czasami, gdy były tam gołębie, mówił cichutko:

– Oooch.

Po pewnym czasie ojciec pobłogosławił nas ponownie i uciekliśmy do pokojów na zapleczu, trzymając się za ręce. Umysł wypełniał mi obraz ojca – przymrużone powieki, sprytne, cyniczne spojrzenie i głęboki smutek wypełniający oczy.

Z początku, gdy ojciec widział, że Jom nie odpowiada na jego pytania i nie potrafi nawet prawidłowo go przywitać, reagował wystudiowaną, ociężałą furią samca słonia. Groził mojemu bratu, a gdy groźby nie wyleczyły jego uporczywej niekompetencji, kazał dwóm robotnikom rolnym o tępych spojrzeniach zbić go na piaszczystej połaci ziemi za domem. Podczas wymierzania tej kary siedziałem na kolanach matki w ciemnej sypialni, a ona zakrywała mi uszy dłońmi, by odciąć głośne krzyki nic nierozumiejącego Joma. Wyobrażałem sobie, jak mój brat tarza się po ziemi, unosząc ręce, by osłonić zapiaszczoną głowę, twarde kije uderzają go raz po raz, a ojciec przygląda się temu obojętnie, siedząc na swym krześle. Potem posiniaczonego, krwawiącego Joma przyprowadzono z powrotem do nas. Szeroko otwierał pełne zdumienia oczy, a nasza matka przynosiła mu wciąż nowe kompresy. Po jej policzkach niepowstrzymanym strumieniem spływały łzy.

– To pomyłka – mówiła, łkając. – Nikt nie może wątpić, że to dziecko dzikiej świni.

Jej wykrzywiona boleśnie twarz lśniła od łez w blasku świec, a ruchy sprawiały wrażenie niezbornych. Nocą nie opowiadała mi historii, lecz siedziała tylko na skraju łóżka, ściskała moje ramię i powtarzała cichym, pełnym pasji głosem, że ojcem Joma był bóg dzikich świń, że dusze dzieci tego boga są piękniejsze i wrażliwsze od innych dusz, a naszym obowiązkiem na tym świecie jest opiekować się nimi z pokorą, jaką okazujemy świętym zwierzętom.

– Ale twój ojciec go zabije – dodała, wpatrując się z rozpaczą w ciemność. – Ma w trzewiach krzemień. Jest pozbawiony religii. To tyomski barbarzyńca.

Matka pochodziła z Pitot, gdzie kobiety nosiły na nogach bransolety z muszli i skubały sobie brwi, a jej silne przekonania religijne uchodziły w Tyomie za pitockie przesądy. Żona ojca śmiała się z niej, ponieważ paliła suszoną kozieradkę w małych glinianych miseczkach, czego – jak oznajmiła z pogardą – w Tyomie nie robiono już od stulecia. Mnie również wyśmiała, kiedy pewnego ranka przy śniadaniu oznajmiłem jej, że Jom jest synem dzikiej świni i posiada nieskalaną duszę.

– Może i ma duszę świni – odparła – ale to jeszcze nie znaczy, że nie jest idiotą.

Te bluźniercze słowa, na spółkę z bruzdami otaczającymi jej usta, świadczyły, że jest w złym humorze. Ów nastrój jej nie opuszczał. Jej ruchy były pełne energii, a nozdrza kurczyły się nieco z wesołości, gdy ojciec podejmował kolejne próby wyleczenia Joma z jego nadzwyczajnej duszy. Kiedy z południa przybyli uzdrowiciele o straszliwych oczach, noszący długie kapelusze z małpich skór, osobiście podała im gorący sok daktylowy w barwnych, glazurowanych kubkach, wpatrując się z uśmiechem w ziemię. Jednakże ich przerażające zabiegi, po których mój oszołomiony narkotykami, poparzony brat płakał przez sen, nie wpłynęły na jego świetlistą duszę, a jedynie pozostawiły w łagodnych, świńskich oczach cień przerażenia. Cały dom wypełnił zapach lekarstw, a moje łóżko przeniesiono do innego pokoju. Od zmierzchu aż po świt słyszałem ciche jęki brata, przerywane niekiedy krzykami. Wieczorami moja matka modliła się na klęczkach w małym pokoiku, gdzie rodzinne janut, w których moc tylko ona naprawdę wierzyła, stały w szeregu pod staromodnym ołtarzem.

Jut to zewnętrzna dusza. Nigdy nie lubiłem wyglądu swojego. Miało wysokie czoło i szponiaste stopy, a wokół jego szyi owinięto pęczek suszonych konopi. Inne janut wyglądały podobnie. Jut Joma, o ile sobie przypominam, miało kurteczkę z czerwonej skóry. Maleńką klitkę, w której mieszkały, wypełniał zapach palonych ziół i pleśni. Jak większość dzieci, przez pewien czas bałem się janut, ponieważ powiadano, że jeśli twoje jut do ciebie przemówi, to znaczy, że zbliża się chwila twej śmierci. Z czasem jednak nauczyłem się dystansu, z jakim w Tyomie traktowano podobne sprawy, i mój strach osłabł. Nie przebiegałem już pośpiesznie obok ołtarzowego pokoiku, wstrzymując oddech i czując walące mocno serce. Mimo to, gdy zajrzałem do środka i ujrzałem w półmroku bose stopy klęczącej w pozycji modlitewnej matki oraz jej skrytą w cieniu sylwetkę, uświadomiłem sobie, że modli się za Joma i być może głaszcze figurkę w czerwonej kurteczce, by złagodzić z zewnątrz cierpienia syna.

Owe nieszczęsne dni skończyły się wreszcie triumfem duszy mojego brata. Uzdrowiciele odeszli, zabierając ze sobą swój upiorny odór, a moje łóżko wróciło na miejsce. Zmieniło się tylko jedno – Jom nie siedział już w szkolnym pokoju i nie słuchał naszego nauczyciela, ale wałęsał się po dziedzińcu pod drzewami pomarańczy, wymieniając uprzejmości z ptakami.

Potem ojciec zaczął mi okazywać głębokie, niespokojne zainteresowanie. Byłem jego jedynym synem na tym świecie, ponieważ nie sposób już było wątpić, że to ja zostanę jego dziedzicem i będę kontynuował handel z Olondrią.

Raz do roku, gdy pieprz już zebrano, wysuszono i wsypano do wielkich worków z szorstkiej tkaniny, ojciec wraz ze swym zarządcą, Stenem, oraz grupą służących wybierał się w podróż do Olondrii, na wielkie targi przyprawowe w Bainie. Nocą przed wyruszeniem w drogę zbierali się na dziedzińcu, by pomodlić się za sukces swego przedsięwzięcia i poprosić boga mojego ojca, czarno-białą małpę, o opiekę w tym dalekim, obcym kraju. Te modlitwy głęboko poruszały moją matkę, która zwała Olondrię Krainą Duchów i powstrzymywała się przed płaczem tylko ze strachu, że jej łzy spowodują zatonięcie statku. Rankiem następnego dnia, jak zwykle zjadłszy na śniadanie kurę pieczoną z miodem i owocami, ojciec błogosławił nas i ruszał powoli, wsparty na lasce, ku błękitnym mgłom poranka. Rodzina i służący szli za nim, by zobaczyć, jak wychodzi przez bramę domu i siada w białym, skórzanym siodle swego tłustego muła. Pomagał mu w tym milczący posępnie Sten. Ojciec, w towarzystwie prowadzącego na piechotę muła Stena, zajmował pozycję na czele imponującej karawany. Podążali za nim liczni słudzy, niosący na ramionach drewniane lektyki wypełnione stosami worków z pieprzem. Za nimi maszerowała grupa silnych parobków uzbrojonych w krótkie noże oraz łuki z zatrutymi strzałami. Dalej szedł młody chłopak prowadzący parę osłów dźwigających zapasy oraz namiot ojca, kolumnę zamykał zaś trzeci osioł, objuczony workiem drewnianych klocków, na których ojciec będzie zapisywał zawarte przez siebie transakcje. Jaskrawe ubranie ojca, jego kapelusz o szerokim rondzie i słomiany parasol pozostawały widoczne jeszcze przez długi czas, gdy karawana posuwała się między ocienianymi przez mangowce budynkami, by wreszcie zjechać majestatycznie do doliny. Ojciec nigdy się na nas nie oglądał, nigdy się nawet nie poruszył, tylko kołysał się łagodnie na grzbiecie muła. Płynął przez poranek z gracją wieloryba, niewzruszony i niepojęty.

Kiedy wróci, rozsypiemy na dziedzińcu najbardziej odświętne kwiaty – tediet, które skrzypią pod nogami, jakby sypały skry, i wydzielają cierpki zapach limonek. Dom wypełniali wtedy goście, a nocą na dziedzińcu starcy, owinięci w koce dla ochrony przed wilgocią, popijali kokosówkę. Pierwsza żona ojca płakała w kuchni, nadzorując pracę służących, moja matka upinała sobie włosy na szczycie głowy, podtrzymując je szpilkami, a ojciec, dumny i niewiarygodnie bogaty po czterech miesiącach spędzonych w obcym kraju, pił tak łapczywie, że służący musieli go odnosić do sypialni. W owych chwilach był w bardzo wylewnym nastroju. Pociągał mnie za uszy i nazywał „brązową małpką”. Siedział przez całą noc przy koksowym piecyku, zasypując starców opowieściami o północy, śmiał się niepowstrzymanie, odrzucając głowę do tyłu, aż łzy płynęły mu z oczu. Jednej z tych nocy widziałem, jak na dziedzińcu pocałował moją matkę w kark. Oczywiście, przywoził też całe sterty podarunków: siodła i skórzane buty dla starców, jedwabie i perfumy dla żon oraz cudowne zabawki dla Joma i dla mnie. Były wśród nich pozytywki i malowane drewniane ptaki, które skakały po ziemi i nakręcało się je, obracając kawałek mosiądzu sterczący spod skrzydeł, piękne zwierzęta-zabawki i statki o zdumiewająco szczegółowym wykonaniu, wyposażone w olinowanie i wiosła wyglądające jak prawdziwe, a nawet w miniaturowych marynarzy. Raz przywiózł nam nawet zestaw pięknie pomalowanych kart do omi, czyli „rąk”, skomplikowanej, starożytnej gry, której oddawała się olondryjska arystokracja. Ani on, ani my nie mieliśmy żadnego pojęcia o jej zasadach, ale zachwycały nas malowane karty – Wychudły Koń albo Mosiężna Wieża. Wieczorami zakradałem się do korytarza prowadzącego ze wschodniego skrzydła domu na dziedziniec i siadałem za doniczkową orchideą, by słuchać opowieści ojca, jeszcze cudowniejszych niż ­podarunki. Mówił o tarasowych ogrodach, opium i o bosych dziewczynach z domów rozkoszy.

Pewnej nocy przyłapał mnie tam. Przeszedł obok, szurając głośno nogami, i snop księżycowego blasku padający z ogrodu pozwolił mu zobaczyć moją kryjówkę. Chrząknął, zatrzymał się i podał mi rękę, by wyciąg­nąć mnie stamtąd.

– Ach... ojcze... – wydyszałem, krzywiąc się boleśnie.

– Co tu robisz? – zapytał. – Co? Mów!

– Ja... myślałem...

– Tak jest, bogowie mnie nienawidzą. Dali mi dwóch wypaczonych synów.

Klaps, którego mi dał, był lekki, to ze strachu się wzdrygnąłem.

– Ja tylko słuchałem. Chciałem usłyszeć, jak opowiadasz o Olondrii. Pójdę teraz do łóżka. Przepraszam. Chciałem usłyszeć twoje słowa.

– Usłyszeć moje słowa.

– Tak.

Pokiwał z namysłem głową, wspierając ręce na biodrach. Kopuła jego głowy poruszała się na tle księżycowego blasku zalewającego dziedziniec. Jego twarz kryła się w ciemności, oddychał powoli i z wysiłkiem, jak podczas walki. Od każdego przesyconego wonią trunku wydechu oczy zachodziły mi łzami.

– Pójdę do łóżka – wyszeptałem.

– Nie. Nie. Chciałeś posłuchać. Proszę bardzo. Farma to twoje dziedzictwo. Musisz słuchać opowieści o Olondrii. Musisz się uczyć.

Zalała mnie ulga. Kolana mi zadrżały.

– Tak – ciągnął w zamyśleniu. – Musisz słuchać. Ale najpierw, młodszy synu, musisz poczuć smak.

Moje przed chwilą rozluźnione mięśnie znowu skurczyły się z niepokoju.

– Smak?

– Smak. – Złapał moją koszulę na ramieniu i zaczął pchać mnie przed sobą korytarzem. – Smak prawdy – wymamrotał, potykając się. – Poczuj go. Nie tam, na zewnątrz. Do ogrodu. Tędy. Tak jest. Tu go poznasz.

W ogrodzie było jasno. Blask księżyca odbijał się od wszystkich liści. W kuchni jednak nie było światła. Służący położyli się już do łóżek. Tylko Sten z pewnością nie spał i siedział w dyskretnej wnęce poza dziedzińcem, na drugim końcu domu. Stamtąd zobaczy, czy starcy czegoś potrzebują, ale nie usłyszy mojego krzyku, a nawet gdyby usłyszał, nie będzie się wtrącał, jeśli zobaczy, że jestem z ojcem. Popchnięty w plecy, upadłem między pomidorowe krzewy. Ojciec pochylił się nade mną, nakrywając mnie swym cieniem.

– Kim jesteś?

– Jevickiem z Tyomu.

Po drugiej stronie domu wzniósł się ku niebu chóralny chichot: któryś ze starców opowiedział dowcip.

– To dobrze – rzekł ojciec. Przykucnął, kołysząc się tak mocno, że bałem się, że się na mnie przewróci. – Poczuj smak. Jedz.

Rozsmarował coś na moich ustach. Poczułem gorzki smak. Dusiłem się. Szarpnąłem się gwałtownie, potrząsając głową, i wtedy złapał mnie za kark. Jego twarde, nieustępliwe palce rozchyliły mi zęby.

– O, nie. Zjesz to. To jest twoje życie. Ta ziemia. Ta kraina. Tyom.

Próbowałem się wyrwać, ale w końcu przełknąłem ziemię, krztusząc się i płacząc. Przez cały ten czas ojciec mówił do mnie cichym, warkliwym tonem:

– Ukrywasz się, pełzasz, by usłyszeć opowieści o Olondrii. O krainie duchów i diabłów. Szpiegujesz w tym celu własnego ojca, z którego krwi się zrodziłeś. Teraz poczujesz smak własnej krainy, poznasz go. Kim jesteś?

– Jevickiem z Tyomu.

– Nie pluj. Kim jesteś?

– Jevickiem z Tyomu!

Za jego plecami rozbłysło światło, ktoś zawołał go z domu. Ojciec wstał, a ja osłoniłem dłonią oczy przed nagłym blaskiem. W drzwiach stał jeden ze starców, trzymający lampę zwisającą na łańcuchu.

– Co się stało?! – zawołał załamującym się pijackim głosem.

– Nic. Chłopiec nie mógł spać – odpowiedział ojciec, pociągając mnie w górę za łokieć.

– Koszmary.

– Tak, ale już wszystko w porządku.

Poklepał mnie po ramieniu i zmierzwił mi włosy. Padł na nas cień. To chmury zasłoniły księżyc.

Cudzoziemiec w Olondrii

Подняться наверх